40440.fb2 W krainie kota - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

W krainie kota - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Rozdział dziesiąty

Złożyłam ogromne zamówienie w supermarkecie, tak aby co najmniej przez tydzień nie zajmować się zakupami. Znalazły się tam również nowe grzechotki dla Jonyka i sztuczna mysz dla Kotyka. Kierownik obiecał, że wszystkie wiktuały dowiezione będą w ciągu dwóch godzin, więc z Jonykiem, tkwiącym w małym plecaczku, ruszyłam do księgarni, żeby przejrzeć nowości. Wybrałam kilka dla siebie i Adama, i szłam wzdłuż półek, szukając następnych. Nagle Jonyk wyciągnął na oślep niewprawną rączkę – i zrzucił na podłogę jedną z książek. Schyliłam się i spojrzałam na kolorową, lakierowaną okładkę: Tarot – mówiące karty

– Co jest z tym tarotem? – zdziwiłam się. Już drugi raz trafiam na tę książkę! Gdzie to ją widziałam pierwszy raz? Chyba nie u nas w domu, gdyż ani Adam, ani ja nie interesujemy się takimi bzdurami. Pewnie u kogoś z sąsiadów…

Schyliłam się, by podnieść książkę, i odruchowo przyjrzałam się rysunkowi na okładce. Widniał na nim przedziwny wisielec. Przedziwny, gdyż nie był powieszony za szyję, lecz za nogę! I jakim cudem autor osiągnął zdumiewający efekt, że wisielec był zarazem i martwy, i… żywy? Ale najdziwniejsze było to, iż wydawał mi się znajomy! Skądś znałam to szczególne połączenie martwoty z życiem, to powieszenie za nogę, a nie za szyję, i w ogóle całą charakterystyczną sylwetkę nietypowego wisielca. Może to mi się kiedyś śniło? A może twarz kogoś z przyjaciół była podobna do twarzy osobnika na okładce?

– Psiakrew… – zamruczałam, obracając książkę do góry nogami, tak żeby twarz powieszonego znalazła się na wprost mojej. Jonyk za moimi plecami gaworzył coś z entuzjazmem, choć niezrozumiale, i wyciągał rączkę do książki.

Gdy bliżej przyjrzałam się rysunkowi, doszłam do wniosku, że jest to oryginalna, bardzo stara, ręcznie malowana karta do tarota. Jak stara mogła być ta karta? Owszem, obiło mi się o uszy, że tarot liczy sobie już całe stulecia. Niektórzy głoszą, iż pierwsze karty powstały w Europie dopiero w XIV wieku, a malowali je sławni dworscy artyści. Inni badacze jednak twierdzą, że tarota wymyśliły już ludy starożytne, prawdopodobnie Egipcjanie, ale z tamtego okresu nie zachowała się żadna oryginalna talia kart czy choćby pojedyncze sztuki. Część badaczy jest z kolei zdania, iż tarot opanował Europę za sprawą Zakonu Różo krzyżowców, inni zaś, że przywieźli go z Palestyny rycerze z wypraw krzyżowych, zwłaszcza templariusze. Jeszcze inni są zdania, że karty te, przynależące do tajemnej wiedzy Dalekiego Wschodu, zostały przeniesione na nasz kontynent przez Arabów, a później Turków, gdy próbowali oni podbić Europę. I że nasza wiedza o ich prawdziwym sensie jest nikła wobec starożytnego pierwowzoru. Spośród piętnastowiecznych europejskich talii kart ocalało najwyżej kilka – i zapewne tkwią dziś w jakimś muzeum okropności. I prawdopodobnie fotografia jednej z kart widnieje na okładce tej książki.

„No cóż, historia tarota zapewne jest fascynująca, ale to, do czego wykorzystują go niektórzy ludzie, zakrawa na głupotę” – pomyślałam. – „Żadna, nawet najstarsza i najbardziej tajemnicza talia kart nie może wytyczać nikomu dróg życia”.

Właśnie zamierzałam odłożyć tę bzdurną książeczkę na półkę, z której spadła, gdy podeszła ekspedientka i grzecznie, lecz stanowczo powiedziała:

– Przykro mi, proszę pani. Ta książka trochę się ubrudziła i pogięła, spadając. Obawiam się, że musi pani za nią zapłacić. Ale nie jest droga – dodała szybko. – I całkiem ciekawa. Bardzo wciąga, prawie jak kryminał – uśmiechnęła się. – Gdyby tak dokupić do niej oryginalne karty, miałaby pani mnóstwo zabawy w deszczowe dni…

– A gdzie mogę kupić karty do tarota? – zainteresowałam się mimo woli. – W jakimś magicznym sklepie? Takim, w którym sprzedają cudowne talizmany, różdżki do szukania wody i wahadełka?

– Ależ niekoniecznie. My też je mamy…

– Tu? W przyzwoitej księgarni? – zdziwiłam się.

– Ależ tak. Większość klientów, gdy już kupi książkę o tarocie, chce także karty, więc właścicielka sprowadziła na próbę kilka talii. Idą jak woda! Teraz mamy je w ciągłej sprzedaży. Zapakować?

– Nie zamierzam wydawać pieniędzy na coś, w co nie wierzę i czego nie potrzebuję. Bo z tych kart głównie się wróży, prawda? – stwierdziłam z odruchową pogardą.

– Owszem, talią kart głównie się wróży. Przyznam się pani, że ja co wieczór sobie wróżę i czasem mi się zgadza! – oznajmiła z entuzjazmem ekspedientka.

Dziewczyna była młoda, pełna energii, a zarazem nieco spięta. Zerkała co jakiś czas w lewą stronę i gdy zerknęłam tam również, ujrzałam stojącą wśród półek elegancką damę, która taksującym wzrokiem wodziła po całej księgarni. Aha, właścicielka…

– Czy pani przypadkiem nie jest tu zatrudniona na próbę? – spytałam dziewczynę.

– Owszem – szepnęła.

– I szefowa właśnie bada, czy uda się pani coś mi wcisnąć? – spytałam bez złości. Dziewczyna speszyła się, ale skinęła głową. Uśmiechnęłam się do niej ze zrozumieniem – i ku własnemu zdziwieniu wyszłam z księgarni z całkowicie zbędną książką i z jeszcze bardziej zbędnymi kartami. Nad logiką przeważyła chęć przekonania szefowej księgarni, że jej młoda stażystka jest dobrą pracownicą. Za niewielką sumę mogłam spełnić dobry uczynek…!

„Adam mnie uzna za głupią” – pomyślałam trochę Poirytowana, upychając książkę i karty w torbie. On był logicznym racjonalistą, a ja niepoprawną i przesądną marzycielką. On wierzył tylko w wiedzę, ja także w przeznaczenie. On uważał, że wszystko zależy od człowieka, a ja – że człowiek bywa igraszką w rękach losu. On uważał, że Rodziny Dziecka to wynik połączenia plemnika z jajeczkiem, a ja, że jest to swoisty rodzaj Cudu. Mieliśmy na ten temat rozliczne spory i nie cierpiałam wyrazu pobłażliwej wyrozumiałej czułości w oczach męża. Pewnie dlatego nigdy, choć czasem miałam ochotę, nie chodziłam do wróżek i nie stawiałam sobie pasjansów. Nie spluwałam też przez lewe ramię dla odczynienia złych uroków, nie odpukiwałam w nie malowane drzewo i nie rzucałam monetą, aby podjąć ważną decyzję. Przynajmniej nie w obecności Adama…

„No cóż, schowam tę książkę i karty tak, aby mój mądry mąż ich nie zobaczył” – pomyślałam rozsądnie.

Po namyśle zdecydowałam się ukryć je tam, gdzie schowałam „prezent” Cecylii. Ale zanim wepchnęłam trefny zakup głęboko do szuflady, pod stertę rzadko używanej bielizny, z bezwiedną ciekawością otwarłam książkę na chybił trafił. Na tej przypadkowej stronicy znajdowała się fotografia starej karty, przedstawiającej postać odzianą w brązowy, zniszczony strój, z workiem na ramieniu. „Wędrowiec, Głupiec, Bezimienny, Włóczęga lub Duch Eteru” – informował podpis pod ryciną. Pod spodem, mniejszymi literami, autor dodawał, iż badacze tarota wiązali tę kartę także ze znakiem astrologicznym „Powietrza” oraz z hebrajską pierwszą literą alfabetu, zwaną „Alef”. Ta figura też wydała mi się znajoma, i trochę mnie to już rozśmieszyło. Po prostu ulegałam jakimś dziwnym autosugestiom.

„Ale jest w tej karcie pewien romantyzm” – pomyślałam, patrząc na rycinę. „Hm… Chciałabym kogoś takiego poznać” – uśmiechnęłam się sama do siebie i zatrzasnęłam szufladę. Zatrzasnęłam – i zawahałam się: czy to ładnie chować głupiutką talię kart z jeszcze głupszą książką tuż koło najcenniejszych i jedynych śladów z mego nieznanego, a prawdziwego dzieciństwa? Obok najważniejszych dowodów mego pochodzenia?

– Dowodów! – zawołałam głośno i ze złością. – Doprawdy, moja nieszczęsna i nieznana matka nie mogła mi chyba zrobić gorszego i bardziej okrutnego żartu! Przebrała mnie w coś takiego jak te muzealne ciuchy i niby-diadem, a potem mnie zgubiła! Nawet osoba tak uczciwa jak siostra Amata wolała milczeć przez dwadzieścia siedem lat, niż mi to pokazać! Tak, tarot to dobre towarzystwo dla tego ubioru!

Jeszcze raz, tym razem ostatecznie, zatrzasnęłam szufladę i wyszłam z garderoby. Ale przez ten głupi tarot zaczęłam znowu rozmyślać o dziewczęcym, dziwacznym ubranku, tak długo ukrywanym przede mną przez siostrę Amatę. Ciekawa jestem, co ona, ta dobra, poczciwa i zarazem mądra zakonnica sądziła o ubiorze, w jakim znaleziono mnie w mieście? Najprostsze i najbardziej logiczne wyjaśnienie Adama – że byłam przebrana na dziecięcy bal, zdawało się nie trafiać do mojej dawnej opiekunki. Rozpoznałam to po wyrazie jej twarzy. Nie, siostrze Amacie wydawało się to bardziej skomplikowane. I mnie też.

Myślałam teraz o mojej matce – może była szalona? Niezwykle plastycznie wyobraziłam sobie młodą i niezrównoważoną samotną kobietę. Na pewno byłam nieślubnym dzieckiem. Mój tato chyba umarł i matka zachorowała psychicznie… Lub jeszcze inaczej: piękna, inteligentna, lecz biedna dziewczyna została uwiedziona przez młodego człowieka o arystokratycznym pochodzeniu, któremu rodzina zabroniła ożenić się z nią. Mój nieznany ojciec, pod naciskiem swej prawie książęcej rodziny, porzucił więc moją śliczną, znajdującą się w ciąży matkę. Ona mnie rodzi, ale z rozpaczy i samotności popada w szaleństwo. Sama, opuszczona, marząc o księciu, który ją rzucił, moja matka ubiera mnie w okropne stroje, będące w jej mniemaniu odpowiednimi dla małej księżniczki, hrabianki czy lordówny…

Psiakrew, co ja bredzę! Przecież naszkicowałam prawie że gotowy schemat jednego z najtańszych romansideł! Prawdziwe życie tak nie wygląda, ono nie jest niemądrą „mydlaną operą”!

Już wiem: powróżę sobie z tego cholernego tarota. Nie wiem wprawdzie, jak to się robi, ale sobie powróżę. Zrobię to najprostszą metodą: z talii kart wyciągnę jedną i zobaczę, co ona znaczy. Jeśli dobrze wiem, na każdej z nich widnieje inny rysunek, a każdy z tych rysunków coś symbolizuje, wprawdzie nie wiem co, lecz chyba się domyśle…

Znowu pobiegłam do garderoby, a za mną szedł zaciekawiony kocur. Widocznie jego też dziwiło moje nerwowe zachowanie. Przecież już dwukrotnie biegłam z ogrodu do domu i pędziłam z powrotem do garderoby. Nawet Kot mógł być tym zdumiony. Zwłaszcza gdy z furią trzaskałam szufladami… Tego też zazwyczaj nie robię. Umiem wyładować złość w pożyteczniejszy sposób, właściwy posiadaczom ogrodów: można sobie pokopać, poplewić, przyciąć żywopłot – i złość mija jak ręką odjął. Ale tym razem jakoś nie mijała…

Otwarłam znów tę nieszczęsną szufladę i sięgnęłam pod bieliznę. Wymacałam talię kart i wyjęłam. Rozdarłam byle jak firmowe opakowanie i zaraz spaliłam je w kominku, w salonie. Po co Adam ma znaleźć je w koszu na śmieci? Sprawdziłam, czy Jonyk śpi grzecznie w ogrodzie. Spał. Ciekawski Kotyk sprawdził to razem ze mną i razem ze mną zawrócił do salonu. Położyłam talię tarota na stole, „koszulkami” do góry, a obrazkami do spodu. Nie chciałam ich oglądać. Po co? Interesowała mnie tylko jedna jedyna karta, którą sobie wyciągnę… Aha! przecież trzeba je potasować! – przypomniałam sobie. Zaczęłam tasować karty, co szło mi nad wyraz nieporadnie, gdyż nigdy w nic nie grałam. Nawet w głupie oczko czy remika. Tylko w westernach widziałam graczy, którzy tasowali talię w sposób nieomal magiczny. Kot wylazł na stół i przysiadł na nim, żeby lepiej widzieć, co robię. Pewnie bawiły go te szeleszczące, nieduże kartoniki. Dziwiłam się, że nie wyciąga po nie swojej grubej łapki.

… Ha! Przecież mogłam zachęcić Kotyka, aby wyciągnął za mnie tę jedną kartę! To by dopiero była wróżba! Koty uchodzą za zwierzęta ważne dla magii. W każdym razie o wiele ważniejsze niż na przykład psy. Psy są wprawdzie wierne ludziom, lecz całkiem niemagiczne.

– Kotyk… – powiedziałam, patrząc prosto w ślepia, z których każde było w innym kolorze. Jak u mojego synka. – Kotyk, ja rozrzucę te karty na stole, a ty dotknij łapką jednej z nich – oznajmiłam mu z powagą, tak jakby kocur mógł rozumieć moje słowa. Ale jak zabawa, to zabawa… Kotyk też patrzył na mnie z powagą.

Rozrzuciłam karty na śliskim, drewnianym stole. Kotyk spojrzał na nie zaciekawiony, lecz nie wyciągnął łapki. Już, już chciałam go ofuknąć, że jest głuptas i choć wygląda na rozumnego, to nie pojmuje ani słowa z ludzkiej mowy, gdy lewa przednia łapka Kotyka drgnęła. Ta łapka, która wciąż była w półgipsie. Kotyk opuścił łeb i najwyraźniej przyglądał się jednakowym z tyłu kartom. Potem, jakby rzeczywiście podjął decyzję, wysunął grubą łapkę i przyciągnął do siebie jedną z kart. Gdy już znalazła się tuż koło niego, znów usiadł wyprostowany, patrząc na mnie zielono-niebieskimi ślepiami.

Złożyłam ponownie w talię wszystkie rozsypane karty, z wyjątkiem tej jednej, która leżała koło Kota. Siedziałam teraz przy stole, wpatrując się w jej kolorową koszulkę, i ani drgnęłam. Kotyk sprawiał wrażenie, że czeka, aż ją wezmę. Ale ciągle jej nie brałam. Bo nagle, wiedziona instynktem, poczułam, że ta karta naprawdę jest ważna. I bałam się ją ujrzeć.

Słyszałam trochę o tarocie. Niewiele. Wiedziałam jednak, że wśród obrazków znajdują się Śmierć czy Demon, które bardzo źle wróżą na przyszłość. No i jest też ten Wisielec z okładki. I jakiś Bezimienny Włóczęga, Duch Eteru, Alef czy jak mu tam. Okropnie się bałam, że Kotyk wyciągnął mi jakąś straszną kartę. Taką, która, na przykład, wywróży śmierć w naszej rodzinie.

Kotyk tymczasem spojrzał na mnie uważnie i popchnął kartę w moim kierunku. Bawił się nią, jak wszystkie koty. Teraz ja powinnam popchnąć ją w jego stronę. Bo jemu się pewnie wydaje, że to jest mała mysz…

Ojejku! Przecież kupiłam w supermarkecie sztuczną mysz dla Kotyka! A zakupy już przywieziono! Popędziłam do kuchni i z dużych toreb, ciągle nie rozpakowanych, wyjęłam małą brązową myszkę. Wyglądała jak żywa. Ciekawa jestem, co zrobi Kotyk…

Wróciłam do salonu i trzymając zabawkę za sobą, zobaczyłam, że Kotyk wciąż siedzi na stole, koło karty tarota. Rzuciłam mysz na stół. Poturlała się i zastygła w pozycji Przypominającej do złudzenia żywą polną myszkę. Ale to głupie kocisko nie zwróciło na nią najmniejszej uwagi!

– Gdybyś spotkał prawdziwą mysz, to pewnie zamiast ją złapać, nawet byś na nią nie spojrzał! – zawołałam gniewnie. – Myszy mogłyby nas zjeść, a ty niczego byś nie zrobił w tak ważnej sprawie!

Kotyk nadal nieruchomo tkwił koło karty i przypominał święte figurki egipskich kotów z czasów faraonów. Widziałam je na rysunkach.

– Dobrze, skoro tak bardzo chcesz, wezmę tę kartę i ją odwrócę – powiedziałam, udając sama przed sobą, że o to chodzi nierozgarniętemu zwierzęciu. A ono sobie po prostu siedziało na stole, i tyle. I najpewniej w ogóle zapomniało o leżącej koło niego karcie z talii tarota.

Powoli wyciągnęłam rękę, ujęłam kartę i równie powoli odwróciłam ją. Ciągle nie patrząc, położyłam ją na stole obrazkiem do góry. Dopiero teraz zdecydowałam się na nią zerknąć. Spojrzałam z ukosa – i wybuchnęłam śmiechem. Tyle ceregieli, tyle udawania, iż chodzi o Wielką Magię i że udział w tej magicznej ceremonii bierze nie mniej Magiczny Kot, a wszystko po to, żeby odkryć kartę Królowej! W zwykłych kartach także są aż cztery królowe, czterech króli i cztery asy. Też mi „mówiąca karta”…! Owszem, była nawet ładna. Przedstawiała pięknie ubraną kobietę, w ozdobnym stroju i w koronie. Obok niej widniały dwa skrzyżowane miecze. I tyle. Tylko tyle. A ja już wyobrażałam sobie Bóg wie co…

Koniec z głupawym tarotem! Dołączyłam kartę Królowej do talii i – tym razem już chyba na długo – upchnęłam ją w szufladzie.

– No i co mamy na obiad? – usłyszałam głos Adama, dobiegający z ogrodu, z miejsca, gdzie stał wózek z Jonykiem. Nasz synek już się budził, mąż wrócił z pracy, wszyscy, ja też, są głodni, a tymczasem obiad ciągle nie gotowy! Ładna ze mnie żona i matka!

– Co pomyślisz o mnie, gdy obiad będzie z puszek? – spytałam, przytulając się do Adama na powitanie.

– Nic – roześmiał się. – Coś mnie tknęło, bo jadąc do domu ze szpitala, pożarłem big maca, czego na ogół nie robię. Jak wiesz, nie jestem zwolennikiem plastikowej kuchni Mc Donalda. Ale co dasz Jonykowi?

Na szczęście miałam dla Jonyka wczorajszą zupkę jarzynową z mieloną cielęciną.

– Zaczytałaś się w jakimś kryminale? Lub zapatrzyłaś w melodramat w telewizorze?

– Nawet nie – roześmiałam się. – Coś chyba jest w pogodzie i gdy Jonyk usnął w ogrodzie, to ja też się zdrzemnęłam…

…i niespodziewanie dla siebie samej znów okłamałam Adama. Od pewnego czasu coraz częściej go okłamuję, czego przedtem nigdy nie robiłam. Co prawda okłamuję go w drobnych, niepoważnych sprawach, ale jednak… Psuje mi się charakter czy co?

Reszta dnia przeszła miło i spokojnie. Po marnym obiedzie Adam się zdrzemnął, a ja popracowałam nad moją powieścią, choć szło mi jak z kamienia. Potem posiedzieliśmy w ogrodzie, leniwie spierając się o letnie plany. Adam chciał, żebyśmy wyskoczyli, choćby na tydzień, do Grecji, i uważał, że Jonyk jest dostatecznie duży na taką wycieczkę, a Kotyk przeczeka naszą nieobecność w szpitalu, pod opieką pielęgniarek. Ja zaś oceniałam, że pięcioipółmiesięczne niemowlę jest za małe, by podróżować, nie chciałam też oddawać Kota żadnym, nawet najmilszym pielęgniarkom i proponowałam odłożenie urlopu do zimy. Wtedy Jonyk będzie mieć prawie rok i pojedziemy sobie w Alpy szwajcarskie na narty. Kotyka oddamy na tydzień do sierocińca, gdzie i Cecylia, i dzieciaki na pewno zajmą się nim znakomicie.

Nasz spór nie był na szczęście poważny, gdyż żadne z nas nie upierało się przy swoim. Już, już chciałam zażartować, że możemy wywróżyć sobie z tarota, co będzie lepsze, i dosłownie w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Znając jednak łagodność mojego męża, chyba stanie na moim: tego lata zostaniemy w domu.

Brak domowego obiadu zrekompensowałam domową kolacją. Co prawda niezbyt się natrudziłam: ugotowałam makaron po włosku, z dobrym, pikantnym sosem. I jednak znów poszłam spać do dziecinnego pokoju, bo tuż przed snem Jonyk zaczął marudzić.

– Żeby to tylko nie był początek letniej grypy – westchnął Adam. – W mieście jest prawie epidemia. A w szpitalu mamy już osiem przypadków powikłań, głównie u małych dzieci. Ale za to pamiętałem o obietnicy: łóżko jest zamówione, ogromne, jak dla całej armii i wkrótce je nam przywiozą. Więc przynajmniej nie będziesz się męczyć na tej wąskiej kanapce.

– A obicie w jakim kolorze? – spytałam, ziewając i modląc się w duchu, żeby to jednak nie była grypa i żeby Jonyk przestał marudzić. Ogarniała mnie coraz większa senność.

– W wiśniowym. W bardzo ładnym wiśniowym kolorze. Gdy powiedziałem, że chcę kupić przynajmniej trzyosobowe łóżko, sprzedawca spojrzał na mnie porozumiewawczo i mrugnął okiem… – zaśmiał się Adam i zgasił nam światło.