40440.fb2 W krainie kota - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

W krainie kota - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Rozdział piętnasty

Mimo że błyskawicznie wracałam do sił, Adam uznał, że trapi mnie jakiś smutek. I namówił, abym robiła to, na co mam ochotę. A miałam ochotę odwiedzić znów sierociniec.

– Proszę cię, nigdy nie zdradź przed Cecylią, że jej decyzja oddania mi tych dziecinnych ubranek mogła mieć jakiś związek z moją chorobą. Zrobiłbyś jej ogromną przykrość – powiedziałam Adamowi przed odjazdem. W szufladzie starej szafy zamiast dziwacznej sukienki, bucików i diademu leżał teraz klucz do bankowego sejfu. Wiedziałam, że nigdy z niego nie skorzystam. Nie musiałam. Miałam przecież w pamięci wygląd, dotyk, zapach tych dziecinnych rzeczy…

Jechałam teraz do sierocińca, gdyż doszłam do wniosku, że od narodzin Jonyka okropnie zaniedbuję ten mój pierwszy dom. Dręczył mnie też lęk, iż przed siostrą Amatą nie ma już wiele życia. Staruszka była tak wiekowa i słaba, że w każdej chwili mogła usnąć, aby się więcej nie obudzić. Kochałam ją jak matkę, gdyż to przecież ona mi ją zastępowała. Skądinąd ostatnio przestała mnie nękać myśl o szukaniu rodziców. Sama tym byłam zdziwiona. Miałam jednak dziwne uczucie, że te zamknięte w bankowym sejfie ubranka – to mocna, choć niewidzialna nić, która łączy mnie z zaginionymi rodzicami. Że wraz z tym ubrankiem odzyskałam także ich, choć fizycznie są nieobecni. A jednak wydawało mi się, że są gdzieś bardzo blisko, że czuwają nade mną jak ptaki nad swym pisklęciem…

Jonyk, zanim wsadziłam go do auta, sprawiał wrażenie, że chce w tę podróż wziąć ze sobą Kotyka. Darł się i wymachiwał rączkami w stronę zwierzaka. Kotyk nieruchomo siedział na trawniku przed domem i patrzył na nas intensywnie zielono – niebieskimi oczami. Wyglądał tak mą drze, że gdyby umiał mówić, zapewne powiedziałby mi coś ważnego. No cóż, koty nie mówią, więc to ja rzekłam mu na pożegnanie:

– Wrócę jeszcze dziś wieczorem.

Odjeżdżając, odwróciłam głowę. Kotyk siedział w złotej smudze słonecznych promieni, które układały się wokół jego potężnego cielska jak świetlista brama…

– Szkoda, że przyjeżdżasz na tak krótko – powiedziała Cecylia. – Przywykłam, że pomagasz mi w czasie wakacji. Biedna siostra Amata już niewiele rozumie z tego, co dzieje się wokół, a mnie ciągle przybywa problemów. Co wychowanek, to nowy kłopot. Właściwie to mam same kłopoty. Pięćdziesiąt różnorakich kłopotów i zmartwień. Ale największy mam z tym chłopcem… wiesz, z którym… tym z autyzmem. Jest u nas już ponad pół roku i nawet nie znamy jego imienia!

– Mojego też nie znaliście – odparłam.

– Jak to? – zdziwiła się Cecylia. – Zdawało mi się, że mając siedem lat, gdy już zaczęłaś wreszcie mówić, wypowiedziałaś sylabę podobnie brzmiącą jak „Ewa”…

– To nie jest moje prawdziwe imię – powiedziałam.

– Skąd wiesz? – zdziwiła się Cecylia.

– Wiem. Mniejsza o to. Wiem i już. Nie wiem skąd. I nie wiem, jakie ono jest, to moje imię, ale inne. Mniejsza o to. Co nowego dzieje się z tym chłopcem?

– Nowego?! – prychnęła Cecylia. – Po twojej ostatniej wizycie nabrałam wiary, że można nawiązać z nim kontakt. Przecież on coś do ciebie mówił, prawda? A przynajmniej w ogóle cię dostrzegł! Teraz jest z nim coraz gorzej. Utracił wszelki kontakt z otoczeniem, nie widzi nikogo z nas i zachowuje się jak ktoś, kto wierzy, że może wzbić się w powietrze…

– …jak ptak – dopowiedziałam bezwiednie, przypominając sobie ciemną sylwetkę chłopca machającego ramionami na trawniku, koło fotela drzemiącej siostry Amaty. Cecylia wzruszyła ramionami.

– Ptak, nie ptak, ale doktor Trenk coraz bardziej upiera się przy oddaniu go do zakładu specjalnego. Będzie tam przebywać z ciężko upośledzonymi, niedorozwiniętymi dzieciakami i wtedy już zamknie się w sobie raz na zawsze – powiedziała z troską moja przyjaciółka. Cecylia zawsze cierpiała, gdy cierpieli jej podopieczni.

– Przyjechałam głównie dla siostry Amaty. Boję się, że wkrótce już nigdy jej nie zobaczę. I chyba nie będę dziś mieć czasu ani cierpliwości dla twoich wychowanków. Przecież wiesz, że znowu chorowałam – powiedziałam zniecierpliwiona. „Skoro ten chłopiec faktycznie jest niedorozwinięty, to trudno trzymać go z normalnymi dziećmi! Cecylia musi to wreszcie zrozumieć!”

– Ciebie też chcieli dać do takiego zakładu… – powiedziała tymczasem moja przyjaciółka, przypominając mi najboleśniejszy epizod z mego dzieciństwa w sierocińcu. – Gdyby nie siostra Amata i jej upór…

Najpierw się speszyłam, a potem znów zirytowałam. Ja to ja! Lecz przecież zdarzają się rzeczywiście upośledzone umysłowo dzieci, czy to się Cecylii podoba, czy nie! Nic jednak nie mówiłam, żeby jej nie denerwować. Szłyśmy obie parkową alejką do zacienionego miejsca, gdzie drzemała w fotelu siostra Amata. Cecylia niosła Jonyka.

Już z daleka zobaczyłam, że koło fotela staruszki znów stoi ten chłopiec. Wyglądał jak nietoperz, w czarnym podkoszulku i w ciemnych spodniach, z ciemnymi włosami i śniadą skórą, bijąc dłońmi w powietrzu jak ptak skrzydłami.

– Nie boisz się, że on w końcu zrobi coś złego tej staruszce? Jonyka przecież szarpał, nie pamiętasz? – zdenerwowałam się. Ale Cecylia też się zdenerwowała i powiedziała ze złością:

– Właśnie w pobliżu siostry Amaty ten biedny chłopiec jest spokojny i łagodny! Tylko ją toleruje! Chcesz mu nawet to zabrać? A jeśli tak bardzo boisz się o siebie lub Dziecko, to idź sobie do normalnych dzieci, a z naszą staruszką porozmawiasz, gdy już będzie w swoim pokoju!

Zrobiło mi się wstyd. Milcząc, podeszłyśmy do fotela siostry. O dziwo, nawet Jonyk zamilkł, choć wcześniej coś tam sobie gaworzył w niezrozumiałym niemowlęcym języku. Nie mogłam oderwać oczu od nietoperzowatego chłopca. Znów uderzyła mnie jego niezwykła uroda, która w połączeniu z kalectwem jego umysłu sprawiała tym smutniejsze wrażenie.

… chłopiec na nasz widok ponownie wyszedł ze swego zamknięcia, przestał machać ramionami, wbił w nas ciemne, niemal czarne oczy i podszedł tak blisko, że prawie poczułam na twarzy jego oddech. Skamieniałam z irracjonalnego lęku. Cecylia zesztywniała.

– Czuję go – szepnął chłopiec. – Gdy mi go oddacie, on mnie zaprowadzi. Oddajcie mi go, proszę, tak bardzo was proszę…

Biedna siostra Amata na szczęście drzemała… Nie, wcale nie drzemała. Nagle otwarła oczy i jasnym, stanowczym głosem, przypominającym jej głos sprzed prawie trzydziestu lat, powiedziała:

– Ewo, daj temu chłopcu to, o co cię prosi.

– Nie wiem, co to jest, matko – odparłam szybko.

– To bądź z nim tak długo, póki się tego nie dowiesz – zdecydowała za mnie siostra Amata.

– Ale… przecież ja… to znaczy ja, proszę matki, wracam dziś do domu…

– Zatem weźmiesz tego chłopca ze sobą do domu i będziesz z nim tak długo, aż odkryjesz, czego on potrzebuje.

Nie tylko mnie, ale nawet Cecylię zatkało. Nawet ona nie stawiałaby przede mną aż takich żądań. Gdy jednak stawiała je siostra Amata… To przecież ona, poza Cecylią, była jedyną osobą w całym świecie, której naprawdę coś zawdzięczałam. Nie „coś” – ale wszystko. Zatem chcę czy też nie – a naprawdę nie chciałam! – muszę wziąć tego chłopca ze sobą do domu, choćby na dzień czy dwa. Ale co ja z nim tam będę robić? Jak dam sobie z nim radę? Milczałam. Cecylia też. Nawet chłopiec zamilkł, jakby wiedząc, o czym mówimy. I tylko Jonyk, ku memu zdumieniu, ciągle wyciągał do niego rączki. Nie bał się go, choć moim zdaniem były ku temu powody. Autystyczne dzieci potrafią bez powodu wpaść w gniew i stają się wtedy bardzo agresywne. Wyzwalają w sobie niekiedy ogromną, niszczącą siłę…

– Dobrze – powiedziałam po krótkiej walce z sobą. – Skoro matka tak bardzo chce, w takim razie wezmę go, lecz nie na długo. Muszę przecież opiekować się własnym synkiem. No i niedawno byłam chora… Nie mam dużo sił. Więc wezmę go na… na jeden dzień.

– To powinno wystarczyć, moje dziecko – powiedziała staruszka, uśmiechając się do mnie jak dawniej. – I wtedy mu to dasz, prawda?

– Ale co?

– Nie wiem. Lecz sądzę, że gdy go weźmiesz, będziesz wiedzieć.

Początkowo jechałam samochodem zesztywniała z lęku. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, Jonyk tkwił w specjalnym krzesełku na tylnym siedzeniu, obok niego zaś siedział ten chłopiec. Nie mogłam przecież posadzić go koło siebie, na przednim siedzeniu, bo mógłby nagle rzucić się na mnie i spowodować wypadek! A trudno, żebym go wepchnęła do bagażnika! Ale prowadząc, cały czas zerkałam w lusterko, w głąb auta, czy aby „nietoperz” nie robi krzywdy memu synkowi. O dziwo, był spokojny. Jonyk ufnie wyciągał do niego swoje rączki, a „nietoperz” uśmiechał się i brał je w swoje wąskie dłonie. „Dlaczego właściwie nazywani go nietoperzem?” – pomyślałam z niechęcią do siebie samej, – „Bo go nie lubię? I jakim prawem go nie lubię, skoro jest wprawdzie obcym, lecz nieszczęśliwym i chorym chłopcem?!” Jonyk zagaworzył nagle radośnie:

– Tet…?

– Nie „tet”, tylko tata – poprawiłam go.

– Tet – powtórzył mój synek, a chłopiec zawtórował mu dźwięcznie:

– Tet.

„Ten chłopak jest na poziomie półrocznego niemowlaka” – pomyślałam ze smutkiem. „Obaj gaworzą, zamiast mówić”.

– Prowadzisz mnie do niego, tak? – spytał nagle „nietoperz” pogodnym głosem. Już chciałam mu coś odpowiedzieć, gdy Jonyk oświadczył donośnie:

– Tak.

Westchnęłam i skoncentrowałam się na prowadzeniu auta. Przejeżdżaliśmy właśnie przez miasto i musiałam bardziej uważać.

– Kot – zagaworzył znowu Jonyk.

– Widzę, że znasz nowe słówko, synku! – roześmiałam się i równocześnie pomyślałam, że Kotyk może dobrze wpłynąć na tego chłopca. Przypomniałam sobie głośną teorię jakiegoś amerykańskiego psychiatry, że towarzystwo zwierząt doskonale oddziałuje na upośledzone dzieci.

No cóż, na razie było lepiej, niż sobie wyobrażałam. W domu dam temu chłopcu jeść, położę go spać koło siebie na nowej kanapie, Jonyka umieszczę w jego dawnym łóżeczku – i jakoś przejdzie nam ta jedna, męcząca noc z niepokojącym, przymusowym gościem. Jutro po południu odwiozę go siostrze Amacie i powiem, że dotrzymałam danego słowa, ale, co było do przewidzenia, nic mądrego z tego nie wynikło.

Nasz dom leży na wzgórzu i już z daleka ujrzałam go na tle zachodzącego słońca. Słoneczny krąg schował się za bryłę budynku, lecz jego promienie otulały cały dom.

„Wygląda jak wielka, świetlista brama” – pomyślałam.

Adam nie zdziwił się widokiem chłopca. Już nieraz przywoziłam do nas na weekend dzieciaki z sierocińca, żeby przez dzień czy dwa poczuły się jak w prawdziwym domu.

– Podrzutek z autyzmem – powiedziałam krótko, ze źle skrywaną niechęcią, nie wdając się w szczegóły. Chłopiec tymczasem już wysiadł z auta i biegł w stronę siedzącego na trawniku Kotyka. Kocur zmrużył ślepia, potem szeroko je otwarł, zjeżyła mu się cała sierść, ogon zaś postawił na baczność – jak w chwilach największego napięcia.

– Podrapie go! – wrzasnęłam, ale nim do nich dobiegłam, dostrzegłam z ulgą, że jest wręcz przeciwnie: Kotyk ocierał się swym potężnym cielskiem o chłopca, a ten najpierw go głaskał z niespotykaną czułością, a potem wziął na ręce i przytulił do siebie. Ha, widocznie ten amerykański psychiatra ma rację! Jutro powiem Cecylii, żeby sprawiła temu chłopcu kota.

– Jonyk nauczył się dwóch nowych słów – poinformowałam z dumą Adama, zerkając na chłopca z Kotem. – Powiedział „tata”! Co prawda zabrzmiało to raczej jak „tet”, ale zawsze… Drugie słowo to „kot”.

– Czy tego chłopca badali naprawdę dobrzy lekarze? – spytał mój mąż, przyglądając się „nietoperzowi”, który nadal gwałtownie tulił Kotyka. Ku memu zdumieniu Kot nie protestował, lecz lizał chłopca różowym języczkiem po śniadej twarzy. Jego ślepia rozjarzyły się, jakby naprawdę były dwoma prawdziwymi szmaragdami. Po twarzy chłopca płynęły łzy – Chryste Panie, co mu się dzieje?

– On na mnie nie robi wrażenia chorego. Choć zapewne jest nadwrażliwy… Płacze. Może nasz dom mu coś przypomina? – ciągnął tymczasem Adam. – Hm… przed laty, jako bardzo młody i bardzo niedoświadczony lekarz, odbywałem praktykę w sierocińcu i chyba też pomyliłem się kilka razy w diagnozach…

– … a ja nawet coś o tym wiem – zachichotałam.

Przez ten mój żarcik wieczór upłynął nam na wspominaniu wszystkich najważniejszych momentów sprzed ośmiu lat, gdy poznaliśmy się z Adamem w sierocińcu.

Chłopiec, na szczęście, okazał się niekłopotliwym gościem. Towarzyszył Jonykowi i Kotykowi w zabawie na kocyku przed kominkiem. Bez żadnych ceregieli samodzielnie zjadł kolację i również bez kłopotów pozwolił ułożyć się do snu w pokoju dziecinnym. Jedyne, przy czym się upierał, to żeby być cały czas blisko Kota. Kotyk nie tylko nie protestował, lecz ku memu zdumieniu cały czas lgnął do chłopca. Sprawiali wrażenie, jakby nawzajem pilnowali siebie, nie odstępując się ani na krok.

Choć „nietoperz” wyglądał na normalnego, nie chciałam ryzykować i nie zostawiłam go samego z Jonykiem w pokoju. Ułożyłam się obok chłopca na kanapie, z książką w ręce i jeszcze chwilę ją czytałam przy małej lampce. Kotyk, zamiast jak zwykle wleźć na poduszkę koło naszego synka, tym razem powędrował do naszego gościa. I leżeli teraz koło siebie, ogromny kot i obcy, niepokojący chłopiec, który objął zwierzaka ramionami i drzemał z głową przytuloną do kociego pyszczka. Miał tak spokojny i pogodny wyraz twarzy, że moje wszystkie lęki stopniowo zaczęły mijać. Dziwiło mnie tylko, że moje Dziecko nie ryczy z powodu braku Kota na swojej poduszce.

Książka okazała się nudna, więc odłożyłam ją szybciej, niż myślałam, i zgasiłam lampkę. Przeciągnęłam się, uważając, aby nie dotknąć drzemiącego chłopca i zamknęłam oczy.

– FRUNIEMY? – spytało moje Dziecko. – FRUNIEMY – potwierdził Kot. – ZŁAPMY SIĘ ZA RĘCE…

Kotyk podał grubą łapkę chłopcu, ten bardzo mocno schwycił moją dłoń, a ja drugą ręką objęłam małą piąstkę synka…

…Wszechświat wokół nas gnał w potężnym pędzie, my razem z nim i wiedziałam, że wkrótce znajdziemy się w tunelu, a przez niego dostaniemy się do Zwierciadlanej Komnaty. Gdy już ucichł szalony śpiew wiatru, spytałam Kotyka:

– Dlaczego znowu tędy, a nie jak zwykle, od razu TAM?

– Thet został uprowadzony przez Bramę i aby wrócić całym sobą, a nie tylko częściowo, musi ponownie przejść tędy. Inaczej jakiś fragment jego świadomości zostanie na zawsze w TAMTYM świecie, tak jak jest w twoim przypadku. Ty jednak masz TAM męża, dom, przyjaciół, a on nikogo. I chyba przyznasz, że jego przypadek jest inny. Przecież on jest już prawie Cesarzem, a ty zaledwie Księżniczką Mieczy. Więc jego obowiązuje pełny rytuał – wyjaśnił Kotyk.

„No tak, Cesarz nie może żyć między dwoma światami Musi skoncentrować się na jednym” – pomyślałam i nagle wykrzyknęłam z niepokojem:

– A gdzie jest Włóczęga?!

Właśnie wpływaliśmy tunelem do Zwierciadlanej Komnaty.

– Liczę na to, że Włóczęga czeka gdzieś blisko i pomoże nam otworzyć właściwe zwierciadło… – westchnął z niepokojem Kotyk.

Wszystkie cztery ogromne zwierciadła na razie odbijały tylko nasze sylwetki. Kot cały czas trzymał dłoń Theta, jakby bojąc się utracić go po raz wtóry, i zarazem z lękiem czekał na przeobrażenia luster.

– Nie mamy na to żadnego wpływu? – spytałam.

– Żadnego – odparł ponuro Kotyk. – Nie wiem, czyja wola rządzi Magicznymi Zwierciadłami. Domyślasz się, że jeśli tunel jest Bramą, to one są furtkami, prowadzącymi do konkretnych miejsc…

– Chyba najlepiej byłoby, gdybyśmy znaleźli się od razu w cesarskim pałacu, u rodziców Theta? – spytałam.

– Nie jestem pewien – odparł Kotyk, obchodząc w napięciu zwierciadlane ściany. – Thet, jaką suknię powinna dziś mieć na sobie twoja matka, a Najjaśniejsza Cesarzowa?

– Moja matka, zanim mnie porwano i przeniesiono w ten obcy świat, nagle zaczęła mylić dni tygodnia – odparł Thet w zadumie. – Niegdyś w poniedziałki zawsze nosiła błękit, a ostatnio potrafiła włożyć w ten dzień suknię rubinową, rezerwowaną wyłącznie na niedziele i święta. Na czwartki przeznaczony był szmaragd, ale zdarzało się, iż ubrała suknię białą, tymczasem biel w naszej rodzinie nosiło się jedynie z okazji wizyt gości Cesarstwa. Dziś mamy wtorek, więc matka powinna mieć na sobie fiolet… Ale ja boję się matki. Czy musimy do niej od razu wracać?

Nagle na wszystkich czterech ścianach Komnaty równocześnie zaczęły rysować się niewyraźne kształty! Kotyk zaniepokoił się. Odbywało się to zbyt szybko. Książę Thet, który znajdował się tu pierwszy raz w pełni świadomie, patrzył na to z napięciem, a na widok jednej ze ścian jego twarz spochmurniała, a potem zbladła. Znowu przypominał autystycznego chłopca z sierocińca, który chciałby gdzieś uciec. Przyjrzałam się zwierciadłu, na które patrzył i ujrzałam zarys obłych, śliskich stworzeń, wyłaniających się z mroku. Były czarniejsze niż ten mrok. A Kraina Mroku była Krainą Gimel. Całe zwierciadło pulsowało głęboką, złą czernią, a poruszające się w niej stworzenia przypominały monstrualnych rozmiarów węże z wydłużonymi paszczami pełnymi jadowitych zębów, inne zaś – ruchliwe, drapieżnie niespokojne – kojarzyły mi się z sępami o gigantycznych skrzydłach.

Kotyk natychmiast odciągnął nas ku przeciwnemu lustru. Ale tu właśnie, z mnogości jaskrawych, kolorowych plam, wyłaniał się znany mi już obraz dworu Cesarzowej. Dworzanie byli dopiero zarysem właściwych kształtów, wyblakłym rysunkiem, lecz ona sama była już prawie uformowana. Mimo wszystko odetchnęłam z ulgą. „Nawet jeśli nie lubiła Kotyka czy mnie, to przecież jest matką Księcia i widok ocalonego syna zmieni jej stosunek do nas” – pomyślałam. I wtedy rozległ się głos Cesarzowej, ostry i szyderczy:

– Ciągle wierzycie, że mnie oszukacie?! Chcecie podstawić mi chorego, głupiego chłopca zamiast prawdziwego syna i sądzicie, że ujdzie wam to na sucho?!

Najgorsze było to, że Cesarzowa zawołała głosem pełnym i wyrazistym, zanim w zwierciadle uformowały się ostatecznie jej czerwone, skrzywione w złym uśmiechu usta. Cesarz wydawał się mniejszy niż przedtem i prawie tonął w cieniu wielkiego, odzianego na czarno Maga. Wszyscy dworzanie, gdy już zarysowali się wyraziście, dzierżyli w dłoniach skierowaną ku nam broń…

Rzuciliśmy się ku ścianie trzeciej i tam, z rosnącą ulgą, za lustrzaną przegrodą ujrzałam Włóczęgę, obok którego stał wysoki, żylasty Starzec. Jod! Co to mówił o nim Kotyk? Że Jod, udający nauczyciela Theta, w rzeczywistości jest Białym Magiem, wrogiem numer jeden Czarownicy? Za plecami Włóczęgi i Joda rysował się niewyraźny kształt Wieży Wisielca… No tak, według praw obowiązujących w Cesarstwie Tarota, tam, na Wieży, bylibyśmy bezpieczni i nietykalni…

– Jod! Alef! – zawołał Kotyk. – Pomóżcie! Szybko!

Z drugiego lustra usłyszałam zły śmiech Cesarzowej i gdy obejrzałam się, ujrzałam jej wielkie, białe zęby. Ta drapieżna biel coś mi przypominała, ale nie pamiętałam co… Za to dostrzegłam, że zwierciadlana przegroda dzieląca nas od cesarskiego dworu stopniowo zanika, a cały obraz staje się soczyście realny. Moje Dziecko małymi piąstkami uderzało w lustro, kryjące Alefa z Jodem, lecz szklany dźwięk, jaki się przy tym rozlegał, dowodził, że nasz przyjaciel i Starzec tkwią ciągle za twardą, kryształową ścianą. Widzieliśmy ich, lecz nie byliśmy zdolni do nich dołączyć.

…za sobą usłyszałam bardzo wyraźny, przenikliwy syk, dobywający się z gardzieli monstrualnych wężów, i gdy spojrzałam w tę stronę, ogarnął mnie lęk: jedna z paszczy, pełna jadowitych zębów, wychylała się ku nam, na środek Zwierciadlanej Komnaty, co dowodziło, że tu przegroda też zniknęła. Cesarzowa ze swym dworem już postępowała ku nam, przekraczając swobodnie miejsce, gdzie wcześniej była granica lustrzanej ściany… Znaleźliśmy się w pułapce.

Biliśmy teraz wszyscy pięściami w zbawcze lustro oddzielające nas od Włóczęgi i Joda – lecz na próżno. Twardy kryształ nie poddawał się. Widocznie nie siła, lecz magia decydowała o tym, która z lustrzanych ścian zechce nas wpuścić do swojego świata.

– Przegraliśmy… – powiedział Kotyk, ruszając ze smutkiem wąsami, i spojrzał na mnie jednym zielonym okiem. – Przepraszam i ciebie, i twoje Dziecko. Boję się, że wciągając was w to wszystko, skazałem was na straszny los…

…i wtedy usłyszałam muzykę. To była tamta, słyszana wcześniej w jaskini Gimel, muzyka niebieskich sfer, muzyka skrzydeł Złocistego Ptaka. On sam rysował się niewyraźnym, świetlistym kształtem w czwartym zwierciadle. Drobne złote punkciki, tworzące Jego sylwetkę, migotały, jarzyły się, lśniły, towarzysząca temu muzyka zaś potężniała i słyszałam ją tak dobrze, jak organy w ogromnej katedrze…

Było mi teraz obojętne, co dzieje się wokół mnie, w innych lustrach, co robią Cesarzowa czy gigantyczne jadowite węże. Całą sobą chłonęłam widok, który miałam przed oczami i unosiłam się na skrzydłach muzyki. Złocisty Ptak rysował się coraz wyraźniej i po chwili lśnił już potęgą wszystkich barw, wśród których przeważała jednak barwa złota. Widziałam Jego wypukłe, mądre oczy, patrzące na nas z wysoka, i czułam bijący od Niego żar. Lecz nie był to żar spopielający wszystko wokół; przeciwnie – był to życiodajny ogień. Moje Dziecko poszybowało ku miejscu, gdzie był On – i jak piłka odbiło się od niewidocznej przegrody. Zaraz po Dziecku do lustrzanej ściany podbiegł Kotyk – i uderzył czarnym nosem w to coś, co dzieliło nas od Złocistego Ptaka. Ja też, jak zahipnotyzowana, szłam, aby być jak najbliżej Niego, gdy usłyszałam przytomny głos Włóczęgi:

– Tym razem On pojawił się tu nie dla nas, lecz dla Theta…

Książę Thet stał nieruchomo, nie odrywając pełnych miłości oczu od Złocistego Ptaka. To na niego i jego tak drobną przy Ptaku sylwetkę spoglądały teraz mądre, wypukłe oczy. To dla niego grała muzyka niebieskich sfer.

Thet postąpił naprzód i bez żadnych przeszkód dotarł do wielkich, zakrzywionych, złotych szponów Złocistego Ptaka. Przyklęknął i objął smukłymi ramionami Jego mocne nogi. Złocisty Ptak poruszył jednym skrzydłem i otulił nim Księcia tak, że zniknął nam z oczu w złocistopierzastej chmurze.

Dopiero teraz przypomniałam sobie o pozostałych lustrach i grożącym nam z ich strony niebezpieczeństwie. Ale gdy spojrzałam w ich kierunku, czarne węże właśnie stapiały się z mrocznym tłem, blakły, ustępując miejsca matowej, coraz wyrazistszej ścianie lustra, Cesarzowa zaś, choć ciągle tkwiła wraz z dworem na swoim miejscu, powoli traciła wszystkie kolory i przypominała teraz szybko więdnącą różę. Lecz cały jej dwór pozostał realny. Dworzanie, wraz z Cesarzem, nie odrywali pełnych miłości oczu od Złocistego Ptaka i nawet nie dostrzegli, że najważniejsza w ich gronie postać stopniowo staje się najmniej ważna. Przez moment wydało mi się, że Cesarzowa, wyblakła, pozbawiona barw i przypominająca welon z mrocznych mgieł, wysunęła się falującym, wężowym ruchem ze swego miejsca, przemknęła jak chmura przez Zwierciadlaną Komnatę i wtopiła się w matowiejące coraz szybciej zwierciadło Krainy Mroku. Ku memu zdumieniu na jej miejscu, przy dworzanach, pozostał jakiś niewyraźny, leżący na ziemi biały kształt…

Nie wiem, jak długo to trwało, gdy Muzyka Sfer zaczęła cichnąć, skrzydło Złocistego Ptaka uchyliło się i Książę Thet powolnym krokiem dołączył do nas. Był blady, skupiony, nieobecny, choć jego oczy lśniły złotym blaskiem. Patrzyliśmy na niego z zazdrością – i szacunkiem. Spłynęła na niego miłość Złocistego Ptaka, Jego mądrość i siła. Zazdrościliśmy mu tego, a zarazem wiedzieliśmy, że Thet jest tym, któremu to się należy.

– Książę, Kotyk, Jonyku! Księżniczko! Chodźcież wreszcie do nas! – usłyszałam z daleka wołanie, które z nagła przywróciło mnie do rzeczywistości.

Muzyka Sfer ostatecznie ucichła. Złocisty Ptak odleciał. Nas zaś otaczały trzy zwykłe lustra, odbijające nasze sylwetki – i to czwarte, z którego wołali Włóczęga ze Starcem.

– No, chodźcie! Musimy zakończyć nasze zadanie! Słyszycie?

Westchnęłam i otrząsnęłam się. Złocisty Ptak już szybuje gdzieś, gdzie Go nikt nie dogoni, gdyż, co przecież wszyscy wiedzą, nie jest po to, aby Go złapać, lecz aby zawsze Go ścigać. Nie każdy też może posłuchać Muzyki Niebieskich Sfer, więc i tak miałam wiele szczęścia… Pora przywołać moich towarzyszy, którym wydaje się, że widzą to, czego już nie ma, i słyszą to, co dawno ucichło. Włóczęga z Jodem na nas czekają. Jod – Starzec, Pustelnik, Prorok Wiecznego Czasu i zarazem przyjaciel Włóczęgi, Bezimiennego Ducha Eteru… Wiele o nich słyszałam jako dziecko w Królestwie Mieczy. Biały Mag, który jako jedyny umiał stawić czoło złym czarom i chorym ambicjom Gimel, i Alef, udający Włóczęgę i Głupca… Więc to oni obaj… No tak, to przecież oni obaj…