40439.fb2
Ralf leżał w ukryciu oglądając swoje rany. Na żebrach z prawej strony miał wielki siniec o średnicy paru cali i krwawą ranę od uderzenia włóczni. Brudne włosy sterczały jak wąsy pnączy. Całe ciało było podrapane i posiniaczone od przedzierania się przez las w ucieczce. Oddychał już teraz spokojnie i doszedł do wniosku, że będzie musiał zaczekać z przemyciem ran. Bo czyż można nasłuchiwać odgłosu bosych stóp pluszcząc się jednocześnie w wodzie? Czy można się czuć bezpiecznym przy strumyku albo na odkrytej plaży?
Nasłuchiwał. Skalny Zamek był niedaleko i w nagłym popłochu zdawało mu się, że słyszy odgłosy pogoni. Myśliwi jednak wśliznęli się za nim tylko w okalające las zarośla, aby odzyskać swoje włócznie, a potem pognali pośpiesznie z powrotem na słoneczne skały, jakby przerażeni ciemnością zalegającą wśród liści. Ralf dostrzegł nawet jednego z nich, pomalowanego w brązowe, czarne i czerwone pasy, i stwierdził, że to Bill. Ale to naprawdę nie był Bill, myślał Ralf. To był dziki, którego widok nie dopuszczał skojarzenia z jakże już dawnym obrazem chłopca w koszulce i krótkich spodenkach.
Mijało popołudnie. Krągłe plamki słońca wędrowały nieustannie przez zieloną paproć i brązową korę, a od strony Zamku nie dochodził żaden dźwięk. W końcu Ralf wyśliznął się z paproci i przekradł na skraj nieprzeniknionej gęstwiny, która sięgała przewężenia wyspy. Wyjrzał ostrożnie spomiędzy gałęzi i spostrzegł Roberta siedzącego na szczycie skały.
Robert trzymał w lewej ręce włócznię, a prawą podrzucał i łapał kamyk. Za nim unosił się gęsty słup dymu. Ralfowi zadrżały nozdrza, a z ust pociekła ślina. Otarł nos i usta wierzchem dłoni i po raz pierwszy tego dnia poczuł głód. Cały szczep siedzi pewno teraz wokół wypatroszonej świni, patrząc na skapujący i skwierczący w ogniu tłuszcz.
Koło Roberta ukazała się jakaś inna, nie rozpoznana postać, wręczyła mu coś i znikła za skałą. Robert oparł włócznię o leżący obok głaz, chwycił to coś w obie ręce i zaczął gryźć. A więc zaczęła się uczta i strażnik otrzymał swoją porcję.
Ralf zrozumiał, że przynajmniej na razie jest bezpieczny. Poszedł kulejąc między drzewa owocowe, żeby zaspokoić głód, jednakże na wspomnienie uczty zrobiło mu się przykro. Dziś uczta, a jutro…
Starał się bezskutecznie wmówić sobie, że go zostawią w spokoju, że może nawet zrobią go wygnańcem. Ale zaraz powróciła owa nieuchronna, niedorzeczna pewność. Rozbicie konchy i śmierć Prosiaczka i Simona zawisły nad wyspą jak opar. Ci malowani dzicy będą się posuwać coraz dalej. Poza tym istnieje ta niesprecyzowana więź pomiędzy nim i Jackiem, który nigdy, przenigdy nie zostawi go przez to w spokoju.
Znieruchomiał nagle, cały w cętkach słońca, unosząc w górę gałąź, by każdej chwili móc dać pod nią nura. Zatrząsł się rażony spazmem strachu i krzyknął głośno:
– Nie! Oni nie są tacy źli. To był wypadek.
Dał nurka pod gałąź, pobiegł niezgrabnie, potem zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
Doszedł do terenu strzaskanych drzew owocowych i zaczął jeść łapczywie. Zobaczył dwóch maluchów i nie zdając sobie sprawy ze swego wyglądu, zdziwił się, że wrzasnęli i uciekli.
Najadłszy się poszedł na plażę. Słońce padało teraz ukosem pomiędzy palmy przy rozwalonym szałasie. Nie opodal była granitowa płyta i basen. Najlepiej byłoby nie zważać na ciążące na sercu uczucie i zdać się na ich zdrowy rozsądek, ich dzienny rozsądek. Teraz, jak dzicy się najedli, najlepiej jeszcze raz spróbować. I tak nie mógłby zostać na noc sam w szałasie przy opustoszałej płycie. Ciarki przeszły mu po grzbiecie i owiał chłód w popołudniowym słońcu. Nie ma ogniska, nie ma dymu, nie ma ocalenia. Odwrócił się i pokuśtykał w stronę Jackowego krańca wyspy.
Ukośne pręty światła słonecznego gubiły się wśród gałęzi. Doszedł wreszcie do polanki w lesie, gdzie na skalistym gruncie nie rosła żadna roślinność. Polanka była teraz rozlewiskiem cienia i Ralf o mało nie rzucił się do ucieczki ujrzawszy coś sterczącego na środku; stwierdził jednak po chwili, że biała twarz, którą zobaczył, to tylko kość i że to świńska czaszka na kiju szczerzy do niego zęby. Wszedł powoli na środek polanki nie odrywając oczu od czaszki, która połyskiwała bielą jak koncha i jakby drwiła z niego cynicznie. W jednym z oczodołów uwijała się wścibską mrówka, poza tym z czaszki ziało jedynie martwotą.
Ale czy tylko martwotą?
Mrowie przeszło mu po plecach. Stał przed zawieszoną na poziomie swojej twarzy czaszką i przytrzymywał włosy obiema rękami. Zęby szczerzyły się, puste oczodoły władczo przykuwały jego wzrok.
Co to?
Czaszka patrzyła na Ralfa jak ktoś, kto wie wszystko, ale nie chce powiedzieć. Ralfa opanował nagle strach i wściekłość. Palnął gwałtownie pięścią w stojące przed nim plugastwo, aż odskoczyło jak na sprężynie i powróciło do dawnej pozycji, wciąż szczerząc zęby, więc zaczął tłuc zapamiętale i krzyczeć z odrazy. Potem stał liżąc rozbite knykcie i patrzył na pusty kij, a czaszka leżała w dwóch kawałkach, jak rozdziawione w śmiechu usta. Wyrwał drgający kij ze szczeliny w skale i wymierzył go jak włócznię w stronę bielejących kości. Potem zaczął się cofać, zwrócony twarzą do czaszki, która szczerzyła zęby w niebo.
Kiedy zielony poblask znikł z horyzontu i zapanowała noc, Ralf przyszedł znów w gęstwinę przed Skalnym Zamkiem. Wytężając wzrok spostrzegł, że na szczycie skały wciąż ktoś jest i trzyma włócznię w pogotowiu. Klęcząc w ciemności dotkliwie odczuwał swoje odosobnienie. Prawda, że to dzikusy, ale przecież ludzie, a strachy nocy nadciągają.
Ralf jęknął cichutko. Mimo że był zmęczony, nie mógł położyć się i zapaść w sen, z obawy przed szczepem. Może dałoby się wejść odważnie na Zamek, powiedzieć: – Zamawiam – roześmiać się beztrosko i zasnąć wśród innych? Udać, że wciąż są małymi chłopcami, uczniakami, którzy mówili kiedyś: – Tak, psze pana – i nosili szkolne czapki? Światło dnia może odparłoby, że tak, ale ciemności i groza śmierci odpowiadały: nie. Leżąc po ciemku w gęstwinie wiedział, że jest wygnańcem.
– Bo nie zatraciłem rozsądku.
Otarł twarz ramieniem czując drażniący zapach soli i potu, i zatęchłego brudu. Gdzieś z lewej strony rozlegało się sapanie, ssanie i wrzenie fal oceanu na skałach.
Zza Skalnego Zamku dolatywały jakieś głosy. Odwracając uwagę od rozhuśtanego morza Ralf wytężył słuch i usłyszał dobrze znany refren.
– Nożem zwierza! Ciach po gardle! Tryska krew!
Dzicy tańczyli. Gdzieś po drugiej stronie tego skalnego muru jest ciemny krąg, płonące ognisko i mięso. Dzicy delektują się jadłem, spokojem i bezpieczeństwem.
Wzdrygnął się na jakiś bliższy odgłos. Dzicy wspinali się na Skalny Zamek, na sam szczyt skały. Słyszał ich głosy. Przekradł się parę kroków bliżej i ujrzał, jak kształt na szczycie skały zmienia się i powiększa. Na całej wyspie było tylko dwóch chłopców, którzy poruszali się i rozmawiali w taki sposób.
Ralf opuścił głowę na ramiona, przyjmując ten nowy fakt jak cios. Samieryk stał się członkiem szczepu. Strzeże Skalnego Zamku przeciw niemu. Nie ma już żadnych szans na wyswobodzenie ich i utworzenie własnego szczepu, szczepu wygnańców na drugim końcu wyspy. Samieryk stał się dziki tak samo jak inni; Prosiaczek nieżywy, a koncha roztarta na proch.
W końcu zmieniony strażnik zszedł na dół. Dwaj pozostali wyglądali niby ciemne przedłużenie skały. Pomiędzy nimi zabłysła nagle gwiazda i na chwilę znikła przyćmiona jakimś ruchem.
Ralf posuwał się ostrożnie naprzód jak ślepiec, wyczuwając dotykiem nierówności gruntu. Po prawej stronie miał niewyraźne wody laguny, po lewej niespokojny ocean, straszny jak szyb kopalni. Co minutę koło skały śmierci rozlegało się sapnięcie i woda zakwitała pieniącą się bielą. Ralf czołgał się, póki nie dotknął ręką skalnej półki wejścia. Strażnicy znajdowali się wprost nad nim i widział koniec włóczni sterczący sponad skały.
Zawołał cichutko:
– Samieryk…
Żadnej odpowiedzi. Żeby usłyszeli, musiałby mówić głośniej, a to ściągnęłoby te pasiaste, wrogie stwory ucztujące przy ognisku. Zacisnął zęby i zaczął się wspinać szukając po omacku załamań w skalnej ścianie. Kij, na który była wbita czaszka, krępował mu ruchy, ale za żadną cenę nie chciał rozstać się z jedyną bronią, jaka mu została. Był niemal na jednym poziomie z bliźniakami, kiedy znów zawołał:
– Samieryk…
Usłyszał okrzyk i poruszenie na skale. Bliźniacy przycisnęli się do siebie i zaczęli coś mamrotać.
– To ja. Ralf.
Przerażony, że uciekną i narobią wrzasku, dźwignął się w górę unosząc głowę i barki ponad krawędź. Daleko w dole spostrzegł rozkwitającą biel wokół skały.
– To tylko ja. Ralf.
Wreszcie pochylili się ku niemu i zajrzeli mu w twarz. – Myśleliśmy, że to…
– … nie wiedzieliśmy, co…
– … myśleliśmy…
Przypomnieli sobie obowiązującą ich teraz haniebną lojalność. Eryk milczał, lecz Sam próbował spełnić obowiązek.
– Musisz stąd iść, Ralf. Idź sobie zaraz…
Potrząsnął włócznią i udał srogość.
– Zjeżdżaj.
Eryk kiwnął solidarnie głową i dźgnął włócznią powietrze. Ralf oparł się na rękach i nie odchodził.
– Przyszedłem was zobaczyć.
Głos jego brzmiał głucho. Bolało go gardło.
– Przyszedłem, żeby zobaczyć was dwóch…
Słowa nie były w stanie wyrazić tępego bólu, który go nękał. Umilkł, a po niebie rozsypały się jasne gwiazdy, rozpoczynając taneczny korowód.
Sam poruszył się niespokojnie.
– Słowo daję, Ralf, idź już sobie.
Ralf spojrzał na nich.
– Wy nie jesteście pomalowani. Jak możecie… gdyby było jasno…
Gdyby było jasno, spaliliby się ze wstydu. Ale była ciemna noc. Włączył się Eryk i bliźniacy zaczęli swą antyfonalną mowę.
– Musisz iść, bo tu niebezpiecznie…
– … kazali nam. Sprali nas…
– Kto? Jack?
– Och, nie…
Schylili się nad nim i ściszyli głosy.
– Wiej, Ralf…
– … to dzicy…
– … zmusili nas…
– … nie mogliśmy na to poradzić…
Gdy Ralf znów się odezwał, głos jego brzmiał cicho, jakby bez tchu.
– Co ja takiego zrobiłem? Lubiłem go… i chciałem, żebyśmy ocaleli.
Eryk potrząsnął z zapałem głową.
– Słuchaj, Ralf. Nie zastanawiaj się, co jaki ma sens. Teraz już jest inaczej…
– Nie zawracaj sobie głowy, czemu wódz…
– … musisz stąd iść dla własnego dobra.
– Wódz i Roger…
– …tak, Roger…
– Oni cię nienawidzą, Ralf. Oni cię wykończą.
– Jutro na ciebie zapolują.
– Ale dlaczego?
– Nie wiem. I wódz, Jack, mówi, że to będzie niebezpieczne…
– … i że musimy uważać i rzucać włócznie jak w świnię.
– Ustawimy się w linię w poprzek wyspy…
– … i ruszymy naprzód od tego końca aż…
– … póki cię nie znajdziemy.
– Mamy dawać sygnały.
Eryk uniósł głowę i wydał cichy dźwięk przerywany uderzeniami dłoni w rozwarte usta. Potem nerwowo obejrzał się za siebie.
– O tak…
– … tylko, oczywiście, głośniej.
– Ale ja przecież niczego nie zrobiłem – szepnął Ralf gwałtownie. – Chciałem tylko, żebyśmy podtrzymywali ogień!
Urwał na chwilę myśląc z rozpaczą o ranku. Przyszła mu na myśl sprawa niezwykłej wagi.
– A co wy…
Nic mógł się początkowo zdobyć na zapytanie wprost, ale zmusił go lęk i osamotnienie.
– A co zrobią, jak mnie znajdą?
Bliźniacy milczeli. Daleko w dole skała śmierci znów zakwitła bielą piany.
– Co oni… Boże! Jaki ja jestem głodny…
Skalna wieża jakby zachwiała się pod nim.
– No, co?
Bliźniacy nie chcieli odpowiedzieć wprost.
– Musisz już iść, Ralf.
– Dla własnego dobra.
– Trzymaj się z dala. Jak najdalej.
– Nie pójdziecie ze mną? We trzech mamy jakieś szansę.
Po chwili milczenia Sam rzekł zduszonym głosem:
– Nie znasz Rogera. On jest straszny.
– … Wódz też… obaj są…
– … straszni…
– … tylko Roger…
Obaj chłopcy zamarli. Ktoś zbliżał się ku nim od strony dzikich.
– Idzie zobaczyć, czy dobrze pilnujemy. Szybko, Ralf!
Przygotowując się do zejścia z urwiska Ralf postarał się wyciągnąć jakąś korzyść z tego spotkania.
– Schowam się niedaleko, w tamtych gąszczach w dole – szepnął – więc starajcie się ich stamtąd odciągnąć. Nie przyjdzie im na myśl, żeby mnie szukać tak blisko…
Kroki były wciąż jeszcze w pewnej odległości.
– Sam, czy tak będzie dobrze?
Bliźniacy milczeli.
– Masz! – rzekł nagle Sam. – Trzymaj…
Ralf schwycił kawał mięsa, który mu podsunięto.
– Ale co zamierzacie zrobić, jak mnie złapiecie?
Od góry doszła go jedynie cisza. Zrobiło mu się głupio. Opuścił się niżej.
– Co zrobicie?
Z wierzchołka piętrzącej się skały usłyszał niezrozumiałą odpowiedź.
– Roger zaostrzył kij na obu końcach.
Roger zaostrzył kij na obu końcach. Ralf usiłował dopatrzeć się w tym jakiegoś sensu, ale nie potrafił. Ze złości zaczął szeptać wszystkie brzydkie słowa, jakie znał, i skończył ziewnięciem. Jak długo człowiek może wytrzymać bez snu? Zatęsknił za łóżkiem i pościelą – ale jedyną tutaj bielą była mleczna plama lśniąca wokół skały o czterdzieści stóp poniżej, gdzie spadł Prosiaczek. Prosiaczek był wszędzie, był na tym przewężeniu, stał się straszny w ciemności i śmierci. Gdyby wyszedł teraz z wody, z tą rozłupaną głową – Ralf zaskomlał i ziewnął jak maluch. Zatoczył się i wsparł na kiju, który niósł z sobą, jak na kuli.
Potem znów zamarł w bezruchu. Ze Skalnego Zamku doszły go podniesione głosy. Samieryk kłócił się z kimś. Ale trawa i paprocie były blisko. Tam należy się schronić, tuż obok gąszczy, które posłużą jutro za kryjówkę. Tutaj – ręce dotknęły trawy – tutaj jest miejsce na przetrwanie nocy, blisko szczepu, aby w razie zaistnienia jakichś nadprzyrodzonych strachów można się było na jakiś czas schronić między ludzi, choćby to miało nawet oznaczać…
A cóż miało to oznaczać? Kij zaostrzony z obu końców. Cóż to takiego? Wszyscy rzucali za nim włóczniami, ale nie trafili; z wyjątkiem jednego. Może nie trafią również i później.
Kucnął w wysokiej trawie, przypomniał sobie o mięsie, które mu dał Sam, i wbił w nie żarłocznie zęby. Jedząc, usłyszał inne głosy – krzyki bólu Samieryka, wrzaski przerażenia, gniewne słowa. Co to oznacza? Ktoś jeszcze prócz niego znalazł się w kłopocie i prawdopodobnie jeden z bliźniaków zbiera cięgi. Potem głosy odpłynęły poza skałę i Ralf przestał o nich myśleć. Wymacał rękami chłodne, delikatne liście paproci, rosnące przy samej gęstwinie. Tutaj więc będzie jego nocne legowisko. O pierwszym brzasku wczołga się w gąszcza, wciśnie pomiędzy splątane łodygi, skryje się tak głęboko, że tylko podobnie jak on pełzający dziki zdoła przedostać się do niego; a ten dostanie cios zaostrzonym kijem. Będzie tam siedział, a ścigający miną go, pogoń przesunie się dalej i on, Ralf, będzie wolny.
Wśliznął się między paprocie drążąc w nich tunel. Rzucił kij koło siebie i ułożył się do snu. Musi pamiętać, żeby się zbudzić o pierwszym brzasku, żeby wykiwać dzikich – nawet się nie spostrzegł, jak przyszedł sen i pociągnął go w mroczną przepaść.
Ocknął się, zanim zdążył otworzyć oczy, nasłuchując pobliskich odgłosów. Otworzył jedno oko, spostrzegł tuż przy policzku czarną ziemię i wpił się w nią palcami. Pomiędzy liście paproci sączyło się światło. Ledwie zdał sobie sprawę, że nieskończona zmora upadku i śmierci przeminęła, kiedy znowu usłyszał głosy. Był to dochodzący znad brzegu morza dziwny okrzyk, który po chwili podjął inny dziki, a potem znów inny. Krzyk ten niósł się w poprzek wąskiego krańca wyspy od morza do laguny niby wrzask ptaka w locie. Ralf nie zastanawiał się wiele, tylko chwycił zaostrzony kij i wsunął się głębiej w paprocie. Za chwilę już czołgał się w gąszcza, zdążył jednak jeszcze dostrzec nogi któregoś dzikusa, zmierzającego w jego stronę. Tratowano i tłuczono kijami paprocie i słyszał kroki w wysokiej trawie. Dziki wydał dwukrotny okrzyk, który został powtórzony przez innych w dwóch kierunkach, i ucichł. Ralf siedział nieruchomo w kucki, zaplątany w gąszczu, i przez jakiś czas nic nie słyszał.
Wkrótce zaczął przyglądać się otaczającym go zaroślom. Tutaj na pewno nikt go nie zaatakuje – co więcej, poszczęściło mu się. Ogromna skała, która zabiła Prosiaczka, wpadła właśnie w ten gąszcz i druzgocąc roślinność utworzyła w samym środku jakby kotlinkę o średnicy paru stóp. Kiedy Ralf przedarł się do tej kotlinki, poczuł się bezpieczny i pewien siebie. Usiadł ostrożnie wśród zmiażdżonych gałęzi i czekał, aż obława pójdzie dalej. Spojrzawszy w górę spostrzegł coś czerwieniejącego wśród liści. To zapewne szczyt Skalnego Zamku, odległy i niegroźny. Triumfując zaczął wyczekiwać odgłosów oddalającej się obławy.
Nie słyszał jednakże nic i w miarę upływających minut jego uczucie triumfu zaczynało słabnąć.
Wreszcie usłyszał głos – głos Jacka, ale ściszony.
– Jesteś pewien?
Dziki, do którego się zwrócono, milczał. Pewnie odpowiedział gestem. Teraz odezwał się Roger:
– Jeżeli nas oszukujesz…
Natychmiast po tych słowach rozległo się syknięcie i okrzyk bólu. Ralf skulił się instynktownie. To jeden z bliźniaków z Jackiem i Rogerem.
– Jesteś pewien, że to tu?
Chłopiec jęknął cichutko i zaraz znów wrzasnął z bólu.
– Mówił, że skryje się tutaj?
– Tak… tak… och!…
Wśród drzew zabrzmiał srebrzysty śmiech.
Więc wiedzą.
Ralf chwycił kij i przygotował się do ataku. Ale co mu tutaj mogą zrobić? Musieliby stracić tydzień, żeby wyciąć w tym gąszczu przejście; a każdy, kto spróbuje się tu wśliznąć, będzie stracony. Dotknął kciukiem ostrza swojej włóczni i uśmiechnął się ponuro. Każdy, kto spróbuje, nadzieje się na nią kwicząc jak świnia.
Wycofywali się na skalną wieżę. Słyszał oddalające się kroki i czyjś chichot. Rozległ się znów wysoki ptasi krzyk i przebiegł przez całą linię. Więc jedni go jeszcze szukają; a drudzy?…
Nastąpiła długa, niezmącona cisza. Ralf stwierdził, że ma w ustach korę z włóczni, którą machinalnie gryzł. Wstał i popatrzył w górę na Skalny Zamek.
Kiedy to robił, usłyszał głos Jacka ze szczytu skalnej wieży.
– Heeej, raz! Heeej, raz! Heeej, raz!
Czerwona skała znikła nagle jak kurtyna i na tle błękitnego nieba ujrzał stojące sylwetki. W chwilę później ziemia drgnęła, w powietrzu rozległ się świst i jakby gigantyczna dłoń wyrżnęła w wierzchołek gęstwiny. Skała potoczyła się z łoskotem ku plaży, druzgocąc po drodze drzewa, a na Ralfa spadł deszcz połamanych gałęzi i liści. Nie opodal gęstwiny rozbrzmiewały radosne okrzyki.
Znów cisza.
Ralf gryzł palce.
Na szczycie pozostała tylko jedna skała, którą mogliby poruszyć. Była jednak wielka jak pół domu, wielka jak samochód, jak czołg. Wyobraził sobie jej upadek z bolesną wyrazistością – zacznie spadać powoli, odbijając się od występów skalnych, gruchnie w pomost i potoczy się jak walec parowy.
– Heeej, raz! Heeej, raz! Heeej, raz!
Ralf położył włócznię, a potem znowu podniósł. Odgarnął nerwowo włosy, zrobił dwa spieszne kroki przez strzaskaną roślinność i wrócił na miejsce. Stał, patrząc na połamane gałęzie.
Ciągle cisza.
Spostrzegł wznoszenie się i opadanie własnej przepony i zdziwił się, że ma tak przyśpieszony oddech. Z lewej strony wyraźnie łomotało serce. Znowu położył włócznię na ziemi.
– Heeej, raz! Heeej, raz! Heeej, raz!
Długi, przenikliwy krzyk.
Coś łupnęło na czerwonych skałach, potem targnęło ziemią i trzęsło nią przy wtórze wciąż wzmagającego się łoskotu. Ralf wyleciał w powietrze i spadł ciśnięty o gałęzie. Po prawej stronie, zaledwie parę stóp od niego, całe zarośla spłaszczyły się wydzierane z ziemi z korzeniami. Ujrzał, jak coś czerwonego obraca się wolno niby koło młyńskie, potem mija go i toczy się ciężko ku morzu.
Klęczał na zoranym pasie i czekał, aż ziemia przestanie mu się kręcić pod nogami. Wkrótce zobaczył znów białe potrzaskane pnie, pogruchotane gałęzie i gąszcza. Czuł jakiś ucisk w miejscu, gdzie widział bicie własnego serca.
Znowu cisza.
Tym razem niezupełna. Dzicy szeptali z sobą i nagle gałęzie zatrzęsły się gwałtownie z prawej strony Ralfa. Ukazał się ostry koniec kija. W przerażeniu Ralf uniósł swoją włócznię i pchnął z całej siły.
– Aaaaaaa!
Włócznia okręciła mu się nieco w dłoniach. Wyszarpnął ją.
– Oooch…
Ktoś jęczał w zaroślach i podniósł się bełkot głosów. Toczono jakąś zażartą kłótnię, a ranny dzikus wciąż jęczał. Potem, gdy się uciszyło, przemówił jakiś głos, ale to nie był głos Jacka.
– Widzisz? Mówiłem ci… on jest niebezpieczny.
Ranny dzikus znów jęknął.
Co jeszcze? Co teraz?
Ralf zacisnął dłonie na obgryzionej włóczni i włosy opadły mu na oczy. Ktoś coś mamrotał niezrozumiale niedaleko Skalnego Zamku. Ralf słyszał, jak jakiś dziki wykrzyknął: – Nie! – tonem zgorszenia, a potem rozległ się stłumiony śmiech. Przysiadł na piętach i wyszczerzył zaciśnięte zęby w stronę ściany splątanych gałęzi. Uniósł włócznię, warknął cicho i czekał.
Znowu niewidoczni dzicy zachichotali. Usłyszał jakieś kapanie, a potem suchy szelest, jakby ktoś rozwijał wielkie arkusze celofanu. Trzasnęła gałązka i Ralf zdusił w gardle kaszel. Przez gałęzie sączyły się białe i żółte pasemka dymu. Plama błękitnego nieba w górze przybrała barwę chmury deszczowej. Dym zaczął zewsząd walić kłębami.
Ktoś roześmiał się nerwowo, ktoś inny krzyknął:
– Dym!
Ralf przedarł się przez gąszcza w stronę lasu, cały czas starając się kryć w dymie. Niebawem dojrzał otwartą przestrzeń i zielone liście drzew. Drogi do lasu strzegł jeden z mniejszych dzikich, pomalowany w białe i czerwone pasy i dzierżący włócznię w ręku. Dziki kaszlał i usiłując przebić wzrokiem gęstniejący dym, rozcierał wierzchem dłoni farbę pod oczami. Ralf rzucił się w skoku jak kot, warknął i dźgnął włócznią, a dziki zgiął się we dwoje. Wśród gąszczy rozległ się okrzyk i Ralf pomknął na skrzydłach strachu przez poszycie. Trafił na świńską ścieżkę i gnał nią ze sto jardów, po czym skręcił w bok. Za jego plecami krzyk jeszcze raz przebiegł w poprzek wyspy, a potem rozległ się trzykrotnie pojedynczy głos. Ralf domyślił się, że to znak natarcia, i przyśpieszył kroku, aż w końcu poczuł w płucach jakby ogień. Wówczas rzucił się pod krzak, żeby odpocząć chwilę i nabrać sil. Zwilżył językiem zęby i wargi i nasłuchiwał odległych krzyków ścigających.
Mógłby zrobić wiele rzeczy. Mógłby się wdrapać na drzewo – ale to byłoby postawieniem wszystkiego na jedną kartę.
Gdyby go wyśledzono, starczyłoby tylko, żeby usiedli pod drzewem i trochę poczekali.
Żeby mieć czas na zastanowienie!
Drugi podwójny okrzyk w tej samej odległości dał mu klucz do zagadki. Każdy dziki, który natrafia na jakąś przeszkodę w lesie, wydaje podwójny okrzyk i póki jej nie pokona, powstrzymuje całą linię. W ten sposób mogą być pewni, że zachowają nierozerwany kordon w poprzek wyspy. Ralf pomyślał o odyńcu, który się przebił przez nich z taką łatwością. W razie potrzeby, gdy pościg znajdzie się zbyt blisko, natrze na nich, póki jeszcze będą rozproszeni, przebije się i pobiegnie w przeciwnym kierunku. Ale dokąd? Kordon zawróci i znów ruszy w pościg. Wcześniej czy później będzie musiał zasnąć – a wtedy zbudzą go szarpiące dłonie i polowanie zamieni się w katownię.
Co wobec tego ma wybrać? Drzewo? Czy przebicie się przez kordon, jak odyniec? I jedno, i drugie było straszne.
Serce skoczyło w nim, gdy usłyszał pojedynczy okrzyk. Zerwał się i pognał w stronę oceanu, gdzie rosła gęsta dżungla, i biegł, póki nie utknął wśród pnączy. Stał tak przez chwilę zaplątany, z trzęsącymi się udami. Gdyby tak móc powiedzieć:
– Zamawiam – i odpocząć, pomyśleć!
Znowu w poprzek wyspy przebiegł krzyk, przenikliwy i nieunikniony. Na ten dźwięk Ralf targnął się w pnączach jak koń i zaczął biec dalej, póki nie zabrakło mu tchu. Padł wśród paproci. Drzewo czy natarcie? Opanował oddech, wytarł usta i nakazał sobie spokój. Gdzieś w tym kordonie jest przychylny mu Samieryk. Ale czy naprawdę? A jeśli zamiast Samieryka napotka wodza albo Rogera niosącego w rękach śmierć?
Ralf odgarnął skudloną czuprynę i otarł pot ze zdrowego oka. Powiedział głośno:
– Myśl.
Co będzie najrozsądniejsze?
Nie ma rozsądnych rad Prosiaczka. Nie ma debat uroczystego zgromadzenia ani dostojeństwa konchy.
– Myśl.
Najbardziej się obawiał owej zastawki w mózgu, która mogła opaść zacierając w nim poczucie niebezpieczeństwa, robiąc z niego bałwana.
Trzecia myśl, to skryć się tak dobrze, by postępujący kordon go minął.
Oderwał głowę od ziemi i wytężył słuch. Teraz do dotychczasowych głosów dołączył się inny – głęboki pomruk, jakby sam las wyrażał w ten sposób swój gniew na niego, ponury odgłos, na tle którego jednak krzyki myśliwych rozbrzmiewały wyraźnie. Wiedział, że już gdzieś słyszał ten odgłos, tylko nie miał teraz czasu, żeby sobie przypominać gdzie.
Przebić się przez kordon.
Wleźć na drzewo.
Ukryć się i dać im przejść.
Niedaleki okrzyk poderwał go na nogi i zmusił do biegu przez ciernie i jeżyny. Nagle wypadł na otwartą przestrzeń i stwierdził, że jest znowu na polance – spostrzegł ten sam szeroki uśmiech czaszki, która jednak już nie wyśmiewała błękitnego skrawka nieba, a szydziła z chmury dymu. Ralf biegł pod drzewami zrozumiawszy wreszcie, co oznacza pomruk lasu. Wykurzyli go, ale podpalili wyspę.
Ukrycie się na ziemi uznał za lepsze niż wdrapanie się na drzewo, bo nawet gdyby go spostrzegli, mógłby jeszcze próbować się przez nich przebić.
Ukryje się więc.
Znajdzie największą głuszę, najciemniejszą na wyspie dziurę i ukryje się. Teraz rozglądał się pilnie na boki. Przemykały po nim w biegu plamy słońca i pot spływał połyskliwymi strużkami po jego brudnym ciele. Krzyki stały się dalekie, słabe. W końcu znalazł coś odpowiedniego, choć decyzja była rozpaczliwa. Tutaj krzaki i dzika plątanina pnączy utworzyły matę nie przepuszczającą słońca. Pod matą była przestrzeń może na stopę wysoka, choć poprzerastana wszędzie wznoszącymi się pionowo łodygami. Jeżeli wpełznie w środek maty, będzie o pięć jardów od jej brzegu, zupełnie niewidoczny, chyba że dziki położy się na brzuchu i zacznie go szukać, lecz nawet wtedy nie dojrzy nic w ciemności. W najgorszym razie, gdyby go dziki zobaczył, Ralf będzie miał szansę skoczyć na niego, rozerwać kordon i umknąć w przeciwnym kierunku.
Ostrożnie, wlokąc kij za sobą, wsunął się między łodygi. Gdy doczołgał się na środek maty, położył się i zaczął nasłuchiwać.
Pożar rozprzestrzeniał się szybko i dudnienie, które zostawił daleko za sobą, przybliżyło się. Czyż ogień nie może prześcignąć pędzącego cwałem konia? Z miejsca, gdzie leżał, widział spryskaną słońcem otwartą przestrzeń – plamy słońca migotały mu przed oczami, gdy na nie patrzył. Było to tak podobne do owych momentów zaciemnień, które go nawiedzały, że przez chwilę sądził, że właśnie nadszedł jeden z nich. Ale nagle plamy zamigotały gwałtowniej, zamgliły się nieco i znikły. Spostrzegł, jak olbrzymie kłęby dymu odgrodziły wyspę od słońca.
Gdyby Samieryk zajrzał tu pod krzaki i zauważył zarys ludzkiego ciała, pewnie by udał, że nic nie widzi, i nie powiedziałby nikomu. Ralf przytknął policzek do brunatnej ziemi, oblizał spieczone wargi i zamknął oczy. Ziemia leciutko wibrowała; a może to był tylko jakiś dźwięk, ale zbyt cichy, by móc go odróżnić wśród huku ognia i wrzasków dzikich.
Ktoś krzyknął. Ralf oderwał policzek od ziemi i wpatrzył się w przyćmione światło. Na pewno są już blisko, pomyślał i serce mu załomotało. Ukryć się, przebić przez kordon, wspiąć na drzewo – co ostatecznie będzie najlepsze? Cały kłopot w tym, że ma tylko jedno wyjście.
Ogień wciąż się przybliżał. Te salwy wystrzałów to pękające konary a nawet pnie. Głupcy! Głupcy! Pożar już pewnie sięga drzew owocowych… Co będą jutro jedli?
Ralf poruszył się niespokojnie na swym legowisku. Niczego nie ryzykuje! Co mogą mu zrobić? Zbić go? Więc co? Zabić? Kij zaostrzony na obu końcach.
Niespodziewanie bliskie krzyki poderwały go. Z zielonej gęstwiny wypadł spiesznie wymalowany w pasy dzikus i ruszył w stronę jego kryjówki – dzikus z włócznią. Ralf wbił palce w ziemię. Musi się przygotować.
Zaczął manipulować włócznią, żeby skierować ją ostrzem w przód, i dopiero teraz spostrzegł, że jest zaostrzona z obu końców.
Dziki zatrzymał się o kilkanaście kroków i wydał swój okrzyk.
Może w huku ognia słyszy bicie mego serca? Tylko nie krzycz! Przygotuj się!
Dziki podszedł bliżej i dlatego widać go już było tylko od pasa w dół. Tamten kij to koniec jego włóczni. Teraz już go widać od kolan. Tylko nie krzyknij!
Z zarośli za dzikusem wypadło z kwikiem stado świń i pomknęło w las. Ptaki wrzeszczały, myszy piszczały i coś kicającego wpadło pod matę i znikło.
Dziki zatrzymał się na skraju gęstwiny, niedaleko Ralfa, i wydał okrzyk. Ralf podciągnął kolana pod siebie i kucnął. Trzymał w dłoniach kij, kij zaostrzony na obu końcach, kij tak wibrujący w jego rękach, że raz robił się długi, raz krótki, raz lekki, raz ciężki, i znów lekki.
Okrzyk przeleciał od brzegu do brzegu. Dziki ukląkł na skraju gęstwiny – w lesie poza nim zamigotały światełka. Widać kolano opierające się o ziemię. Teraz drugie. Dwie dłonie. Włócznię.
Twarz.
Dziki wpatruje się w ciemność pod matą. Widzi światło z jednej i drugiej strony, ale nie w środku. W środku jest mrok i dziki aż wykrzywia twarz, żeby przeniknąć ten mrok.
Sekundy wydłużają się. Ralf patrzy dzikusowi prosto w oczy.
Tylko nie krzyknij.
Wrócisz.
Teraz cię widzi. Upewnia się. Kij zaostrzony…
Z ust Ralfa wydobył się krzyk strachu, wściekłości i rozpaczy. Zerwał się z przeciągłym pieniącym się wrzaskiem.
Skoczył, przebił się przez zarośla, wypadł na otwartą przestrzeń wrzeszczący, okrwawiony, z bulgotaniem w krtani. Zamachnął się kijem i dziki padł, ale oto ukazali się już inni. Uchylił się przed ciśniętą włócznią, przestał wrzeszczeć i pognał przed siebie. Nagle migocące w przodzie światła złączyły się w jedno i pomruk lasu przeszedł w grzmot, a wielki krzak wprost na jego drodze buchnął ogromnym wachlarzem ognia. Rzucił się w prawo pędząc na skrzydłach rozpaczy. Czuł bijący z lewej strony żar ognia mknącego jak fala przyboju. Za nim podniosły się wrzaski i rozpłynęły wzdłuż linii pościgu, szereg ostrych, krótkich głosów, znak wykrycia. Z prawej strony ukazała się brązowa postać. Zostawił ją w tyle. Biegli wszyscy i wszyscy krzyczeli jak oszaleli. Słyszał, jak przedzierają się z trzaskiem przez poszycie, a z lewej strony wciąż miał przypiekający, jasny grzmot. Zapomniał o ranach, głodzie i pragnieniu, przemienił się cały w strach; beznadziejny strach na skrzydlatych nogach, mknących przez las ku odkrytej plaży. Przed oczami latały mu plamy, które zmieniały się w czerwone koła, a potem rozszerzały szybko i nikły gdzieś za nim. Niosące go jakby cudze nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa i krzyki przybliżały się jak poszarpana krawędź grozy, sięgająca niemal jego głowy.
Potknął się o jakiś korzeń i krzyki jeszcze się wzmogły. Ujrzał wybuchający płomieniem szałas, błysk ognia przy prawym ramieniu i lśnienie wody. Upadł, potoczył się przez piach i legł skulony z ręką wzniesioną obronnym gestem w górę, próbując błagać o litość.
Stanął na chwiejnych nogach przygotowany na dalsze okropności i uniósłszy wzrok ujrzał wielką czapkę z daszkiem. Była to wysoka biała czapka, a nad zielonym cieniem daszka lśniła korona, kotwica i wieniec złotych liści. Zobaczył biały drelich, szlify, rewolwer, rząd pozłacanych guzików na przodzie munduru.
Na piasku stał oficer marynarki patrząc na Ralfa z pełnym czujności zdumieniem. Na plaży za nim dwóch marynarzy przytrzymywało szalupę wrytą dziobem w piach. Na rufie siedział trzeci z automatem w ręku.
Krzyk dzikich zaczął słabnąć i wreszcie całkiem ucichł.
Oficer chwilę przyglądał się Ralfowi, a potem puścił kolbę rewolweru.
– Dzień dobry.
Trochę zawstydzony swoim niechlujnym wyglądem Ralf odpowiedział nieśmiało:
– Dzień dobry.
Oficer skinął głową, jakby uzyskał odpowiedź na jakieś ważne dla siebie pytanie.
– Czy są tu z wami jacyś dorośli… jacyś starsi?
Ralf potrząsnął w milczeniu głową. Odwrócił się w bok. Na plaży, w zupełnym milczeniu, stali półkolem mali chłopcy z ciałami pomazanymi barwną glinką i zaostrzonymi patykami w rękach.
– Nieźle się zabawiacie – powiedział oficer.
Ogień dosięgnął palm kokosowych na plaży i pochłonął je z hałasem. Jakiś płomień oderwał się od całości, skoczył jak akrobata i objął wierzchołki palm nad brzegiem. Niebo było czarne.
Oficer uśmiechnął się wesoło do Ralfa.
– Spostrzegliśmy wasz dym. Co wy tu robicie? Prowadzicie wojnę?
Ralf skinął głową.
Oficer przyjrzał się stojącemu przed nim straszydłu. Przydałyby się pętakowi kąpiel, fryzjer, chustka do nosa i sporo różnych maści.
– Mam nadzieję, że nikt nie został zabity. Są jakieś trupy?
– Tylko dwa. Ale morze je zabrało.
Oficer schylił się i spojrzał uważnie na Ralfa.
– Dwa? Dwóch zabitych?
Ralf znowu kiwnął głową. Za nim cała wyspa dygotała w ogniu. Oficer na ogół potrafił poznać, kiedy ludzie mówią prawdę. Gwizdnął cicho.
Teraz zaczęli nadciągać inni chłopcy, wśród nich wiele jeszcze strasznie małych brzdąców, wszyscy brązowi, z wydętymi brzuchami dzikusów. Jeden z nich podszedł do oficera i zadarł głowę.
– Ja jestem, jestem…
Ale na tym się skończyło. Bowiem Percival Wemys Madison na próżno starał się przypomnieć sobie czarodziejskie zaklęcie, które mu już zupełnie wywietrzało z głowy.
Oficer znowu zwrócił się do Ralfa:
– Zabierzemy was. Ilu was tu jest?
Ralf potrząsnął głową. Oficer spojrzał ponad nim na grupę wymalowanych chłopców.
– Kto tu jest szefem?
– Ja – powiedział głośno Ralf.
Mały chłopczyk ze szczątkami czarnej czapki na rudej czuprynie i z wiszącymi u pasa szczątkami okularów zrobił krok naprzód, ale rozmyślił się i zatrzymał.
– Zauważyliśmy wasz dym. Naprawdę nie wiecie, ilu was tu jest?
– Nie, proszę pana.
– Można by sądzić – rzekł oficer – że brytyjscy chłopcy – jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda? – potrafią się lepiej spisać… to znaczy…
– Z początku tak było – powiedział Ralf – ale później… Urwał.
– Z początku byliśmy wszyscy razem…
Oficer pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Wiem. Ładna zabawa. Jak Wyspa Koralowa.
Ralf spojrzał na niego w milczeniu. Na chwilę stanął mu przed oczami przelotny obraz dziwnego czaru, który kiedyś opromieniał tę plażę. Ale teraz wyspa jest spalona, martwa…
Simon nie żyje, a Jack… Z oczu popłynęły mu łzy i łkanie wstrząsnęło ciałem. Po raz pierwszy na tej wyspie rozpłakał się, a wielkie spazmy żalu aż go skręcały. Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozlegało się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich, brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem.
Oficer, słysząc zewsząd te odgłosy, poczuł się wzruszony i zakłopotany. Odwrócił się, aby dać im czas na opanowanie się, i czekał, spoglądając w dal na zgrabną sylwetkę krążownika.