40440.fb2
– Tak dawno nie byłam w sierocińcu, że mi wstyd – powiedziałam do Adama w piątek wieczór. – Jonyk już kończy pół roku i świetnie zniesie krótką podróż. Cecylia z siostrą Amatą marzą, żeby go wreszcie zobaczyć w oryginale, a nie na fotografii. Wsadzę go rano do auta i pojadę do nich na dwa dni. Wrócimy w niedzielę wieczór. Co ty na to?
Adam nie protestował. W sobotę miał dyżur w szpitalu, w niedzielę chciał odpocząć. Nasza nieobecność była mu nawet na rękę, bo mógł się spokojnie wyspać, a nawet podrzemać po południu, o co przy Jonyku jest trudno.
Nazajutrz pogoda była piękna i rześka, idealna do podróży. Jonyk, usadowiony w foteliku w aucie, zadowolony rozglądał się wokół. Wprawdzie, gdy ruszaliśmy sprzed domu, niespokojnie spojrzał na Kotyka i wyciągnął do niego rączki, lecz Kotyk machnął na pożegnanie ogonem i leżąc na trawie w ogrodzie, spokojnie zmrużył dwukolorowe ślepia.
– Nie umiesz rozstać się ze swoim kocurem nawet na półtora dnia? – roześmiałam się, a Jonyk spojrzał na mnie z powagą. – Zobaczysz za to dom, w którym twoja mamusia spędziła całe dzieciństwo…
Jadąc, niepokoiłam się, czy atmosfera sierocińca i szara, ponura bryła jego budynku nie wpłyną źle na moje Dziecko. Ale gdy ujrzałam Iwonkę, z entuzjazmem pędzącą nam naprzeciw, a za nią Cecylię z wyciągniętymi ramionami, wszelki niepokój prysnął. Jonyk wylądował w objęciach mojej przyjaciółki, która – nie bacząc na braki w jego urodzie – wykrzykiwała „jaki śliczny! a jaki duży!”, zaś ja pochwaliłam Iwonkę za nowe, modne uczesanie. Jednak sponsorzy sierocińca dbali o niego, gdyż dzieciaki były zadbane, ubrane wręcz modnie i dobrze wykarmione. Korzystając z pogody, grały w piłkę lub szalały w ogrodzie koło płytkiego basenu. Cecylia natychmiast pobiegła zamoczyć w nim Jonyka, który – tak jak myślałam – od razu przylgnął do niej z ufnością, kąpiel zaś przyjął z okrzykami entuzjazmu. Spacerowałam po ogrodzie, rozmawiając z podopiecznymi mojej przyjaciółki. Niektórzy byli skryci i nieufni, ale większość już znała mnie tak dobrze, że swobodnie opowiadała o swoich dziecięcych problemach. Paweł Nerwus marzył o aparacie fotograficznym i obiecałam mu przywieźć z domu nasz stary, gdyż Adam kupił nowy. Magda-Marylin błagała, żebym wstawiła się do Cecylii, aby pozwoliła jej ściąć włosy. Artek skarżył się, że musi nosić dżinsy po starszych wychowankach, a chciałby dostać wreszcie swoje własne. Dżonny Pirat palił pewnie jak smok, bo chowając na mój widok żarzącego się peta do kieszeni swetra, natychmiast wypalił w nim cuchnącą dziurę i sparzył sobie nogę. Mały Dżolo pochwalił się, że Cecylia pozwoliła mu chować małego kotka, który sypia z nim w łóżku. Jacek Brzydak z powagą szepnął mi do ucha, że Duży Bob „robi pod kołdrą brzydkie rzeczy”, i spytał, czy powinien o tym komuś powiedzieć, czy lepiej nie.
Szłam wolno alejkami parku, wysłuchując zwierzeń i opowieści coraz to innego dzieciaka i udzielając im rad. I nagle zobaczyłam stojący w półcieniu między drzewami fotel siostry Amaty. Od razu skierowałam się w tę stronę. Wcześniej lub później zjawi się tu Cecylia z moim Dzieckiem, wiedząc, że będę szukać przybranej matki.
Dopiero gdy wyminęłam potężne, grube drzewa, dostrzegłam koło fotela staruszki jakąś czarną, niesamowitą sylwetkę. Niesamowitą, gdyż mimo dziecięcej postury niewiele miała wspólnego z normalnym dzieckiem. Przyśpieszyłam kroku i podchodząc bliżej, ujrzałam, że koło siostry Amaty stoi nieruchomo, na jednej nodze, z wyciągniętą do tyłu drugą, wysoki, szczupły, ciemno ubrany, ciemnowłosy chłopiec – i porusza ramionami, jak wzbijający się w górę ptak. Nie… jak ranny ptak, który chciałby wzbić się, ale nie może. Zatrzymałam się w pół kroku, gdyż w widoku tym było coś wstrząsająco niepokojącego. Siostra Amata jednak spokojnie drzemała, chłopiec zaś mówił coś, lecz bardziej do siebie niż do niej.
– Skrzydła… Skrzydła…?
– Ludzie nie mają skrzydeł – szepnęłam do niego, żeby nie budzić staruszki. Nawet na mnie nie spojrzał. Przykucnął, potem gwałtownie wyprostował się z rękoma uniesionymi w górę i znów próbował wzbić się w powietrze. Podeszłam jeszcze bliżej. Przez moment spojrzał na mnie bardzo przytomnie – i nagle gwałtownie przyciągnął do siebie moją rękę, wąchając ją jak psiak.
– Pachniesz TYM. Dlaczego? – spytał. – To jest MÓJ zapach. Oddaj mi go.
Zanim cokolwiek odparłam, a doprawdy nie wiedziałam, co mogę powiedzieć, chłopiec znów machał rękami jak niecierpliwy, zraniony ptak.
„Autyzm” – pomyślałam ze smutkiem. „Klasyczny, prawdziwy autyzm. Nawet to szybkie machanie rękami jest typowym objawem tej choroby. Tym razem lekarz się nie myli. Ten chłopiec przebywa we własnym świecie, a nasz go nie obchodzi. I nigdy nie znajdzie z nim kontaktu. Bo przecież wąchanie mojej ręki to nie jest kontakt…”
Siostra Amata otworzyła oczy.
– Jesteś, Ewo – uśmiechnęła się i zaraz spytała z troską: – Czy mój prezent sprawił ci ból…?
– Ależ nie – odparłam szybko. – Już nawet o nim zapomniałam.
Jednak staruszka, zamiast odetchnąć z ulgą, zmarszczyła brwi:
– To niedobrze – powiedziała. – Bo to był ważny prezent. Nie wolno ci o nim zapominać. Myśl o nim, nawet we śnie. Może to cię gdzieś doprowadzi…
Chłopiec tymczasem bił rękami w powietrzu coraz szybciej i szybciej. Ku memu zdziwieniu staruszka patrzyła na niego przyjaźnie i bez zdumienia czy lęku.
– Podobno on był nagi, gdy go znaleziono? Dlaczego? – spytałam z niepokojeni. Mój niepokój był uzasadniony: ten chłopiec był dziwny, nienormalny, ptasio obcy, ale piękny. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknego chłopca. Z zazdrością pomyślałam, że mój Jonyk nigdy nie będzie tak ślicznym dzieckiem.
– Nie, nie bój się. Badał go nasz lekarz – powiedziała łagodnie siostra Amata. – Nikt nie zrobił mu takiej krzywdy, o jakiej myślisz. Ale też nikt nie wie, czemu był nagi. Może ktoś nie chciał, abyśmy rozpoznali go po ubraniu? Matki niekiedy znaczą dziecięce ubranka w sobie wiadomy sposób…
Pomyślałam o malutkim „diademie”, który miałam na głowie jako trzyletnie, zagubione w mieście dziecko. Ładne mi „oznaczenie”, które więcej gmatwa, niż wyjaśnia… Ale oto już szła do nas Cecylia z ożywionym, radosnym Jonykiem w ramionach.
– Wykąpał się i jest bardzo wesoły. Nasze dzieci wspaniale się nim opiekowały.
Na widok ptako-chłopca jej twarz spochmurniała. Cecylia zawsze zamartwiała się nieszczęściem każdego ze swych wychowanków.
– Nic? – spytała ponuro. – Ani słowa z sensem? Pewnie w ogóle cię nie dostrzegł?
– Dostrzegł – sprostowałam. – Powąchał moją rękę i nawet coś powiedział, choć rzeczywiście od rzeczy.
– Niemożliwe! – ucieszyła się Cecylia. – On nigdy na nikogo nie zwraca uwagi, więc skoro cię dostrzegł…
Jonyk w jej objęciach zaczął niecierpliwie się wyrywać.
– Puść go na trawę. On to lubi – powiedziałam. – Inaczej oberwie ci wszystkie guziki u bluzki.
Mój synek opadł na kolana i poraczkował w stronę nieruchomego teraz chłopca. Zielono-błękitne oczy Jonyka utkwione były w tej znieruchomiałej nagle sylwetce, sam chłopiec zaś też przyglądał się Jonykowi z żywym zaciekawieniem.
– Ty też TAK pachniesz. Nie, ty bardziej TYM pachniesz niż ona – powiedział nagle i wyciągnąwszy rękę, gwałtownie szarpnął Jonyka ku sobie.
– Cecylia! Nie! On zrobi mu jakąś krzywdę! – zawołałam, ale Cecylia, trzymając mocno chłopca za ramię, odciągała go już od mojego synka. Chłopiec wyrywał się jej rozpaczliwie i mówił coś szybko i niezrozumiale:
– Gdzie on jest? Daj go! Daj! On mnie zaprowadzi! Gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś? Daj go! On jest mój!
Cecylia wołała pielęgniarkę, która, słysząc krzyki, i tak już biegła w naszym kierunku. Obie schwyciły chłopca i przemocą zaczęły prowadzić go w stronę domu.
– Zostaw! Nie chcę! Daj go! – krzyczał, odwracając ku nam podnieconą twarz. Duże, czarne oczy miał dosłownie wbite w raczkującego po trawie Jonyka. Znowu uderzyła mnie jego niepokojąca uroda. Boję się zbyt pięknych dzieci. Zawsze myślę, co też z nich wyrośnie i czy ten niespodziewany dar obróci się na ich szczęście, czy też przyczyni do jakiejś tragedii.
Ku memu zdumieniu Jonyk, raczkując w niezwykle szybkim tempie, usiłował dogonić znikającą wśród drzew Cecylię, pielęgniarkę i chłopca.
– Dziwne, ale twój synek w ogóle się nie wystraszył – powiedziała siostra Amata. – Zawróć go, a potem pomóż mi wstać. Kości już odmawiają mi posłuszeństwa.
Posadziłam Jonyka koło nas na trawie i podniosłam staruszkę z fotela. Zaraz zresztą, wróciła Cecylia i mogłyśmy odbyć krótki spacer z siostrą Amatą, która ciągle lubiła przyglądać się zabawie wychowanków, gdyż przypominało jej to czasy młodości. Jednak Jonyk nadal wyrywał się w stronę, gdzie zniknął dziwny chłopiec.
– Tak, to autyzm – powiedziała ze smutkiem Cecylia. – Skonsultowaliśmy diagnozę naszego lekarza z najlepszymi tutejszymi psychiatrami. Ten biedny chłopiec nigdy nie kontaktuje z otoczeniem, nie reaguje nawet na drobne okrucieństwa, jakich, co sama wiesz najlepiej, niektóre dzieci nie umieją szczędzić mniej sprawnym rówieśnikom. To cud, że on w ogóle zwrócił na was uwagę, lecz i tak zrobił to w sposób niedorzeczny.
Niosłam wyrywającego się Jonyka i cały czas zastanawiałam się, czego mógł od nas chcieć ten nieszczęśliwy, chory chłopiec? Co mieliśmy mu dać? Gdzie zaprowadzić? O jaki zapach mu szło? I czy w ogóle mogło mu o coś chodzić, skoro jest autystyczny?
Dzień spędziłam bardzo aktywnie, poświęcając cały czas podopiecznym Cecylii. Zajmowali się Jonykiem wprost fantastycznie. Późnym wieczorem, gdy mój synek usnął, nareszcie mogłyśmy bez pośpiechu pogadać z Cecylią. Siostra Amata też nacieszyła się rozmową z nami, niestety, krótką, gdyż biedaczka co chwilę zapadała w drzemkę. Ale w pewnej chwili ocknęła się, spojrzała na mnie wyblakłym błękitem swych oczu i powiedziała przytomnie:
– On czegoś od ciebie chce. Ten chłopiec. Pomyśl o tym. Kiedyś byłaś do niego podobna, więc zrozumiesz go lepiej niż inni – i po tych słowach znów zamknęła oczy.
Poszłam spać później niż zwykle, gdyż po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłyśmy z Cecylią nagadać się do woli. Przyłożyłam głowę do poduszki, myśląc, że natychmiast zasnę, i wtedy ujrzałam, że Jonyk patrzy na mnie z napięciem, szeroko otwartymi oczami.
– Co się dzieje, synku? – spytałam, gdy nagle dobiegł mnie cichy szelest. Drzwi do naszego pokoju otwarły się i w progu pojawiła się szczupła, niewidoczna w mroku sylwetka. „Cecylia?” – pomyślałam zdziwiona, a potem rozpoznałam niespodziewanego gościa, gdyż szybko się do nas zbliżał. W ciemnym pokoju, koło łóżka, w którym spałam razem z Jonykiem, stał ten autystyczny chłopiec i szeptał coś rozdygotanym głosem.
– Dajcie mi go… Gdzie on jest? Czuję jego zapach… Zaprowadźcie mnie do niego, proszę, tak bardzo was proszę…
Bałam się, że Jonyk ze strachu wybuchnie płaczem, na co autystyczne dzieci reagują czasem agresją, lecz Jonyk patrzył tylko z napięciem na chłopca. Ba, wyciągał ku niemu rączkę!
– Dasz mi go? – spytał ponownie chłopiec, nachylając twarz ku mojemu synkowi. – Zaprowadzisz mnie, prawda? On znajdzie drogę…
Nim zdołałam zareagować, chłopiec równie cicho, jak się pojawił, wyszedł z naszego pokoju. Zdenerwowana, nie mogłam długo zasnąć. I pomyślałam, że jednak skrócę pobyt w sierocińcu. To nie na moje nerwy: te biedne, osierocone dzieciaki, które mimo starań Cecylii nigdy nie będą wiedzieć, co to jest prawdziwy rodzinny dom; ten autystyczny, szalony chłopiec i wreszcie coraz bardziej niedołężna siostra Amata… To wszystko przygnębiało mnie i wpędzało w depresję. Nie mogę wpaść w przygnębiający nastrój, gdyż ucierpi na tym Jonyk! Obok ponurych i znerwicowanych matek rosną ponure i znerwicowane dzieci. Więc rano wstanę, zjemy śniadanie i wracamy do domu. Przyjadę tu, gdy będę w lepszej formie…
Cecylia nie zdziwiła się, że wyjeżdżam.
– Bo ciebie ciągle wszystko tu boli. Ten dom, tamte wspomnienia, a jeszcze ten chłopiec, który przypomniał ci własne dzieciństwo. Masz rację, jedź…
Adam spał, gdy wróciliśmy, i stwierdziłam, że nie należy go budzić. Musi odespać te nadprogramowe dyżury w szpitalu, te stresy przy trudnych operacjach i tamten strach o nas, gdy zapadliśmy na letnią grypę.
Kotyk wstał leniwie ze słonecznej plamy na trawie i podszedł, by się o nas otrzeć. Nagle zesztywniał i poruszył wąsami. A potem długo i starannie obwąchiwał na przemian to mnie, to Jonyka.
– Czujesz obce zapachy, Kocie – pokiwałam głową. Zrobiłam nam szybki obiad i postanowiłam poczytać w ogrodzie. Niestety, wszystkie nowości, które nabyłam w księgarni, Adam gdzieś starannie schował. Psiakrew, co za porządniś z tego mojego męża! Zirytowana, zdecydowałam się sięgnąć po tę niemądrą książkę o tarocie. Wyjęłam ją zatem ze schowka, odsuwając głębiej szorstki stary papier, kryjący dziwne dziecięce ubranka – i zapadłam w leżak z mieniącą się czerwienią i fioletem okładką w ręku.
– Nie ma nic lepszego na stresy niż głupia, lekka lektura… – mruknęłam.
Lektura okazała się jednak trudniejsza, niż sądziłam. Autor książki pokusił się o długi historyczny wstęp. Najgorsze, iż wynikało z niego, że w gruncie rzeczy nikt nie wie nic pewnego o pochodzeniu tarota: czy wywodzi się dopiero ze średniowiecza, czy jeszcze ze starożytności? Z Europy czy wręcz przeciwnie: z dalekiej Azji lub Egiptu… Westchnęłam i przeszłam do zdjęć, rysunków i tabel. Zdjęcia były najciekawsze, gdyż przedstawiały bardzo stare, kilkusetletnie karty do tarota, malowane przez sławnego włoskiego artystę, Bonifacia Bembo, który był nadwornym malarzem Sforzów.
Jak się dowiedziałam z lektury, karty tarota dzielą się na dwie ważne grupy: Major Arkana – czyli Wielkie Wtajemniczenia, i Minor Arkana – Mniejsze Wtajemniczenia. No, nieźle to brzmiało… Major Arkana to dwadzieścia dwie karty, z których najważniejszą jest – i tu się zdziwiłam – karta z wizerunkiem Włóczęgi, Głupca lub Ducha Eteru. Jego postać odpowiada hebrajskiej pierwszej literze alfabetu: Alef – i na ogół dobrze się kojarzy. Ale dlaczego ktoś tak marny jak jakiś Włóczęga ma być najważniejszą kartą w tarocie? Tuż po nim pojawiają się w kolejności dwie karty symbolizujące Zło: karta Wielkiego Maga, oznaczająca sekretną moc, nie zawsze używaną w dobrej sprawie, i Papieżycy, zwanej też Czarownicą, a po hebrajsku Gimel. Nazwy hebrajskie zawsze stanowią nazwę konkretnej litery alfabetu. Skoro tak, to może tarot wywodzi swe pochodzenie jeszcze z pradawnych czasów wędrówek semickich plemion? Dopiero po Włóczędze, Magu i Papieżycy pojawiają się Cesarzowa i Cesarz. Cesarska para jest zatem w tarocie obdarzona nieco mniejszą mocą niż te trzy pierwsze postacie. Tarot zarazem honoruje wysoko kobiety, skoro Cesarzowa jest zdecydowanie przed Cesarzem. Jeśli tak, to ja osobiście opowiadałabym się za starożytnym rodowodem kart. Średniowiecze traktowało kobiety jako coś gorszego. Zaciekawiła mnie też karta numer dziewięć, przedstawiająca Eremitę, czyli Starca lub Proroka Wiecznego Czasu. Bembo namalował go jako wysoką, chudą, żylastą postać, sprawiającą wrażenie wiekowej, a zarazem ponadczasowej. Na dwunastej pozycji jest karta Wisielca, który nie wiedzieć czemu wygląda jak żywy i wisi powieszony za nogę. Jego wizerunek wydawca wybrał na okładkę i wcale mu się nie dziwię. Interesująca też wydała mi się karta numer szesnaście, przedstawiająca Wieżę Boga. Skojarzyła mi się ona z naszą biblijną Wieżą Babel – i, jak twierdził autor, miała rzeczywiście zbliżone znaczenie w tarocie. Dlatego niekiedy wróżyła dobrze, a czasem źle.
Kart Minor Arkana, czyli Małych Wtajemniczeń, też było dwadzieścia dwie i dzieliły się na cztery królestwa lub dwory: Buław, Denarów, Kielichów i Mieczy. Każdy dwór miał swego Króla, Królową, giermków, rycerzy. Najsympatyczniejsza wydawała się Królowa Mieczy, symbolizująca czystość, rozum i odwagę. Późniejsi badacze tarota porównywali ją z Joanną d’Arc. Była całkowitym przeciwieństwem Papieżycy z Major Arkanów, czyli Czarownicy, zwanej Gimel, i symbolizującej rozum wielki, lecz niebezpieczny, i takież ambicje.
Nie wiedzieć kiedy zatonęłam w przedziwnych i niezliczonych zagadkach magicznych – lub jak chcą inni: demonicznych – kart. Kotyk ocierał mi się o ramię, tkwiąc niewygodnie na oparciu leżaka („prawie jakby czytał” – pomyślałam), gdy usłyszałam, że Adam wstał i podśpiewując, zmierza do łazienki. Ku memu zdumieniu zachowałam się jak ktoś przyłapany na paskudnym uczynku: zerwałam się z leżaka tak, że Kot spadł na ziemię – oczywiście, na cztery łapy – i upchnęłam szybko nieszczęsną książkę w gąszcz kwiatów na klombie. Fioletowo-czerwona okładka zlała się w jedno z tęczowymi kolorami moich georginii, bławatków i pelargonii.
– Myślałem, że wrócicie dopiero wieczorem! – ucieszył się Adam na nasz widok. – Skoro jesteście wcześniej, to zapraszam całą rodzinę, wraz z Kotykiem, na obiad z grilla. Osobiście upiekę befsztyki i przyrządzę sałatę.
– Jonyk jeszcze nie ma wszystkich ząbków, a Kotyk nie jada sałaty – roześmiałam się, lecz pomysł był niezły na zakończenie niedzielnego dnia. Postanowiłam więc również poświęcić się dla dobra rodziny i, trzymając się pilnie wskazówek z książki kucharskiej, upiec placek z jagodami.
Mieszając mikserem ciasto, mruczałam do rytmu bezsensowne zdanie:
– Więc to są tylko karty. Głupie karty, nie żywe istoty. Cesarstwo kart, trallalala!
– Co mówisz? – zdziwił się Adam, przychodząc po talerze do kuchni.
– Sama nie wiem, co mówię, ani po co to mówię – zdziwiłam się. – Może jak coś mruczę do rytmu, to lepiej mi się pracuje?
Syci i spokojni, toczyliśmy leniwe rozmowy w ogrodzie, póki sierp księżyca nad naszymi malwami nie przypomniał, że najwyższy czas położyć Jonyka do jego łóżeczka. Nawet Kotyk ziewał szeroko, demonstrując, że tęskni do miękkiej poduszki.
– Zapomniałem! Przecież wczoraj przyjechała kanapa! – zawołał Adam z triumfem.
I rzeczywiście. W dziecinnym pokoju zamiast wąskiej kozetki stała rozłożysta, wiśniowa, aż zapraszająca do snu kanapa, zdolna pomieścić nas wszystkich, włącznie z Kotykiem.
– No to ją wypróbujemy. Cała rodzina, włącznie z Kotykiem – oświadczyłam.
– Ja, niestety, nie – westchnął mój mąż. – Drugi chirurg jest ciągle na urlopie i o siódmej rano znów mam wyznaczoną operację. A na tak wygodnej kanapie nie powinno się spać krótko…
Wylądowaliśmy więc na nowym nabytku tylko we trójkę. Jonyk i Kotyk przyjęli zmianę łóżka z zadowoleniem. Synka położyłam od ściany, żeby nie spadł w nocy, Kot powędrował za nim, a sama wyciągnęłam się z brzegu. I jeszcze zostało miejsca co najmniej dla dwóch osób! Adam dokonał dobrego wyboru. Gdyby nagle zjechali goście – czego nie lubię, lecz znoszę z godnością – we czwórkę wygodnie prześpimy tu noc.
Już zasypiając, zastanawiałam się, czy nocna rosa zniszczy moją książkę o tarocie, tkwiącą ciągle w środku klombu, pod kwiatami – czy też jej nie zaszkodzi. Bo jednak nabrałam na nią ochoty.
– Ta-rot… – zamruczałam półgłosem już w półśnie. I wydało mi się, że Kotyk przysuwa z ciekawością swój duży łeb do mojej twarzy, jakby chciał zrozumieć to obce słowo, które wypowiadam…