40440.fb2 W krainie kota - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

W krainie kota - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Rozdział jedenasty

Rydwan gnał niezwykle szybko, więc mocno trzymałam Jonyka na kolanach. Obok siedział Kotyk, skulony w swej zwykłej kociej pozycji. Za to nie było Włóczęgi.

– Gdzie Alef? – zawołałam, przekrzykując donośny świst przeciwnego wiatru.

– Wydawało mu się, że wpadł na pewien ważny trop, więc został w Królestwie Buław, aby go zbadać! – odkrzyknął Kotyk.

– Jaki trop?!

– Nie wiem. Nie zwierzył mi się! To dziwaczny człowiek. Ja mu nie ufam! Nie wiesz, iż nazywają go Głupcem? Głupiec zawsze wymyśli coś głupiego! – i Kotyk łypnął ku mnie błękitnym okiem.

Siedział po mojej prawej stronie, więc łypnął okiem lewym… Ciekawe, zawsze mi się wydawało, iż właśnie to lewe jest zielone. „Z kotami nigdy nic nie wiadomo” – pomyślałam. „Zwłaszcza gdy są to koty niezwykłe”.

Dlaczego jednak Kotyk, skoro nie ufa Alefowi, zgodził się mimo to wziąć go na towarzysza naszej wędrówki? Czyżby się go bał? I nie umiał mu odmówić? A zresztą mieliśmy z Kotykiem różne zdania, gdyż ja instynktownie czułam do Włóczęgi sympatię. I nie miałam go za głupca, jakkolwiek by go tu przezywano.

Obejmując z całych sił Jonyka, przyjrzałam się wypożyczonemu w Królestwie Buław rydwanowi. Była to niewielka, zgrabna dwukółka, którą ciągnęły aż cztery czarne konie. Nic dziwnego, że tempo jazdy mogło budzić podziw, a nawet lęk. Co gorsze, stale się wzmagało.

– Gnamy zbyt szybko – zwróciłam uwagę Kotykowi. – Wóz może się wywrócić, Dziecko wypadnie… I gdzie my w ogóle jesteśmy? To ma być droga do Królestwa Denarów?!

Kotyk skinął łebkiem, a ja się zdziwiłam. Oba królestwa powinien chyba łączyć porządny bity trakt? Tymczasem gnaliśmy wertepami, a naszą półdziką drogę-niedrogę otaczały mroczne, gęste lasy, prawie tak gęste jak dżungla. Mimo poranka robiło się coraz ciemniej.

– Skąd ten mrok? – spytałam nerwowo Kota. Jonyk też był niespokojny. Obracał ku mnie co chwila główkę i wydawało się, że zaraz coś powie, ale milkł, patrząc na Kotyka.

– Kotyk, gdzie my właściwie jedziemy? – spytałam, lecz Kot milczał, więc zirytowana przycisnęłam Jonyka do siebie jedną ręką, a drugą szarpnęłam Kota za łapę. To była łapa lewa i… uprzytomniłam sobie, że na lewej łapce powinien mieć półgips, który założył mu Adam! Do pełnego zrośnięcia się złamanej kości brakowało co najmniej tygodnia. Tymczasem gipsu nie było, a łapa… łapa robiła wrażenie całej i zdrowej! Nawet nie miała charakterystycznego zgrubienia, które tworzy się w miejscu zrostu kości, jak uczył mnie Adam…!

Kotyk obrócił łeb i spojrzał na nas. Jonyk przytulił się do mnie, odsuwając od swego ulubionego Kota… od swego ulubionego…? Zaraz, zaraz… Kotyk spojrzał na nas parą błękitnych ślepi! Gdzie podział się zielony kolor jednego z jego oczu?!

– Ty nie jesteś NASZYM Kotem – powiedziałam surowo, odsuwając się od zwierzaka na tyle, na ile mogłam, a mogłam, niestety, niewiele, gdyż rydwan był wąski.

Kot uśmiechnął się, pokazując duże, białe zęby. Rydwan gnał w coraz bardziej szaleńczym pędzie, a mimo wczesnego dnia mrok wciąż gęstniał. Zęby kocura bielały w nim, niemal lśniły, a uśmiech rozszerzał się. Łeb Kotyka zaczął ulegać jakiejś deformacji, lecz ten uśmiech był stale taki sam: szeroki, zagadkowy. Odwróciłam głowę, nie mogąc go znieść, gdyż było w tym uśmiechu coś przerażającego – a gdy po chwili spojrzałam znowu, ten sam uśmiech nie był już uśmiechem kocura, lecz… kobiety!

Kot zniknął, a koło mnie siedziała piękna, ciemnowłosa kobieta. Przypominała trochę tę kartę, którą Kotyk wyciągnął z talii: królową.

– Jesteś Królową Mieczy? – spytałam zaintrygowana.

– Chciałabyś, wiem, ale nie. Nie jestem Królową Mieczy – zaśmiała się kobieta. – Jestem kimś o wiele znaczniejszym niż głupiutka królowa głupiutkiego państewka – dorzuciła, a jej szeroki uśmiech nie znikał, lecz wydawał się coraz bardziej złowieszczy. Wtedy nagle zrozumiałam, kto koło mnie siedzi…

– Jesteś Gimel – powiedziałam, odruchowo zniżając głos do szeptu, jak uczyli mnie Kot i Włóczęga.

– Jestem Gimel – powiedziała z wyraźną dumą kobieta. – I naprawdę to ja rządzę tą krainą, a nie różni utytułowani durnie. Gdyż ja rządzę ich umysłami, gdyż wiele im obiecuję. Chyba wiesz, że większość ludzi traci głowę dla władzy lub pieniędzy?

– Nie wiedziałam, że jesteś aż tak piękna – zauważyłam z bezwiednym zachwytem, zapominając na chwilę o niepokoju. Ale podczas gdy ja wpatrywałam się w nią z przyjemnością, Jonyk, odwracając główkę od naszej towarzyszki podróży, z całych sił przytulał się do mnie.

– Mogę być, jaka chcę – odparła Gimel pobłażliwie, i w tej samej chwili przemieniła się w obrzydliwą, brudną, cuchnącą staruchę o twarzy tak zmarszczonej, że wydawało się, iż zaraz się w sobie zapadnie.

Rydwan nie dawał żadnej szansy, aby odsunąć się od tej koszmarnej wiedźmy, która mogła przyśnić się w jakimś chorym śnie. Na szczęście Gimel prawie natychmiast przeobraziła się znowu. Niestety, teraz stała się gigantyczną ropuchą wielkości człowieka i choć nie cuchnęła, była za to śliska i obrzydliwa. Zanim zdołałam wydać z siebie okrzyk obrzydzenia, już siedziała koło mnie drapieżna czarna pantera, z tym samym szerokim, białozębym uśmiechem na pysku.

– Przestań! – zawołałam i ku memu zdumieniu Gimel mnie posłuchała. Była znowu kobietą, choć inną niż ta pierwsza. Już nie była piękna, lecz groźna. Nie była młoda, lecz bezwiekowa. Mocna, szczupła, żylasta. Na studiach z powodzeniem ćwiczyłam karate, lecz nie miałabym żadnych szans w walce z nią. A zresztą ta istota w każdej chwili mogła się przeobrazić w lwicę czy żmiję. Walka wręcz z nią była bezsensowna. Teraz pojęłam, dlaczego Kotyk z Włóczęgą mówili, że nie broń jest nam potrzebna, lecz sposób. Zrozumiałam też, czemu w wyprawie ratunkowej poniosło klęskę tylu ochotników, zbrojnych rycerzy, którzy daremnie szukali Księcia Theta. W walce z koszmarem, jakim była Gimel, pomóc mógł tylko przypadek, a nie miecz…

– Dokąd nas wieziesz? – spytałam. Rydwan nadal gnał w tempie równym szybkości mocnego sportowego auta w TAMTYM świecie.

– Do mnie – odparła.

– Gdzie to jest: „do ciebie”? – zaciekawiłam się, mimo niepokoju.

– Wszędzie i nigdzie. Mogę przybrać każdą postać, mogę też wszędzie mieszkać. A tam, gdzie przebywam, zmieniam okolicę stosownie do moich potrzeb, aby stała się Krainą Mroku. Moje służebne zwierzęta nie czują się bowiem dobrze w świetle dnia.

Mówiła to niedbale, z pewną próżnością. Rydwan na chwilę zwolnił, tak jakby chciała, abym przyjrzała się bliżej krainie, o której mówiła: w gęstniejącym mroku wiły się wokół nas oślizłe kształty ni to wężów, ni innych, równie ohydnych, groźnych stworzeń. W ich pyskach też dostrzegłam duże, białe, ostre zęby. Nad naszymi głowami, z posępnym krakaniem, fruwały sępopodobne ptaki. Roślinność była tu gęsta, lepka, galaretowata, grunt zaś bagnisty i mlaskał obrzydliwie pod kołami rydwanu. Ze zgrozą dostrzegłam, że gdy nasz pojazd zwolnił, jego koła od razu zaczęły zapadać się w tym mazistym, ruchomym podłożu. Na szczęście Gimel znów pognała konie i rydwan mknął teraz nieomal w powietrzu.

– Co zrobiłaś z Kotem i Włóczęgą? – spytałam, udając, że Kraina Mroku nie robi na mnie wrażenia. Z całej siły przytulałam głowę Jonyka do siebie, zasłaniając mu oczy. Nie chciałam, żeby przeraził się bardziej niż ja. Był w końcu tylko malutkim Dzieckiem…

– Nic nie zrobiłam z tą śmieszną parą – odparła Gimel z nieznośną pobłażliwością. – Po co miałabym robić coś z kulawym Kotem, któremu nikt nie ufa, i z obdartusem, którego wszyscy zwą Głupcem? Mam ciebie i Dziecko.

Wystarczy.

– A co chcesz zrobić z nami? – spytałam z niepokojem. Spojrzała na mnie uważnie i nic nie powiedziała. W jej oczach dostrzegłam głębię studni i zarazem pustkę oczu ślepca. Nie było w nich żadnego uczucia. Rydwan nagle wjechał w wąski skalny tunel, mknął nim przez chwilę, a potem, ku memu oszołomieniu, cztery konie w szaleńczym pędzie przeniknęły skalne ściany i zniknęły. Rydwan zatrzymał się i znieruchomiał.

– Wysiadaj – rozkazała Gimel.

Wysiadłam, trzymając Jonyka w objęciach. Ledwo znalazłam się na ziemi, rydwan, tak jak wcześniej konie, rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałam się: stałam pośrodku skalnej pieczary, której rozmiarów nie mogłam ocenić, gdyż wypełniał ją mrok. Bałam się panicznie, że w pieczarze znajdują się takie same potwory jak te, które widziałam na trakcie, za to przynajmniej podłoże było twarde, a ściany nie wydawały się galaretowate, lecz z kamienia.

– Czego od nas chcesz? – spytałam, usiłując skryć drżenie głosu. Gimel stała spokojnie, otulona w długi, ciemny płaszcz z kapturem. Znowu pokazała białe zęby w tym niedobrym, szerokim uśmiechu i powiedziała:

– Nie chcę wiele. Masz powrócić do swego świata i nigdy więcej nie odwiedzać naszego. Nigdy, rozumiesz? Nawet gdybyś miała ochotę lub gdybyś trafiła na coś, co wywoła w tobie potrzebę powrotu. Masz zostać TAM, u siebie. Wówczas ani tobie, ani Dziecku nie stanie się krzywda. Decyzja o opuszczeniu naszego świata nie będzie cię nic kosztować. Zanim tu trafiłaś, żyłaś przecież wygodnie i szczęśliwie, prawda? Nasz świat nie jest ci do niczego potrzebny, przeciwnie, sprawia ci kłopoty, burzy twój spokój i normalne życie.

W duchu musiałam przyznać jej rację. Owszem, moje przygody w Krainie Kota tak długo były ciekawe, póki nie zaczęły być niebezpieczne…

– Ale to nie zależy ode mnie – powiedziałam z wahaniem. – Ja sama nie wiem, jakim cudem tu przybywam. Zasypiam TAM, u siebie, a budzę się już TUTAJ, w waszym świecie. A czasem zasypiam i nic się nie dzieje, pozostaję TAM. I wiem, że to nie ma nic wspólnego z moją decyzją. To nie ja wybieram moment przybycia lub powrotu. Przecież gdyby to ode mnie zależało, to zamiast rozmawiać z tobą TUTAJ, już dawno byłabym TAM, u siebie, w bezpiecznym domu…

– Ktoś podsunął ci Magiczny Korzeń, ułatwiający przemieszczanie się TU i TAM, gdy tylko znajdzie się Przewodnik. Ale to można przerwać – powiedziała Gimel, ciągle tym samym, chłodnym głosem. – Wystarczy, że zabijesz Kota. Niestety, nie mogę cię w tym wyręczyć, a szkoda. Lecz gdy ja to zrobię, wtedy nawiedzi cię jego duch i nadal będzie przeprowadzać was z TAMTEGO świata TUTAJ. Albowiem to jest Kot Magiczny, a jego miłość do Księcia Theta jest tak silna, że przezwycięży nawet śmierć. Dlatego to ty musisz go zabić i zakopać jego zwłoki w swoim świecie. Wtedy już nigdy TU nie wróci.

Wzdrygnęłam się. Byłam wychowana w szacunku dla wszystkiego, co żywe. Zabicie nawet niewielkiego pająka wymagało ode mnie dużego wysiłku. Wolałam go przegonić, niż zabić, nawet gdy siedział w mojej wannie – co pająki, nie wiem czemu, uwielbiają robić. A w dodatku ja tego Kota naprawdę lubiłam. Nie, to za słabe określenie. Kochałam? To znów za duże słowo. W każdym razie to nie był jakiś zwykły kot, a zwykłego też przecież bym nie zabiła! Ale nawet gdyby to było całkiem mi obce kocisko, a nie zwierzę, któremu uratowałam życie, też nie umiałabym go zabić.

Gimel czytała w moich myślach jak w otwartej książce.

– Nie wiem, nad czym się zastanawiasz. To chyba proste? Przecież nawet nie znasz Księcia Theta i jest ci całkiem obcy. Po co masz narażać siebie i Dziecko, aby go ratować? Ta kraina też jest ci obca. A Kot…? No cóż, mając do wyboru życie Jonyka lub życie Kota, chyba nie będziesz się zastanawiać? Masz jeszcze inny wybór: twoje życie lub życie Kota.

– Zabijesz któreś z nas? – spytałam, słysząc ku swemu niezadowoleniu, jak drży mi głos.

– Nie, nie zabiję żadnego z was, zabijam w ostateczności. Ktoś TUTAJ, w tej krainie, tego nie lubi i zakazuje, a ja nie chcę MU się narażać. Ale to, co zrobię, będzie gorsze niż śmierć – uśmiechnęła się Gimel, błyskając zębami.

Słysząc jej słowa, doznałam uczucia, że w pieczarze jest jeszcze mroczniej, niż było.

– Co to będzie? – spytałam.

– Chcesz zobaczyć? Pokażę ci… W twoim świecie jest już ranek, bo czas TU i TAM płynie inaczej, choć bezustannie. Więc patrz, co tam się właśnie dzieje, a to dopiero początek i będzie jeszcze gorzej… – powiedziała Gimel i rozsunęła szeroko swój długi płaszcz. Nagle wydał mi się on ekranem, na którym ujrzałam zamazany obraz dziecinnego pokoju w naszym domu…

Później opisał mi to Adam. Gdy o tym mówił, wciąż był zdenerwowany, choć minęło już wiele dni i jego strach powinien zniknąć. Lekarz umie opowiadać spokojnie o chorobach swoich pacjentów – choć taki lekarz jak Adam zawsze przeżywa ich cierpienia. Istnieje dlatego słuszna, choć niepisana zasada: lekarz nie leczy własnej rodziny, chyba że zmusza go do tego sytuacja. Jest bowiem w dwójnasób zaangażowany emocjonalnie i boi się podejmować decyzje.

– Wszedłem rano do waszego pokoju i ujrzałem, że leżysz nieprzytomna, z bardzo wysoką temperaturą, widoczną już na pierwszy rzut oka, a Jonyk ma podobne objawy – opowiadał Adam, a głos ciągle mu drżał. – Zrozumiałem, że złapał was ten wirus letniej grypy. Znalazłem się oko w oko z bardzo groźną, grożącą komplikacjami chorobą, która dotknęła naraz dwie drogie mi osoby… Od razu zacząłem panikować, co jako lekarzowi nie miało prawa mi się zdarzyć!

– A Kot? – spytałam.

– Kota nie było. Pewnie zwietrzył niebezpieczeństwo i uciekł. Choroby ludzkie są groźne dla kotów. Ale jak możesz wypytywać, co robił Kotyk, gdy tobie z Dzieckiem groziła śmierć lub coś jeszcze gorszego? – zdziwił się mój mąż.

Na rozpostartym ciemnym płaszczu Gimel widziałam, jak na ekranie, obraz dziecinnego pokoju, w którym dwie osoby leżały nieprzytomne, a trzecia najwyraźniej cierpiała ze strachu o ich życie. Kota nigdzie nie było. Gdy Adam wszedł, w ogóle go nie rozpoznałam, ba, nie wiedziałam, że wszedł. Jonyk szklistym, nieobecnym wzrokiem patrzył w sufit, a z ust ciekła mu mała strużka śliny. To było okropne: i widok nas obojga w takim stanie, i przerażenie Adama.

– To nie jest letni wirus grypy, jak mówi uczenie twój mąż. W takim stanie ty i twoje Dziecko pozostaniecie już do końca życia. Wyobrażasz to sobie? – spytała z uśmiechem Gimel. – Twój mąż dość późno zorientuje się, że to nie jest grypa. Pewnego dnia wreszcie pojmie, że niby ciągle ma żonę i dziecko, ale tak jakby ich nie miał. Do końca trwać będzie w nadziei, że można coś zrobić, będzie sprowadzać najlepszych fachowców od chorób mózgu, od nieznanych wirusów i diabli wiedzą od czego. Obecność tej nadziei będzie o wiele gorsza, niż gdyby jej nie było. Będą mijały dnie, miesiące, wreszcie lata. Twój syn będzie rósł, ale nie będzie się rozwijać. Ty będziesz przypominać osobę upośledzoną umysłową, zwykłe warzywo. A wiesz dlaczego? Bo TAM będą tylko wasze ciała. Świadomość twego synka, podobnie jak twoja, będzie cały czas TU, u mnie, a nigdy TAM, w twoim świecie. Zamknę te wasze dwie, głupie świadomości w czarnej magicznej kuli, z której nawet ja sama nigdy nie będę w stanie ich uwolnić, rozumiesz? A teraz daję ci trzy dni do namysłu. Pamiętaj, że przez te całe trzy dni i całe trzy noce twój nieszczęsny mąż będzie umierał z rozpaczy…! Ale te trzy dni w samotności ułatwią ci podjęcie właściwej decyzji.

Gimel znów spojrzała na nas z wilczym uśmiechem, jej zęby zalśniły w mroku, a potem zniknęła. Usłyszałam, jak mój mały synek głęboko wciąga powietrze, tak jakby wcześniej wstrzymywał oddech ze strachu.

– Jonyk… Moje maleństwo – powiedziałam, tuląc go do siebie. – Nie bój się. Ona sobie poszła, a ja coś wymyślę. Na pewno wymyślę. A w najgorszym razie… w najgorszym razie obiecamy Gimel, że zabijemy Kotyka, i przysięgam ci, że zrobimy to w sposób całkowicie bezbolesny. Uśpimy go. Kotyk będzie sobie spokojnie, łagodnie zasypiał i po prostu nigdy więcej się nie obudzi… – i tu głos mnie zawiódł. Bezwiednie wypuściłam synka z rąk i rozpłakałam się.

…mój Jonyk zaś, lekceważąc prawa grawitacji, łagodnie wirując, pofrunął w górę.

– Frunę – powiedział.

– Jonyk! – zawołałam pełna lęku. – Wracaj natychmiast! Wracaj!

– Frunę – usłyszałam drugi raz, dobiegający z wysoka, głos mego synka, lecz już go nie widziałam w ciemnościach.

W rosnącej panice zaczęłam rozglądać się dokoła. Światło do pieczary sączyło się skądś z góry. Zatem gdzieś tam jest otwór, a może i wyjście. Niestety, nie dla mnie, przywiązanej prawami grawitacji do ziemi, ale dla mego tańcząco-fruwającego synka… Tak, dla niego może to być ucieczka z pułapki Gimel. Ale co zrobi, gdy już opuści pieczarę i znajdzie się w Krainie Mroku? Dokąd wtedy pofrunie? Obojętne dokąd, byle się stąd wyrwał! Przynajmniej on. Bo mnie to się nie uda. Choć mogłabym spróbować…

Przez kilka godzin obchodziłam ściany pieczary tylko po to, aby się przekonać, że jednak nie wychodzi z niej nigdzie żaden korytarz, tunel czy choćby najwęższa szpara. I niestety, ściany pieczary zamiast się rozszerzać, zwężały się ku górze, jak w mojej beczce na deszczówkę. Nie sposób było się na nie wspiąć. Z tej pieczary po prostu nie było wyjścia.

Tkwiłam więc w niej, nie wiedząc, jaki jest los Jonyka, choć byłam pewna swego losu. Modliłam się też, żeby nasz synek, po wyrwaniu się z tego miejsca, usnął gdzieś zmęczony i w ten sposób wrócił do naszego świata. Ale powrót TAM lub zjawienie się TU były prawdopodobnie uzależnione od obecności Kota lub Włóczęgi. A Kota nie było… W dodatku teraz już miałam pewność, że Gimel swobodnie przemieszcza się do obu światów. Gdy zechce tam schwytać Jonyka – zrobi to.

To był pierwszy dzień i pierwsza noc, gdy leżałam bez przytomności, z temperaturą czterdzieści jeden i pół stopnia Celsjusza, a obok, w swoim łóżeczku, w takim samym stanie leżał Jonyk. Adam nie wątpił, że to jest wirus tej fatalnej letniej grypy, której powikłania leczył już w swoim szpitalu. Ich ofiarą padały głównie dzieci. Jedno zmarło, o czym jednak Adam nie wspomniał wcześniej, żeby mnie nie straszyć, lecz teraz tym większy strach ogarniał jego – lekarza, męża i ojca. Zwłaszcza że ja co jakiś czas bredziłam i to moje bredzenie doprowadzało go do rozpaczy.

– Ale co mówiłam? – pytałam go później, niecierpliwie, z ciekawością i z nieuświadomionym niepokojem.

– Nie pamiętam – mówił Adam i mimo woli oddychałam z ulgą. Dlaczego? Wstydziłam się, że wygadywałam przy nim jakieś głupstwa? Czy też bałam się tego, co mówiłam? Lecz cóż takiego mogłam mówić? Przecież nie ma takich spraw, poważnych spraw, które ukrywałabym przed Adamem, bojąc się ich ujawnienia! Tak mi się przynajmniej wydaje…

– Przypomnij sobie, co mówiłam – prosiłam go znowu, wtedy gdy już oboje z Jonykiem wyzdrowieliśmy, lecz Adam kręcił głową, a potem z najwyższym wysiłkiem przypominał sobie jakieś strzępy mego bredzenia:

– Chyba śniły ci się koszmary, bo mówiłaś coś o ciemności, o ścianach, przez które nie możesz przejść, choć jakieś konie przez nie przeszły, i jeszcze mówiłaś o… nie, nie wiem. Nie wiem, bo czasem używałaś też niezrozumiałych słów lub nazw, które były chyba przypadkowymi zbitkami sylab, ot, tak jak w gorączce… Aha, mówiłaś też o fruwaniu… Zabawne, nie? Niby że ty fruwałaś, a może Jonyk, nie wiem… Dlatego określa się taki stan „bredzeniem w gorączce”, gdyż to, co wtedy się wygaduje, nie ma sensu – wyjaśniał Adam. – Więc po co ci, na miłość boską, dokładna relacja o tym, co wygadywałaś?!

W drugim dniu naszej choroby mój mąż zorientował się, że nie da sobie sam rady, i wynajął pielęgniarkę ze szpitala. Obojgu nam trzeba było podawać stale coś do picia i wprowadzać dożylnie glukozę. Jonyk musiał być równocześnie przewijany i kąpany. Leki przeciwgorączkowe nie pomagały, więc razem z pielęgniarką Adam zawijał nas w zimne, mokre prześcieradła lub wkładał do chłodnej wody w wannie. Mądrzy lekarze stosują czasem sprawdzone średniowieczne metody. Trochę to pomagało, lecz niestety nie na długo. W ciągu czterdziestu godzin ani raz nie odzyskaliśmy przytomności i kontaktu, choćby wzrokowego, z otoczeniem. Po lekach przeciwgorączkowych okropnie pociliśmy się i ciągle trzeba było zmieniać nam ubrania i pościel. Ale te nowe natychmiast robiły się gorące i wilgotne od potu.

– Na takie wirusowe grypy nie ma w zasadzie leków.

Antybiotyki podaje się tylko osłonowe, żeby nie przyplątała się inna choroba czy powikłania – wyjaśniał mi mąż.

– A Kot? – spytałam. – Ani razu nie zainteresowałeś się, gdzie zniknął Kotyk?

– Pytanie szlachetne, tylko że ja naprawdę nie miałem głowy do tego, żeby zastanawiać się, gdzie zniknęło to kocisko, skoro w grę wchodziło życie mojej żony i syna! – zirytował się mąż.

– Ale przecież Kotu też mogło dziać się coś złego – powiedziałam, równie zirytowana.

– Na przykład co?

– Na przykład… na przykład mógł się utopić w beczce z deszczówką!

– Aleś wymyśliła! – zdenerwował się Adam.

Mrok w jaskini zgęstniał i tylko po tym poznałam, że chyba nadeszła noc. Zdawało mi się, że gdzieś wysoko w górze, u niewidocznego stropu pieczary, zaświeciła odległa gwiazda. Może właśnie tam był ten otwór, którym wyfrunął Jonyk? A może tylko mi się zdawało? Nie sądzę, żeby w Krainie Mroku widać było gwiazdy…

W pewnej chwili, mimo ogromnego niepokoju, zasnęłam. Śniła mi się aksamitna sukienka ze strzępiącą się złocistą nitką, małe buciki z resztką pozłotki i zagadkowa obręcz z rubinowym kamieniem. Między tymi smutnymi ubrankami leżała karta do tarota. Nie, to były dwie karty. Na jednej widniała ta królowa na tronie, a na drugiej Bezimienny Włóczęga, Duch Eteru lub Alef. Gdy się obudziłam, niewiele pamiętałam z tego snu.

Drugi dzień był gorszy od pierwszego, gdyż wydawał się dłuższy. Zaczęłam też odczuwać pragnienie. Doskwierało mi o wiele mocniej niż głód. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zaczęłam liczyć kroki, wymierzając w ten sposób wielkość pieczary, w której byłam uwięziona. Głupie i bezsensowne zajęcie. Do niczego nieprzydatne. Pieczara okazała się rzeczywiście ogromna i szybko przestałam liczyć.

Jak to powiedziała Gimel? Że daje nam trzy dni czasu? Zatem po odpowiedź zjawi się jutro czy pojutrze? W trzecim dniu czy po trzech dniach? Im szybciej zbliżał się termin, tym bardziej pragnęłam, aby się zjawiła, już, natychmiast, i zrobiła ze mną to, co ma zrobić. Choć teraz zrobi chyba coś gorszego, niż zamierzała, skoro Jonyk uciekł. Wieść o ucieczce Dziecka na pewno ją rozwścieczy… Tylko co może być jeszcze gorszego od zamknięcia TUTAJ naszych umysłów w magicznej kuli – i pozostawienia TAM naszych otępiałych, nie kontaktujących z otoczeniem ciał? Bylibyśmy z Jonykiem jak puste skorupy, z których ktoś wyjął całą istotną zawartość. Skazalibyśmy Adama nie tylko na rozpacz, ale, co trudniejsze, na dożywotnią opiekę nad nami.

Najbardziej dręczyły mnie nie kończące się rozważania, czy Jonyk uciekł, czy też, na przykład, rozbił sobie główkę o strop pieczary i teraz leży gdzieś tu, może nawet blisko mnie, tylko ja w tym mroku go nie widzę? A może wyfrunął, lecz znalazł się w groźnej, nie znanej sobie okolicy – bo to była Kraina Gimel, a nie Kraina Kota – i padł ofiarą jej oślizgłych stworów lub ogromnych, drapieżnych ptaków…?

Ptaków? Dlaczego przyszły mi do głowy ptaki? Może nieprzypadkowo? Aby nie zwariować, zaczęłam zatem rozmyślać o Złocistym Ptaku, jego Rubinowym Jaju i czyniących cuda Małych Rubinowych Jajkach. Przypomniałam sobie, jak w Zwierciadlanej Komnacie ujrzałam po raz pierwszy iskrzący się, odległy zarys JEGO sylwetki. Wydało mi się, że pod ręką znów czuję mięciutki i ciepły dotyk JEGO pióra, które Włóczęga wyjął ze swego worka w Królestwie Buław. Co chciał udowodnić, paląc je? Że Cudowne Rzeczy nie są do badania, lecz do wierzenia w nie?

Nagle zapomniałam o pragnieniu, głodzie i lęku. Pogrążyłam się we wspominaniu Złocistego Ptaka i wszystkiego, czego się o nim TU dowiedziałam. Samo myślenie o Nim nie tylko przyniosło mi ulgę, ale poczułam się przez chwilę tak lekka, jakbym i ja umiała fruwać…

Kolejny dzień naszej letniej grypy był o wiele gorszy. Adam stwierdził, że temperatura, zamiast opadać, ciągle trzyma się na tym samym poziomie, w pobliżu granicznych czterdziestu dwóch stopni Celsjusza. Lekarz-przyjaciel, którego Adam wezwał na pomoc, radził, aby przewieźć nas do szpitala.

– W szpitalu czy tu, to nie ma znaczenia. I tak nic więcej nie jesteś w stanie zrobić, prawda? – spytał Adam i przyjaciel musiał przyznać, że nic. Tyle tylko że w szpitalu mogliby monitorować pracę naszych serc. Przy tak wysokiej temperaturze w pracy serca pojawiają się anomalie. Ale ani Adam, ani ten drugi lekarz nie stwierdzili ich za pomocą przenośnych elektrokardiografów.

– Dobrze – zgodził się jednak Adam, zupełnie wykończony. Nie spał już od czterdziestu ośmiu godzin. – Jeżeli na trzeci dzień nic się nie zmieni, to wieczorem wezwiemy karetkę i przewieziemy oboje do szpitala. Zgadzam się tylko dlatego, ponieważ boję się, że gdy minie trzecia doba, po prostu usnę na stojąco, oni oboje umrą, a ja nie będę o tym nawet wiedział…

Lekarz-przyjaciel w odpowiedzi dał Adamowi zastrzyk wzmacniająco-uspokajający. Oszukał go, że to preparat na wzmocnienie, więc mój mąż dzięki temu przespał kilka godzin. Jego przyjaciel i pielęgniarka czuwali przy nas bez przerwy, śledząc wszelkie możliwe zmiany w przebiegu tej wyjątkowo złośliwej grypy. Lecz mijały kolejne godziny i w naszym stanie nic się nie zmieniało. Ani na lepsze, ani na gorsze…

To był już trzeci dzień spędzany w pieczarze Gimel, co poznałam po słabej zmianie natężenia światła w pieczarze. Mimo strachu o Jonyka i o siebie, byłam potwornie głodna, a mój język z braku picia przypominał papier ścierny. Bardziej myślałam o wodzie niż o jedzeniu. Myślałam też o Adamie: czy rzeczywiście TAM jest teraz tak, jak mi to pokazała Gimel na ekranie swego czarnego płaszcza? Czy Adam jest teraz w naszym domu, z naszymi nieprzytomnymi, chorymi ciałami, pozbawionymi świadomości – bezsilny, przerażony i nieszczęśliwy? Czy mój mąż przypadkiem nie myśli, że to jest ta letnia grypa z powikłaniami? I próbuje nas leczyć, choć to nie ma żadnego sensu? I cierpi, obawiając się o nasze życie? Czy miałam prawo narażać go na to? Czy miałam prawo narażać życie naszego synka?

… o czym ja myślę! Dlaczego winię siebie! A cóż ja jestem winna! Zasypiałam na kanapce w pokoju dziecinnym i budziłam się w tej dziwnej krainie, którą w myślach nazywałam Krainą Kota. A potem nagle budziłam się znowu – i byłam z powrotem w domu. Przecież – dokładnie tak, jak powiedziałam to Gimel – nie mam żadnego wpływu na swoje „wizyty” w Cesarstwie! Czy ktokolwiek pytał mnie o to, czy chcę tu przybywać? Nikt! Zostałam tu ściągnięta bez udziału mojej woli! Ściągnęła mnie tu wola Kota! I tego kogoś, kto mi podsunął ów Magiczny Korzeń, który tak łapczywie pożerałam nocą w mokrym ogrodzie…

Gdy Cesarzowa mówiła o paskudnym charakterze Kota, miała rację. Jak ten kocur, fałszywe zwierzę, które uratowałam od śmierci w beczce z deszczówką, śmiał nas tak narażać! Gimel też ma rację. Słusznie zrobiłam, gdy powiedziałam Jonykowi, że skoro taka jest jej cena, to Kotyka trzeba uśpić. Zresztą, weterynarz zrobi to całkowicie bezboleśnie. Kotyk uśnie i nigdy się nie obudzi. I tyle. Za to póki ten okropny Kot żyje, to Jonyk, mój jedyny synek, narażony jest na ogromne niebezpieczeństwo. Adam zaś, jedyna miłość mojego życia, cierpi teraz z lęku o nas. A ja…? Ja też cierpię.

…i wtedy usłyszałam szelest. „Nietoperze?” – pomyślałam w pierwszej chwili, gdyż ów dźwięk skojarzył mi się z bezgłośnym uderzaniem skrzydeł w powietrzu. A może to jeden z potworów Gimel, które widziałam, jadąc rydwanem? Dźwięk zaczął narastać. Tak, to były skrzydła. Ogromne, gigantyczne skrzydła. Co najmniej ze sto razy większe niż skrzydła łabędzi…!

… dzikie łabędzie nad jeziorami, tuż przed nadejściem jesieni, nim ostatecznie pożegnają się z nami na zimę, zaczynają próbne loty. Jeździłam na wakacje nad jeziora i zawsze wyczekiwałam tej chwili. Było to na ogół pod koniec sierpnia. Łabędzie frunęły parami, nisko nad wodą – i wówczas słyszałam muzykę. Muzykę ich skrzydeł. Gdy usłyszałam ją pierwszy raz, przystanęłam, znieruchomiałam i stałam tak w zachwycie, nie wierząc, że to w ogóle słyszę: wielkie białe łabędzie poruszały majestatycznie skrzydłami, a zderzenie tych skrzydeł z powietrzem wywoływało dziwny, zmienny dźwięk, który nie był zwykłym odgłosem latania. To była MUZYKA. Prawdziwa muzyka. Omalże muzyka sfer niebieskich. Omalże.

Albowiem teraz… TERAZ SŁYSZAŁAM PRAWDZIWĄ MUZYKĘ SFER NIEBIESKICH. I wiedziałam, że to poruszają się skrzydła jakiegoś ogromnego, niewyobrażalnie wielkiego ptaka. Oczywiście, że to musiał być ON! Złocisty Ptak! Nie wątpiłam w to, choć GO nie widziałam. Lecz nikt nigdy Go nie widział. Niekiedy tylko, gdy ma się trochę szczęścia lub gdy się na to zasłuży, można dostrzec świetlistozłoty zarys Jego sylwetki. Ale zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. Bo – teraz już to wiedziałam, choć nie wiem skąd – Złocisty Ptak nie jest po to, aby Go oglądać, ale by w Niego wierzyć. Nie jest po to, aby Go dogonić, ale aby Go zawsze, przez całe życie szukać. I właśnie to nadaje sens życiu: wiara i szukanie. A Rubinowe Jajo Złocistego Ptaka, które ponoć spełnia wszystkie życzenia i odpowiada na wszystkie pytania, nie jest po to, aby Je znaleźć, lecz by o Nim marzyć. Gdyż marzenie o Nim przydaje nadziei życiu. Bez nadziei życie nie ma sensu.

Jeśli rozwiązałam tajemnicę sensu istnienia Złocistego Ptaka właśnie w tej pieczarze, to chwała Gimel za to, że mnie tu uwięziła. A jeśli słyszę teraz MUZYKĘ SFER NIEBIESKICH, to Gimel ofiarowała mi najpiękniejszy prezent świata, nic o tym nie wiedząc…

Więc słyszałam teraz Muzykę Sfer Niebieskich – łopot skrzydeł Złocistego Ptaka, i choć nie dostrzegłam świetlistego zarysu Jego sylwetki, czułam, że jest blisko. A potem ze stropu pieczary, stamtąd, skąd płynęło wątłe światło, rozjaśniające gęsty mrok tego ponurego miejsca, tanecznie spłynął ku mnie Jonyk i powiedział: – Fruniemy…

– Nie umiem fruwać, synku – powiedziałam, wciąż zasłuchana w TAMTE dźwięki.

– Ależ umiesz – odparło moje Dziecko, więc posłusznie, razem z nim, wzbiłam się w powietrze i przeleciałam przez wąski otwór w stropie pieczary, wydostając się ku niebu.

„Frunę!” – pomyślałam z zachwytem. „Cóż to za cudowne uczucie!”

Byłam tak wstrząśnięta tym, że umiem fruwać, iż dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że mogę się też rozglądać. Widok z lotu ptaka był niesamowity. Zupełnie inny niż ten z samolotu, gdy tkwi się w metalowym pudle przy małym okienku. Frunęłam więc, rozglądając się wokół, pełna euforii. Bardziej spoglądałam jednak w dół niż w niebo. Gdy wreszcie na nie spojrzałam, przez ułamek chwili wydawało mi się, że widzę złocisty blask, płynący z przeciwnej strony niż słońce, i że jeszcze ciągle słyszę odległe echo Muzyki Sfer Niebieskich. Ale za moment nawet to ucichło – złote lśnienie zaś rozproszyło się i zatonęło w błękicie.

Frunęłam. Razem z Jonykiem frunęłam tak wysoko ponad Krainą Mroku, że jawiła mi się ona jedynie jako oślizła, galaretowata, czarna plama. Z jednej strony nieba złociście połyskiwało słońce. Gdy odwróciłam głowę, szukając na niebie ostatnich śladów Jego obecności, Jonyk dał mi znak, że nie wolno. Skoro On chce zniknąć, nie wolno Go śledzić…

Opadałam ku ziemi łagodnie, ponad mrocznym, galaretowatym i wrogim lasem Krainy Gimel, który jednak zaraz ustąpił miejsca zwykłym, zielonym kępom drzew. Gdy znaleźliśmy się z Jonykiem na ziemi, była to już normalna, przyjazna, ciepła ziemia Krainy Kota. A sam Kot razem z Włóczęgą czekali na nas w rydwanie. Do rydwanu nie były wprzęgnięte cztery czarne konie, lecz tylko dwa, i to białe.

– Jedziemy do Królestwa Denarów – powiedział Kotyk, łypiąc na mnie lewym, zielonym okiem. Jego łapka ciągle spoczywała w niewygodnym gipsie. – Prześpijcie się z Dzieckiem w czasie jazdy, gdyż mieliście zbyt wiele złych przeżyć…

– Ooo, nie – zaprotestował Włóczęga. – Sen potem. Najpierw Jonyk musi oddać Rubinowe Jajko…

– Dałeś mu je? Dałeś mu swoje Rubinowe Jajko? – spytałam zdziwiona, wiedząc, że ten, kto je ma, nigdy go nikomu nie pożycza. Alef w odpowiedzi jedynie się uśmiechnął.

– Nie możesz mu go zostawić? – spytałam znów, słysząc ze zdziwieniem błagalny ton w swoim głosie. No cóż, Włóczęga miał rację. Każdy pożąda Rubinowego Jajka. Każdy.

– Lepiej, by Jonyk nie zabierał go do waszego świata. Nikt tam się na nim nie pozna. W waszym świecie nadto kochają bogactwo i władzę – odparł Alef spokojnie.

Mój synek bez słowa wyciągnął rączkę, na której leżało Małe Rubinowe Jajko. Wcale nie było takie małe… I wydawało mi się, że to nie Dziecko trzyma Jajko w swej malutkiej rączce, lecz Ono trzyma się jego, Dziecka. Włóczęga wziął je ostrożnie, a potem… potem, ku memu zdumieniu, podrzucił je z okrzykiem: „Cirr! Cirr!!” I Jajko poszybowało wysoko w górę, w stronę nieboskłonu – i zniknęło.

Wtedy nagle zrozumiałam. Chyba zrozumiałam, gdyż TO nie było zjawiskiem, które można pojąć w kategoriach logiki. TEGO nie należy rozumieć, w TO trzeba uwierzyć, Kotyk też TO pojął, bo nie zadał żadnego pytania, choć z natury jest bardzo ciekawskim Kotem. Za to wszyscy razem jeszcze długą chwilę patrzyliśmy w niebo, tam gdzie poszybowało Rubinowe Jajo, jakby nam się zdawało, że śledząc tor Jego drogi, dotrzemy wzrokiem do miejsca, gdzie przebywa ON. Oczywiście, nie było to możliwe…

– A twoje Jajko? – spytałam Alefa. Ten tylko poklepał się po worku. Zatem ciągle je miał. To siódme. A mój malutki synek przez krótki czas miał przy sobie obiekt marzeń, pożądania i miłości wszystkich mieszkańców Krainy Kota. I nie tylko tej krainy. Także i naszej, tyle że w naszym świecie nosi on inne imiona…

– Widziałeś Go, prawda? – spytałam Dziecka, a ono tylko skinęło główką, patrząc na mnie bez słowa zielono-błękitnymi oczami. I był w tych jego oczach tak dziwny, świetlistozłoty, odbity skądś blask, że wszyscy troje – Włóczęga, Kot i ja – uwierzyliśmy, że Jonyk nie kłamał. On Go widział. Naprawdę. Może nawet z Nim rozmawiał, kto wie. Jednak nigdy nam tego nie opowie, gdyż na streszczenie takich rozmów nie ma w ogóle właściwych słów. W żadnym języku.

Zanim zasnęłam, pomyślałam, że wkrótce mój synek dorośnie, para jego dziwacznych oczu ujednolici swój kolor i ściemnieje, dorosły Jonyk zapomni, iż kiedykolwiek spotkał Złocistego Ptaka, ale coś z tego spotkania na zawsze już w nim pozostanie. Coś. Coś bardzo ważnego. I być może niekiedy ujrzę w jego normalnych, niebieskich oczach daleki, świetlistozłoty blask.