40442.fb2 W po?piechu do raju - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

W po?piechu do raju - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Część I

I

Na ratunek albatrosom

Ratujmy albatrosy! Połóżmy kres próbom z bronią atomową! – Doktor Barbara Rafferty stała na dziobie rozkołysanej łodzi gumowej, dla zachowania równowagi trzymając się ramienia Neila. Pył wodny przemoczył jej ubranie. W stanie nieustannego wzburzenia wciągnęła powietrze do płuc i wrzasnęła do megafonu, nie zważając, że ma przed sobą puste plaże atolu: – Przeciwstawmy się biologicznej zagładzie! Ratujmy albatrosy i naszą planetę!

Przetaczająca się przed dziobem fala wstrząsnęła łodzią, omal nie wytrącając megafonu z ręki lekarki. Barbara Rafferty rzuciła przekleństwo pod adresem złośliwego morskiego żywiołu i zaczęła nasłuchiwać własnego głosu, odbijającego się echem od spienionych bałwanów, jakby znudzone same sobą slogany nie chciały dotrzeć do wybrzeża.

– Och, wszystko do dupy! Neil, obudź się! Co się z tobą dzieje?

– Nie śpię, pani doktor.

– Dopływamy do Saint-Esprit, wyspy albatrosów!

– To jest Saint-Esprit? – Neil spoglądał z powątpiewaniem na puste, wyłaniające się z Pacyfiku plaże, ale z udawanym entuzjazmem dodał: – A więc udało się pani przywieźć nas tutaj.

– Przecież ci mówiłam. Zobaczysz, podniesiemy taką wrzawę…

– Pani zawsze podnosi wrzawę… – Odsunął kolano lekarki przyciśnięte do jego pośladka i oparł głowę o zatłuszczoną burtę. – Doktor Barbaro, muszę się przespać.

– Nie teraz! Na litość boską…

Już poirytowana z powodu tej wyspy, o której z taką zapalczywością mówiła podczas trzytygodniowej podróży z Papeete, uniosła dwa palce w wulgarnym geście, co zaszokowało nawet Neila. Na jej szyi i dekolcie pod rozpiętą pomarańczową kurtką przeciwdeszczową widniały wrzody – efekt działania wody morskiej. Jarzyły się jak rany po oparzeniu skóry papierosem. Ale, o czym Neil doskonale wiedział, dla tej czterdziestoletniej kobiety jej ciało w ogóle się nie liczyło, podobnie jak zanieczyszczona woda do picia w zbiornikach „Bichonu”, przedpotopowego kecza, którym wyruszyli z Papeete, skąpe racje żywności czy przemoczone koje. Ważne było tylko to, że albatrosy znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby Saint-Esprit, ten bliżej nie znany atol, położony sześćset mil na południowy wschód od Tahiti, zawiódł oczekiwania lekarki, to musiałby jakimś cudem zamienić się w zagrożony raj, na którego rzecz prowadziła niezmordowaną kampanię.

– Doktor Barbaro! Zachowajmy ciszę… Muszę usłyszeć odgłosy życia na rafie – sternik Kimo, Hawajczyk, wiosłował wiosłem o dwóch piórach; siedział na silniku zaburtowym niczym jeździec rodeo i przyciskał kolana do boków łodzi. Pochylał ją lekko, chcąc zaoszczędzić napęd.

Neil obserwował, jak Kimo manewruje łodzią w nawałnicy fal, chytrze umykając przed gejzerami spienionej wody. Jak na wyspiarza Hawajczyk przejawiał zadziwiającą wrogość wobec oceanu. Ten były policjant z Honolulu zdawał się nienawidzić fal – zanurzał ostre pióra wiosła w ciemnych niespokojnych bałwanach niczym harpunnik zadający zaskoczonemu wielorybowi ranę za raną. Ale bez niego nigdy nie dotarliby z protestem na Saint-Esprit. Ów opuszczony przez jakiś czas poligon atomowy był młodszym i bardziej dostępnym krewniakiem złowrogiego atolu Mururoa, który doktor Barbara słusznie wolała omijać z daleka. Kapitan Serrou, rybak z Papeete, czekał na nich na pokładzie „Bichonu” dwie mile od brzegu – w końcu odmówił udziału w wyprawie na Saint-Esprit, biorąc zbyt serio informacje lekarki o składowaniu tam broni chemicznej i o groźbie wybuchów nuklearnych. Tylko Kimo był dostatecznie odporny psychicznie, zręczny i zwierzęco wytrzymały, by przeprowadzić gumową łódź przez rafę, znajdując w zwodniczych falach, kilka metrów ponad podwodnymi szczytami koralowych Himalajów, drogę do brzegu.

– Dryfujemy! – Barbara Rafferty przeszła ponad siedzącym Neilem, usiłując odebrać Hawajczykowi wiosło. Łódź stanęła w miejscu. Dziób chwiał się tak, jakby na powrót znaleźli się na otwartym morzu. – Kimo, nie możesz się teraz poddać!

– Doktor Barbaro, proszę wrócić na dziób… Dowiozę panią na tę pani wyspę.

Lekarka osłaniała megafon przed pyłem wodnym, a Neil dźwigał jej torbę z nieprzemakalnego materiału, w której trzymała narzędzia pracy. Oczywiście doktor Barbara podróżowała bez apteczki. Zamiast strzykawek i ampułek z witaminami, które oczyściłyby z wrzodów usta całej trójki, nie mówiąc już o szarpiach do bandażowania ran albatrosów, w torbie znajdowały się farby w aerozolu, transparent z hasłem protestu, maczeta i kamera wideo. Ta ostatnia miała utrwalić sensacyjne momenty pobytu na wyspie, bo całkiem możliwe, że materiał filmowy wraz z jego apelem emocjonalnym zaintryguje stacje telewizyjne w Honolulu, jeśli już nie europejskie czy amerykańskie.

– Doktor Barbaro, płyniemy.

Kimo pochylił się i przyspieszył niczym koniak oceanicznych przestrzeni popędzający opornego słonia. Nasłuchując szumu spienionej wody, obryzgującej koralowy masyw, znalazł drogę na wyspę – wąski kanał, wydrążony w rafie przez francuskich inżynierów dzięki podwodnym eksplozjom. Szersze i mniej niebezpieczne szlaki znajdowały się na południowym brzegu. Docierały nimi na atol okręty marynarki wojennej, zaopatrujące mieszczącą się tu bazę wojskową. Ale po tamtej stronie, w otwartej przestrzeni, pilnujący wyspy żołnierze widzieli jak na dłoni nieproszonych gości.

Mogli czuwać na plaży i natychmiast zawrócić trójkę intruzów, czego doświadczyli uczestnicy protestu przeciw próbom z bronią jądrową na atolu Mururoa. Od strony północnej Barbara Rafferty i jej towarzysze byli w stanie przedostać się na brzeg niepostrzeżenie. Dzięki temu lekarka miała czas na odnalezienie zagrożonych albatrosów i na wyrażenie z całą mocą swego oburzenia.

Kimo uniósł wiosło, ignorując żarłacza czarnopłetwego, który wyskoczył z lewej strony łodzi w pogoni za małą terpugą amerykańską. Poczekał na falę i pchnął kecz w spieniony wir, pełen koralowego rumoszu – wyrzucanego na powierzchnię wody przez uwalniające się z podwodnych murów, wśród niezliczonych zatchnięć, powietrze. Rozpadający się stok rafy niknął w mrocznych głębinach oceanu, podobny do skorodowanego pokładu lotniskowca. Gdy wpłynęli w spokojne wody przybrzeżne, Hawajczyk włączył silnik, by pokonać dzielącą ich od plaży odległość sześciuset metrów.

– Kimo… Kimo… – Doktor Barbara mamrotała jego imię, klęcząc na dziobie i ganiąc się z powodu dręczącej ją obawy, iż zaangażowanie Hawajczyka w wyprawę może osłabnąć.

W przeciwieństwie do niej Neil ani przez moment nie wątpił w determinację Kima. W czasie podróży z Papeete ten silnie zbudowany, powściągliwy mężczyzna trzymał się na uboczu. Sypiał i jadał w przegrodzie żaglowej, jakby w samotności przygotowywał się do konfrontacji z tym, co miało się zdarzyć. Przez szacunek dla doktor Barbary zawsze jej ustępował i ze stoickim spokojem znosił ekologiczne oracje, jakie wygłaszała do każdego dostrzeżonego w przestworzach ptaka. Z kolei szesnastoletniego Neila Dempseya otwarcie traktował jak jej chłopca okrętowego. Kimo zainwestował swoje oszczędności w przelot całej trójki z Honolulu do Papeete oraz w czarter „Bichonu”, ale od kiedy zaczął majstrować przy radiostacji, Neil nie wykluczał, że to francuski agent, podstawiony jako obrońca albatrosów, by mieć oko na osobliwą wyprawę.

Ósmego dnia od wypłynięcia z Papeete natknęli się na flotyllę japońskich statków wielorybniczych. Za stadkiem przetwórnią ciągnął się szeroki na milę pas krwi i tłuszczu. Ten widok tak przeraził doktor Barbarę, że Neil trzymał ją w talii, z obawy iż zbzikowana lekarka rzuci się do zanieczyszczonego posoką oceanu. Zabarwiona karminem woda nadawała ich twarzom różowawy odcień. Doktor Barbara mocowała się z szesnastolatkiem, jakby dotyk jego dłoni na jej jędrnych pośladkach podniecał ją, a zarazem rozpraszał. Gdy w końcu odepchnęła Neila, obrzuciła oddalonych Japończyków stekiem wyzwisk.

Kimo, w przeciwieństwie do niej, był przedziwnie spokojny, wręcz zadowolony z widoku tysięcy ptaków morskich, raczących się wielorybimi resztkami. W czasie ostatnich dni podróży przeznaczał swoje porcje żywności dla ciągnącego za keczem samotnego petrela, mimo ostrzeżeń lekarki, iż dostanie anemii. Karmił ptaki i, jak lubił myśleć Neil, snuł za nie ich marzenia. Dla Hawajczyka swoboda, z jaką albatrosy mogłyby wędrować po pustym niebie nad Pacyfikiem, gdyby nie zagrażające im niebezpieczeństwa, była nieodłączna od nadziei na powstanie suwerennego królestwa Hawajów, na zawsze uwolnionego od francuskich i amerykańskich osadników – z ich turystyką, centrami handlowymi, przystaniami dla jachtów oraz zanieczyszczeniem środowiska.

To Kimo powiedział doktor Barbarze, że francuscy naukowcy, przeprowadzający próby z bronią jądrową, wrócili na atol Saint-Esprit, z którego wynieśli się w latach siedemdziesiątych, wybierając atol Mururoa na Wyspach Gambiera ze względu na ich bezpieczną odległość od Tahiti. Dwustu rdzennych mieszkańców Saint-Esprit dawno temu przeniesiono na Moorea, na Wyspach Windwards, i przez długie lata, kiedy obowiązywało moratorium na próby z bronią jądrową, Saint-Esprit z jego wieżami obserwacyjnymi dla kamer oraz betonowymi bunkrami pozostawiony był w spokoju. Jednak to nie groźba nowych wybuchów popchnęła do buntu doktor Barbarę – weterankę najrozmaitszych protestów, pomagającą prowadzić w Honolulu dom dla dzieci opóźnionych w rozwoju. Ta niespokojna angielska lekarka o wzniosłych zasadach była już znudzona nie kończącymi się mityngami organizowanymi w związku z kurczeniem się warstwy ozonowej, ocieplaniem się atmosfery czy masakrą płetwali karłowatych. Kimo poinformował ją również o tym, że francuscy inżynierowie poszerzyli na Saint-Esprit pas startowy dla samolotów wojskowych, niszcząc tereny lęgowe wędrownych albatrosów, tych największych ptaków morskich Pacyfiku. Doktor Barbara szybko się zorientowała, że występowanie w obronie albatrosów przyciąga ludzi silniej niż cokolwiek innego. Możliwa zagłada wielkich białych ptaków budziła nieokreślone, lecz silne poczucie winy i potrzebę zadośćuczynienia. Podziałała zwłaszcza na wyobraźnię studentów Uniwersytetu Hawajskiego w Honolulu, którzy stali się rzecznikami organizowanego przez lekarkę protestu. Poemat Coleridge’a, co często przypominała Neilowi, to manifest założycielski ruchów obrońców praw zwierząt i środowiska, jakkolwiek wystrzegała się cytowania znanych wersów.

Teraz, gdy już dotarli na Saint-Esprit, dręczyło ich pytanie, gdzie podziewają się albatrosy?

Kiedy płynęli wzdłuż wybrzeża do plaży, okrążyło ich stado głuptaków, istna chuligańska horda, widoczna dla francuskiej łodzi patrolowej z odległości pięciu mil. Unosiły się na falach i siadały na keczu, wsadzając dzioby w sączące się wrzody na rękach Neila. Doktor Barbara rozpędzała je za pomocą megafonu, zarazem przeczesując wzrokiem wybrzeże, w nadziei że wypatrzy oznaki wrogiego przyjęcia. Rola opozycjonistki bardzo jej odpowiadała i ilekroć ją zignorowano, odczuwała zawód. Zdawała sobie sprawę, że być może będzie musiała się zadowolić tylko audytorium tworzonym przez te ptaki o ochrypłych głosach.

Monotonne uderzanie dziobu łodzi o fale przyprawiło Neila o skurcz żołądka. Dostał mdłości. Wychylił się za burtę i zwymiotował na zatłuszczoną gumę nieco zjedzonych na śniadanie płatków owsianych – tej obsesyjnie zalecanej przez doktor Barbarę potrawy. Odpędzając natarczywego głuptaka, zastanawiał się, dlaczego dołączył do wyprawy. Na wyspie nie tylko nie przeprowadzano prób z bronią jądrową, które chciał zobaczyć, choć się z tym nie zdradzał, ale nie było tu także albatrosów.

– Neil, gdy wysiądziemy, poczujesz się lepiej! – Lekarka wytarła z jego warg resztki zwróconego pokarmu. – Trzymaj się czegoś mocno. Jestem tak samo zdenerwowana jak ty.

– Nie jestem zdenerwowany. Gdzie są albatrosy?

– Tutaj. Jestem pewna, że Francuzi ich nie pozabijali.

– Odpłyniemy, jeśli ich nie będzie?

– Na tej wyspie zawsze są. – Spojrzała na Neila przez ramię, krzywiąc owrzodzone wargi w uśmiechu, który świadczył o tym, iż jest z siebie dumna. Zaczesała palcami rozczochrane włosy do tyłu, jakby uważała, że na swoim wysokim czole wypisane ma zasady moralne, które powinna zademonstrować niebezpiecznym i pozbawionym skrupułów Francuzom. – Trzeba się tylko dobrze rozejrzeć. A teraz weź się w garść, bo nie da się dwa razy sfilmować naszego lądowania na Saint-Esprit.

– Pani doktor, mówię poważnie. Niedobrze mi. To może być skutek promieniowania radioaktywnego. – Neil z wysiłkiem podniósł torbę.

– No pewnie. To z powodu tej całej gadaniny o Eniwetok i Mururoa. Zdarza mi się po raz pierwszy spotkać kogoś, kto marzy o odwiedzeniu poligonu atomowego.

– Ratujmy bombę atomową…

– Ratujmy Neila Dempseya.

Neil pozwalał, żeby go strofowała. Zawsze rozbrajała go tym, że w jednej chwili potrafiła się przeobrazić z apodyktycznej nauczycielki w zaślepioną w swej macierzyńskiej miłości matkę. Zarazem nieustannie go dotykała, patrzyła mu w oczy i sprawdzała mocz, jakby na bieżąco badała jego sprawność i z premedytacją apelowała do libido szesnastolatka, czemu nie potrafił się oprzeć, bez względu na powodujące nią motywy. Gdy pewnego razu w przegrodzie kuchennej objęła go dla zabawy, trzymając w zębach kawałek batata, ogarnęła go pokusa, by się rozebrać do naga.

– Neil, przygotuj się do filmowania. Czuję Francuzów.

Wyjął kamerę z wodoszczelnego pokrowca.

Kimo wyłączył silnik i na falach płynęli do brzegu, gdzie ponad plażą z czarnego wulkanicznego popiołu rozciągała się szczelna palisada z palm.

Doktor Barbara zdjęła nieprzemakalną kurtkę i stanęła na dziobie, rozstawiając nogi oraz prostując ramiona. Jej jasne włosy powiewały na wietrze niczym bojowy sztandar.

Jak zwykle Neil z przyjemnością filmował ją z bliska. Widział przez wizjer wrzody na jej twarzy oraz rysującą się wyraźnie pod mokrą w tym miejscu koszulą brodawkę lewej piersi. Zdjęcia pokazujące takie rzeczy przyciągały uwagę w telewizyjnych newsach i na okładkach ilustrowanych magazynów w rodzaju „Quicka” czy „Paris-Matcha”. Gdy fala popchnęła ich do przodu, oparł się o burtę i wycelował obiektyw w wydatny nos oraz w zdradzające stanowczość usta lekarki, zastanawiając się, czy przed dwudziestu laty, gdy studiowała w Edynburgu medycynę, wyróżniała się niepospolitą urodą czy raczej wyglądała przeciętnie.

– Filmuj przede wszystkim wyspę – pouczyła go, reżyserując dokument, którego już była gwiazdą i scenarzystką. – I jak najwięcej ptaków.

– Przecież nie ma albatrosów. Są tylko te głuptaki.

– Filmuj je… jakiekolwiek ptaki. Na litość boską!

Ogrzał w ustach odrętwiałe palce i niezdarnie manipulował miniaturowymi przyrządami do obsługi japońskiej kamery. Kiedy Barbara Rafferty zwerbowała go do udziału w wyprawie, pracował na niepełnym etacie jako operator na Wydziale Filmu Uniwersytetu Hawajskiego. Natychmiast uznała go za fachowego kamerzystę, wbrew wszelkim protestom z jego strony. Szczęśliwie kamera automatycznie regulowała ostrość, więc zaczął filmować panoramę Saint-Esprit.

Na atol składał się łańcuch ławic piasku i koralowych wysepek. Ciągnęły się wzdłuż krawędzi krateru zatopionego wulkanu i otaczały lagunę o średnicy pięciu mil. Największa z wysepek – półkole gęstego lasu i zarośniętych plantacji, nad którymi wznosił się na wysokość stu dwudziestu metrów ponad plażą masyw skalny – znajdowała się na południowym zachodzie.

Neil przeczesywał okiem kamery urwiska masywu, poszukując zagrożonych ptaków – wielkich oceanicznych wędrowców. Porowate nawisy niebieskiej lawy tworzyły istniejącą od tysiącleci górę. Wznosiła się w niebo niczym nieboszczyk posadzony w otwartej mogile. Odsłonięte szczeliny skalne porastały pnącza – wstęgi życia pieniącego się w napowietrznych grobach – ale nigdzie nie dostrzegł albatrosów. Na szczycie wzniesienia stała stalowa wieża, kable niknęły w koronach drzew. Konstrukcja była zbyt delikatna, by udźwignąć urządzenia wykorzystywane podczas prób z bronią jądrową, więc Neil uznał, że to stary maszt radiowy. Podpływali już do plaży. Nacelował obiektyw na maszt, w nadziei że patrząc na stabilny pionowy kształt powstrzyma mdłości. Myśląc o kronikach filmowych przedstawiających eksperymentalne eksplozje atomowe, wyobrażał sobie detonację bomby w ostatniej fazie procesu, kiedy uwalnia się plazma gorętsza od słońca. Mimo pasji, z jaką doktor Barbara traktowała sprawę albatrosów, na jego wyobraźnię działały silniej same miejsca, w których dokonywano próbnych wybuchów. Na Saint-Esprit nie zdetonowano jeszcze żadnej bomby, ale również ten atol, tak jak Eniwetok, Mururoa i Bikini, ucieleśniał żywotność mitu Armageddonu – wyobrażenia ludzkości o ostatecznej bitwie dobra ze złem.

Gdy ostatnia przybrzeżna fala rzuciła ich ku plaży, podniosła się rufa łodzi. Neil schował do torby kamerę oraz megafon, zamknął wodoszczelne kasety i przywarł do środkowej ławki. Doktor Barbara niczym komandos przyczaiła się na dziobie, ściskając linę cumowniczą. Kimo trzymał w swych dużych dłoniach dwupióre wiosło, okraczając silnik i poddając łódź fali. Gdy wodny wał przemienił się w spienioną kipiel, łódź przechyliła się na bok, a wiosło wypadło z rąk Hawajczyka i zawirowało w kipieli. Popychani przez silne krótkie fale, sunęli po wodzie sięgającej do pasa, aż zawadzili dnem o piasek.

Neil wytrzymał napór cofającej się fali. Brnął przez wir, niosąc torbę na głowie. Kimo wyciągnął łódź na wąski skalny występ pod palmami i uspokajał drżący gumowy kadłub.

Doktor Barbara wyłowiła wiosło, ale fala uderzyła ją w uda i przewróciła. Upadła na kolana w przybrzeżną kipiel, lecz zaraz się podniosła. Mokra koszula okręciła się wokół jej talii. Neil podał lekarce ręce i wyciągnął ją na plażę.

– Świetny z ciebie facet… Jesteśmy w komplecie? Co z kamerą? – zaniepokoiła się.

– Nic jej się nie stało, pani doktor.

– Nie wypuszczaj jej z rąk… Dzięki temu małemu obiektywowi patrzy na nas cały świat…

Usiadła na piasku obok Neila, z trudem chwytając powietrze. Wytarła wodę z szorstkich od soli policzków, wysmarkała nos i spojrzała na ocean, nie kryjąc podziwu dla jego nieustępliwości.

Neil również z trudem łapał oddech, leżąc na grubym twardym piasku. Po trzech tygodniach podróży, nieustannego zbaczania z kursu i kołysania się pokładu, stały ląd pod stopami przyprawił go o zawrót głowy. Czarny wulkaniczny popiół pokrywały łupiny orzecha kokosowego, żółknące liście palm, szczapy wyrzucanego przez morze bladego drewna oraz skorupy z resztkami rozkładających się krabów. Zewsząd dochodził odór śniętych ryb. Słońce zniknęło za baldachimem drzew i zaczęła siąpić zimna mżawka. W odległości kilku metrów za drzewami znajdowało się królestwo owadów z jego przeszywającym ciszę bzyczeniem, wilgotnymi oparami i przejrzałą roślinnością.

– No dobrze… Trzeba się ruszyć. – Lekarka wstała i otrząsnęła z koszuli krople wody. – Kimo, możemy się stąd wydostać tylko dzięki tobie.

– Wydostaniemy się, pani doktor. Dla pani przechytrzę ocean. – Hawajczyk stał po kostki w wodzie, czyszcząc z piasku dyszę silnika. – Poczekamy na przypływ. Nastąpi za dwie godziny.

– Dwie godziny? Mam nadzieję, że to wystarczy. Może Francuzi jedzą lunch… Neil, gdzie ty jesteś?

Chłopiec dotknął jej stopy.

– Tutaj, pani doktor. Sądzę…

Barbara Rafferty przykucnęła obok niego. Zaczęła zapinać koszulę, żeby nie patrzeć w jego oczy, bo wymownie świadczyły o tym, że nadal jest mu niedobrze.

– Widzę, widzę. Nie trać ducha. Potrzebuję cię. Tylko ty potrafisz obsługiwać kamerę.

Odgarnęła mu z oczu wilgotne włosy i przejechała dłonią po jego muskularnych rękach, jakby sobie przypominała, że wciąż ma do czynienia z tym samym zadziornym i leniwym nastolatkiem, poznanym kiedyś wieczorem w Waikiki i marzącym o podróży na wyspy, gdzie detonuje się bomby atomowe, oraz o pływaniu na maratońskich dystansach.

W czasie podróży z Papeete nie obarczała go uciążliwymi zajęciami, pozostawiając Kimowi żeglowanie i wypompowywanie wody. Neil czuł, że wyznaczyła mu zadanie dużo ambitniejsze niż filmowanie wyprawy.

– Jak długo będziemy na Saint-Esprit? – zaczął się dopytywać.

– Musimy nakręcić film. Jeszcze nie jesteśmy w stanie pomóc albatrosom, ale możemy pokazać ludziom, co tu się dzieje.

– Pani doktor… – Neil wskazał dłonią na pustą plażę i roje moskitów. – Tu się nic nie dzieje.

– Neil! – Lekarka wzięła go za ramiona i posadziła. – Rusz łepetyną. Rok dwutysięczny za pasem… Skoro tu dotarliśmy, to z pewnością ludzie czegoś się po nas spodziewają.

– Dlatego się z panią wybrałem – uspokajał ją. – Doktor Barbaro, ja naprawdę chcę uratować albatrosy.

– Wiem. Szkoda tylko, że nie ma więcej młodych ludzi, którzy myślą tak jak ty. Przypłynęliśmy tu, by ratować całą wyspę; nie tylko albatrosy, ale każdą palmę, każde pnącze i każde źdźbło trawy. – Odpędziła dłonią rój moskitów krążących wokół ust Neila. – Uratujemy nawet każdego moskita!

Oczywiście zapomniała zabrać środek odstraszający moskity.

Neil, sam syn lekarza, zmarłego przed trzema laty londyńskiego radiologa, znowu zaczął się zastanawiać, czy Barbara Rafferty rzeczywiście jest lekarką. Przez wilgotną koszulę widział jej wystrzępiony biustonosz, zapięty z przodu na agrafki, a także zepsuty zamek błyskawiczny od spodni.

Ruszył za nią do łodzi, już przygotowanej przez Kima do drogi powrotnej – stała zwrócona dziobem do oceanu. Doktor Barbara usiadła na burcie, oparła na niej zniszczone dłonie i posępnie spoglądała na morskie fale. Jakby na przekór własnym wezwaniom do działania sprawiała wrażenie zbitej z tropu rozmiarami atolu. Ożywiła się, gdy Neil zaczął ją filmować. Niskie chmury zasnuły niebo aż po horyzont. Przytłumione światło było idealne do pracy z kamerą. Mimo łachmaniarskiego ubrania, owrzodzonych ust i rozczochranych włosów widok wycelowanego w nią obiektywu natychmiast przywrócił doktor Barbarze pewność siebie. Jak zawsze Neil stwierdzał, że pociąga go ta ekscentryczna kobieta i że jest zdecydowany chronić ją przed rzeczywistością bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić.

W eskorcie moskitów wyruszyli na poszukiwanie pasa startowego, posuwając się wąską plażą pod pióropuszami palm. Prowadził Kimo z maczetą w ręku. Zatrzymywał się bez słowa, ilekroć doktor Barbara przystanęła, żeby odpocząć. Neil, czekając na nią, myślał o górującym nad atolem maszcie radiowym, którego anteny wychwytywały dźwięki wydawane przez nich w czasie przechodzenia przez nie zalesione miejsca. W tamaryndowym lasku natrafili na betonowy blokhauz – zapomniany totem wieku atomowego, sprawiający wrażenie starszego od posągów z Wyspy Wielkanocnej. Po zboczu spływała woda deszczowa. Sączyła się pomiędzy omszałymi drzewami i zasilała ukryty wśród paproci strumień, który podążał do morza. Neil zamoczył stopy. To była pierwsza świeża woda, jaką poczuł na skórze od czasu opuszczenia Papeete. Doktor Barbara uklękła i obmyła twarz oraz ręce. Z tylnej kieszeni spodni wyjęła skórzaną kosmetyczkę, a z niej grzebień i uczesała wilgotne, falujące włosy. Skrzywiła się na widok odbicia swojej twarzy w lusterku, wciągając owrzodzone usta.

– Nie jest najlepiej, ale nigdy nie przejmowałam się takimi rzeczami.

– Wygląda pani dobrze. – Neil mówił szczerze. Intrygowało go, że ta często odpychająca swym wyglądem kobieta w średnim wieku potrafi tak świetnie balansować na granicy niechlujstwa i autentycznego czaru. – Na każdym zrobi pani wrażenie.

– Neil, to na tobie robię wrażenie. Ale nie o to mi chodzi. Chcę, żeby wszyscy docenili powagę, z jaką działamy.

– Pani jest poważna – przytaknął gorliwie, lecz nie mogąc się oprzeć pokusie powiedzenia czegoś złośliwego, dodał: – Pokażę panią na filmie od najlepszej strony.

– To ja mam jakąś „najlepszą” stronę? Straszna myśl. Filmował ją, gdy podążała za Kimem, grzęznąc w gąbczastej ziemi.

Hawajczyk ciął maczetą paprocie, odsłaniając fragmenty zardzewiałych szyn kolejki wąskotorowej. Wszędzie widniały pozostałości po dawnych mieszkańcach atolu. Drewniane chaty, pozbawione dachów, spoczywały na przeżartych przez robactwo palach. Podziurawione podłogi zarastała róża chińska i powój. Nad laguną górował obity blachą kościółek, wzniesiony na cyplu z woli katolickich misjonarzy. Otaczał go zarośnięty chwastami cmentarz. Poletka uprawne od dawna na powrót zagarniał las. Drzewa chlebowe i eukaliptusy rosły wśród kolokazji, ignamów i batatów. Obok pokrytych patyną czasu pozostałości po tubylcach widniały ślady bytności francuskich inżynierów – głównie elementy militarnego wyposażenia bazy. Chcąc odpocząć, Kimo usiadł przy torach na pustym kanistrze, przecinając liany oplatające zbiornik i przytwierdzające go do ziemi. Tuż obok stał drewniany transporter z butelkami zmętniałego wina. Otaczały go opony od ciężarówek i zwoje kabla telefonicznego. Wśród gąszczu paproci znajdowała się druga wieża obserwacyjna dla kamer. Jej szczeliny okienne nie były zwrócone ku jakiemuś konkretnemu miejscu.

Przeszli przez rów odpływowy, a następnie przez palisadę z palm. Za nią znajdował się pas startowy – świeżo pokryty koralowym kruszywem. Tajemnicza sylweta tego lądowiska przypominała kształtem ogromny biały ołtarz wśród drzew. Pięćdziesiąt metrów od trojga wędrowców znajdowała się ukryta wśród roślinności wieża kontrolna o wycelowanych w niebo antenach. Od strony południowej pas kończył się przy paśmie diun. Stał tam buldożer. Jego część spychająca była zanurzona w piasku.

Kimo, wymachując maczetą, podszedł do maszyny i poklepał gąsienice. Na siedzeniu kierowcy spostrzegł pustą puszkę po piwie. Znieruchomiał z uniesioną głową, nie poddając się podmuchom silnego wiatru. Ostrze maczety błyszczało w słońcu. Najwidoczniej pogrążył się w zadumie nad królestwem Hawajów. Po chwili odwrócił się do swoich towarzyszy i machnął na nich zniechęcająco jak przewodnik wycieczki przestrzegający przed nieciekawym miejscem.

– O co chodzi, Kimo? Czy coś zauważyłeś? – odezwała się lekarka.

– Albatrosy, pani doktor… po prostu albatrosy.

– Albatrosy? – Chwyciła Neila za rękę i ruszyła biegiem na pas startowy. – A widzisz, wciąż tu są! Przygotuj kamerę.

Wdrapywali się na diunę, grzęznąc po kolana w mokrym czarnym piasku. Doktor Barbara osłaniała oczy od wiatru i spoglądała w niebo, a Hawajczyk zmierzał w stronę cypla, na którym stał kościółek.

– Kimo! Gdzie one są? Nie widzę ani jednego.

– Tu jest ich dużo, pani doktor. – Wskazał ręką ścieżkę wydeptaną wśród pagórków piasku i kęp trawy. – Tyle, ile pani zechce.

– Kimo…

– Są tu.

– Pani doktor… – Neil odsunął kamerę od oczu. Nie miał pewności, czy powinien filmować lekarkę, kiedy była zbita z tropu. – Wszystkie są na ziemi. Już nie latają…

Kolonia albatrosów wysiadywała pisklęta wśród pagórków piasku, korzystając z dobrodziejstwa wiejącego od strony diun wiatru. Gniazda lęgowe tych ptaków to były zagłębienia w piasku, skąpo wymoszczone pierzem i trawą. Wszystkie zostały zniszczone kopniakami. Na mokrym gruncie wciąż widniały ślady wojskowych butów. Odłamki roztrzaskanych muszli i przyczepione do ich żłobkowanej powierzchni drobiny puchu drżały na wietrze. W zdeptanej trawie leżały martwe pisklęta – poplamione żółtą oleistą wydzieliną z żołądka, którą dorosłe ptaki zwróciły w przypływie paniki. Kilkadziesiąt tych ostatnich spoczywało z rozpostartymi skrzydłami na granicy lądu i oceanu. Zostały zatłuczone w chwili, w której usiłowały się ratować ucieczką. Ich nastroszone pióra jaśniały na czarnym piasku niczym białe lodowe kwiaty, porzucone jak odpadki.

– Trzydzieści osiem… Trzydzieści dziewięć…

Kimo chodził wśród nich, maskując prawdziwe uczucia wymuszonym uśmiechem. Trzymał maczetę w zwieszonej ręce, jakby zmęczyło go cięcie ostrzem powietrza.

Słuchając matowego głosu Hawajczyka, Neil zorientował się, że liczy on martwe ptaki. Doszedł do przekonania, że jeśli pozna liczbę ofiar, okrucieństwo, z jakim je potraktowano, wyda mu się jakby mniejsze.

– Kimo… Dlaczego oni zabijają ptaki?

– Poszerzają pas startowy – odparł trzeźwo Hawajczyk. – W zeszłym roku lotnictwo amerykańskie zastrzeliło nad Midway trzydzieści tysięcy albatrosów czarnonogich, bo wpadały do dysz silników odrzutowych.

– A gdzie się podziewają ci francuscy żołnierze? – Neil rzucił okiem na pusty pas startowy, biały jak pióra albatrosów. – Gdzieś tu muszą być.

– Może odpoczywają, znudzeni. Zabijanie to monotonna praca…

Neil widząc, że nie jest w stanie pocieszyć Kima, odwrócił się do lekarki.

Stała wśród martwych ptaków. Jej rozwiane włosy wyglądały jak wydobywające się z wulkanu groźne opary. Gdy wiatr poruszył piórami albatrosów, zdawało się, że to plaża drży pod jej spojrzeniem. Jednak usta doktor Barbary były ułożone w dziwny grymas, niemal przypominający triumfalny uśmieszek.

– Neil, chcę, żeby świat to zobaczył. Musisz sfilmować wszystkie ptaki, nie wolno ci zapomnieć o żadnym pisklęciu.

– Pani doktor, to zbyt duże stado. – Niechętnie uniósł kamerę i sięgnął do pokrętła szerokokątnego obiektywu. – Przypominają chryzantemy…

– Ma być pokazane całe stado! Zasługuje na ludzką pamięć. I nie zapomnij o Kimie.

Ale Hawajczyk już stracił zainteresowanie ptakami. Zmierzał do wieży obserwacyjnej dla kamer; zwrócona ponad laguną ku strefie wybuchów, znajdowała się w odległości czterech mil. Szarzejący cement i ułożone w hieroglify szczeliny okienne przypomniały Neilowi ponure bunkry pozostałe po niemieckim zachodnim wale obronnym w Normandii. Oglądał je wraz z ojcem na przyczółku „Utah”.

Przy północnym krańcu pasa startowego obozowali francuscy inżynierowie. Do laguny schodził tam drewniany pomost. Przy pływającej przystani cumował frachtowiec. Pod drzewami, obok szopy, w której mieścił się magazyn, stały skrzynki z urządzeniami wojskowej służby łączności. Z magazynu wyładowano już światła lądowania i zainstalowano aluminiową wieżę ciśnień, ale nigdzie nie było śladu broni atomowej czy chemicznej. Neil z pewnym rozczarowaniem uznał, że Saint-Esprit to niewiele więcej niż przystanek do zatankowania paliwa przez samoloty krążące pomiędzy Mururoa i Tahiti.

Po sfilmowaniu doktor Barbary wśród zabitych ptaków wytarł tenisówki zabrudzone wnętrznościami piskląt i ruszył za nią pasem startowym.

Kroczyła po sproszkowanym koralu, wzniecając biały pył. Przyciskała do piersi martwego albatrosa. Na jej podbródku i czole widniały plamy krwi. To była przestroga dla świata – powinien wstrzymać oddech. Neila poruszał los tych wielkich ptaków, ale już zdawał sobie sprawę, że rejestruje ograną scenę w teatrze protestu.

Kimo wspiął się na wieżę ciśnień i zawiesił transparent wokół cylindrycznego zbiornika, a doktor Barbara napisała sprayem swoje slogany na trzech zielonych wojskowych namiotach. Wychłostała też jaskrawoczerwoną farbą suszące się na sznurze robocze mundury koloru khaki. Rodowity Hawajczyk i angielska stara panna wspólnie pozowali do zdjęć filmowych, połączeni zaangażowaniem w obronę zagrożonego Pacyfiku.

Po dziesięciu minutach Neil – odtwarzając krytycznej lekarce ścieżkę dźwiękową nagrania – zorientował się, że nie tylko on rejestruje tę zainscenizowaną sytuację. W odległości stu metrów od pasa startowego, przy ścieżce prowadzącej na masyw skalny, na którym znajdował się maszt radiowy, stali trzej żołnierze we francuskich uniformach i obserwowali popisy trójki intruzów. Jeden z nich, w stopniu sierżanta, bez pośpiechu zrobił serię zdjęć akcji protestacyjnej niczym turysta fotografujący osobliwy, należący do miejscowego folkloru rytuał, podczas gdy jego podwładni palili papierosy. Gdy założył na obiektyw obudowę, skinął na nich i ruszyli w kierunku pasa.

– Są! Kimo, weź kamerę! – Lekarka wyszarpnęła ją z rąk szesnastolatka i przycisnęła do torsu Hawajczyka. – Neil, wejdź po drabinie i owiń transparent wokół swoich ramion.

– Doktor Barbaro… Czy nie powinniśmy się powstrzymać? Żołnierze są uzbrojeni.

– Spróbuj mi pomóc. – Popchnęła go w kierunku drabiny i położyła jego dłonie na metalowym szczeblu. Wbrew okazywanemu podnieceniu jej oczy zdradzały spokój, jakby działała w zmowie z Francuzami i odczuwała ulgę, że przybyli. Zanim popędziła Neila na drabinę, rzuciła w pośpiechu: – Na – świecie żyją miliony takich jak ty młodych ludzi. Mnie nie będą słuchali, ale ciebie zaczną naśladować.

Kimo wypuścił z ręki maczetę, przyklęknął na pasie startowym i ze znawstwem, które zaskoczyło Neila, sfilmował zbliżających się żołnierzy. Po czym zwrócił obiektyw na doktor Barbarę wrzeszczącą przez megafon, a także na samego Neila, który zakłopotany stał na drabinie, trzymając na wysokości torsu transparent.

– Kimo, pędź… Natychmiast!

Lekarka chwyciła go za ręce i pociągnęła do góry. Zawahał się, niepewny, czy powinien uciekać, ale zaraz ruszył z kopyta do lasu. Zatrzymał się wśród grobów przy kościółku, jakby dawał znak doktor Barbarze, żeby poszła w jego ślady, po czym zanurzył się po pas w paprociach.

Żołnierze nie zadali sobie trudu, żeby go ścigać. Wyrzucili papierosy, rozbawieni widokiem nadzwyczaj podekscytowanej Angielki, która rugała ich przez megafon, potykając się o leżącego u jej stóp martwego albatrosa.

Neil zeskoczył z drabiny, ciągnąc ze sobą transparent; usiłował wytrzeć nim krew z rąk lekarki.

– Doktor Barbaro, zabierajmy się stąd! Aresztują nas.

– Neil, ja się nigdzie nie ruszę. Chcę wiedzieć, jak to się skończy. Kimo pokaże światu film.

– Pani doktor, świata nie interesuje…

Już miał pójść w ślady Hawajczyka, gdy spostrzegł, że sierżant unosi prawą rękę.

Francuz odbezpieczył rewolwer i wycelował w Neila.

– Arrete-toi! Ne bouge pas!

Przeklinając w myślach Barbarę Rafferty, chłopiec popędził pasem startowym, szlakiem wyznaczonym przez pokrwawione pióra. Wśród drzew zobaczył Kima biegnącego na plażę wzdłuż toru kolejki, z lekkością, której się absolutnie nie spodziewał.

– Kimo! Poczekaj! Kimo!

Wciąż krzycząc do Hawajczyka, usłyszał za plecami wystrzał.

II

Nie kończący się protest

Akcja protestacyjna na Uniwersytecie Hawajskim osiągnęła apogeum. Wystąpienia były tak nadęte, że kojarzyły się Neilowi z krążącymi nad kampusem, wypełnionymi helem balonami, które – upstrzone sloganami ekologicznymi – spuszczano z uwięzi obok podium dla mówców.

Oglądał znajome widowisko na ekranie telewizora w pokoju na szóstym piętrze Szpitala im. Nimitza. Gdy do studentów zaczął przemawiać ostatni z mówców – miejscowy sprawozdawca z meczów koszykówki, przemieniony w „ewangelistę” myśli ekologicznej – wyłączył głos. Agresywne „kazanie” tego aktywisty, które Neil znał już na pamięć, łączyło religijną żarliwość z bombastycznymi wyrażeniami komentatora sportowego i z ostrymi pogróżkami pod adresem francuskiego konsula w Honolulu oraz francuskich turystów, którzy mieli odwagę defilować po plażach Waikiki. Zakup citroena czy szalika w Hermesie uchodził za grzech równy zniszczeniu dziesięciu akrów tropikalnego lasu lub zamordowaniu stu albatrosów.

Szpital był oddalony od miejsca protestu niemal o milę, ale przez otwarte okno Neil słyszał wzmocnione aparaturą i odbijające się od dachów głosy. W snach prześladowały go megafony. Nawet gdy poruszył pokrętłem do regulacji dźwięku na tarczy pilota, co stanowiło ostatnią możliwość obrony przed akcją protestacyjną, miał wrażenie, że w odległym megafonie brzęczy obsesyjnie powtarzany slogan: „Ratujmy albatrosy.” Jakakolwiek wzmianka na temat tych wędrownych ptaków, które nigdy – jak powiedział mu ornitolog amator z oddziału nefrologii – nie spędzały okresu lęgowego na Hawajach, wywoływała ból w jego rannej stopie.

– Ratujmy fregatę… Ratujmy kwesala – mruknął pod nosem.

Kula z rewolweru francuskiego sierżanta trafiła w poduszeczkę kciuka prawej stopy Neila i przeleciała pomiędzy kośćmi śródstopia, powodując, jak to określił lekarz, częściową amputację palca. Po sześciu tygodniach od wypadku chłopiec czuł ból podczas chodzenia i utykał, co było skutkiem zapalenia pochewki ścięgna, zbagatelizowanego przez pomocniczy personel medyczny w areszcie w Papeete. Władze francuskie przetrzymywały Neila, ignorując wrzawę, jaką wokół całej sprawy robiły światowe media, domagające się jego uwolnienia. Kiedy w końcu przyleciał do Honolulu, rana ciągle jeszcze się nie wygoiła. Ale pokrwawione bandaże na jego stopie, pokazane w dziennikach telewizyjnych – to był niezrównany chwyt propagandowy. Robiły takie wrażenie jak stygmaty świętego. Neil leżał na noszach, a zdyszana doktor Barbara obejmowała go i mówiła z przekonaniem do kamer, że tych kilka szkarłatnych kropli to symboliczna ofiara za morze krwi albatrosów. Gdyby lekarka zdecydowała się sama wymierzyć w kogoś rewolwer,” to nie znalazłaby bardziej użytecznej propagandowo od Neila tarczy.

Nawet matka i ojczym chłopca, pułkownik Stamford, byli pod wrażeniem jego sławy. Przylecieli z Atlanty i przebywali w Honolulu przez pierwszy tydzień pobytu syna w szpitalu. Przesiadywali przy jego łóżku w otoczeniu wielkich bukietów kwiatów, bez końca napływających od życzliwych ludzi. Przyjmując od syna różę, pani Stamford spoglądała na szkarłatne płatki, jakby zostały umoczone w jego krwi. Neil oznajmił pułkownikowi, że przyleci do Atlanty, gdy tylko będzie wystarczająco silny, by udać się na lotnisko, ale ten nakłonił go do pozostania w Honolulu przynajmniej przez miesiąc. Być może traktował sławę chłopca, wciąż przeżywającego śmierć ojca, jako rodzaj terapii pomocnej w uwalnianiu się od bolesnych wspomnień.

Nad szpitalnym parkingiem pojawił się balon ozdobiony stylizowaną podobizną albatrosa. Na ekranie telewizora były sprawozdawca z meczów koszykówki i „ewangelista” ekologii podsumowywał swoje przemówienie. Neil mocno przyciskał kciukiem pokrętło do regulacji dźwięku na tarczy pilota.

Do pokoju weszła pielęgniarka Crawford, zapalona amatorka windsurfingu z Kapsztadu, którą poznał na plaży w Waikiki. Podeszła do telewizora i włączyła dźwięk.

„Nie zapominajmy też o kimś, kto dał z siebie wszystko w walce z terroryzmem w ekologii – o Neilu Dempseyu, leżącym w Nimitzu. Francuska kula, którą dostał, była wymierzona w każdego z nas, w każdego albatrosa, delfina i płetwala karłowatego. Neil, jesteśmy z tobą, wszyscy leżymy obok ciebie w szpitalnym łóżku, złożeni bólem.”

Pielęgniarka dla żartu odchyliła okrywające Neila prześcieradło. Zamrugała oczami, gdy zasłonił pilotem krocze.

– No i kto leży obok ciebie? Mam nadzieję, że jednak nie dałeś z siebie wszystkiego. Spodziewamy się dostać coś ekstra.

Wyszarpnął jej prześcieradło, ale nie zaprotestował, gdy dziobnęła go palcami w żebra.

– Carole, zaoszczędziłem co nieco dla ciebie.

– Wiele serc jest nieutulonych w żalu. – Skrzywiła się na widok obrazu na ekranie telewizora. – Tylko spójrz, kogo pokazują. Wielką panią doktor. Wciąż ma chętkę ratować świat. Co sądzisz o jej nowej fryzurze?

Neil wyrównał stos telegramów z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.

– Świetna. Doktor Barbara jest w porządku. Lubię ją.

– Oczywiście. Omal przez nią nie zginąłeś. Któż mógłby ją pod tym względem prześcignąć? Ale uważaj na siebie, Neil…

– Nic mi się nie stanie. Nie martw się o mnie, Carole.

– Mówiłeś to samo przed wyprawą. – Pielęgniarka Crawford usiadła na łóżku; wciąż nie rozumiała decyzji Neila, choć opiekowała się nim od kilku tygodni. – Dlaczego popłynąłeś na wyspę? Nie obchodzą cię przecież albatrosy.

– Możliwe, że nie. Saint-Esprit to miejsce przeznaczone do przeprowadzania prób z bronią atomową, tak jak Eniwetok czy Kwajalein. Chciałem je zobaczyć.

– Z jakiego powodu?

Neil wzruszył ramionami.

– Sam jeszcze nie wiem. Nie miałem szansy się dowiedzieć. Może tam ważą się losy przyszłości.

– Przyszłości? Wojny z użyciem broni atomowej nie będzie.

– Ja tak nie uważam. – Wycelował w nią pilota i przestawił pokrętło do regulacji dźwięku. – W przypadku Saint-Esprit chodzi o to, że jeszcze nie zdetonowano tam bomby.

– I co z tego wynika?

– To, że wciąż może do tego dojść. Carole, broń atomowa to być albo nie być ludzkości. Tu w Waikiki nie mają o tym pojęcia.

– Zależy im na życiu i pewnego dnia ja też dołączę do protestujących. Ale nie jestem pewna twojej przyjaciółki, pani doktor Rafferty.

– Chce uratować albatrosy. Jest coś w tym złego? – odparł Neil, pomijając milczeniem nieufność Carole wobec lekarki.

– Być może jest. Tak. Sądzę, że tak…

Gdy pielęgniarka wyszła, ponownie zaczął oglądać transmisję.

Na podium wkroczyła doktor Barbara. Komitet akcji protestacyjnej – emerytowany astronauta, dwaj nadzwyczaj przejęci sprawą uczeni, handlarz samochodów nieobojętny na sprawy publiczne oraz żony trzech miejscowych biznesmenów – powitał ją owacjami na stojąco. Frazesami, których Neil domyślił się z ruchu jej warg, bo dźwięk był wyłączony, pozdrowiła studentów, dziękując im za pomoc w zorganizowaniu protestu i za datki na ten cel. Miała na sobie świetnie skrojony kostium safari. Jej jasne, sięgające do ramion włosy były rozpuszczone, uśmiechała się niezmiennie powściągliwie, a trzeźwo patrzące, niebieskie oczy, chyba kierowane jakimś wewnętrznym żyroskopem, szacowały liczbę słuchaczy i spodziewaną wielkość wpłat na kontynuowanie akcji.

– Ratujmy feniksa – mruknął Neil.

Ten protest, mimo balonów i aplauzu, przyciągnął mniej ludzi niż organizowane przez nią wcześniej. Oburzenie, nawet biorąc pod uwagę nieokiełznaną pomysłowość lekarki, miało krótki żywot i było powierzchowne. Albatros – długoskrzydły, szybujący nad oceanem i wzbudzający poczucie winy ptak – stanowił „znak firmowy” doktor Barbary, ale praktyczne efekty jej zaangażowania, w porównaniu z tymi osiąganymi przez Greenpeace, Amnesty International czy koncerty Live Aid z lat osiemdziesiątych, były mizerne. Rząd francuski nadal zaprzeczał, że na Saint-Esprit zostaną wznowione próby z bronią atomową. Bez względu na ilość dostarczonych przez Kima światowym agencjom informacyjnym zdjęć wież obserwacyjnych dla kamer, pokrytych graffiti z pospiesznie nabazgranymi sloganami ekologicznymi, antynuklearna kampania już nie spotykała się z masowym odzewem. Poza tym w akcjach protestacyjnych organizowanych przez doktor Barbarę zbyt wielu uczestników stanowili turyści – stare japońskie małżeństwa i rodziny z Sydney lub z Vancouver, dla których wiec obrońców środowiska stanowił zaledwie element ulicznego pejzażu podczas urlopu – jak i połykacze ognia, złodzieje kieszonkowi czy naganiacze do nocnych klubów. Doktor Barbara była kimś tylko dla mniej ważnych stacji telewizyjnych. Pojawiała się z materiałami dokumentującymi okrucieństwo wobec ptaków w talks shows i w programach przyrodniczych. Przyciągnęła do siebie grupę zagorzałych zwolenników, lecz nie udało się jej zyskać poparcia uznanych organizacji obrońców praw zwierząt. Mimo to, jak zwykle nie zrażona, przeprowadzała protest z nie słabnącą gorliwością.

Wyleczyła się z wrzodów, będących skutkiem długotrwałego kontaktu skóry ze słoną morską wodą, a także z infekcji oka, której nie pozwoliła francuskim lekarzom potraktować antybiotykami („testowanymi na zwierzętach oraz ochotnikach z krajów trzeciego świata!”). Dzięki regularnemu jedzeniu obiadów, co zapewniały napływające datki, przytyła, a z powodu ciągłego przebywania w mikroklimacie studiów telewizyjnych jej cera zyskała korzystną dla urody bladość.

Neil pamiętał, jak tuliła go w ramionach w drodze z lotniska w Honolulu. Jakże była wtedy inna od tej agresywnej kobiety, która z triumfalną miną łowczyni strzegącej swej zdobyczy spoglądała na wymachującego rewolwerem francuskiego sierżanta, gdy Neil leżał z krwawiącą stopą na pasie startowym Saint-Esprit. Ale na przekór jej wszystkim staraniom liczba zainteresowanych protestem malała.

– Pani doktor, będzie pani musiała postrzelić mnie w drugą nogę…

Masował obolałą łydkę, myśląc o tej niechlujnej i ekscentrycznej kobiecie, którą poznał pięć miesięcy temu przed hotelem w Waikiki, gdy obrzucała obelgami portierów poirytowanych jej podniesionym głosem i transparentem podsuwanym pod oczy gościom hotelowym. Wychodził wtedy z restauracji, gdzie zjadł pożegnalny obiad z matką i ojczymem. Po zakończeniu służby na Hawajach pułkownik został oddelegowany do bazy w Georgii. Owdowiała matka Neila poznała Stamforda wkrótce po śmierci męża w klubie oficerów amerykańskich w Londynie. Pracowała tam jako urzędniczka odpowiedzialna za zaopatrzenie. Neil lubił sympatycznego Kalifornijczyka, który nieustannie namawiał go do wstąpienia w szeregi amerykańskiej piechoty morskiej, a tym samym do uporządkowania swojego życia. Przyjął więc jego propozycję wyjazdu wraz z nim i matką do Honolulu.

Chłopiec nadal nie odzyskał równowagi psychicznej po samobójstwie ojca. Pan Dempsey, lekarz radiolog, wykrył u siebie raka płuc i postanowił skończyć z sobą, zanim oddychanie stanie się bolesne. Samobójstwo zaś to coś zaraźliwego i często syn popełnia je w ślad za ojcem, jakby chodziło o dziedziczenie groźnego genu. Tak powiedział pani Dempsey nietaktowny prawnik w szpitalu. Usiłując zyskać dystans do związanych z ojcem wspomnień, Neil postanowił zrezygnować ze studiów medycznych. Pustkę, jaka pojawiła się w jego życiu, zapełniał uprawianiem kulturystyki, dżudo i pływaniem na długich dystansach, każdego tygodnia pokonując setki razy wzdłuż i wszerz jeden z londyńskich basenów. Pływał również w Tamizie, od Chelsea Bridge do pierwszej śluzy w Teddington, nie zważając na wodną policję, która usiłowała go schwytać. Nade wszystko uwielbiał to robić nocą, kiedy mógł zanurzyć się w ciemnej wodzie i płynąć aż do wyczerpania. Spełniało się wtedy jego wielkie marzenie.

Silna budowa ciała niespokojnego szesnastolatka i jego plan przepłynięcia nocą kanału La Manche przemawiały do pułkownika Stamforda. Opowiadał chłopcu o wspaniałych wodach oceanicznych wokół Hawajów. Gdy przyjechali do Honolulu, Neila pochłonął świat sportów wodnych. Tęsknił za swoją dziewczyną, Louise, uczennicą szkoły muzycznej – prawdziwy z niej nerwus, ale taki miły. Wysyłał jej do Londynu kasety wideo ze swych wyczynów na desce surfingowej w okolicy Diamond Head. Znudzony nauką, porzucił szkołę średnią i zatrudniał się na jachtach oraz przy dozorze basenów, aż znalazł pracę w niepełnym wymiarze godzin jako operator na Wydziale Filmu Uniwersytetu Hawajskiego. W wolnym czasie przygotowywał się do przepłynięcia trzydziestomilowej Cieśniny Kaiwi, z Makapuu Head do sąsiedniej wyspy Molokai, co stanowiło prawdziwe wyzwanie.

Gdy matka i pułkownik Stamford powiedzieli mu o rychłych przenosinach do Georgii, poprosił ich o zgodę na spędzenie lata w Honolulu. Ku jego zaskoczeniu matka nie zaprotestowała. W ledwie uchwytny sposób zaczęła go odrzucać. Jego barczyste ramiona i bokserska szczęka zanadto przypominały tej przewrażliwionej, mało odpornej kobiecie tragicznie zmarłego pierwszego męża. Stamfordowie ulokowali Neila w domu studenckim w pobliżu uniwersytetu i zaprosili na ostatni wspólny obiad w Waikiki. Na pożegnanie cmoknął matkę w zbyt mocno uróżowiony policzek i został serdecznie uściśnięty przez ojczyma, a gdy wyszedł z hallu, trafił wprost w donkiszotowski, utopijny świat doktor Barbary Rafferty.

Wchodząc do hotelu, zwrócił uwagę na zaniedbaną kobietę w średnim wieku, ubraną w zniszczoną bawełnianą sukienkę. Przykucnęła pomiędzy dwiema limuzynami i rozpakowywała jakąś paczkę. Uznał, że to żebraczka albo osoba wykolejona, która liczy, że wyciągnie parę dolarów od uczestników zjazdu poświęconego problemom bezpieczeństwa żeglugi morskiej.

Gdy po dwóch godzinach wychodził z hotelu, kobieta krążyła wokół fontanny przed wejściem.

– Ratujmy albatrosy! Nie dopuśćmy do dalszego zanieczyszczania mórz ropą naftową! – krzyknęła na widok Neila i pomachała prowizorycznym transparentem.

Zanim zdążyła podejść do nastolatka, portierzy chwycili ją brutalnie pod ręce i wyprowadzili z placu przed hotelem na ulicę. Jeden wyrwał jej transparent i cisnął nim o ziemię. Przyklęknęła, przykładając dłoń do bolącego podbródka. Krótka sukienka odsłoniła białe uda.

Neil, zaintrygowany angielskim akcentem kobiety, pomógł jej wstać.

Wzięła od niego chusteczkę i otarła łzy. Była raczej oburzona niż przybita.

– Czy jesteś jednym z delegatów? – Zmarszczyła brwi, widząc, jaki z niego młokos. – Jeśli przysyłają na zjazd aspirantów, to rzeczywiście mają coś do ukrycia.

– Nie jestem delegatem. – Dotknął drżących ramion kobiety, chcąc jej pomóc dojść do siebie, ale odepchnęła jego dłonie. – Żegnałem się z matką i ojczymem, który jest pułkownikiem w armii amerykańskiej.

– W armii amerykańskiej? To jedna z najgroźniejszych na świecie dla środowiska naturalnego. – Otrzepała dłonie z kurzu. – Z ludźmi stamtąd nie można się żegnać, bo oni już dawno pożegnali się z nami. Jesteś samochodem?

– Przyjechałem autobusem – skłamał.

Jego dżip, pochodzący z nadwyżki, jaką dysponowała armia, i kupiony, żeby sprawić przyjemność pułkownikowi, był zaparkowany w odległości stu metrów, przy plaży. Jednak Neil postanowił zachować dystans wobec tej niezrównoważonej Angielki. Zwijając transparent, spostrzegł ręcznie namalowany czerwonym atramentem slogan: „Ratujmy albatrosy.” Odczytał go na głos i spytał:

– A potrzebują ratunku?

– Z całą pewnością. Ale cieszę się, że przynajmniej wiesz o ich istnieniu.

– Wszyscy wiedzą. – Wyciągnął rękę w stronę wieczornego nieba nad Diamond Head i wzbijających się w powietrze albatrosów. – To pospolite morskie ptaki.

– Wkrótce staną się o wiele mniej pospolite. Francuzi zabijają je na Saint-Esprit. Trują je tysiącami.

– To hańba… – Neil starał się, żeby jego głos wyrażał ubolewanie. – Ale to wyspa przeznaczona do przeprowadzania prób z bronią atomową.

– O tym też wiesz? Jestem pod wrażeniem…

Z hotelu wysypała się grupa turystów. Podeszli do limuzyn, lecz jakieś nieporozumienie pomiędzy agentem biura podróży a kierowcami sprawiło, że skrępowani sytuacją, nie wsiadali. Widząc w tym szansę dla siebie, Angielka rozwinęła transparent. Starając się dobrze zaprezentować, odgarnęła włosy z wysokiego czoła i zapanowała nad nerwami, pokrywając agresywność szerokim uśmiechem. Wyjęła z torby plik ulotek i wcisnęła je Neilowi do ręki.

– Rozdaj je. Możesz powiedzieć portierom, że mieszkasz w hotelu.

– Proszę posłuchać… Z albatrosami rzeczywiście jest źle, ale muszę już iść.

W każdej chwili mogli się pojawić na ulicy jego matka i ojczym. Byliby zaskoczeni zaangażowaniem się Neila w osobliwą demonstrację. Zasłonił twarz plikiem ulotek. Przeczytał tę górną. Dowiedział się, że Fundusz Pomocy Albatrosom prosi o przekazywanie datków na adres skarbnika i sekretarza, Barbary Rafferty. Podany adres był adresem Domu Dziecka w jednej z biedniejszych dzielnic Honolulu.

– No ruszże się. Nie wstydź się tak. – Kobieta wyglądała na rozbawioną jego zachowaniem. – Pomóż mi trzymać transparent. Nie zawsze musisz najpierw pogłówkować, żeby coś zrobić. I dlaczego jesteś taki muskularny? Sterydy źle działają na jądra. Za kilka lat twoje dziewczyny nie będą miały z ciebie żadnego pożytku.

– Nie muszę się faszerować sterydami. – Wypuścił z ręki transparent. Pas czerwonych liter owinął się wokół kobiety niczym zakrwawiony bandaż. – Powodzenia, pani Rafferty.

– Doktor Rafferty. Możesz się do mnie zwracać per doktor Barbaro, a teraz zacznij ze mną wołać: Ratujmy.-, albatrosy!

Neil zostawił ją, gdy wykrzykiwała slogan do znudzonych turystów, udających się limuzynami ku nocnym klubom Waikiki. Ruch ekologiczny nigdy nie zdołał go wciągnąć, choć chłopiec solidaryzował się z aktywistami usiłującymi uratować wieloryby czy zapewnić ochronę plażom, na których składały jaja rzadkie gatunki żółwi, przepływających w tym celu ogromne oceaniczne odległości. I wieloryby, i żółwie były tak samo jak on pływakami. Ale obsesja czynienia dobra za wszelką cenę, charakterystyczna dla tak wielu grup obrońców praw zwierząt, oznaczała upieranie się przy rozmaitych pobożnych życzeniach i graniczyła z nietolerancją. Testowanie na zwierzętach leków, na przykład antybiotyków, okazywało się przecież koniecznością. To dzięki nim Neil wyleczył się z ciężkiego zapalenia płuc, którego nabawił się, pływając w Severn. Wypróbowywanie zaś na zwierzętach kosmetyków pozwalało pani Stamford i Louise bezpiecznie używać szminki czy tuszu do rzęs. Chcąc uchronić kobiety od raka wargi lub oka, należało dopuścić do śmierci kilku królików w laboratorium zamiast w rzeźni. Jednak w samotnie prowadzonej przez angielską lekarkę kampanii na rzecz albatrosów coś Neila poruszyło. Wyjazd jego matki i pojawienie się Barbary Rafferty zdawały się w jakiś sposób z sobą łączyć. Chłopiec był świadom, że budzi zainteresowanie dojrzałych kobiet. Na przykład kierowniczka domu studenckiego czy pani profesor na wydziale filmu od razu zwróciły na niego uwagę i zaczęły z nim flirtować. Gdy na lotnisku machał na pożegnanie matce i ojczymowi, myślał o doktor Rafferty.

W tydzień po wyjeździe rodziców zobaczył znajomy krwistoczerwony transparent w śródmieściu Honolulu, na ogrodzeniu budynku poczty. Niewielki tłum czekał, aż dwaj policjanci przetną sznurki. Doktor Rafferty stała obok, zawodząc swoje slogany tak mechanicznie, że skojarzyła się Neilowi ze strachem na wróble, któremu wmontowano kasetę magnetofonową. Miała nadzieję, że zostanie aresztowana, i bardziej interesowało ją sprowokowanie znudzonych policjantów niż nawrócenie na swoją wiarę przechodniów. Starszy mężczyzna w czarnym garniturze i krawacie usiłował przemówić jej do rozsądku niczym dobrotliwy kaznodzieja, ale odprawiła go machnięciem ręki, obserwując tłum uliczny, czy przypadkiem nie dostrzeże w nim fotoreportera. Policjanci skonfiskowali transparent, a jeden z nich uderzył ją otwartą dłonią w ramię, omal jej nie przewracając. Bez słowa pretensji odwróciła się i przeszła obok Neila, znikając w tłumie spieszących na lunch przechodniów.

Nie zrażona tym niepowodzeniem, nadal prowadziła swoją samotną kampanię na rzecz albatrosów. Neil widział, jak wygłaszała mowy do miłośników windsurfingu na plaży w Waikiki, wręczała turystom ulotki na Union Street Mail i wierciła dziurę w brzuchu duchownym uczestniczącym w konferencji w Iolani Palące. Często była zmęczona i przybita. Nosiła swój transparent i ulotki w zniszczonej torbie – torbie aktywistki ruchu obrony praw zwierząt. Martwił się o nią tak samo jak o matkę po śmierci ojca. W tamtym czasie matka również się zaniedbywała. Nieustannie niepokoiła się o Neila, jakby czyhało na niego jakieś niebezpieczeństwo, tak że w końcu czuł się niczym przedstawiciel jakiegoś zagrożonego gatunku stworzeń. Przypominając sobie tamte pełne napięcia chwile, współczuł albatrosom. Od tych wszystkich sloganów i moralnej presji wywieranej z ich powodu na społeczeństwo mogły ciążyć im skrzydła.

Ku swojemu zaskoczeniu przekonał się, że w tym, co głosi doktor Barbara, jest ziarnko prawdy. Wychodząca w Honolulu gazeta donosiła, że francuskie władze na Tahiti cofnęły zgodę na ponowne osiedlenie się na atolu Saint-Esprit jego rdzennych mieszkańców, a wojskowi inżynierowie poszerzali tam pas startowy. W związku z tym krążyła pogłoska, że rząd w Paryżu może zakończyć moratorium na próby z bronią atomową. Jednak w skrytości ducha Neil podziwiał Francuzów za ich determinację w powiększaniu potencjału nuklearnego, podobnie jak podziwiał wielkich fizyków realizujących program badań nuklearnych na potrzeby drugiej wojny światowej, znany jako Projekt Manhattan.

W latach sześćdziesiątych ojciec Neila, wówczas młody lekarz radiolog zatrudniony w lotnictwie wojskowym, uczestniczył w brytyjskich próbach z bronią atomową, przeprowadzanych w Maralinga w Australii. Matka Neila uważała, że jej pierwszy mąż mógł zachorować na raka wskutek niedostatecznej ochrony przed radiacją. Często patrzyła na syna w taki sposób, jakby się zastanawiała, czy napromieniowane geny jego ojca nie przyczyniły się do tego, że jest taki zamknięty w sobie i niesforny.

Neil wybrał się kiedyś pożyczonym motocyklem do bazy pocisków manewrujących Cruise w Greenham Common, poruszony informacją o składowaniu tam śmiercionośnej broni nuklearnej i wiadomością, że za drutami obozuje kilka kobiet prowadzących akcję protestacyjną. Bez powodzenia usiłował zjednać sobie ich sympatię tym, że sam mógł się stać ofiarą prób z tą bronią w związku z uczestnictwem w nich jego ojca.

Groza atomowych eksplozji stanowiła dla niego zapowiedź zapomnianej przez współczesnych apokalipsy. One przyciągały go do Południowego Pacyfiku. Gdy na wykładach z historii dwudziestego wieku na Wydziale Filmu Uniwersytetu Hawajskiego wyświetlał w sali teatralnej kroniki filmowe z okresu zimnej wojny, spoglądał ze strachem na obrazy potężnych detonacji nad lagunami Eniwetok i Bikini, poruszających wyobraźnię bardziej niż cokolwiek innego. Ale nikomu nie potrafił się z tego zwierzyć. Dręczyło go nawet nieokreślone poczucie winy, jakby jego fascynacja bronią nuklearną i śmiercią wskutek napromieniowania przyczyniły się post factum do zachorowania ojca na raka.

Co na to wszystko powiedziałaby doktor Rafferty? Kiedyś po południu kupował w specjalistycznym sklepie w Waikiki wodoszczelny zegarek. Zobaczył ją, jak wypakowywała z torby transparent i ulotki. Ruszył za nią. Mijała bary i restauracje, w przygnębieniu kręcąc głową. W końcu zatrzymała się w kafeterii na świeżym powietrzu i zaczęła czytać jadłospis, przesuwając złamanym paznokciem po cenach.

Neil pokonał skrępowanie i podszedł do niej.

– Doktor Barbaro? Czy mogę pani postawić sandwicha? Z pewnością jest pani zmęczona.

– Jestem. – Sprawiała wrażenie, że pamięta nie tylko jego sylwetkę, ale i naturalny sposób bycia. Pozwoliła mu wziąć torbę. – Spójrz na to wszystko. Namawiają nas tylko do kupowania. Nikogo nie obchodzi, że w zastraszającym tempie ginie środowisko naturalne. Gdzieś cię widziałam. Aha, chodziło o sterydy. Troszczysz się o muskulaturę. Możesz się przyczynić do odbudowania mojej własnej. Sprawdźmy, czy podają tu coś, co nie jest naszpikowane hormonami.

Usiedli przy wejściu. Doktor Barbara wręczała klientom baru ulotki. Zamówiła kanapkę z pomidorem i sałatą, po uprzedniej utarczce z kelnerką na temat receptury majonezu.

– Unikaj mięsnych przetworów – przestrzegła Neila, wciąż niepewna, czemu ma służyć ta znajomość z angielskim nastolatkiem. – Są przeładowane hormonami i antybiotykami. Już się stwierdza, że mężczyźni na Zachodzie zaczynają mieć kobiecą budowę. Powiększają im się piersi i biodra, a maleje moszna…

Neil był zadowolony, że to ona mówi, i obserwował, jak sandwich znika pomiędzy jej silnymi zębami. Z powodów, których jeszcze nie musiał rozumieć, widok jedzącej lekarki sprawiał mu przyjemność. Fascynowały go jej gładkie dziąsła, ruchliwy język i mięśnie szyi. Z bliska nie wyglądała na tak przygnębioną jak podczas dyskusji z policjantami i turystami. Determinacja doktor Barbary zacierała niekorzystne wrażenie, jakie robiła jej zniszczona bawełniana sukienka i nie zadbane włosy.

Po zjedzeniu sandwicha energicznie wyczyściła zęby palcem wskazującym.

– Tego mi było trzeba. Wniosłeś dziś drobny wkład w ratowanie albatrosów. – Zauważyła, że Neil z dumą spogląda na zabezpieczony gumową osłoną wodoszczelny zegarek, i spytała: – Co to jest? Jedna z tych gier komputerowych, które uczą sadyzmu?

– To chronometr do użytku w wodzie. Chcę przepłynąć Cieśninę Kaiwi do Molokai.

– Przepłynąć? To raczej duża odległość. Czy nie lepiej polecieć samolotem?

– To żadne wyzwanie. Pływanie na długich dystansach… To moja pasja. – Chcąc ją rozbawić, dodał: – To są moje albatrosy.

– Czyżby? A co usiłujesz uratować?

– Nic. Trudno takie rzeczy wyjaśnić… na przykład pływanie nocą w rzece. – Starając się zrobić na niej wrażenie, pochwalił się: – Pływałem w Tamizie, od Tower Bridge do Teddington.

– A to jest dozwolone?

– Nie. Policja wodna przeszukiwała powierzchnię reflektorami. Widziałem promienie…

– Pływanie na długich dystansach… Uaktywnienie wszystkich endorfin przez całe godziny. Ale ty nie wyglądasz na kogoś, kto jest w stresie. – Doktor Barbara odsunęła ulotki, zaintrygowana sympatycznym, upartym nastolatkiem, który przyszedł jej kiedyś z pomocą. – Może po prostu należysz do fanatyków pływania. Fizycznie jesteś bardzo silny, ale psychicznie… Kiedy to się zaczęło?

– Przed dwoma laty, po śmierci ojca. On też był lekarzem. Musiałem na jakiś czas przestać myśleć.

– Rozsądne podejście. Szkoda, że tak mało ludzi z niego korzysta. A co z twoją matką?

– Na ogół czuje się dobrze. Wyszła za mąż za amerykańskiego pułkownika. On jest wobec niej w porządku. Właśnie się przenieśli do Atlanty.

– Zatem jesteś sam w Honolulu i zamierzasz przepłynąć Cieśninę Kaiwi. Czy rodzice o tym wiedzą?

– Oczywiście, choć nie traktują mojego planu serio. To zbyt duża odległość, nawet jeśli wziąć łódź do asekuracji. Ale jest coś w pokonywaniu długich dystansów…

– Co? – Doktor Barbara pochyliła się do przodu, usiłując przez opadającą na czoło Neila grzywę spojrzeć mu w oczy. – Jeśli oczywiście jesteś tego świadom…

Zakrył tarczę chronometru, jakby nie chciał się zwierzać z doznawanego w wodzie poczucia czasu.

– Ludzie sądzą, że gdy pokonuje się dużą odległość, jest się samotnym. Ale po przepłynięciu pięciu mil ma się wrażenie, że morze wdziera się do umysłu i że to ono snuje w nim marzenia. Pani tego nie rozumie.

– A może rozumiem. – Lekarka stała się bardziej skupiona. Ujęła dłoń Neila, jakby witała go w progu domu. – Zatem wiesz, dlaczego chcę uratować albatrosy.

Przyciskała palce do jego ręki. Złamanym paznokciem wodziła po linii miłości i linii życia. Czuł jej oddech – miarowy i świeży. Już polubił tę kobietę w średnim wieku. Może potrafiłaby go chronić, tak samo jak starała się chronić albatrosy?

– Mogłaby pani popłynąć ze mną na Molokai. Jest dobrze, jeśli w łodzi asekuracyjnej znajduje się lekarz. Ma pani dyplom?

– Oczywiście. Przez sześć lat pracowałam w Hammersmith jako lekarz ogólny. Zrobiłam specjalizację z ginekologii, ale nie sądzę, byś kiedykolwiek potrzebował porady ginekologa, chyba że będziesz przyjmował za dużo sterydów.

– A mój ojciec był radiologiem w Guy’s. Kiedyś zrobił mi zdjęcie czaszki.

– Ciekawa jestem, co na nim odkrył. – Odgarnęła Neilowi włosy z wysokiego czoła. – Czy nie zechciałbyś mi pomóc rozdać te ulotki? Idę do lotniczego biura podróży po przeciwnej stronie.

– To nie moja…

– Chodź, chodź. Zakłopotanie tylko dobrze ci zrobi.

Czekała, gdy płacił w kasie, uśmiechając się w zamyśleniu, jakby trawiła coś więcej niż sandwicha.

Ruszył za nią przez tłum turystów, bo jak wszystkie dojrzałe kobiety z łatwością przejęła inicjatywę. Ale był zbyt zawstydzony, by rozdawać ulotki. Gdy się zatrzymywała, przystawał, udając, że nie ma nic wspólnego z tą ekscentryczną Angielką.

Była ekscentryczna, a mimo to potrafiła Neila zaskoczyć pozyskaniem swojego pierwszego zwolennika. Kiedy zobaczył ją ponownie, na schodach uniwersyteckiej biblioteki, towarzyszył jej wysoki, dobrze zbudowany Hawajczyk przed czterdziestką. Mężczyzna miał lekkiego zbieżnego zeza, przez co wyglądał na wiecznie poirytowanego. Wciskał do rąk przechodzących studentów ulotki, jakby wzywał dłużników do spłacenia należności. W pierwszej chwili Neil poczuł się dotknięty jego widokiem, naiwnie wierząc, że tylko on odkrył doktor Barbarę.

Ten Hawajczyk o naburmuszonej twarzy, były sierżant policji w Honolulu, od dawna uczestniczący w ruchu antynuklearnym i w ruchu obrońców praw zwierząt, nazywał się Kimo. Po tym jak wziął udział w kampanii na rzecz utworzenia na Hawajach niepodległego królestwa tubylców, został zmuszony do rezygnacji z pracy w policji. W 1985 roku popłynął jako wolontariusz statkiem „Rainbow Warrior”, należącym do organizacji Greenpeace, by przesiedlać mieszkańców atolu Rongelap, znajdującego się sto mil na wschód od Bikini. Wielu z nich zostało skażonych radioaktywnym popiołem, który opadł na Rongelap po próbnym wybuchu bomby wodorowej „Bravo” w 1954 roku. Od lat dziesiątkowała ich białaczka, wzrosła liczba poronień, kobiety rodziły martwe dzieci. „Rainbow Warrior” przewiózł tubylców na atol Kwajalein i odpłynął do Nowej Zelandii. U jej wybrzeży zatopili go francuscy agenci, licząc, że w ten sposób położą kres antynuklearnym akcjom protestacyjnym na Południowym Pacyfiku.

Barbara Rafferty poznała Kima dwa lata wcześniej niż Neila. Gdy były policjant powiedział jej o groźbie zniszczenia na Saint-Esprit wędrownych albatrosów, rozpoczęła swoją samotną kampanię, pozostając pod wrażeniem tych wielkich morskich ptaków. Teraz Kimo zdecydował się dołączyć do lekarki, w nadziei że zainteresowanie ludzi losem albatrosów ożywi przygasły ruch antyatomowy. Sfinansował druk nowych ulotek, na których zamieszczono zdjęcie martwych ptaków obok szerokiego pasa startowego, gdzie jeden przy drugim stały groźne bombowce z bronią jądrową.

Zjawienie się Kima pomogło doktor Barbarze odzyskać siły, a Neila postawiło w sytuacji uczniaka i pomocnika. Gdy Hawajczyk i lekarka przemierzali halle hotelów i domy towarowe, szedł za nimi jak cień, a kiedy doktor Barbara nękała ludzi swym przenikliwym głosem, pilnował ulotek. Dla Kima, który na widok czujnych tajniaków odruchowo kulił ramiona, Neil był tylko kierowcą doktor Barbary. O trzydzieści centymetrów wyższy od chłopca Hawajczyk zawsze patrzył ponad jego głową, ilekroć komunikował mu najnowsze rozporządzenie Angielki. A Neil, wciąż skrępowany w jego towarzystwie, woził ich oboje swoim dżipem, odbierał ulotki od drukarza i pomagał malować transparenty. Nie ufał Barbarze Rafferty i absolutnie nie wierzył, że ukończyła studia medyczne, dopóki pewnego wieczora Kimo nie został pokaleczony w burdzie przed salonem gier.

Neil zawiózł go do mieszkania Angielki w Domu Dziecka.

Gdy zakładała szwy na poranione ręce Hawajczyka, pewnie operując narzędziami trzymanymi w staroświeckim skórzanym kuferku, chłopiec rozejrzał się po jej obskurnym pokoju. Na toaletce piętrzyły się ulotki, a nie wyprasowane ubrania leżały na stosie w nogach wąskiego łóżka. Ta kawalerka, która powinna raczej służyć ofiarom pożaru wraz z ich kulawymi meblami czy zastępującymi je skrzynkami po piwie, świadczyła o ubóstwie lekarki. Dlaczego Barbara Rafferty nie pracowała w swoim zawodzie i nie dołączyła do jednej z organizacji obrońców praw zwierząt zamiast trudnić się chwalebną pracą opiekunki w nędznym przytułku dla upośledzonych dzieci? Neil zauważył, że aktywiści z kręgu Greenpeace i ruchu ochrony środowiska trzymają się z daleka od doktor Barbary, jakby podejrzewali, że pod żarliwą obroną albatrosów kryją się jakieś nieszczere zamiary.

Neil, wbrew wszystkiemu, czuł się coraz bardziej przywiązany do wielkiego białego ptaka. Intonowanie sloganu: „Ratujmy albatrosy”, nieoczekiwanie skupiło jego życie wokół czegoś konkretnego. Gdy po dwóch miesiącach od poznania się przed hotelem w Waikiki lekarka powiedziała mu, że płynie z Kimem na Saint-Esprit, wyjazd z nimi uznał za przesądzony.

Wraz z ostatnim balonem, jaki pożeglował nad ocean, do szpitala dotarły nowe hałasy. Mimo to Neil przyłożył głowę do poduszki, starając się ignorować stały ból w postrzelonej nodze. Spoglądaj na ekran pozbawionego dźwięku telewizora. Doktor Barbara kończyła przemówienie. Napięte mięśnie jej twarzy nadawały wyrazistość kościom szczęki, a jasne włosy rozwiewał wiatr. Gdy uniosła ręce, ukazały się mokre od potu pachy jej żakietu w stylu safari. Sprawiała wrażenie bardziej niż dotychczas zadowolonej i zdeterminowanej. Czy była uczciwa, czy oszukiwała? W jakiś sposób unieważniała pytanie o autentyczność swojego zaangażowania w obronę albatrosów. Potrafiła szczerze współczuć zagrożonym ptakom, a równocześnie manipulować ludzkimi uczuciami.

Neil doszedł do przekonania, że gdy Kimo uciekł z Saint-Esprit z kamerą i cennymi materiałami filmowymi, Barbara Rafferty miała nadzieję, iż francuscy żołnierze aresztują ich dwójkę. Hawajczyk, ukryty wśród sięgających mu do pasa paproci, zdążył sfilmować Neila postrzelonego przez sierżanta. Tę scenę bez końca pokazywały stacje telewizyjne na całym świecie. Kim i doktor Barbara wpadli na pomysł wyprawy prawdopodobnie wtedy, gdy zobaczyli kamerę, którą chłopiec dostał w prezencie od pułkownika Stamforda. Rząd francuski utrzymywał, że nie istnieje żaden plan wznowienia na Saint-Esprit prób z bronią atomową, ale wszczęto śledztwo w sprawie działalności lekarki i wraz z Neilem przetransportowano ją samolotem do Papeete. Kiedy ich tam zatrzymano, zawiązał się komitet obrony, a przez Londyn i Paryż przemaszerowały demonstracje żądające zwolnienia lekarki i chłopca z aresztu. Na konto Funduszu Pomocy Albatrosom posypały się donacje, a ekolodzy na cały świecie głośno rozprawiali o tym, co przydarzyło się Barbarze Rafferty. Do czasu powrotu do Honolulu, w dwa tygodnie po wylądowaniu na wyspie, lekarka stała się nową bohaterką ruchu ekologicznego. Jednak prawdziwe motywy działania doktor Barbary, podobnie jak i jego własne, nadal stanowiły dla Neila zagadkę.

III

„Diugoń”

Jak dowiedział się Neil w przeddzień wyjścia ze szpitala, obrończyni albatrosów, bohaterka Wysp Hawajskich i gwiazda wszelkich mediów, czyli doktor Barbara Rafferty miała jeszcze osobliwsze, niż skłonny byłby przypuszczać, cechy charakteru.

W jego najświeższej korespondencji znajdowała się kartka z życzeniami pomyślności od anonimowego nadawcy, dołączona do ostatniego numeru „Paris-Matcha”, który poświęcał najważniejsze strony atolowi Saint-Esprit. Neil, znudzony oglądaniem siebie na zdjęciach zamieszczanych przez prasę – pani Stamford, postępując nietaktownie wobec syna, udostępniła dziennikarzom pamiątkową amatorską fotografię, przedstawiającą go, gdy miał cztery lata i pluskał się w dziecinnym baseniku – już zamierzał wrzucić magazyn do kosza, ale nagle rozpoznał twarz, której nie spodziewał się zobaczyć. Wśród zdjęć martwych ptaków i wież obserwacyjnych atolu, rozmieszczonych wokół laguny, znajdowała się mocno ziarnista fotografia młodszej doktor Barbary, zrobiona w 1982 roku. To było ujęcie z bliska.

Ubrana w ciemny kostium, spoglądała na londyńską ulicę. Właśnie opuściła siedzibę Izby Lekarskiej, pozbawiona prawa wykonywania zawodu. Bystry dziennikarz „Paris-Matcha”, którego pamięć być może wspomogły francuskie tajne służby, bez wątpienia wyszperał to zdjęcie w jakiejś fototece i przypomniał głośny proces.

Neil dowiedział się, że przed dziesięcioma laty Barbara Rafferty była sądzona przez brytyjski wymiar sprawiedliwości pod zarzutem popełnienia kilku morderstw. Dwóm ze swoich pacjentek – starszym, chorym na raka kobietom z hospicjum na Hammersmith – oszczędziła przedśmiertnych mąk, podając specjalny „koktajl” o silnym działaniu usypiającym. Zabójcza mieszanina chlorku potasu, chloroformu i morfiny została im zaaplikowana przez doktor Barbarę za zgodą – tak utrzymywała oskarżona – ich samych oraz ich rodzin. Ale, jak się okazało, lekarka nie zasięgnęła opinii wszystkich krewnych staruszek.

Siostra jednej ze zmarłych, uznając takie zachowanie za samowolę, powiadomiła policję. Z zabezpieczonych przez prokuraturę kart choroby pacjentów doktor Barbary w hospicjum wynikało, że w ciągu roku poprzedzającego zgony dwu staruszek zastosowała eutanazję co najmniej sześciokrotnie. Dobrowolnie potwierdziła prawdziwość stawianych jej zarzutów, argumentując, że po przedłużających się cierpieniach przykute do łóżka pacjentki wyrażały zgodę na podanie zabójczych medykamentów. Jak mówiła, to na prośbę chorych skracała im męczarnie, broniąc w ten sposób ich godności oraz prawa do szacunku wobec samych siebie.

Uznana winną ośmiu zabójstw, została skazana na dwa lata więzienia w zawieszeniu. Życzliwi doktor Rafferty lekarze oraz krewni pacjentek poddanych eutanazji wystąpili w jej obronie, jednak sama pozbawiła się szansy, jaką stanowiła apelacja. Udzielając przed siedzibą sądu wywiadu, oświadczyła, że w postępowaniu z umierającymi ludźmi będzie się kierowała własnym sumieniem. Ponieważ nie kryła się z tym, że nadal stosowałaby eutanazję, Izba Lekarska postanowiła pozbawić ją prawa wykonywania zawodu.

Po zakończeniu sprawy wywiązała się publiczna debata na temat eutanazji. Barbara Rafferty występowała w telewizji, broniąc swoich racji tak zapalczywie, że niektórym wydało się to aż podejrzane. Nawet jej najbliżsi koledzy odsunęli się od niej, zrażeni rezerwą, z jaką ich traktowała. Została dyrektorką podmiejskiej firmy produkującej damskie prezerwatywy, lecz po pół roku zrezygnowała z tej pracy i wyjechała za granicę. Nadeszły lata tułaczki – Malawi, Afryka Południowa i Nowa Zelandia, gdzie przyznanie się do utraty prawa wykonywania zawodu bynajmniej nie okazało się przeszkodą w otrzymaniu oferty pracy. Po jakimś czasie Barbara Rafferty przyjechała do Honolulu, żeby odpocząć. Tu odkryła ruch obrońców praw zwierząt i poświęciła się raczej ratowaniu niż skracaniu życia.

Neil oparł magazyn na poduszce i wpatrywał się w stare zdjęcie Barbary Rafferty, oszołomiony tymi wszystkimi rewelacjami. Ta mizerna i nadmiernie ekspresyjna twarz – o posępnym wyrazie, podkreślanym przez ciemny kostium – mogła równie dobrze należeć do zbrodniarza wojennego albo do psychopaty. Niemniej jednak Neil czuł dziwny niepokój o tę lekarkę, która dopuściła się kilku przestępstw. I uprzytomnił sobie, że i ona kiedyś była młoda. Zastanawiał się, co wtedy mogłaby myśleć o nim i o starszej o dziesięć lat, zapalczywej Barbarze Rafferty, a także o swoim obecnym marzeniu, żeby pokrzyżować plany francuskiej marynarce wojennej.

Spodziewając się po południu jej wizyty, położył otwarty magazyn na stoliku przy łóżku.

Ocierając się w drzwiach o pielęgniarkę Crawford, Barbara wpadła do pokoju Neila z podniesionymi rekami i stanęła przy oknie, jakby tylko otwarta przestrzeń mogła zapewnić ujście jej podnieceniu.

– Neil, mam dla ciebie niezwykłą wiadomość!

– Doktor Barbaro…

– Nie uwierzysz. Zacznę od tego, że ziściło się moje marzenie. Ale najpierw chcę wiedzieć, jak twoje zdrowie. – Podniosła zawieszoną w nogach łóżka kartę choroby Neila i przebiegła ją swoim bystrym wzrokiem. – W porządku. Nie napsuli zbyt wiele, choć, jak zwykle, przesadzili z ilością lekarstw. I te badania… Z pewnością tutejsi lekarze uważają, że jesteś w ciąży. Jak się czujesz?

– Dobrze. – Neil uśmiechnął się do niej, nim jeszcze zdołał w sobie wzbudzić chęć do tego. – Nudzę się.

– To znaczy, że już możesz wyjść ze szpitala. Muszę cię przestrzec, że jest mnóstwo do zrobienia, a czasu niewiele.

Nie zaprotestował, gdy pogłaskała go po policzku. Usiadła na łóżku, patrząc na niego z nie ukrywaną przyjemnością. Gdy była sama w jego towarzystwie, zwykle pozbywała się swojego publicznego „ja”, jakby pobudzał w niej od dawna dręczącą ją potrzebę życia osobistego. Ale dziś nie potrafiła się powstrzymać przed zachowaniem charakterystycznym dla jej publicznego wizerunku.

– Posłuchaj, Neil. Mamy to, na czym tak nam zależało. Zdobyłam łódź!

Gestykulowała z takim ożywieniem, że przytrzymał jej dłonie, chcąc ją uspokoić.

– To świetnie, pani doktor, ale ja nie trenuję. Będę gotowy do przepłynięcia tego dystansu we wrześniu, a może i później.

– Do przepłynięcia? Nie o tym mówię. Ponownie wyruszamy na Saint-Esprit! Mamy prawdziwy statek, „Diugonia”. Cumuje w porcie w Honolulu.

– Ponownie? – Neil poczuł pulsowanie krwi w rannej stopie. – Wraca pani na wyspę? Zabiją panią.

– Nie zabiją, nie zabiją. – Gładziła prześcieradła i poduszkę, jakby uspokajała spienione fale. – Tak ciężko pracowałam na ten wyjazd. Mamy za sobą cały świat. Francuzi muszą się z nami liczyć.

Nie mogła usiedzieć na miejscu. Energicznie podeszła do okna i zacisnęła palce na parapecie, jakby już stała na mostku kapitańskim. Opowiedziała Neilowi o miliarderze dobroczyńcy, który przyłączył się do akcji ratowania albatrosów. Irving Boyd, trzydziestopięcioletni samotnik, producent oprogramowania komputerowego, aktualnie mieszkał na Hawajach. Sprzedał swoją firmę w Pało Alto japońskiemu holdingowi i odszedł z branży, poświęcając się sprawom ochrony przyrody. Neil widział go w telewizji, gdy ten okularnik o niemal chłopięcym wyglądzie, noszący w kieszeni marynarki na piersi kilka piór, udzielał wywiadu. Irving Boyd był żarliwym czytelnikiem literatury science fiction. Pod pewnymi względami chyba nigdy nie odczuwał potrzeby stania się człowiekiem dorosłym. Interesował się rzadkimi gatunkami ssaków wodnych, na przykład manatami. W swoim rezerwacie przyrody na Oahu miał jedyną rozmnażającą się w niewoli parę tych zwierząt.

Poświęcenie Barbary Rafferty dla sprawy ratowania albatrosów, a przy tym jej nader skromne środki zrobiły na miliarderze wrażenie i zaczął ją wspomagać finansowo, zarazem wyposażając w biuro oraz bezpłatny telefon w budynku swojej stacji telewizyjnej w Honolulu. Ale najważniejszy jego wkład w działalność lekarki stanowił „Diugoń” – alaski trawler do połowu krewetek, o wyporności trzystu ton, z którego zamierzał uczynić pływające laboratorium morskie.

– Ale najpierw zawiezie nas na Saint-Esprit. – Doktor Barbara zdmuchnęła opadające jej na oczy jasne włosy. – Wyruszamy za trzy tygodnie. Zostało nam niewiele czasu, lecz postaram się, żeby przygotowania szły pełną parą. Będzie nas dziesięcioro, włącznie z tobą i Kimem oraz ekipą telewizyjną Irvinga. Założymy tam nasz własny rezerwat, bez względu na to, co zrobią Francuzi.

– Storpedują statek – oświadczył rzeczowo Neil. – Zatopią go. Proszę pamiętać o tym, co zrobili z „Rainbow Warrior” w porcie w Auckland.

– Teraz się nie odważą! – Wciągnęła głęboko powietrze i wypięła piersi, jakby mówiła do kamery telewizyjnej, tak że omal nie odpadły guziki od jej kostiumu w stylu safari. – Świat będzie na wszystko patrzył. Na pokładzie zostanie zainstalowana antena satelitarna. Ekipa telewizyjna będzie miała łączność z tutejszą stacją Irvinga. Spróbuj to sobie wyobrazić. Każdy zobaczy, jak domagamy się zwrotu wyspy, skazanej z powodu prób jądrowych na zagładę. W dwudziestym wieku ludzkość popełniła niewybaczalne błędy, ale zbliża się rok dwutysięczny. Ocalimy z tego straszliwego wieku dla trzeciego tysiąclecia choćby drobną cząstkę świata. Przywrócimy ją do życia. Neil, chodzi o cudowne marzenie, które dzięki Irvingowi Boydowi może się spełnić. – Spoglądała na odległy ocean. Jej piersi falowały od przyspieszonego oddechu. Nagle odwróciła się od okna. Zerknęła na bukiety oraz kartki z życzeniami i utkwiła wzrok w otwartym „Paris-Matchu”. Spoglądała na swoje zdjęcie sprzed dziesięciu lat raczej bez zaskoczenia. – Irving powiedział mi, że widział ten artykuł. W najmniejszym stopniu go nie zmartwił. To mówi o tym człowieku wszystko. Sprawa musiała zostać odgrzebana, ale lepiej teraz niż później… – Usiadła na łóżku, wzięła ze stolika magazyn i wrzuciła go do kosza, jakby się pozbywała starego kalendarza.

Neil czekał, żeby Barbara Rafferty skomentowała rewelacje „Paris-Matcha”. Teraz zdał sobie sprawę, że zdecydowanie odcięła się od lekarki pozbawionej prawa wykonywania zawodu, sfotografowanej przed dziesięcioma laty przed gmachem sądu.

– To było okropnie naiwne, zbyt idealistyczne. Uważałam, że wyświadczam dobro, ale takie postępowanie jak moje wyzwala w ludziach oburzenie; poddają je pod ocenę sędziów i przysięgłych. Czynienie dobra podważa porządek rzeczy, jaki wyznają. Uwierz mi, Neil, nic tak nie prowokuje ludzi do sprzeciwu jak działanie z najszlachetniejszych pobudek – mówiła do niego, jakby uspokajała dziecko, gdy spostrzegła, że nie do końca jej ufa, że obserwuje ją, okryty po brodę prześcieradłem.

– Te nieżyjące pacjentki… – Neil zawahał się, nie wiedząc, jak taktownie spytać o dręczącą go sprawę. – Naprawdę je pani zabiła?

– Oczywiście, że nie! – Sprawiała wrażenie autentycznie zakłopotanej. – Ich umysły były już martwe. Te kobiety poddały się znacznie wcześniej. Żyły tylko ich ciała, pokryte wrzodami i ranami. Ja tylko pomogłam tym ciałom zaznać odpoczynku.

– Zatem robiła pani…

– Neil… – Uśmiechnęła się do niego wyrozumiale. – Lekarze są zmuszeni robić wiele rzeczy, o których ludzie na ogół nie wiedzą. Niektóre z tych pacjentek dzieliły od śmierci minuty, ale dla nich czas stanął w miejscu, narażając je na straszne cierpienia. Po prostu na nowo uruchomiłam dla nich zegar. Stare kobiety zasługują na specjalne potraktowanie, bo nikt nie obchodzi się z nimi tak delikatnie jak ze starymi mężczyznami. Pomyśl o tych staruszkach… wyczerpanych, nie panujących nad swoimi ciałami, przeżartych rakiem, zdolnych oddychać tylko na siedząco i krzyczących z bólu pod wpływem najlżejszego dotyku. Robiłam wszystko jawnie, bo wiedziałam, że mam rację. Sąd nie odważył się posłać mnie za kratki… – Jakby zmęczona koniecznością tłumaczenia się przed tym wrażliwym nastolatkiem, odwróciła się w stronę stołu, na którym stał telewizor i bukiety w wazonach, jakby myślami powędrowała do swojego królestwa z marzeń, w którym mogła przebywać nie skażoną żadną moralną hańbą. Poza tym tam zawsze nad jej głową unosiły się albatrosy. Kropelki potu, tak wątłe jak nadzieja, spływały z jej wysokiego czoła na wydamy nos. – Neil, uczyniłam cię sławnym. – Wskazała dłonią zapisane dziecinnym pismem kartki z życzeniami. – Oni wszyscy cię kochają.

Poruszył odrętwiałą stopą, licząc spoczywające pod prześcieradłami palce.

– Pani doktor, kochaliby mnie jeszcze bardziej, gdybym zginął. Moja śmierć uratowałaby albatrosy.

– Neil… – Pokręciła głową na tę ciętą uwagę. – Pomyśl, jaki dumny byłby z ciebie twój ojciec. Z pewnością go pamiętasz?

– Pamiętam stale… To moja matka usiłuje o nim zapomnieć… Dlatego…

– Dlatego odsuwa cię nieco od siebie? Chyba to rozumiesz. Po stracie kogoś bliskiego następuje okres pamiętania i okres zapominania, a niekiedy zlewają się one ze sobą. Kiedy matka spodziewa się ciebie w Atlancie?

– W przyszłym miesiącu, ale mogę tu zostać trochę dłużej.

– Wyruszamy za trzy tygodnie. Musisz podjąć decyzję. Kimo i ja chcielibyśmy, żebyś popłynął z nami na Saint-Esprit. Jest nam potrzebny ktoś w twoim wieku, kto swoim przykładem zachęciłby innych młodych ludzi, by przybywali do rezerwatu. Po jakimś czasie oni nas tam zastąpią. To nie jest krucjata, tylko wielki bieg sztafetowy. Dołączysz do nas?

– Ja… Do tego czasu może już tam dojść do prób z bronią atomową. Muszę się zastanowić.

– Dobrze. Neil, bardzo zależy mi na tobie. Gdy będziesz starszy, staniemy się sobie naprawdę bliscy…

Doktor Barbara w ogóle nie brała pod uwagę jego odmowy, o czym świadczył również ton jej głosu, i świadomość tego nie dawała Neilowi spokoju w okresie rekonwalescencji, który spędzał głównie na basenie.

Kiedy opuszczał szpital, czerwieniąc się z powodu złośliwych uwag żegnających go pielęgniarek, doktor Barbara czekała na niego, zgodnie z umową, w jego dżipie i podwiozła go do domu studenckiego, ale nie została z nim, tylko natychmiast udała się do doków. Na „Diugonia” należało załadować ekwipunek, wyposażyć kajuty i kuchnię oraz zainstalować na pokładzie antenę satelitarną. Neil bez przekonania obiecał lekarce pomoc, ale już postanowił, że nie weźmie udziału w ekspedycji, choć utrzymywał to w sekrecie.

Trawler do połowu krewetek odwiedzali reporterzy telewizyjni i prasowi, przedstawiając prowokacyjnie szczegółowo przygotowania do ekologicznej wyprawy na wojskowy przyczółek francuskiego imperium kolonialnego. Ministerstwo Obrony w Paryżu ani nie potwierdziło, ani nie zaprzeczyło doniesieniom, że na Saint-Esprit zostaną przeprowadzone próby z bronią atomową, jednak ostrzegło, iż każdy statek, który nielegalnie przekroczy strefę wód terytorialnych, będzie zajęty i zarekwirowany.

Neil powrócił do swojego niewiarygodnego planu przepłynięcia Cieśniny Kaiwi. Spędzone w szpitalu miesiące sprawiły, że zwiotczały mu mięśnie. Gdy za pierwszym razem dwudziestokrotnie pokonał wzdłuż basen uniwersytecki, poczuł się zbyt wyczerpany, by wydostać się na górę z jego płytszego końca. Miał przed sobą tygodnie intensywnych ćwiczeń kulturystycznych i pływania, jeśli chciał odzyskać dawną sprawność. Wstawał o szóstej, postanowiwszy jak najszybciej osiągnąć wcześniejszą zdolność pokonywania stu długości basenu dziennie. Starał się nie myśleć o doktor Barbarze, Saint-Esprit i albatrosach. Ale wspomnienie wykluczonej ze społeczności zawodowej lekarki, a także jej gorącego oddechu dokuczało mu niczym regenerujące się nerwy w postrzelonej stopie; kiedy zaznaczał na mapach amerykańskiej marynarki wojennej prądy w Cieśninie Kaiwi, nie mógł się skoncentrować.

W obawie że być może już nigdy nie zobaczy doktor Barbary, postanowił spotkać się z nią przed wypłynięciem trawlera. Pojechał więc do portu. Bulwersująca informacja o tym, że zabijała swoje wiekowe pacjentki, zalegała w jego umyśle niczym stare gazety na strychu i zacierała się w pamięci, w miarę jak moralnie rozgrzeszał eutanazję, stopniowo traktując ją z coraz większą tolerancją, a nawet po cichu z aprobatą. Kilkoro spośród nowych wielbicieli Barbary Rafferty straciło do niej zaufanie lub odsunęło się na jakiś czas, żeby przetrawić myśl o popełnionych przez nią morderstwach. A „Paris-Match” z ironią wychwalał przemianę „lekarki śmierci” w „lekarkę życia”. Teraz było dla niej cenne każde oddychające stworzenie, aczkolwiek albatros i diugoń liczyły się znacznie bardziej niż pospolita ludzka istota.

Neilowi brakowało doktor Barbary – jej silnej woli i wprawiającej go w zakłopotanie obcesowości, ale także okazywanego mu przez nią uczucia. Podczas wyprawy na Saint-Esprit tyranizowała go, lecz zarazem nieustannie przesuwała palcami po jego torsie, jakby odczytywała niewidoczne pragnienia zapisane brajlem na wrażliwej skórze. Na myśl o bandyckich żołnierzach francuskiej marynarki wojennej zachodził w głowę, jak odwieść lekarkę od pomysłu popłynięcia na atol.

W pierwszą niedzielę po wyjściu ze szpitala zaparkował dżipa w pobliżu portu i wmieszał się w tłum turystów.

„Diugoń” cumował za przystanią promową. Jego wysoki dziób już był zwrócony w morze. Na metalowym podeście poniżej mostka kapitańskiego wynosił się talerz anteny satelitarnej. Na nadbrzeżu stał samochód sztabowy, a prowadzącym na statek trapem szli mężczyźni w panterkach.

Neil pokuśtykał do krewetkowca, torując sobie drogę wśród turystów. Miał nadzieję, że rząd amerykański, pod naciskiem francuskiego, zarekwiruje statek, zanim ten zdąży wypłynąć. Niestety, gdy znalazł się przy furgonetce, zobaczył za kierownicą rozwalonego na siedzeniu mężczyznę o zbójeckich wąsach i ogolonej głowie, na którego szyi widniały wizerunki diugonia, manata i wielkiego białego rekina. Na drzwiach zaś spostrzegł napisaną na okrągłej tarczy nazwę: Oceaniczne Królestwo Przyrody – Życie i Miłość. Irvinga Boyda Program Ratowania Ziemi.

Podszedł do trapu, mijając kilkanaście pak z namiotami i sprzętem biwakowym, kartony z żywnością makrobiotyczną oraz wegetariańską, istny ocean butli z wodą mineralną, sprzęt oświetleniowy do kamer i srebrzyste parasole.

Z kapitańskiego mostka spoglądał na to wszystko z niewzruszonym spokojem kapitan Wu – Chińczyk z Hongkongu, który dotychczas pływał na statkach handlowych, mały i schludny, ubrany w białe szorty, długie do kolan skarpety oraz czapkę z daszkiem. Obok niego stał filantrop i geniusz oprogramowania komputerowego w jednej osobie. Jego niebieskie oczy za zbyt dużymi okularami zdawały się dostrzegać każdy szczegół.

Irving Boyd zauważył Neila, który wahał się, czy wejść na trap, i kiwnął na niego dobrotliwie niczym nieobecny myślami papież w chwili udzielania błogosławieństwa.

– Tylko nie wpadnij do wody! – Doktor Barbara wyszła z kajuty pod mostkiem. Zatrzymała się na końcu trapu i złapała Neila za rękę, gdy jego odrętwiała stopa nie trafiła na zniszczony gumowy próg. Wciągnęła go na pokład, zaskoczona, ale i uradowana widokiem chłopca. Badała palcami już bardziej sprężyste niż w czasie pobytu w szpitalu muskuły jego ramion niczym żona farmera zadowolona, że medalowy byczek ładnie rośnie. – Brakowało nam ciebie. Popłyniesz z nami?

– Doktor Barbaro, chciałem…

– Dobrze. Wiedziałam, że tak będzie. – Zatrzymała się i uścisnęła go gorąco, wymacując swymi silnymi dłońmi żebra klatki piersiowej i łopatki, jakby upewniała się, że świeżo wyhodowane muskuły pokrywają te same co dawniej kości. – Nie moglibyśmy popłynąć bez ciebie.

– Doktor Barbaro… – Neil wytarł z czoła jej jaskrawą szminkę. – A co z francuskimi żołnierzami z wyspy? Tylko na panią czekają…

– Nie martw się tym! Powiały nowe wiatry… – Zajrzała do trzymanej w ręku listy. – Kajutę znajdziemy dla ciebie później. Teraz powinieneś poznać Monique Didier, naszą bardzo szczególną nową przyjaciółkę.

Na widok energicznej ciemnowłosej kobiety w białym dresie, która pojawiła się na pokładzie pod mostkiem i wylała do morza kubeł wody z mydlinami, lekarka z dumą objęła chłopca jedną ręką w pasie.

– Monique należy do najwyżej cenionych stewardes Air France ale wszystko rzuciła, żeby do nas dołączyć. Monique, ten humorzasty facet to Neil Dempsey, mistrz pływacki i moja prawa ręka.

– Tak… Jasne. Widziałam cię w telewizji. Stałeś się gwiazdorem filmowym. – Pochyliła się przesadnie i wzięła go za rękę, jakby dotykała ikony. – Wiem wszystko o twoim pobycie na Saint-Esprit. Jesteś dla mnie nie kwestionowanym bohaterem.

Choć mówiła z ironią, Neil znowu się zaczerwienił. Podczas odwiedzin w szpitalu doktor Barbara często opisywała mu tę stewardesę z zasadami. Monique Didier, kobieta dobrze po trzydziestce, była córką jednego z pierwszych we Francji aktywistów ruchu obrony praw zwierząt, pisarza i biologa Renę Didiera. Wspólnie utworzyli w Pirenejach rezerwat dla zagrożonych niedźwiedzi. Od lat znosili obelgi i wrogość ze strony miejscowych farmerów, rozwścieczonych zabijaniem przez niedźwiedzie owiec oraz sentymentalnym przedstawianiem dzikich zwierząt w stołecznej prasie. Wszystko to sprawiło, że Monique stała się zjadliwa i z góry przygotowana na atak, ale była naprawdę oddana sprawie rezerwatu. A ponieważ szorstko obchodziła się z pasażerami pierwszej klasy na trasach: Paryż – Nowy Jork i Paryż – Tokio, po wielu ostrzeżeniach w Air France stracono w końcu cierpliwość i zwolniono ją z pracy.

Neil był przygotowany na ostry język Francuzki, ale sprawiała wrażenie podbudowanej jego zjawieniem się na statku. Zmęczony wędrówką przez zatłoczone nadbrzeże chciał usiąść na podeście, na którym stała antena satelitarna, lecz Monique kręciła się koło niego, jakby chciała go przypiąć pasem do fotela i położyć mu na kolanach plastikową tacę.

– Wspaniale, że popłyniesz. – Wciąż prześwietlała go wzrokiem. – Musimy dostać się na wyspę jak najszybciej, a ty znasz sekretne ścieżki prowadzące na pas startowy.

– Ależ one wcale nie są sekretne… – Neil zdał sobie sprawę, że doktor Barbara pracowicie mitologizuje Saint-Esprit. – Poza tym, co z Kimem?

– Oczywiście będzie z nami. Jednak nie możemy go narażać. – Monique potrząsnęła kubłem, wyrażając w ten sposób niesmak. – Ci francuscy oficerowie to straszni rasiści. Jeśli stworzy im się okazję, zastrzelą go jak psa.

– Do mnie też strzelali.

– Ale teraz nie będą! – Ściągnęła brwi. – Stałeś się symbolem. Ekran telewizora stanowi twoją tarczę. Nie przedziurawi cię żadna kula. Barbaro, nie mam racji?

– Oczywiście, że masz, choć wolałabym nie dramatyzować sytuacji. – Lekarka usiłowała ją uspokoić. – Lepiej żyjmy nadzieją, że do nikogo nie będą strzelali.

Neil zdał sobie sprawę, że bez przerwy udzielane przez niego w pokoju szpitalnym wywiady oraz nieustanne pojawianie się jego postaci na ekranie telewizora zrobiły swoje. Stał się talizmanem ruchu obrońców praw zwierząt i jego twarz miała być pokazywana niczym wypchana głowa zabitego bizona.

Doktor Barbara zaprowadziła go na mostek i z przejęciem przedstawiła kapitanowi Wu oraz Irvingowi Boydowi, jakby zjawienie się chłopca na statku stanowiło gwarancję jej wiarygodności.

Przedsiębiorca komputerowy z powagą skinął głową. Wolno mrugał ukrytymi za grubymi szkłami oczyma, z tego powodu przypominały stale czujne urządzenia alarmowe.

– Neil, modliliśmy się za ciebie – powiedział z łagodnym teksaskim akcentem w taki sposób, jakby w jego słowach były zaszyfrowane jakieś ukryte znaczenia. – Gdy zostałeś postrzelony, wszyscy na Ziemi wstrzymali oddech. Sądzę, że nawet manaty i diugonie prosiły Niebiosa o twoje zdrowie.

– Panie Boyd, leżało mi na sercu dobro albatrosów.

– Wszystkim leżało. Mam nadzieję, że weźmiesz udział w naszym programie poświęconym założeniu na wyspie rezerwatu.

– Jeszcze nikt mi tego nie proponował. Czy to jakiś cykliczny program telewizyjny?

– Irving ma na myśli Saint-Esprit – wyjaśniła doktor Barbara. – Sądzę, że możemy się spodziewać nadzwyczajnej społecznej aprobaty.

– Neil, chcemy, żebyś tam popłynął. – Boyd spoglądał na niego z najwyższą pokorą, tak jak producent filmowy, który w tłumie statystów wypatrzył kogoś o sile wyrazu twarzy Chrystusa. – W tym scenariuszu główna rola przewidziana jest dla ciebie.

– Być może… Niewiele wiem na temat gry aktorskiej. Wciąż stawiam czoło rzeczywistości.

– Jakiej rzeczywistości? Chyba tej, którą pokazuje telewizja publiczna. Ja planuję wystrzelenie pierwszego prywatnego satelity, który będzie pracował na użytek ekologii. Do każdego domu przekażemy transmisję z twojego i doktor Barbary pobytu na wyspie…

Słuchając przedstawianej przez Boyda w ogólnych zarysach wizji jego działalności, Neil szybko się zorientował, że dla byłego producenta programów komputerowych wyprawa na Saint-Esprit stanowi niewiele więcej niż rekonesans na użytek programu jego stacji telewizyjnej.

Zanim zdążył odpowiedzieć, lekarka wzięła go pod rękę i sprowadziła po schodach.

– Neil, na litość boską. Ten człowiek wypożyczył nam swój statek.

Chłopiec był zadowolony, że udało mu się rozzłościć doktor Barbarę. Kilka minut spędzonych w jej towarzystwie działało na niego bardziej krzepiąco niż przepłynięcie setki razy uniwersyteckiego basenu.

– Doktor Barbaro „Diugoń” to po prostu plan filmowy, replika „Bounty”. Dla Boyda wszystko zamienia się w program telewizyjny.

– Możliwe, ale to w jego rękach spoczywają losy wyprawy. A teraz poznaj profesora Saito i jego żonę, i nie żartuj na temat bomb atomowych.

Młode japońskie małżeństwo przerwało pracę w kuchni. Skinęli głowami w geście powitania. Oboje byli botanikami. Przylecieli z Tokio do Honolulu w dniu poprzedzającym ich rezygnację z pracy na uniwersytecie w Kioto i oddali się do dyspozycji doktor Barbary. Przywieźli z sobą dwie małe walizki, plastikowy namiot i składane krzesła, zupełnie jak wyrośnięte nad wiek dzieci, które udają się nad morze na wakacje. Powitali Neila identycznymi uśmiechami, które niewiele przybladły, gdy po godzinie opuszczał „Diugonia”, obiecując lekarce, że zjawi się tu jeszcze i pomoże w przygotowaniach do podróży.

Usiłując zrozumieć członków załogi trawlera, naiwnych, ale odurzonych wizją wyprawy, tak walił głową o kierownicę dżipa, że przeciął sobie skórę na czole. Był przekonany, że bezwzględnie trzeba w jakiś sposób zapobiec wypłynięciu doktor Barbary i jej statku szaleńców z Honolulu.

W ciągu następnych dni uparcie przepływał basen, słuchając wmontowanego w ścianę radia. Podawane na temat wyprawy informacje świadczyły o tym, że media nadal żywo się nią interesują. Ich uwagę przyciągały teraz wielkie białe skrzydła, namalowane przez Kima na kadłubie krewetkowca. Nowatorski projektant gadżetów z Waikiki zdążył już przekształcić robiący wrażenie obraz skrzydła i fali w zgrabne plakietki oraz w guziki do garniturów i kostiumów.

Neil jeździł do portu codziennie po południu, w nadziei że francuscy agenci uszkodzili statek. Doktor Barbary na ogół nie było na „Diugoniu”. Wraz z grupą sympatyków wiecowała pod francuskim konsulatem i organizowała ostatnie zbiórki pieniędzy. Siedmiu Filipińczyków z załogi kapitana Wu ładowało pod jego komendą na trawler sprzęt, żywność, paliwo i słodką wodę. Nad wszystkim samotnie czuwał Irving Boyd. Stał zamyślony pomiędzy białymi skrzydłami albatrosa, wymalowanymi na kadłubie, niczym Posejdon pogrążony w marzeniach o potędze swych morskich włości.

Na nadbrzeżu rozlokowała się grupa hipisów z ruchu New Age z transparentem głoszącym sprzeciw wobec wiwisekcji. Potrząsając tamburynami, tańczyli wśród straganiarzy sprzedających turystom balony i gadżety mające jakiś związek z ekologią. Pogodna melodia wyrwała z zadumy nawet Irvinga Boyda, bo zaczął poruszać dłońmi zgodnie z jej rytmem. Zaprosił grupę na mostek kapitański. Najpierw zatańczyli wokół zdezorientowanego kapitana Wu, a następnie odprawili nieokreślony pseudoreligijny rytuał przed talerzem anteny satelitarnej.

Spoglądając na ten błazeński statek i równie błazeńską jego załogę, Neil był pewny, że „Diugoń” nigdy nie opuści portu. Gdy jednak w tydzień po spotkaniu z doktor Barbarą poznał kolejnych uczestników ekspedycji, doszedł do przekonania, że trawler nie tylko wypłynie z Honolulu, ale ma wszelkie szanse znaleźć się pod obstrzałem Francuzów. Ekipa telewizyjna w składzie: Janet Bracewell, australijska reżyserka, Mark Bracewell, jej mąż, amerykański operator, oraz Vikram Pratap, hinduski dźwiękowiec, miała reprezentować na Saint-Esprit Irvinga Boyda. Ta trójka, chwilowo wyłączona z zespołu zatrudnionego w morskim rezerwacie przyrody miliardera, zamierzała prowadzić dokumentację wyprawy i transmitować do studia stacji telewizyjnej Boyda w Honolulu wrogie przyjęcie „Diugonia” przez Francuzów. Stąd zaś obrazy na żywo miały być przekazywane do światowych sieci telewizyjnych. Bracewellowie i Pratap już filmowali włóczących się po statku reporterów oraz aktywistów ruchu obrony praw zwierząt, odrywających od pracy Filipińczyków i z przejęciem wypytujących ich o stosunek do prób z bronią atomową oraz do ekologii.

Ludzie odwiedzający krewetkowiec, czuli na stałą obecność kamery telewizyjnej, zamienili go w miejsce nie kończącego się party. Przechodnie podkradali nie załadowane jeszcze na statek towary i bez pytania otwierali butelki z winem, pochodzącym z darów. Gdy kiedyś doktor Barbara i Monique zjawiły się w porcie wieczorem, zastały na nadbrzeżu turystów tańczących w rytm muzyki granej przez hipisów z ruchu New Age na tamburynach; na zimnym wietrze łopotały transparenty ze sloganami ekologicznymi, z kociołka dymiła pachnąca apetycznie para. Zachwycone atmosferą zabawy też zaczęły tańczyć. Tylko kapitan Wu chodził tam i z powrotem po tonącym w mroku mostku, a nie pochwalający tego wszystkiego Kimo siedział na dziobie statku obok zapasów farby.

Ale nie on jeden był zaniepokojony niezdolnością lekarki do panowania nad swoimi zwolennikami. Neil, obserwując trawler z przystani promowej, zauważył na nadbrzeżu wysokiego jasnowłosego Amerykanina tuż po czterdziestce, czekającego obok wypożyczonego samochodu. Mężczyzna, przywożony przez żonę, zwykle zjawiał się w porcie w południe, wysiadał z auta i przez godzinę z niezadowoleniem obserwował „Diugonia”. Widok nie pilnowanych towarów i wciąż spoczywających na przyczepie trzech łodzi gumowych zdawał się godzić w jego zamiłowanie do porządku. Podczas gdy żona Amerykanina ze stoickim spokojem siedziała za kierownicą, on krążył wokół jednej z łodzi, wycierając z niej chusteczką plamy po winie. Odprężał się tylko wtedy, gdy Filipińczycy kończyli udzielać wywiady i powracali do pracy. Czasami miał ochotę krzyczeć na kręcących się przy statku turystów, ale powstrzymywał się i ćwiczył bekhend, wyciągając pod wpływem wewnętrznego przymusu długą rękę, jakby próbował odebrać trudny strzał i odbić piłeczkę na drugą połowę boiska. Neil przypuszczał, że mężczyzna usiłuje powziąć decyzję, czy dołączyć do wyprawy.

Akurat w czasie czwartej wizyty Amerykanina na nadbrzeżu zjawiła się tam doktor Barbara, spędziwszy ostatni dzień pracy w Domu Dziecka. Gdy mijała tego mężczyznę, odwrócił głowę, wsparł łokcie na dolnej krawędzi szyby samochodowej i spojrzał na siedzącą cierpliwie za kierownicą żonę. Zanim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć, nerwowo wzruszył ramionami i pospieszył za lekarką na statek. Liczył głośno jej kroki. Triumfalnie uniósł ręce ponad głowami japońskich turystów i wspiął się na trap. W jego oczach malował się spokój, jakby rozwiązał dręczący problem.

Wkrótce Neil dowiedział się, że to David Carline, który dołączył do wyprawy jako ostatni. Amerykanin był prezesem niewielkiej firmy farmaceutycznej w Bostonie. Spędzając z żoną urlop w Honolulu, dowiedział się o doktor Barbarze i o jej misji ratowania albatrosów. Jego rodzinna firma od dziesięcioleci zaopatrywała w farmaceutyki kraje trzeciego świata i Carline często wyjeżdżał z grupami misjonarzy do Brazylii oraz Konga, pracował jako nauczyciel w prowadzonych tam przez nich szkołach, a także wygłaszał kazania jako przedstawiciel laikatu podczas odprawianych pod gołym niebem nabożeństw.

David Carline, inteligentny, bogaty i skory do ciężkiej pracy, był pierwszym rozsądnym człowiekiem na pokładzie „Diugonia”. Nie wzbudzał w Neilu sympatii. Jednak od chwili, w której wszedł na statek, niosąc swoją drogą, wytartą w czasie licznych podróży walizę, chłopiec wiedział, że ten człowiek przywróci na statku porządek, pomoże doktor Barbarze się zorganizować i dopilnuje, żeby załoga trawlera wypłynęła zgodnie z planem. Istotnie Carline, dość pewny siebie, niemal w ciągu jednego dnia stał się zastępcą lekarki jako kierowniczki wyprawy. Ale i ona, i Monique z zadowoleniem podporządkowały się komuś z talentem organizacyjnym, kto potrafił zapanować choćby nad bałaganem w ładowni, do której chaotycznie zwalono paki z ekwipunkiem. Kapitan Wu powitał Carline’a na mostku, rozpoznając w nim człowieka z charakterem, a Irving Boyd z radością ustąpił mu miejsca jako organizator wyprawy z konieczności i wrócił do swojej stacji telewizyjnej.

Amerykanin zaraz zabrał się do zaprowadzania porządku. Najpierw nakłonił Bracewellów do oszczędzania taśmy magnetycznej i grzecznie ich poprosił, żeby dołączyli do grupy wciągającej na krewetkowiec srebrzyste łodzie gumowe. Kiedy z pokładu zniknęła kamera, wyniosło się z niego wielu turystów i wyznawców ideologii New Age, a wraz z nimi zwinęli swoje stragany handlarze. Wznowiono załadunek ekwipunku. Kimo sfrunął ze swojej grzędy, skory do pomocy przy zaprowadzaniu przez energicznego Carline a porządku.

Amerykanin uścisnął Neilowi dłoń, sondując jego nastawienie i rozsądnie nie zwracając uwagi na okazywaną mu przez młodego Anglika wrogość.

– Neil, zjawiłem się tu z twojego powodu. Jesteśmy z ciebie dumni; z twojego zachowania się na Saint-Esprit. – Wskazał dłonią zaparkowany przy trapie samochód, w którym siedziała posępna pani Carline. – Nawet moja żona żywi wobec ciebie szacunek… o wiele większy niż wobec mnie. Chciałbym, żebyś ją poznał. Podziwia odwagę, jaką wykazałeś płynąc na atol i odpowiadając na wyzwanie Francuzów.

Może dzięki temu zrozumie, dlaczego musiałem do was dołączyć.

– A dlaczego?

– Trudno powiedzieć. By odkryć prawdziwy powód, pewnie powinienem dotrzeć do wyspy. Oczywiście chcę uratować albatrosy, ale chodzi o coś więcej. W pewnym sensie chcę uratować doktor Barbarę. Świat potrzebuje takich ludzi jak ona, to znaczy takich, którzy wierzą w nasze człowieczeństwo. Od dawna zachowujemy się tak, jakbyśmy się przygotowywali do rozstania z naszą planetą, jakbyśmy uważali, że zagłada jest nieuchronna. Potrzeba nam więcej takich miejsc jak Saint-Esprit. Czy wiesz, że gdy zobaczyłem ciebie i doktor Barbarę w dzienniku telewizyjnym, wyszedłem z hotelu i przyjechałem tu? Ale dość na mój temat. Jesteś już zdolny do pracy? Kimo pali się do ładowania ekwipunku.

Przez resztę dnia, gdy lokowali w ładowni ciężkie silniki, Neil patrzył na Amerykanina z rezerwą, jakby oglądał spełniony koszmar senny. Nieposzlakowany, a na dodatek tryskający humorem, Carline przypominał mu kapelana z angielskiej szkoły z internatem, do której kiedyś chodził. Kapelan zawsze był pełen zapału i zrozumienia dla innych, zawsze gotowy rozpocząć mecz rugby na szkolnym boisku. Zrezygnował ze swojej funkcji po wplątaniu się w romans z żoną nauczyciela wychowania fizycznego. Neil już widział w Amerykaninie swego głównego rywala w walce o względy doktor Barbary.

– Kimo mi powiedział, że chcesz przepłynąć Cieśninę Kaiwi – zagadnął Carline, gdy odpoczywali w ładowni obok silników i łodzi gumowych. – To duża odległość. Sądzisz, że dasz radę?

– Może nie, ale warto spróbować.

– Brawo. To nie jest podejście kogoś, kto śni na jawie. Jak się czujesz w związku z ponowną wyprawą na Saint-Esprit?

– To niebezpieczne… – Neil nie zdradził, że nie zamierza popłynąć na atol. – Francuzi mają łodzie patrolowe i korwetę.

– Jesteś rozważny. To dobrze, ale nie zapominaj, że nie przestraszyłeś się francuskiej kuli.

– Uciekałem.

Carline się roześmiał.

– Powiedzmy, że przynajmniej nie bałeś się uciekać.

Gdy Neil pomagał mu przymocowywać silniki do łodzi, opanowała go myśl, że nadzwyczaj łatwo mógłby dokonać na „Diugoniu” akcji dywersyjnej. Kapitan Wu mówił doktor Barbarze i Boydowi o planach na wypadek ostrzelania przez Francuzów statku z wyspy. Sprowadzały się one do tego, że trawler mógł osiąść w lagunie na mieliźnie lub uciekać przez rafę. Ani ładownia, ani maszynownia nie były pilnowane, a na statku sypiało tylko japońskie małżeństwo i Filipińczycy. Carline wracał z żoną na noc do hotelu w Waikiki, a doktor Barbara i Monique do swoich mieszkań w Honolulu. Nad bezpieczeństwem trawlera czuwała grupa francuskich studentów, którzy przylecieli z Tahiti, przeciwni decyzji rządu o zakończeniu moratorium na próby z bronią atomową i nieufni z powodu perfidii Deuxieme Bureau. Z wyjątkiem czatownika pływającego w małej szalupie wokół „Diugonia”, na ogół siedzieli przy lampie naftowej koło trapu, rozdając ulotki amatorom nocnych spacerów po nadbrzeżu.

Kajuta, którą Neil miał dzielić z Carline’em i hinduskim operatorem dźwięku, to było wąskie metalowe pudełko z trzema kojami, znajdujące się w odległości sześciu kroków od ładowni na dziobie. Filipińczycy spali w usytuowanej na rufie maszynowni i usłyszeliby skradającego się tam Neila. Jednak odkręcenie tylko jednego ze znajdujących się w maszynowni lub ładowni zaworów spowodowałoby zalanie statku, który poszedłby na dno.

Neil oglądał dzienniki telewizyjne w swoim pokoju w domu studenckim, z nadzieją że usłyszy, iż francuscy tajniacy z Honolulu dokonali na „Diugoniu” aktu dywersji – takiego jak ten, który spowodował zatonięcie statku „Rainbow Warrior”. To oszczędziłoby mu bólu wiążącego się z koniecznością oszukania doktor Barbary.

Pod koniec czerwca, na tydzień przed odpłynięciem trawlera na Saint-Esprit Neil spakował worek, zabierając tyle ubrań i innych rzeczy osobistych, żeby wszyscy byli przekonani, iż zamierza mieszkać na statku, i zjawił się w porcie wieczorem. Zastał na nadbrzeżu francuskich wolontariuszy, czuwających na leżakach przy trapie. W smugach świateł trawlera widać było ich transparenty ze sloganami wyrażającymi protest przeciw próbom z bronią atomową. Chłopiec zaniósł worek do kajuty, sprawdził otwarte drzwi do ładowni i poszedł do kuchni, gdzie profesor Saito i jego żona przygotowywali dla siebie skromny makrobiotyczny posiłek. Zaprosili Neila na obiad do kajuty.

Z przejęciem rozprawiali o szkodach, jakie od czasu zakończenia wojny wyrządziła japońskiej przyrodzie polityka kolejnych rządów, forsująca za wszelką cenę program industrializacji. Profesor Saito, z poświęceniem zajmujący się taksonomią, był szczupły, rzadko się uśmiechał i wyglądał na niewiele starszego od Neila. Kajutę wypełniały potrzebne mu do pracy podręczniki i naukowe raporty na temat najrozmaitszych zagrożonych gatunków. Wyglądało na to, że botanik zamierza samodzielnie uporządkować tę ogromną wiedzę. Ponadto zaczął katalogować żyjące na statku robactwo. Odnotował nawet, że na dnie „Diugonia” jest mniej szczurów, niż należałoby się spodziewać. Jego żona, mała i pełna werwy, miała wyjątkowo silne ręce. Gdy witała się z Neilem, potrząsała jego dłońmi tak energicznie, iż mało brakowało, a zwichnęłaby mu stawy. Należała do kobiet oddanych swoim mężom, czuwając nad profesorem Saito niczym doświadczony menedżer nad początkującym bokserem. Unosząc głowę nad śmigającymi w jej dłoniach pałeczkami do jedzenia, przypatrywała się skórze Neila. Raz nawet dotknęła jego ręki, jakby się spodziewała, że wyczuje palcami jakieś oznaki choroby popromiennej. Powiedziała mu, że podróż na Saint-Esprit odbywa wraz z mężem w imieniu ofiar bomb atomowych zrzuconych na Japonię w czasie drugiej wojny światowej.

– Neil, możemy uratować albatrosy – oświadczyła z przekonaniem.

– Oczywiście, pani Saito – odparł niepewny, czy to było pytanie, czy stwierdzenie.

– Jeśli im pomożemy, natchniemy otuchą wielu ludzi w Hiroszimie.

– Martwych ludzi?

– Żywych i martwych. Ci drudzy żyją teraz w albatrosach.

– Czy to święty ptak Anglii? Figura totemiczna? – Jej mąż, wychyliwszy swoją sake, skierował rozmowę na interesujący go temat.

– Tak, w pewien sposób…

– To piękny ptak. A czy atol Saint-Esprit jest piękny?

– Z pewnością. Panuje tam bardzo specyficzna atmosfera z powodu tych zadziwiających wież.

– Wież? – Profesor Saito usiadł prosto. – Takich jak… obeliski czy kamienne kolumny z religijnymi inskrypcjami?

– Nie. To są wieże obserwacyjne dla kamer, zbudowane z betonu. Ma być z nich prowadzona obserwacja nuklearnych eksplozji…

Neil usiłował się uspokoić, ale cisza, jaka zapadła po jego mimowolnym przyznaniu się do fascynacji atomową wyspą, towarzyszyła mu, gdy opuszczał kajutę japońskiej pary.

Następne dwie godziny spędził na nadbrzeżu, rozmawiając z przejętą wyprawą Amerykanką – pracującą na uniwersytecie specjalistką od komputerów – która robiła kawę francuskim studentom. O północy wrócił do swojej kajuty. Usiadł przy otwartych drzwiach, słuchając dziwnego skrobania dochodzącego z kajuty państwa Saitów i spoglądając przez pokryty warstewką soli iluminator na odległe światła Waikiki. Po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy ma dość odwagi, żeby odkręcić zawór i zatopić marzenia doktor Barbary. Nawet kilka stóp wody w ładowni na tyle odroczyłoby wyprawę, by Irving Boyd mógł ponownie przemyśleć swój projekt. Studenci drzemali na leżakach, a na pogrążonym w ciszy statku unosił się zapach haszyszu.

Neil wyszedł z kajuty i wśliznął się do ładowni. Gdy zaczął odkręcać pokrętło zaworu, przyrzekł sobie, iż będzie ciężko pracował dla doktor Barbary i w jakiś sposób sprawi, że ona znowu zacznie wykonywać swój prawdziwy zawód.

Przez luk nad jego głową wpadło do ładowni światło reflektorów, oświetlając fokmaszt, który unosił się nad trawlerem niczym szubienica.

Japońskie małżeństwo nadal krzątało się w swojej kajucie, więc Neil wspiął się po zatłuszczonej drabinie na pokład i usiadł za talerzem anteny. Nagle studenci zaczęli krzyczeć, a na trapie rozległ się odgłos ich stóp, jakby uciekali w panice. Nadbrzeżem mknęła taksówka. Gdy kierowca zahamował obok zacumowanego statku, rozglądając się za „Diugoniem” i oświetlając reflektorami przystań, pochyliła się w jego stronę doktor Barbara, pokazując na białe skrzydła, unoszące się nad ciemną wodą.

Na widok lekarki Neil poczuł ulgę. Mógł zatopić trawler, ale nie wtedy gdy zjawiała się na nim ta kobieta. Ruszył na trap, wyciągając ręce do wchodzącej na pokład doktor Barbary – rozczochranej i z rozmazaną szminką na ustach. Dyszała ciężko, jakby dopiero wypuścił ją z objęć ognisty kochanek.

– Neil, dzięki Bogu jesteś tutaj. Wiedziałam, że mogę na tobie polegać.

– Doktor Barbaro?! Co się stało? Czy ktoś panią zaatakował?

– Zaatakowali nas wszystkich! – Patrzyła błędnym wzrokiem na statek, jakby nie potrafiła się skupić. – Francuzi poinformowali ONZ… Piętnastego lipca zaczynają na Saint-Esprit próby z bronią atomową!

– Piętnastego lipca? – Neil usiłował przytrzymać ją za ręce, które wirowały w mroku niczym oszalałe ptaki. – To znaczy, że nie ma sensu płynąć. Absolutnie nie uda się tam dotrzeć na czas.

– Uda, Neil, jeśli wyruszymy jutro. – Objęła go gwałtownie, zmuszając do przyciśnięcia policzka do jej gorących piersi. – Pomyśl o tym, że jeśli im nie przeszkodzimy, zdetonują tam bombę atomową. Musisz ze mną popłynąć…

IV

Akcja dywersyjna

.Na morzu trwał wodno-powietrzny balet, nieustannie odgrywane przedstawienie, rzadko odbiegające od scenopisu, a na dalszym planie widać było coraz wyraźniej posępną scenerię Saint-Esprit. Chmura burzowa wisiała nad wyspą niczym niezadowolony dżinn, który usiadł na szczycie masywu skalnego. Od spodu jego szaty rozjaśniała nie milknąca nawałnica spienionych fal, uderzających o brzegi plaż z czarnego wulkanicznego popiołu. Ruchliwa powierzchnia oceanu stanowiła wokół statku istną gmatwaninę kierunków – wcielenie jakiegoś szaleńczego projektu choreograficznego, który uwzględnia nieustanne ataki i kontrataki w walce wodnego żywiołu z samym sobą.

Neil przyciskał nogi do rozkołysanego dziobu „Diugonia”. Przed zimnym pyłem wodnym chronił go biały talerz anteny satelitarnej, właśnie przekazującej światu pierwszą popołudniową transmisję z odbywającego się na morzu i statku spektaklu. Chłopca często nawiedzała myśl, że brakuje tylko orkiestry i chóru, oczekujących w barce przy rafie, by uroczyście powitać załogę trawlera.

Francuski statek zaopatrzeniowy „Champlain” manewrował na wzburzonym morzu przy kanale wlotowym na rafę, ponieważ przed dziobem przemykali na łodziach gumowych Kimo i David Carline. Łodzie, napędzane przez zaburtowe silniki o dużej mocy, niemal przeskakiwały przez fale.

Znużony kapitan, nieustannie wabiony przez wymalowane na kadłubach albatrosy, po raz kolejny wydal maszynowni polecenie cofnięcia statku. Już od godziny „Champlain” usiłował wpłynąć do laguny, więc Neil uznał, że kapitan otrzymał rozkaz nieusuwania z drogi łodzi, choć Kimo i Carline robili wszystko, co było w ich mocy, by go sprowokować. Statek wypuścił dym, który rozwiewał krążący nad pokładem dwuosobowy śmigłowiec, zasnuwając „Champlaina” kurtyną czarnej mgły. Kuszono w ten sposób załogę trawlera do „skorzystania z okazji” i wpłynięcia do kanału wlotowego na rafę. Kimo i Carline efektownie skręcili dzięki mocy silników łodzi i niczym pędzący na rydwanach woźnice wyłonili się zza dymu zasnuwającego scenę spektaklu. Przemknęli obok „Diugonia”, oczekując aplauzu, którego nie szczędziła im załoga pod wodzą stojącej na mostku kapitańskim doktor Barbary, po czym wrócili do statku zaopatrzeniowego. Francuski kapitan znowu stracił szansę wpłynięcia do kanału wlotowego na rafę. Cofnął statek i ruszył przez wzburzone morze, nadal ignorując łodzie. Natomiast śmigłowiec wziął kurs na krewetkowiec i z warkotem krążył nad pokładem. Neil zaciskał lewą rękę na ramieniu anteny satelitarnej, a w uniesionej prawej trzymał maczetę, ochraniając kamerę Bracewellów. Gotów był w każdej chwili przeciąć zwisające ze śmigłowca lasso, które pilot usiłował zarzucić na talerz anteny. Prąd powietrza biczował twarz Neila, omal nie zerwał z jego ramion wiatrówki z wizerunkiem albatrosa. Mark Bracewell, podtrzymywany dla zachowania równowagi przez żonę oraz dźwiękowca Pratapa – unoszącego mikrofon, żeby nagrać ogłuszający warkot śmigłowca – stał za kapitanem Wu na mostku z kamerą wycelowaną w krążącą nad pokładem maszynę. Znajdująca się obok nich Monique miotała najstraszliwsze przekleństwa, obelgi i pogróżki pod adresem młodego jasnowłosego pilota. Pochłaniał je nieopisany hałas. W pewnej chwili Francuzka wyrzuciła w górę barwną racę świetlną, która poszybowała z tyłu śmigłowca, zataczającego niewielki łuk nad wzburzonym morzem i kierującego się w stronę pasa startowego na Saint-Esprit.

Wkrótce miała nastąpić godzinna przerwa w transmisji – by telewidzowie na całym świecie mieli czas na rozładowanie oburzenia. Gdy Janet Bracewell zawołała Neila, odwrócił się do kamery świadom, że jego główna rola w wyprawie polega na pokazywaniu się w końcówce transmisji po to, by dostarczyć ludziom widoku, który chwyta za serce i budzi zaufanie do całego przedsięwzięcia. Miał nadzieję, że Louise, oglądając po dniu spędzonym w szkole muzycznej telewizję, zobaczy go w Londynie w wieczornym dzienniku i właściwie oceni ciekawsze momenty popołudniowego spektaklu u wybrzeży Saint-Esprit. Oczekiwał też, że matka, siedząc na krawędzi krzesła w domu w Atlancie, nie będzie zanadto zatrwożona widokiem groźnej maczety w ręku syna.

Kapitan Wu stał w wyczekującej pozie obok filipińskiego sternika, przeciwny tej konfrontacji, obcej prawdziwym ludziom morza, podczas gdy pozbawiona tchu doktor Barbara przeczesywała wzrokiem spienione fale niczym impresario wybierający plenery dla jakiejś filmowej superprodukcji.

Neil, podobnie jak pozostali uczestnicy wyprawy, zdawał sobie sprawę, że komiczny pojedynek może mieć brutalny finał. Wszyscy uważali, że wkrótce rozpoczną się na wyspie próby z bronią jądrową. Od chwili kiedy przed czterema dniami przybyli w rejon Saint-Esprit, chłopiec bacznie przyglądał się starym wieżom obserwacyjnym dla kamer i blokhauzom, wciąż mając nadzieję, że zobaczy przerastającą wyobraźnię erupcję pary pośrodku laguny. A tymczasem jedna salwa wystrzelona z „Champlaina” mogła przecież zatopić łodzie gumowe i na zawsze wykluczyć je z akcji. Jednak jak dotąd, za sprawą racji politycznych i dyplomatycznych, jakiekolwiek by one były, Francuzi trzymali się własnego, z góry ustalonego scenariusza. Pozwolili „Diugoniowi” dopłynąć do wyspy i cierpliwie znosili pas de deux łodzi gumowych na wodzie, choć korweta „Sagittaire” wyprowadziła go późnym popołudniem na granicę trzydziestomilowej strefy wód terytorialnych. Jej reflektor sygnalizacyjny z premedytacją oślepiał załogę krewetkowca, co tak rozwścieczyło Monique, że wycofała się do kajuty. Z drugiej jednak strony ta akcja odpowiadała wszystkim uczestnikom wyprawy, gdyż przy minimalnym ryzyku stwarzała wyjątkowe okazję do zademonstrowania własnej godności i dostarczała nowego materiału do transmisji. Teraz jednak zapowiadała się radykalna zmiana scenariusza autorstwa doktor Barbary, oczywiście nie konsultowana z Francuzami. Gdy zakołysał się pokład, co stanowiło próbę wytrzymałości dla wciąż nadwrażliwych nerwów postrzelonej stopy Neila, chłopiec przypomniał sobie o kuli, która ugodziła go przed trzema miesiącami. Jeśli doktor Barbara naprawdę sprowokuje Francuzów, znowu będą strzelać.

– Neil, dołączysz do nas?! – krzyknęła z mostka Monique, zapinając kamizelkę ratunkową. – Zaraz wypływamy.

– Zostaję na statku.

– Potrzebujemy cię na wyspie. To będzie korzystne dla filmu.

– Możesz dać się zastrzelić zamiast mnie.

– Jak sobie życzysz… – Skrzywiła usta, odsłaniając duże zęby, najwyraźniej zaniepokojona, że Neil stracił odwagę, z chwilą gdy wsiadł na trawler. – Powinieneś więcej odpoczywać. Te marzenia o wybuchu bomby…

Przy prawej burcie „Diugonia” stał na jałowym biegu, niewidoczny dla lornetek „Champlaina”, jeden z najszybszych ślizgaczy Irvinga Boyda. Motor z warkotem poruszał fale niczym niecierpliwy ogar. Siedzenia były wyładowane racami i zapalnikami. Znajdowały się tam też trzy koktajle Mołotowa, zrobione przez Carline’ a i profesora Saito z eteru, oleju palmowego i gazoliny. Pani Saito przycupnęła wśród szklanych cylindrów. Głaskała pieszczotliwie stożki z pakułów, podekscytowana znajdującą się w jej zasięgu niszczycielską siłą. Monique bezgłośnie powtarzała jakieś nauki z „ekologicznego katechizmu”, spoglądając na trwające w oczekiwaniu plaże. Dla tych dwu kobiet wyspa, którą ludzie poświęcili dla eksperymentów z bronią jądrową, skupiała w sobie wszystko, czego się bały i czego nienawidziły. Neil wiedział o tym, słyszał bowiem wygłaszane przez nie mowy. Monique i pani Saito często dopadały go w kuchni i straszyły deformacjami ciała, jakich doznały Bogu ducha winne żółwie na Eniwetok – w tym najświętszym miejscu w świecie jego wyobraźni. Gdy spaliny uderzyły w obity pomalowaną na biało blachą kadłub „Diugonia”, Filipińczyk zgasił silnik ślizgacza. Profesor Saito przycupnął na ławce obok Bracewellów i Pratapa. Jego szczupłą twarz niemal zakrywał kaptur kurtki przeciwdeszczowej. Japoński botanik sprawiał wrażenie znękanego i zdenerwowanego, jakby nie potrafił się czuć dobrze, będąc zbyt oddalonym od znajdujących się w jego kajucie naukowych czasopism i roczników. Zaciskał dłonie na urnie z terakoty, wypełnionej ludzkimi prochami, powierzonymi mu przez zarząd kostnicy w Hiroszimie. Miał nadzieję, że uda mu się pogrzebać je na cichej plaży Saint-Esprit, obok zabitych przez Francuzów albatrosów.

Neil, wciąż odczuwając ulgę, że odmówił udziału w wyprawie na wyspę, czekał, aż doktor Barbara wyłoni się ze sterówki. Wyszła na pokład, skrępowana kapokiem i kurtką przeciwdeszczową niczym niedzielny komandos. Energicznie pomachała do Neila. Pomógł jej wejść na schodki zaburtowe, pod którymi kołysał się na falach ślizgacz. Chciał podtrzymać)Ą› gdy stawiała na zatłuszczonym stopniu drżące nogi, ale zanim to zrobił, pośliznęła się. Omal nie spadła jej z czoła opaska z wizerunkami albatrosów.

– Doktor Barbaro, dlaczego nie…

– Neil, o co chodzi? – Już stała pewnie, posyłając mu swój najcieplejszy uśmiech. Wyciągnęła rękę, jakby chciała osłonić jego głowę przed uderzeniem rozkołysanego kadłuba trawlera. – Nie bój się o nas.

– Moglibyśmy poczekać jeden dzień, a nawet tydzień. Możliwe, że Francuzi opuszczą atol.

– Nie powinniśmy już dłużej zwlekać. Musimy wkroczyć na wyspę. Jeśli tego nie zrobimy, świat przestanie się nami interesować. Chcę, żebyś tym razem został na statku. Zrobiłeś dostatecznie dużo dla ratowania albatrosów. Przyrzeknij mi, że nie popłyniesz za nami na Saint-Esprit.

– Doktor Barbaro… – Wskazał na spoczywający pomiędzy udami pani Saito koktajl Mołotowa. – Wystarczy jedna kula i ślizgacz wyleci w powietrze. Saitowie nie mają pojęcia o tym, jacy są ci Francuzi.

Lekarka lekko uderzyła go zaciśniętą dłonią w podbródek.

– Dotarliśmy tu po to, żeby wylądować na atolu. Za dziesięć dni musimy się zjawić w Honolulu i w jakiś sposób udowodnić Irvingowi, że jesteśmy poważni.

– Ale on nie jest poważny! – Neil zorientował się, że usiłuje przekrzyczeć syreny „Champlaina”. – Dla niego wszystko jest programem telewizyjnym…

– Wiem o tym, ale to nasza ostatnia szansa. Zaufaj mi…

Ślizgacz odpływał od „Diugonia”, pozostawiając za sobą na wodzie pienistą smugę. Uczestnicy wyprawy kulili się za sternikiem. Dwie łodzie gumowe niczym teriery nadal kręciły się wokół statku zaopatrzeniowego. Ich zaburtowe silniki pojękiwały. „Champlain” dryfował po wzburzonym oceanie, jakieś pięćset metrów od wlotu na rafę. Kapitan utrudniał łodziom dostęp do dziobu. Gdy Kimo i Carline zawracali, marynarze polewali ich wodą za pomocą wężów, przeinaczając do nitki. Nikt nie spostrzegł ślizgacza sunącego wzdłuż rafy do miejsca, w którym Kimo znalazł następną przerwę w koralowym murze.

Czy powinien popłynąć na wyspę? Neil zaciskał dłoń na krawędzi kadłuba i spoglądał na wysokie fale. Przetaczały się swawolnie po powierzchni, jakby zapraszały go do wody. Przypuszczał, że doktor Barbara podsunęła mu tę myśl, żeby wypróbować jego wolę. Bardzo chciała, żeby uczestniczył w akcji dywersyjnej, ale nie zamierzała brać za niego odpowiedzialności. Zdawała sobie sprawę, że tym razem Francuzi będą celowali powyżej stóp. W miarę jak tracili cierpliwość, stosowali taktykę coraz większej brutalności. „Sagittaire” omal nie staranował „Diugonia”, wypychając go z pasa wód terytorialnych. Dowodzący korwetą oficer zagroził kapitanowi Wu represjami za nieposłuszeństwo, a podlegli mu podoficerowie sponiewierali Kima i za pomocą megafonów zagłuszyli doktor Barbarę oraz Monique, gdy usiłowały wyrazić oburzenie przed obiektywem kamery Bracewellów.

Uczestnicy wyprawy byli na to wszystko przygotowani i w czasie podróży z Honolulu absolutnie nie martwili się o los ekspedycji. Niezachwiane przekonanie doktor Barbary, że misja się powiedzie, utrzymywało ich w optymistycznych nastrojach. Z powodu awarii silnika zostali na trzy dni unieruchomieni na morzu, a piekielną monotonię podzwrotnikowego dusznego upału przerwała dopiero gwałtowna ulewa. Doktor Barbara spędzała całe godziny na dziobie „Diugonia”, licząc morskie ptaki, podczas gdy Monique grała w brydża z Carline’em i Bracewellami. Kimo bez końca biegał wkoło pokładu, jakby chciał wzmocnić mięśnie przed czekającą go konfrontacją, i katował swoje uszy agresywną muzyką rockową z walkmana. Państwo Saito zaś przesiadywali w kajucie, utwierdzając się w swoich moralnych zasadach. Neil wpadał do nich na pogawędki. Jego opinie drażniły ich, szybko też oznajmili mu, iż według nich pozostali uczestnicy wyprawy nie rozumieją jej rzeczywistego celu, jakim jest podróż do duchowego cmentarza dwudziestego wieku. Profesor Saito usiłował wyciągnąć z chłopca jakieś wiadomości na temat symboliki albatrosa, uważając tego ptaka za znak poczucia winy prześladującego doktor Barbarę, a także Amerykanów z powodu użycia podczas drugiej wojny światowej broni nuklearnej. Neil z kolei przejawiał raczej nadmierne zainteresowanie zrzuconą na Hiroszimę bombą A i pani Saito poczuła się w obowiązku udzielić mu reprymendy.

– Masz mentalność czasów dyskotek. Hiroszima to nie był świetlny show.

– Oczywiście, że nie, pani Saito. Mój ojciec uczestniczył w brytyjskich próbach z bronią jądrową w Maralinga.

– Ach tak. Ile osób straciło z tego powodu życie?

– No… Myślę, że właśnie on.

– Ty myślisz? Yukio, on myśli. Ten chłopiec… myśli.

Czasami Neil snuł się po statku albo grał z Carline’em w szachy. Był zachwycony odkryciem, że potrafi łatwo pokonać niebieskookiego Amerykanina. Koncentrował się na wygrywaniu partii i nie zwracał uwagi na mimowolnie udzielane mu przez Carline’a lekcje na temat umysłowości prawdziwego szachisty.

– Neil, ty nie masz żadnej strategii. Wygrywasz wyłącznie dzięki wykorzystywaniu popełnianych przeze mnie błędów.

– David, ty w niczym nie popełniasz błędów.

– Tak się składa, że w swoim życiu nie robię nic innego, jak tylko popełniam błędy, w każdym razie żona i córki stale mi to powtarzają. To jeden z powodów, dla których tu jestem.

– Chyba nie uważasz tej wyprawy za błąd?

– A ty, Neil? Ty chyba jednak tak uważasz. Jesteś osobliwym paladynem Barbary. Przypuszczam, że wyznaczyła ci szczególną rolę. – W zadumie spoglądał na figury szachowe, rozpoczynając kolejną rozgrywkę. – Może uznasz to za naiwność, ale uważam, że ta wyprawa jest słuszna, a jej cel możliwy do osiągnięcia.

Uśmiech Carline’a wyrażał nadzieję, lecz zarazem wyglądał jak płaczliwy grymas. Przypomniało to Neilowi niepewność na twarzy Amerykanina – której nie był w stanie ukryć, choć uśmiechał się szeroko – gdy „Diugoń” odbijał od brzegu w porcie w Honolulu. Carline, zakłopotany widokiem przybitej żony, zaczął wtedy ćwiczyć bekhend. Jego na siłę podtrzymywany dobry nastrój oraz uzurpowanie sobie roli zastępcy doktor Barbary wpędzały Neila w depresję. Amerykanin przez cały czas kręcił się po statku. Pomagał kapitanowi Wu w żeglowaniu i pilnował ekwipunku. Palił się do lądowania na Saint-Esprit, zapewne chcąc ulżyć udręczonej duszy, która kiedyś wyganiała go do Afryki i Ameryki Południowej na misyjne wycieczki. Podczas jednej ze swoich inspekcji trawlera jakby od niechcenia pokazał doktor Barbarze chromowany pistolet. Trzymał go w podróżnej walizie. Widząc przerażenie lekarki, przyrzekł jej, że wrzuci broń do morza. Jednak nazajutrz Neil stwierdził, iż pistolet nadal spoczywa w czarnej niemieckiej kaburze. Mimo całej swojej szlachetności Carline miał skłonność do popełniania małych oszustw. Na krótko przed wypłynięciem z Honolulu hotel w Waikiki dostarczył na statek skrzynkę drogich przysmaków w puszkach. Spoczęła, niczym piknikowy koszyk, pod koją Amerykanina, zamknięta na okazałą kłódkę z brązu. Choć Carline zabierał z kuchni całą dzienną rację żywności – gulasz lub konserwę z wołowiny, podawane na przemian przez filipińskiego kucharza, który wcześniej pracował w bazie amerykańskiej marynarki wojennej w Subik Bay – uśmiechał się bez zażenowania, gdy doktor Barbara przyłapała go, jak delektował się pasztetem i piersiami przepiórki. Kiedy zastanawiała się nad egoizmem bogatego Amerykanina, jej brwi niemal dotykały nasady włosów, ale tak samo jak chrześcijańscy misjonarze w krajach, w których nauczali, doceniała jego energię i determinację, postanawiając tolerować tak przejawiającą się słabość charakteru.

Neil, niepewny Carline’a, jakkolwiek wygrywał z nim w szachy, próbował być użyteczny dla Monique i pomagał jej przygotowywać codzienne sprawozdania z wyprawy, które przekazywała radiu w Tulonie. Jednak jej złość na samą siebie za popełnienie najmniejszego błędu i bezlitosne ataki na podejście francuskiego rządu do ekologii szybko go znużyły. Nie miał ochoty dołączyć do Kima, z zapamiętaniem walącego butami o pokład podczas biegów, więc same nogi niosły go do kabiny nawigacyjnej, gdzie Bracewellowie i Pratap bez końca przeglądali kasety wideo z dotychczas nagranym materiałem z podróży. Neil szybko zorientował się, że kamera zbacza z obranej trasy, jeśli tylko nadarza się okazja, by wyeksponować jego młodość i „toporność”, gdy marszcząc brwi spoglądał w niebo jak prostaczek boży, zaintrygowany widokiem zobaczonego po raz pierwszy jakiegoś morskiego ptaka. Również doktor Barbara i Monique wyglądały gamoniowato, jak neofitki, a nie zaprawione w walce obrończynie praw zwierząt. Chwiały się na mostku niczym pijane stare panny.

– Mark, zamierzacie to wszystko pokazać? – spytał, zastanawiając się, jak zareagowałyby na takie obrazy Louise i matka. – To coś naprawdę przedziwnego, ale wszyscy sprawiamy wrażenie pijaków lub ćwierćinteligentów.

– No, śmiało, Neil, nie krępuj się… – Bracewell roześmiał się, jednak spojrzał na żonę pytająco. Stanowili sympatyczną, lecz tajemniczą parę, zawsze chętną do uruchomienia kamery i raczej zainteresowaną bardziej uczestnikami wyprawy niż sytuacją albatrosów. – Ale pamiętaj, że nie możemy cię ubrać w błyszczącą zbroję.

– Dlaczego nie? Doktor Barbara jest śmiertelnie poważna.

– Wiemy o tym. Posłuchaj… Podziwiam ją, ale po co mam udawać, że to Albert Schweitzer? Neil, istota tej podróży sprowadza się do tego, że stanowi odbicie codziennego życia. Siedmioro ludzi, którzy praktycznie nie mają ze sobą nic wspólnego, zatrzymuje się na rogu ulicy i postanawia powstrzymać sadystę, katującego swojego psa.

– Dokładnie o to chodzi – poparła męża Janet, częstując Neila papają jako środkiem uspokajającym. – Właściwa historia dzieje się tu, na statku. Wy ją tworzycie: ty, Monique, Saitowie… Irving ma tego świadomość.

– Więc faktycznie kręcicie film dokumentalny o nas, a nie o albatrosach?

– O waszej siódemce i o albatrosach – uściślił Bractwell. – Neil, spójrzmy prawdzie w oczy. Jesteś tu z jakichś nadzwyczaj dziwnych powodów.

– A jakie to ma znaczenie? Liczy się ratowanie ptaków. – Neil zaskoczył samego siebie w roli obrońcy albatrosów. – Przedstawiacie to tak, jakbyście robili czarną komedię telewizyjną w odcinkach, pod tytułem: Diugoń i albatrosy. Janet, ta wyprawa to nie są żarty. Francuzi…

– Oczywiście, że nie. – Dotknęła jego nosa białym palcem. – Wiesz o tym lepiej od innych.

Lubili Neila i uwielbiali z nim dyskutować od rana do nocy. Ale on zdał sobie sprawę, że Irving Boyd i Bracewellowie traktują podróż na Saint-Esprit jako swoiste safari, mające na celu uratowanie zagrożonego gatunku ludzi, może najbardziej zagrożonego ze wszystkich – doktor Barbary Rafferty oraz szlachetnych, lecz naiwnych entuzjastów jej idei.

Nad pasem startowym za palisadą z palm dym wznosił się coraz wyżej. Przepływał obok wież obserwacyjnych i opadał na parujące stoki wzgórz, zasnuwając gęstwinę liści cykasów oraz tamaryndowców. Ciszę przerywały serie krótkich wybuchów, jakby odpalano jedną po drugiej petardy, a przez palmy co chwila przeświecało oślepiające światło o miedzianym odcieniu, ukazując setki pni. Wiatr smagał zakurzoną roślinność atolu rozgrzanym gęstym pyłem. To eksplodował zbiornik z benzyną, wysyłając w powietrze chmurę tłustego dymu i wzbudzając gwałtowną falę, która ruszyła przez wzburzone morze na „Diugonia”. Uderzyła weń z taką siłą, że pod dłońmi Neila zadrżało nadburcie. Carline i Kimo przestali nękać „Champlaina” i pospieszyli do trawlera.

– Kapitanie Wu! „Sagittaire” wraca!

Neil wszedł na podest anteny satelitarnej i wskazał wyciągniętą dłonią na północny zachód. Francuska korweta znajdowała się nie dalej jak o milę. Jej zgrabny groźny dziób był wycelowany w „Diugonia”. Kapitan Wu kontaktował się z mostka z załogą w maszynowni. Zrezygnowany, opierał dłonie na relingu, jakby pogodził się z tym, że podpalenie zbiornika z benzyną przez dywersantów oznacza bezsensowną eskalację akcji protestacyjnej i prowadzi do natychmiastowego zajęcia trawlera oraz aresztowania jego kapitana. Kimo zakradł się kilkakrotnie na atol i opowiadał, że francuska baza wojskowa obejmuje zaledwie rejon pasa startowego – liczy jakichś trzydziestu żołnierzy, mieszkających w namiotach rozbitych pod palmami, gdzie nie dociera fetor rozkładających się na plaży ryb i albatrosów. Te ostatnie Francuzi nadal zabijali, choć nie wiadomo z jakiego powodu. „Champlain” sunął przez rafę do miejsca w lagunie, gdzie zwykle zarzucał kotwicę, pozostawiając utarczkę z trawlerem korwecie. Neil pomknął do dźwigu na rufie, czekając wraz z Filipińczykami na pojawienie się na wodzie ślizgacza. Pożar zbiornika z benzyną dogasał, a wyspę zasłaniała kurtyna strzępiastego dymu. Chłopiec wsłuchiwał się w odgłosy mozolnej pracy starych silników krewetkowca i zaklinał los, żeby pokrywająca kadłub trawlera blacha zdolna była wytrzymać uderzenie ostrego dzioba „Sagittaire’a”.

Nagle z rafy wyskoczył ślizgacz, eskortowany przez dwie łodzie gumowe. Kredowa twarz doktor Barbary jaśniała jak latarnia na tle pogrążającego się w mroku wybrzeża. Rozgorączkowana lekarka spoglądała na Monique, podtrzymując ją, gdy ta wymiotowała za burtę, osłabiona atakiem morskiej choroby. Po chwili burty trzech łodzi już ocierały się o siebie przy trawlerze. Ich pasażerowie, o płonących z podniecenia policzkach, przekrzykiwali się, przypominając swym zachowaniem grupę rozhukanych studentów powracających z wycieczki.

– Neil! Szkoda, że cię z nami nie było! – Lekarka wspięła się po schodkach na pokład i chwyciła chłopca w ramiona. – Monique wysadziła w powietrze zbiornik z benzyną! Cała wyspa stanęła w ogniu! Jesteś z nas dumny?

– Jestem dumny z pani, doktor Barbaro.

– Dobrze. Chcę, żebyś był. Pamiętaj, my pierwsi zjawiliśmy się na atolu.

Obejmując Neila w pasie, spoglądała w radosnym upojeniu na zalegający nad wyspą dym, który snuł się wśród palm jak prześladujące je, natrętne widmo.

Filipińczycy wciągali ślizgacz na statek, a Carline i Kimo czekali w łodziach na swoją kolej, zaciskając uniesione dłonie. Oczy wszystkich były zwrócone na prującą fale korwetę. Znajdowała się teraz zaledwie osiemset metrów od „Diugonia”. Poirytowana na siebie Monique wciąż wymiotowała, tym razem na kamizelkę ratunkową, której żółte poduszki znaczyły plamy czerwonego wina, wypitego wcześniej dla kurażu. Profesor Saito i jego pobladła żona przyciskali się do kadłuba ślizgacza, jakby doskwierała im świadomość, że po raz pierwszy w życiu przestali panować nad emocjami. „Sagittaire” wziął kurs dokładnie na „Diugonia”. Francuski kapitan nie krył, że zamierza go staranować. Z komina krewetkowca waliły spaliny, a kapitan Wu grzmiał do załogi maszynowni: „Naprzód!”, „Cała naprzód!”. Fale zniosły trawler z drogi korwety, lecz jej kapitan natychmiast skorygował kurs. Na mostku „Sagittaire’a” wyły syreny, a reflektor sygnalizacyjny oślepił załogę „Diugonia”, gdy francuski okręt wojenny zrównał się z trawlerem i pędził obok niego, spychając go swym ciężkim kadłubem z obranego kursu. Pod wpływem uderzenia pokrywająca trawler blacha zaskrzypiała przeraźliwie i od statku odpadła część relingu na sterburcie, a drewniane schodki zaburtowe zostały rozbite w drzazgi. Silna fala powstała po przepłynięciu korwety wywróciła łódź Kima. Hawajczyk pływał w morskiej kipieli, usiłując złapać wyciągniętą rękę Carline’a. Od komina trawlera odpadł pancerz ołowiowej farby i roztrzaskał się o pokład.

Neil, Monique i doktor Barbara stali wśród tych szczątków, ogłuszeni przez ryk silników i syren korwety, zawracającej, żeby ponowić atak. Pierwsi doszli do siebie Bracewellowie. Ich kamera już rejestrowała uszkodzenia statku i sylwetki otumanionych uczestników akcji protestacyjnej. Neil trzymał się anteny satelitarnej. Usiłował obliczyć, w ciągu jakiego czasu udałoby się wszystkim dotrzeć do wyspy. Wraz z przypływem przedostaliby się na rafę, ale ile osób było w stanie pokonać więcej niż pięćdziesiąt metrów?

Doktor Barbara wdrapała się na tratwę ratunkową na dziobie trawlera i wykrzykiwała obelgi pod adresem zrównującej się z nimi załogi korwety.

– Assassins! Salauds! Zastrzel mnie, kapitanie!

Odgarnęła z ust włosy, mokre od bryzgającej wkoło wody, odsłaniając silne stłuczenie nad górną wargą, i pomogła Monique wejść na tratwę.

Głos byłej stewardesy paraliżował gniew. Spojrzała na swoją poplamioną wymiocinami kamizelkę ratunkową. Zapinanie i odpinanie tego ochronnego stroju tyle razy demonstrowała pasażerom samolotów. Szarpnęła za nylonowe paski i rzuciła kamizelkę na pokład, po czym uniosła podkoszulek, pokazując prawą pierś marynarzom z korwety, stojącym ze znudzonymi minami na mostku. Gdy „Sagittaire” przemknął obok trawlera, sygnalizując kapitanowi Wu polecenie wyłączenia silników, Monique odwróciła się do nadlatującego śmigłowca i zaczęła krzyczeć na młodziutkiego pilota jak rozwścieczona matka. Kapitan trawlera, nie zważając na żądania dowódcy korwety, wziął kurs na otwarte morze, wskutek czego łodzie gumowe musiały pokonywać wysokie fale. Kimowi udało się uczepić mijającej go łodzi, z której Wcześniej wypadł, przyciągnąć ją do siebie silnymi rękami i wdrapać się do środka. I on, i Carline usiedli okrakiem na silnikach zaburtowych, mknąc w bryzgach wody. Neil spodziewał się, że wyczerpany Amerykanin zaraz straci równowagę, jednak lata uczestnictwa w regatach motorówek w Kennebunkport zrobiły swoje: David miał mocne mięśnie ud i wspaniały refleks.

Podejmując trzeci atak na trawler, kapitan korwety wziął odpowiedni kurs i ruszył na otwarte morze.

Mark Bracewell opierał się o sięgający mu do pasa reling trapu rufowego, trzymając w górze kamerę, a obok niego przestraszony Pratap nagrywał ryk syren.

– Neil, wracaj! Zostaw kręcenie filmu! – krzyknęła doktor Barbara, bo korweta zrównała się z trawlerem, uderzając w niego w oślepiającym blasku świateł sygnałowych.

Gdy rufa „Sagittaire’a” mijała dziób „Diugonia”, kosząc zewnętrzną krawędzią platformy dla śmigłowca pokład przy ster burcie krewetkowca, trap rufowy został wyrwany z jego metalowej podstawy. Wodny wał zrzucił Bracewella pomiędzy uderzające o siebie kadłuby i cisnął go do kilwatera pozostawionego przez trawler. W świetle lamp sygnałowych Neil zobaczył, jak uszkodzona kamera uderza o rufę korwety i wpada do oceanu.

Kapitan Wu kazał wyłączyć silniki i „Diugoń” podryfował ku rafie. Wszyscy stali na rozkołysanym pokładzie wśród szczątków połamanego relingu i spoglądali na ciemne morze sto metrów za trawlerem, gdzie spoczywała kamizelka ratunkowa Bracewella, z której uszło powietrze. Profesor Saito i Pratap trzymali oszalałą Janet, po tym jak usiłowała skoczyć z rufy do oceanu. Śmigłowiec zaczął się oddalać, jakby pilot nie chciał już dalej uczestniczyć w konfrontacji, ale został wezwany sygnałem z korwety i krążył nad miejscem, gdzie pływała kamizelka. Monique uspokajała łkającą reżyserkę, przyciskając jej głowę do obnażonej piersi, a Kimo i Carline włączyli silniki łodzi i ruszyli ku wodnemu kręgowi, wyciśniętemu na powierzchni przez wywołany ruchem śmigłowca prąd powietrza zanieczyszczonego dymem i spalinami. Neil czuł odór rozkładających się na plażach atolu ciał albatrosów. Spoglądał na wieże obserwacyjne atomowego poligonu – giganty oczekujące, by odegrać swoją rolę w potyczce, w której śmierć zbiera obfitsze niż teraz żniwo. Po chwili rozejrzał się za doktor Barbarą, w obawie że również ona przepadła w oceanie, ale stała samotnie przy antenie satelitarnej, odwrócona plecami do śmigłowca i łodzi gumowych. Patrzyła na kapitana „Sagittare’a” z tym samym wyrazem twarzy, z jakim spoglądała na francuskiego sierżanta, gdy Neil leżał z przestrzeloną stopą na pasie startowym atolu.

V

Wyspiarze

Dwusilnikowy piper przygotowywał się do lądowania. Pilot krążył nad laguną, spoglądając na pokryty koralowym piaskiem pas startowy i na popękany zbiornik z benzyną, z którego wciąż wydobywał się czarny dym, zasłaniając pobliskie drzewa. Na skraju pasa stał pluton francuskich żołnierzy. Patrzyli na plażę pokrytą śniętymi rybami i martwymi albatrosami, zakopywanymi w piasku przez członków załogi „Sagittaire’a”. Gdy nadleciał piper, wzniecając nad pasem tumany koralowego pyłu, odsunęli się. Pył, biały jak arktyczny śnieg, osiadł na pióropuszach palm, które wyglądały teraz jak specjalnie spryskane farbą w związku z tragiczną śmiercią Marka Bracewella, którego właśnie grzebano.

Neil stał przed kościółkiem, pomiędzy Kimem i doktor Barbarą. Miał przerzucony przez ramię transparent ze sloganem: „Ratujmy albatrosy.” Wsłuchiwał się w łkania Monique i miotane przez nią przekleństwa. Odepchnęła Carline’a i Saitów, gdy ci chcieli ją pocieszyć. Obserwował pipera lądującego na drugim krańcu pasa startowego, świadom, jak wszyscy pozostali uczestnicy wyprawy, że przylot samolotu oznacza opuszczenie przez nich atolu.

Kilka kroków od Neila spoczywał w otwartym grobie amerykański operator filmowy, w trumnie spowitej we flagę Stanów Zjednoczonych i wymyślnie udekorowanej piórami ze skrzydeł albatrosa. Neil pomógł pani Saito połączyć je w ozdobny pas i cieszył się, że ciało Bracewella będzie spoczywało wśród dzikich ignamów i batatów, na cichym cyplu górującym nad diunami, w których kiedyś albatrosy wysiadywały pisklęta. Doskonale pamiętał pogrzeb ojca i niesamowite palenie zwłok w krematorium w północnym Londynie – z trumną na rolkach i zdalnie zasuwanymi portierami. Matka na chwilę straciła oddech, gdy drzwi z drzewa tekowego zostały na krótko otwarte, a następnie zamknięte już na zawsze.

Tu, na wyspie, zwłoki Bracewella znajdowały się przynajmniej blisko albatrosów, które doktor Barbara usiłowała uchronić od zagłady, a miejsce jego wiecznego spoczynku było dostępne dla ludzi z całego świata.

Pod drzewami, obok pipera, stał samolot wynajęty przez francuskich i amerykańskich dziennikarzy. Czekali z kamerami, popijając piwo serwowane przez dwóch stewardów z „Sagittaire’a” w prowizorycznym barze.

Otępiali z powodu śmierci Bracewella członkowie załogi „Diugonia” nie byli przygotowani na to, że w reakcji na wypadek podniesie się na świecie krzyk. Ale traf chciał, że obraz zderzenia korwety z trawlerem został przekazany do studia w Honolulu. Dramatyczna transmisja urwała się w chwili ostatecznego natarcia „Sagittaire’a” na „Diugonia”, aż nadto jasno ukazując mordercze zamiary francuskiego kapitana. Obraz przesłany przez Bracewella, pod wpływem uderzenia wypuszczającego z rąk kamerę, wstrząsnął milionami telewidzów.

Z godną uwagi przytomnością umysłu zapłakana wdowa po operatorze kazała Pratapowi przynieść z kabiny nawigacyjnej zapasową kamerę i z zimną krwią rejestrowała poszukiwania zwłok. A gdy już zostały odnalezione i, zmiażdżone, leżały na pokładzie trawlera, stała obok nich i filmowała osadzanie statku na mieliźnie. Kapitan Wu skrupulatnie Wypełniał przekazywane drogą radiową polecenia miliardera z Honolulu. Następna transmisja urwała się w chwili, kiedy kamera wypadła z drżących rąk wdowy po Marku Bracewellu.

Grupy obrońców praw zwierząt ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej zareagowały na pokazane przez telewizję tragiczne zajścia agresywnymi demonstracjami w Waszyngtonie, Paryżu i Londynie, mimo rezerwy z jaką wcześniej traktowały wyprawę na Saint-Esprit. Francuskie Ministerstwo Obrony, skonsternowane nadgorliwością kapitana korwety i świadome możliwości utracenia przez państwo dochodów z turystyki, zezwoliło uczestnikom wyprawy pozostać na atolu do czasu pochowania tam Amerykanina, na czym bardzo zależało wdowie po nim. Rodzice Bracewella – dentysta z Honolulu i jego żona – zgodzili się na przewiezienie ich z Tahiti na pogrzeb francuskim samolotem rządowym, ulegając perswazji Janet, by skorzystali z uprzejmości władz.

Młodszy oficer z „Sagittaire’a” pomógł pogrążonej w smutku parze wysiąść na pas startowy. Oboje spoglądali w stronę poszarpanych palm przy lagunie, jakby od razu poczuli odór rozkładających się martwych ptaków.

Na ich widok doktor Barbara wysunęła się przed innych i odchrząknęła, usiłując oczyścić gardło z gryzącego pyłu koralowego i oparów po spalonej benzynie. Neil chwycił ją za rękę, w obawie że lekarka wykorzysta tę okazję, by przemówić do obserwujących sytuację dziennikarzy. Ale śmierć Bracewella wyzwoliła ją z agresji. W chwilę po fatalnym uderzeniu, kiedy nie było jeszcze wiadomo, czy Amerykanin utonął, dała z siebie wszystko, żeby uspokoić znajdujących się na pokładzie ludzi. A gdy później załoga korwety zaaresztowała kapitana Wu na mostku osiadłego na mieliźnie „Diugonia”, powstrzymała rozwścieczonego Kima przed wtargnięciem na francuski statek. Carline natychmiast chciał do niego dołączyć, oferując swój chromowany pistolet, lecz doktor Barbara mu go odebrała.

– David, tak nie można. Wiem, jak się czujesz, ale gdybyście ich zaatakowali, stracilibyśmy wszystko, co zyskaliśmy.

– Barbaro! – Carline był zawiedziony, że lekarka po raz pierwszy okazała taką ustępliwość. – Musimy coś zrobić… Francuzi zabili tego nieszczęśnika. Boże wszechmogący, poświęciłem wszystko, żeby tu przyjechać.

– Będziesz musiał poświęcić jeszcze więcej! O wiele więcej niż potrafisz sobie wyobrazić. Mamy za sobą światową opinię publiczną. Dlaczego mielibyśmy zmarnować taką szansę?

– Opinię światową? – Carline odsłonił w uśmiechu kosztowne sztuczne zęby, tak niepodobne do ostrych siekaczy doktor Barbary. – I zyskaliśmy następnego męczennika. Czasami myślę…

– David… Przestań… – Oddała mu pistolet. Na jej górnej wardze widniała zaogniona rana.

Carline jakoś się uspokoił. Jakby szukając schronienia w swoim świecie bogatego człowieka, wycofał się do kabiny nawigacyjnej, do której przeniósł skrzynkę ze smakołykami, koję i walizę, gdy jego kajutę zalała woda. Po tym jak „Diugoń” utknął na rafie i pękł kil, morze wdarło się do maszynowni. Filipińczycy dołączyli do kapitana Wu, przetrzymywanego na pokładzie „Sagittaire’a”, Monique i doktor Barbara umieściły swoje rzeczy w sterówce, a Saitowie obozowali w kuchni – razem ze swoją drogocenną biblioteką poświęconą taksonomii. Ich naukowe magazyny upchnięte były wśród rynek i rondli. Kimo ucinał sobie drzemki w kokpicie ślizgacza, trzymając w zasięgu ręki kije golfowe kapitana Wu, na wypadek zaatakowania pod osłoną nocy przez któregoś z Francuzów. Niemal zasypiająca na stojąco Janet Bracewell przyjęła, za namową lekarki, zaproszenie kapitana korwety do zamieszkania na dowodzonym przez niego okręcie. Zabrała z sobą Pratapa, ale sprzęt filmowy zostawiła w kabinie nawigacyjnej.

Na miniaturowym, zasilanym bateriami monitorze Neil oglądał film nakręcony przez Marka Bracewella podczas akcji dywersyjnej na wyspie. Zobaczył na ekranie gromadkę przejętych swą rolą sabotażystów prowadzonych przez Monique oraz doktor Barbarę, pędzących pasem startowym jak niedzielni komandosi. Wyrzucili race na magazyny, podpalili koktajlami Mołotowa drewnianą obudowę zbiornika z benzyną i wypuścili z bud dwa leniwe jamniki – maskotki pułku, które Monique nazwala zwierzętami eksperymentalnymi. Oszołomieni hukiem i płomieniami eksplozji, a także przestraszeni widokiem mew łapczywie pożerających szczątki zabitych albatrosów, szybko ukryli się wśród drzew. Ku zaskoczeniu Neila nikt nie pilnował bazy. Inżynierowie pracowali na wschodnim krańcu atolu, montując światła sygnałowe dla lądujących samolotów, a kilku żołnierzy wdrapało się na skały, żeby obserwować pojedynek pomiędzy korwetą i trawlerem.

Chłopiec wyłączył monitor i wtedy zauważył stojącego za nim Carline’a.

Amerykanin zdążył obejrzeć ostatnie ujęcie, na którym sabotażyści z przestrachem spoglądali na płomienie buchające z podpalonego zbiornika. Świadczył o tym jego komentarz.

– Jesteś rozczarowany, co, Neil? To nie jest dokładnie to, co spodziewałeś się zobaczyć…

– David?

– Sprawa wygląda całkiem kiepsko… Jak się domyślam, na wyspie nie dojdzie do prób z bronią atomową, ale może doktor Barbara postara się o innego rodzaju eksplozję… tylko dla ciebie.

Uczestnicy pogrzebu otaczali otwarty grób. Kapitan „Sagittaire’a” i dwaj oficerowie z jego załogi stali w cieniu rzucanym przez kościółek, obserwując posępną scenę, fotografowaną i filmowaną przez reporterów z amerykańskich agencji informacyjnych. Ci ostami znajdowali się po drugiej stronie pasa startowego, wycelowując obiektywy kolejno: w butnych Francuzów, w zdeterminowaną doktor Barbarę’ i w pozostałych uczestników akcji protestacyjnej, a także w rozkładające się na plaży pod starymi blokhauzami ciała albatrosów i w wieże obserwacyjne, świadczące o tym, że atol to miejsce przeznaczone do prób z bronią atomową.

Przy trumnie Bracewella pojawił się mały polny szczur, co skłoniło kapelana francuskiej marynarki wojennej do szybszego zakończenia ceremonii. Gdy kapitan korwety krótko przemawiał do wdowy po operatorze i jego rodziców, grób zasypywano. W ostatnim geście rozpaczy trójka krewnych zmarłego wyciągnęła ręce w stronę niewidocznej już trumny, po czym udała się pasem startowym do oczekującego pod drzewem pipera. Uczestnicy pogrzebu zaczęli się rozchodzić. Profesor Saito spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na pokryte białym pyłem drzewa i ruszył na plażę, a za nim nachmurzona pani Saito. Bambusową laską rozpędzał żarłoczne mewy, rozszarpujące szczątki albatrosów. Monique pobiegła za kapitanem „Sagittaire’a”. Jej pełen nienawiści głos został zagłuszony warkotem podchodzącego do lądowania śmigłowca. Niebawem francuski oficer znalazł się na dowodzonej przez siebie korwecie, a jego młodszy rangą zastępca nadzorował odlot pipera.

W dziesięć minut po zakończeniu ceremonii doktor Barbara nadal stała nad grobem, jakby czuwanie przy tych „drzwiach” do wieczności stanowiło dla uczestników wyprawy jedyną możliwość uniknięcia odpowiedzialności za wtargnięcie na wyspę. Na przystani z włączonym silnikiem cumowała motorówka z wyposażenia korwety. Francuscy żołnierze mieli nią zawieźć uczestników wyprawy na „Sagittaire’a”. Doktor Barbarę i jej towarzyszy zamierzano przetransportować do Papeete, gdzie oczekiwał na nich akt oskarżenia o nie znanej jeszcze treści, przygotowany w Paryżu przez Ministerstwo Obrony.

– Doktor Barbaro… – Neil usiłował przywrócić lekarkę do rzeczywistości. Uderzyła go jej bladość. – Co teraz będzie? Francuzi wygrali.

Przytuliła głowę Neila do swojego ramienia i przesunęła mokrym rękawem po jego policzku. Jej łzy pachniały pożyczonym od Monique tuszem do rzęs.

– Oni nie mogą wygrać. Nigdy nie wygrają. Pamiętaj o tym.

– Musimy opuścić wyspę… Tak uzgodnił francuski kapitan z profesorem Saito. Doktor Barbaro, co pani zamierza zrobić?

– Nie wiem. Nie potrafię w tej chwili myśleć…

Neil czuł na skórze oddech doktor Barbary, słyszał, jak ciężko wzdycha. Zwiesiła głowę, jakby pod wpływem śmierci Bracewella zwiotczały silne mięśnie jej szyi. Podobnie jak Neil zdawała sobie sprawę, że jej nadzieja na uratowanie albatrosów została pogrzebana wraz z amerykańskim operatorem filmowym.

– Moglibyśmy pracować dla Irvinga w jego morskim rezerwacie – zasugerował. – Chyba przełożę plan przepłynięcia Kaiwi na przyszły rok.

– Neil, twoja matka na pewno zażąda, byś przyjechał do Atlanty. Czy będzie ci mnie brakowało? I kto będzie mi pomagał?

– Znajdzie pani kogoś, doktor Barbaro.

Wbrew sobie czuł się za nią odpowiedzialny.

Francuscy żołnierze nie mogli się doczekać odprowadzenia uczestników wyprawy do motorówki, a kilku członków załogi „Sagittaire’a”, którym za jakieś przewinienie kazano zakopać szczątki albatrosów, przestało udawać, że to robi. Zaczęli obrzucać się rozbitymi jajami. Wystartował ostatni z samolotów z dziennikarzami, obsypując drzewa koralowym pyłem. Nad uwięzionym na mieliźnie „Diugoniem” zniżył lot i zatoczył kółko, po czym wziął kurs na Tahiti. Niebawem zasłoniła go wydobywająca się z komina „Sagittaire’a” para.

– Doktor Rafferty… – odezwał się Carline. Dekorował krzyż na grobie Bracewella kwiatami blumelii, które zerwał z krzewu przy kościółku. – Niech pani poprosi wszystkich, żeby tu przyszli.

– O co chodzi, David? Przecież wyjeżdżamy.

– Chciałbym powiedzieć kilka słów. Nie znałem Marka zbyt dobrze, ale pragnąłbym zostać wysłuchany… Może przyniesie to pożytek.

– W porządku… Profesorze Saito, Monique… David chce nam coś powiedzieć.

Stanęli wokół grobu; Amerykanin spoglądał na Monique gładzącą krwistoczerwone kwiaty na krzyżu i czekał na stosowny moment. Skrzyżował długie ręce na brzuchu, tak że dłonie spoczęły na przyrodzeniu. Przypominał tego Davida Carline’a, który przemawiał do nawróconych tubylców w Afryce czy w Ameryce Południowej. Z powodu wiatru jego głos ledwie docierał do zebranych.

– Zanim stąd odjedziemy, pomyślmy o Marku i o nas samych. Wbrew temu, co sądzi większość, śmierć człowieka wcale go nas nie pozbawia. Natura w swojej mądrości wprowadziła ją po to, żebyśmy pojęli sens życia. Nie stanowimy anonimowego oceanu, lecz każdy z nas jest wyspą – tak sarno rzeczywistą jak Saint-Esprit, a śmierć to cena, jaką płacimy, żeby bezpowrotnie nie pogrążyć się w otchłani większej niż ocean. Mówiąc jeszcze inaczej, tak samo jak Kimo jesteśmy wyspiarzami – ja, Barbara, Monique, profesor Saito, Miko, a zwłaszcza młody Neil, który marzy o innej wyspie niż ta, na której się znaleźliśmy. Mark Bracewell żył dwadzieścia siedem lat, ale jego wyspa nadal istnieje w oceanie czasu i przestrzeni…

Zakłopotany Neil czekał niecierpliwie, żeby Carline skończył swoją homilię. Głos Amerykanina zdradzał wielkie poruszenie emocjonalne i chłopiec zastanawiał się, czy przypadkiem ten mężczyzna nie dołączał do misjonarzy po to, by dać upust swojemu osobliwemu zamiłowaniu do wygłaszania mów pogrzebowych. Być może ci, którzy umarli na śpiączkę afrykańską, kwashiorkor, żółtą febrę czy malarię sprawili, że nękany przez poczucie zagrożenia bostoński arystokrata po raz pierwszy w życiu zyskał nad ich grobami pewność siebie i samoświadomość. Bo w swoim mniemaniu to nie tubylców kolonizował w którymś z krajów trzeciego świata, lecz śmierć.

Gdy do miejsca wiecznego spoczynku Marka Bracewella zbliżył się francuski podoficer, doktor Barbara trąciła Neila łokciem.

– W porządku. Idziemy. Sądzę, że David skończył. Ale wrócimy tu.

W drodze do motorówki odważnie wypowiadała słowa oburzenia pod adresem Francuzów, potrząsając głową na widok martwych albatrosów i wież obserwacyjnych. Neil Wyobrażał sobie powściągliwe powitanie uczestników wyprawy w Honolulu i już widział, jak lekarka zabiega o podjęcie na nowo zakończonej fiaskiem krucjaty, opuszczona przez sponsorów, którzy rychło znajdą sobie inne obiekty pomocy. Kimo z pewnością ponownie zwiąże się z ruchem na rzecz utworzenia królestwa Hawajów, Monique zaś nadal będzie broniła zagrożonych niedźwiedzi. Tylko doktor Barbara, ubrana w zniszczoną sukienkę, zacznie na powrót odwiedzać hotele w Waikiki, dźwigając torbę wypełnioną pogniecionymi ulotkami.

Wziął ją za rękę, czując pod palcami odciski na jej zniszczonej dłoni. Wciągnął do płuc nieświeży zapach jej ciała i pomyślał o czymś, co już wcześniej zakiełkowało w jego głowie – o tym, że być może mógłby się z nią ożenić, byle tylko zapewnić jej bezpieczeństwo.

– Doktor Barbaro…

– Słucham, Neil?

– Chciałem coś pani powiedzieć… o nas.

– Więc mów. Na pewno będzie to dla mnie zaskakujące.

Spoglądał na horyzont, szukając natchnienia. Omijał wzrokiem szary groźny dziób „Sagittaire’a”, z którego po zderzeniu z „Diugoniem” odpadła w kilku miejscach farba. Gdy zbliżyli się do rafy, zobaczył za trawlerem kładący się na falach biały żagiel. Za nim były trzy następne – gnane przez wiatr prosto na Saint-Esprit.

– Wsiadaj, Neil. Czas opuścić wyspę.

– Może nie, doktor Barbaro… – Wskazał ręką zbliżający się jacht.

Na mostku korwety już świecił się reflektor sygnalizacyjny, a z pasa startowego poderwał się śmigłowiec, biorąc kurs na morze. Wszyscy patrzyli w tamtą stronę. Kimo stanął w motorówce, odpychając francuskich marynarzy, gdy kazali mu usiąść. Jego baseballowa czapeczka wpadła do wody. Monique przerwała jadowitą przemowę do znajdujących się na przystani żołnierzy, a profesor Saito wyciągnął rękę żony w stronę rafy. Zza rozjaśnionej słońcem mgły wyłoniła się flotylla małych statków. Płynęły ku wyspie.

– Neil, obudź się! – Carline przebiegł obok nich, wskazując na ocean jak obłąkany magik. – Barbaro, na litość boską, otwórz oczy!

– David, o co chodzi?

– Już nie jesteś sama. Spójrz… Świat pospieszył na ratunek albatrosom.

VI

Widok z wieży obserwacyjnej

Neil, zmykaj! Pochyla się!

David Carline przekrzykiwał warkot silnika buldożera, ostrzegając chłopca zbiegającego z masywu skalnego drogą zbudowaną przez francuskich inżynierów. Neil oddychał z trudem, po tym jak wspiął się na maszt radiowy, z okręconą wokół pasa liną holowniczą, a następnie, zszedłszy w pośpiechu, potknął się o próchniejącą palmę karłowatą. Przyciskał do kolan pobrudzone rdzą dłonie i łapał powietrze, starając się dostosować pracę płuc do forsownego biegu. Carline jechał na wstecznym przez pas startowy, a postrzępiona lina, widniejąca nad baldachimem drzew, napinała się coraz mocniej. Wysmykujące się z niej sznurki podrygiwały na wietrze. Kimo w ciągu kilku godzin przepiłował piłą do metalu trzy stalowe podpory masztu – tego widocznego symbolu francuskiej dominacji na Saint-Esprit – jednak jego zamiar przewrócenia delikatnej konstrukcji nie powiódł się. Hawajczyk nie zdecydował się wspiąć na maszt i założyć linę, w obawie iż pod wpływem jego ciężaru konstrukcja mogłaby się zawalić. Neil, chcąc zrobić wrażenie na Davidzie, który zarekwirował buldożer i ochrzcił go mianem wydmowego powoziku, bez chwili wahania zaproponował, że zastąpi Kima przy obalaniu masztu. Nie zważając na pokaleczone łydki, wspiął się na wysokość światła ostrzegającego dla samolotów i założył linę.

– Kimo, gdzie jest chłopiec? Neil, przewraca się!

Nadwerężona konstrukcja skrzypiała żałośnie. Neil dotarł do końca drogi i popędził przez paprocie na pas startowy. Rdza z jego rąk pocętkowała lilie i kwiaty powoju, rosnące wokół obozu.

Gdy maszt został wyrwany z betonowej podstawy i zaczął się przechylać, buldożer nabrał rozpędu i jego gąsienice sunęły teraz szybciej w koralowym pyle; zebrani na plaży ludzie pod wodzą doktor Barbary klaskali i wiwatowali. Car linę stał w szoferce, manewrując dźwignią hamulców. Jego nadzwyczaj ruchliwe dłonie przypominały dłonie jarmarcznego organisty, zmagającego się z opornym instrumentem. Panterka Amerykanina była przepocona i poplamiona smarem, ale oczy błyszczały mu tak samo, jak wtedy gdy po raz pierwszy kierował buldożerem, rozwalając wzniesione przez Francuzów baraki. Nie uszło to uwagi Neila.

Dotarł pasem startowym do wieży obserwacyjnej, w chwili gdy maszt osuwał się na ziemię już tylko pod wpływem własnego ciężaru. W końcu metalowa konstrukcja runęła na zbocze, powalając drzewa i wzniecając tumany kurzu oraz podrywając do lotu chmary owadów. Uderzyła w występ zastygłej lawy i spowodowała jego pęknięcie.

Gdy Carline holował przez pas startowy górną część masztu niczym szczątki pokonanego olbrzyma, wyrósł przed nim rząd czapeczek baseballowych i słomkowych kapeluszy. Ludzie podbiegli do masztu i ustawili się w kolejce, chcąc rozdeptać światło ostrzegające dla samolotów. Miażdżyli butami jego kwarcowe soczewki, jakby niszczyli oko cyklopie, które śledziło ich podczas trzytygodniowej okupacji Saint-Esprit. Neil dobrze wiedział, że powalenie masztu to coś więcej niż tylko zwycięstwo moralne. Blokując szczątkami metalowej konstrukcji pas startowy, zabezpieczali się przed wylądowaniem na wyspie samolotu z oddziałem komandosów.

Nad szczytem skalnego masywu krążyło kilkanaście albatrosów, zaniepokojonych hałasem spowodowanym przez upadek masztu. Trzymały się w bezpiecznej odległości od gwiżdżących na nie ludzi. Neil cieszył się, że te wielkie ptaki zaczęły powracać na wyspę. Leżał na rozgrzanym betonowym sklepieniu wieży obserwacyjnej i uśmiechał się na ich widok. Bez śladu wysiłku unosiły się w parnym gorącym powietrzu. Gdy śmignęły w stronę rafy, nad miejsce gdzie spoczywał uszkodzony „Diugoń”, Neil przez chwilę wypatrywał na niebie samolotu, a następnie zaczął obserwować gorączkową krzątaninę na plaży.

Wolontariusze, posłuszni sugestiom doktor Barbary, ruszyli do zadań, które im przydzieliła. Nie brakowało jej teraz pomocników. W lagunie cumowało ponad dwadzieścia jachtów i oceanicznych krążowników. Ich załogi paliły się do obrony wyspy przed atakiem francuskiej marynarki wojennej. Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie należy się go spodziewać, ale wszyscy uważali, że będzie to demonstracja siły, mająca odstraszyć ekologów od przyszłych wypraw na Saint-Esprit. Większość sympatyków działalności doktor Barbary, którzy przypłynęli z Tahiti i z Markizów, to byli Francuzi, co czyniło z nich szczególnie atrakcyjne obiekty ataku policyjnych pałek i gazu łzawiącego. Niejeden mógł oberwać, a w przypadku osób starszych wiekiem należało się liczyć z poważnymi konsekwencjami dla zdrowia.

W odległości sześciu metrów od Neila pracowało sympatyczne małżeństwo Australijczyków – emerytowany major Anderson wraz z żoną. Oboje byli dobrze po sześćdziesiątce. W identycznych słomkowych kapeluszach na głowach cierpliwie układali z cementowych płyt miniaturowy akwedukt, którym miała popłynąć do zbiornika przy pasie startowym woda ze strumienia. Ze spokojem znosili upał i moskity, nigdy się nie skarżąc. Lubili Neila. Przypłynęli na Saint-Esprit z Papeete swoim jednożaglowym stateczkiem, przywożąc dla uczestników wyprawy żywność i lekarstwa. Neil bał się o nich. Zastanawiał się, jak długo wytrzymają hałaśliwe zachowanie francuskich aktywistów ruchu obrony środowiska, którzy przypłynęli szkunerem „Croix du Sud”, gotowi zrobić wszystko, co było w ich mocy, żeby sprowokować żołnierzy. Grupa złożona z sześciu muskularnych mężczyzn i trzech młodych elokwentnych kobiet wypełniała zacumowany na przystani frachtowiec odłamkami skalnymi i cementowymi płytami, zwożonymi z plaży naprędce skleconym wózkiem. Francuscy aktywiści zamierzali zatopić ten statek w najszerszym z przecinających rafę kanałów, żeby uniemożliwić wpłynięcie do laguny „Champlainowi”.

Neila wciąż zastanawiało, dlaczego żołnierze z francuskiej floty wojennej opuścili Saint-Esprit. Podczas pierwszego trudnego tygodnia po pogrzebie Bracewella panował na wyspie niechętnie zawarty rozejm, a uwagę obu stron pochłaniał, hamując zawziętość, poważny wyciek ropy z „Diugonia”, gdyż po dwóch dniach od osadzenia krewetkowca na mieliźnie wzburzone fale uszkodziły jego zbiorniki z paliwem. Tak czy owak stary trawler spełnił swoją rolę.

Oprócz trzech jachtów, które przybyły, gdy doktor Barbara znajdowała się o krok od zatrzymania na pokładzie „Sagittaire’a”, jako organizatorka akcji dywersyjnej, tego samego dnia po południu przypłynęło jeszcze sześć statków. Uczestnicy wyprawy rozpoczęli strajk okupacyjny na plaży, a członkowie załóg jachtów ochraniali ich przed zbitymi z tropu żołnierzami, stając kordonem naprzeciw uniesionych pałek. Niektórzy przekazywali za pomocą radiostacji poruszające relacje z miejsca zdarzeń. Trzeszczące krótkofalówki przywodziły na myśl ostatnie przekazy z obleganego Dien Bień Phu. Obrońcy wyspy donosili, że doktor Barbara przebywa wraz z grupką zwolenników na skażonej ropą plaży, wśród szczątków otrutych albatrosów, zagrożona ostrzałem ze strony zniecierpliwionej załogi korwety. Jednak ku ogólnemu zaskoczeniu znużony kapitan „Sagittaire’a” nie podjął próby aresztowania uczestników akcji protestacyjnej, a żołnierze wrócili do obozu przy pasie startowym. Później na wyspę dotarła wiadomość, że z powodu zajść, do jakich tu doszło, wygwizdano i lekko poturbowano premiera oraz kilku członków jego gabinetu podczas mityngu wyborczego w Paryżu. Nadeszła też informacja, że francuski ambasador w Waszyngtonie został wezwany do Departamentu Stanu w związku ze śmiercią Marka Bracewella.

Tymczasem grupka „okupantów”, zatykająca sobie nosy z powodu smrodu ropy i śniętych ryb, zamieszkała w skleconych naprędce szałasach, przenosząc do nich rzeczy z „Diugonia” – meble z kabiny nawigacyjnej, zapasy z kuchni okrętowej, zdemontowane koje i sprzęt wideo. Wszystko to Kimo i Car linę przetransportowali łodziami. Monique bez wytchnienia przemierzała pas startowy, wymyślając żołnierzom, którzy czytali pisma pornograficzne i nie dawali się sprowokować. Profesor Saito skatalogował kilkanaście gatunków roślin i zwierząt, zagrożonych z powodu wycieku ropy, a jego żona i doktor Barbara kąpały unieruchomione przez ropę ptaki morskie w wodzie z dodatkiem detergentu czyszczącego pióra. Neil podawał im zdychające stworzenia, które oblepiała kleista maź; stwierdził wtedy, że usta lekarki znowu są owrzodzone. Po spędzeniu trzech zimnych nocy na plaży popłynął do najbliższego jachtu – kecza należącego do nowozelandzkiego inżyniera i jego żony. Zatroskani losem uczestników wyprawy, pozbawionych wskutek zalania trawlera większości zapasów, wyprawili chłopca z powrotem na wyspę łódką z dużym kartonem owoców; przysłali też witaminy i środek odstraszający moskity. Doktor Barbara była zbyt rozkojarzona, żeby im podziękować. Leżała w milczeniu na czarnym piasku i zrywała naskórek z odcisków na dłoniach, jakby myślała o tym, że jej spełnione marzenie o pobycie na wyspie czeka krótki żywot, i godziła się z faktem, iż niebawem Francuzi będą mieli dość okupantów i tylko czekają, by ustała wrzawa wokół całej sprawy, wzniecana przez światowe media. Nawet David Carline stracił wiarę. Siedział na plaży przy swojej skrzynce ze smakołykami, w otoczeniu martwych ptaków, i unikając wzrokiem twarzy Monique, wręczał Neilowi ostatnie z puszek, a ten przekazywał je kolejno uczestnikom wyprawy. W milczeniu jedli pasztety, trufle, foie gras, wyszukane gatunki serów i marynowane jaja. Potem Amerykanin udał się na przystań pod pretekstem przekazania wiadomości dla żony za pośrednictwem radiostacji – w rzeczywistości chciał się zorientować, jaka jest możliwość dostania się do Papeete. Jednak gdy nazajutrz rano obudzili się w zimnej mgle, sięgającej po korony drzew, odkryli, że Francuzi opuścili atol.

W nocy przypłynęły trzy kolejne jachty, zarzucając przy rafie kotwice. Ich załogi rozglądały się za korwetą. Ale zarówno „Sagittaire”, jak „Champlain” opuściły pod osłoną ciemności wody przybrzeżne Saint-Esprit. Zniknęli również inżynierowie i żołnierze strzegący pasa startowego, wywożąc z atolu jamniki, broń i zapasy żywności. W ciągu jednej nocy wyspa stała się sceną, z której aktorzy zeszli w połowie spektaklu, zabierając ze sobą pełny tekst scenopisu.

Doktor Barbara, oszołomiona widokiem opustoszałego obozu, poprowadziła grupę na pas startowy. Wraz z ludźmi przybyłymi na jachtach przeszli obok latryn i przez wyłysiałą pod namiotami ziemię, zaśmieconą starymi gazetami oraz opakowaniami po papierosach. Zaglądali do opróżnionych magazynów. Kimo znalazł zwój kabla telefonicznego. Przewiesił go ostrożnie przez ramię, jakby zyskał dostęp do poufnych rozmów przekazanych za pomocą tego skręconego drutu. Wszyscy zachowywali się niczym uczniowie w pustej szkole, choć z niepokojem zerkali na cyklopie oko masztu radiowego. Gdy Neil rzucił kamieniem w okno jednego z magazynów, prysnął nastrój biernie tylko okazywanego zadowolenia z nieobecności Francuzów, do chłopca dołączyła bowiem Monique i pani Saito. W ciągu kilku podniecających chwil zostały wybite wszystkie szyby. Kobiety zachęciły do działania swych współtowarzyszy i przez godzinę pod ich przewodnictwem trwało szaleństwo niszczenia w obozie wszystkiego, co mogło być użyteczne dla powracających żołnierzy. Dopiero gdy Carline uruchomił buldożer i zaczął rozwalać magazyny, doktor Barbara nakazała spokój. Zarumieniona i szczęśliwa wyciągnęła rękę w stronę masztu. Wielki biały ptak z czarnymi piórami na końcach skrzydeł uniósł się znad oceanu i zatoczył szeroki krąg nad masywem skalnym. Pierwszy wędrowny albatros powrócił na Saint-Esprit.

Rozpamiętując to niezwykłe wydarzenie – o którym lekarka tak marzyła – Neil zapadł w drzemkę, a gdy się z niej otrząsnął, zaczął obserwować z betonowego sklepienia wieży żaglujące nad lasem albatrosy. Wypatrywały z powagą masztu, który zniknął. Ich pojawienie się na pustym niebie nad Południowym Pacyfikiem natchnęło na nowo otuchą zarówno doktor Barbarę, jak i tłumnie ściągających na atol wolontariuszy.

Właśnie wpłynął do laguny kecz o srebrzystym kadłubie. Z bocianiego gniazda zwisał transparent z hasłami: „Brawo albatrosy! Brawo doktor Rafferty! Brawo Neil Dempsey!”

Neil przez chwilę nasłuchiwał szczęku łańcucha kotwicy, po czym zszedł z wieży w poczuciu winy, że jest jedyną na wyspie osobą, która w tym momencie nie uczestniczy w dziele odzyskiwania miejsca do życia dla albatrosów. Jak wszyscy inni nieustannie przyłapywał się na spoglądaniu w niebo i wypatrywaniu smugi ciągnącej się za lecącym na dużej wysokości samolotem zwiadowczym. Rząd francuski nie podał w oficjalnym komunikacie przyczyny opuszczenia wyspy przez żołnierzy, ale gdyby nawet wrócili, urządzając demonstrację siły i próbując wypędzić okupantów, to tworzenie tu rezerwatu dla albatrosów byłoby już na tyle zaawansowane, że natychmiast podniósłby się na świecie straszny krzyk.

– Neil, przestań marzyć… – Car linę siedział w szoferce buldożera. Na jego wąskich ustach gościł beztroski uśmiech, a wokół pojazdu unosił się kurz jak kadzidło wokół posągu Buddy. – Teraz bezpieczniej jest żyć rzeczywistością.

– Marzę o albatrosach.

– Po co?… Wróciły przecież na Saint-Esprit.

– Ale chodzi o moje marzenia… Każdy ma swoje własne.

– Nawet Monique i doktor Barbara? Neil, jesteś szamanem… Kiedyś zamieszkasz w lesie z profesorem Saito i będziesz objaśniał znaczenie kierunków wiatru. Zobaczysz.

– Nawet Monique i doktor Barbara mają marzenia, ale może nie ty, David.

Carline zignorował tę złośliwość. Wciąż starał się pozyskać przyjaźń Neila. Chciał go nauczyć kierowania buldożerem, lecz nie znalazło to odzewu. Chłopiec zachowywał rezerwę. Amerykanin znacznie schudł od czasu wypłynięcia „Diugonia” z Honolulu, tak że jego twarz stała się surowa i kanciasta jak wieża obserwacyjna. Tak dalece nie obchodziły go albatrosy, że spędzał czas głównie na przetrząsaniu starych bunkrów. Szukał drutu kolczastego, jakby postanowił przejąć od Francuzów zadanie stworzenia na wyspie bazy wojskowej. Na północnym krańcu pasa startowego stały cztery namioty, ustawione w szereg pod czujnym okiem Carline’a. Podarowała je uczestnikom wyprawy załoga „Croix du Sud”. Amerykanin planował wzniesienie obok kaplicy, kliniki i laboratorium hodowli roślin. Słysząc to, doktor Barbara potakiwała głową jak mechaniczna lalka.

Monique i Saitowie odbierali na przystani przywiezioną w darze przez załogę srebrzystego kecza żywność oraz lekarstwa. Neil zaproponowałby im pomoc, ale zawsze traktowali go jak chłopca na posyłki, bez końca wydając mu jakieś polecenia.

Przeszedł przez pas startowy i skierował się do australijskiego małżeństwa obudowującego plastikowy wąż cementowymi płytami.

Mimo pracy przy akwedukcie Andersonowie pili wyłącznie mineralną z zapasów zgromadzonych przez nich na małym jachcie, jakby rezerwowali wodę z płynącego zboczem strumienia dla doktor Barbary i zespołu jej pomocników. Neil lubił z nimi przebywać. Siedział, mieszając szybko twardniejące cementowe fondue. Cement pozostawili na wyspie francuscy inżynierowie. Był im potrzebny do wybudowania podwodnych fundamentów przystani. Poświęcenie Andersonów sprawie rezerwatu – jakkolwiek unikali kontaktów z załogami innych przybyłych na wyspę jachtów – robiło na nim wrażenie. Jak zauważyli kiedyś Bracewellowie, domniemanych wybawicieli albatrosów łączyło ze sobą niewiele wspólnego – oprócz nieokreślonej tęsknoty za mitycznym ptakiem.

– Neil, jesteś głodny? – Pani Anderson odłożyła kielnię i zaczęła szperać w wiklinowym koszyku. – Przynieśliśmy dla ciebie puszkę ryb.

– Dziękuję, pani Anderson. Zjem je później.

– Zjedz od razu. Nikt cię nie zobaczy. Wszyscy są tacy zajęci. Z pewnością jesteś głodny po tej wspinaczce na maszt.

– Zawsze jestem głodny. – Przeczytał etykietkę na puszce. – Zdaniem doktor Barbary nie powinniśmy łowić ryb w lagunie. Uważa ją za część rezerwatu.

– To wielkoduszne podejście. Ośmielam się twierdzić, że słuszne. – Major Anderson wcisnął Neilowi do ręki otwieracz. – Zjedz tu tę rybę. Gdzie indziej chyba kłułbyś innych w oczy.

Neil z rezerwą wetknął plastikowy widelec w mazistą makrelę, ale wspomnienie aromatycznych sardeli z „piknikowego koszyka” Carline’a, którymi delektował się na plaży, pobudziło jego apetyt. Wody laguny roiły się od karmazynów, anoplopom i terpug amerykańskich, które wiele osób spoza ścisłego grona – jeszcze nie poddanych indoktrynacji doktor Barbary – piekło wieczorami nad ogniskiem.

– Sposób, w jaki pan Carline zwalił maszt… – Pani Anderson odpędziła muchy. – To był widok. Zdawało mi się, że wyspa stacza się do oceanu albo że to Francuzi lądują.

Neil rzucił pustą puszkę na leśne podszycie.

– A sądzi pani, że wylądują?

– Musimy się z tym liczyć. – Major Anderson zsunął słomkowy kapelusz na tył głowy i spojrzał ku nieustannie krążącym nad wyspą albatrosom. – To poważni ludzie, nie? Ale tyle spraw mają na głowie. Nigdy nie słyszałem, żeby Francuzi oddali coś bez walki. Verdun, Indochiny, Algieria… to historia napisana ich krwią.

– Właśnie to powiedziałem doktor Barbarze – podchwycił Neil. – Ona uważa, że już są nami znudzeni, a ja sądzę, że wrócą tu w ciągu miesiąca.

– Kto wie? – Starszy pan ocenił okiem wojskowego szerokie ramiona Neila. – Kiedykolwiek wrócą, spadną czyjeś głowy, więc uważaj na siebie.

– O tak, Neil – poparła męża pani Anderson. – Będziemy cię strzec, ale nie pozwól, by Kim czy pan Carline Wciągnęli cię do walki z żołnierzami.

– Kochanie… On wie, że nie powinien. Przecież już raz Francuzi do niego strzelali – uspokajał ją major Anderson.

– Ale nie możemy dopuścić, żeby zrobili to ponownie.

Neil, czy myślałeś o wyjeździe do Atlanty? Twoja matka z pewnością martwi się o ciebie. A Louise… Chyba cię potrzebuje?

– Rozmawiałem z nimi przez radiofon na „Croix du Sud”. Powiedziałem, że wrócę, gdy już nie trzeba będzie pomagać doktor Barbarze.

– Ona też cię potrzebuje, ale doktor Barbara należy do osób, które stale potrzebują innych ludzi. Powinieneś sprawdzić, co teraz robi.

– Jest przy brzegu z panią Saito. Płuczą pióra ptakom.

– To się dobrze składa, Neil. – Pani Anderson wyjęła plastikowy widelec z jego ruchliwej dłoni. – Pójdź tam i pomóż im.

– Nie. Ptaki są skazane na śmierć. To strata czasu.

– Neil… – Starsza pani przytrzymała jego niespokojne ręce. – W ten sposób doktor Barbara wyraża żal po nich.

Machając Andersonom, ruszył przez pas startowy na plażę. Lubił to starsze małżeństwo – kolejnych zastępczych rodziców, których regularnie zdobywał, żeby za każdym razem stwierdzić, iż dławi się okazywanymi mu uczuciami. Na Saint-Esprit nie było nikogo w jego wieku. Francuzi z „Croix du Sud” zapraszali go do swego grona. Po wypełnieniu frachtowca odłamkami skalnymi i piaskiem wypoczywali na plaży. Niestety, byli od Neila o dziesięć lat starsi, a poza tym interesowała ich wyłącznie gra w siatkówkę. Minął kościółek i zatrzymał się na małym cmentarzu, gdzie wśród dzikich ignamów znajdował się grób Bracewella. Położył lilię obok wieńca pozostawionego przez ludzi z załóg jachtów i spojrzał na wrak „Diugonia”. Sztorm pozbawił trawler komina i części mostka, a wyciekająca ze zbiorników ropa dryfowała przez plażę do podnóża skalnego masywu. Neil zaczął brodzić w płytkiej przybrzeżnej wodzie, szukając jadalnych krabów i innych skorupiaków. Na szczęście te drobne stworzenia znajdowały się poza zasięgiem wzroku czujnych obrońców praw zwierząt. Z plaży dochodziły głuche odgłosy podbijanej piłki i wesołe okrzyki członków załogi „Croix du Sud”. Pomimo, iż ciężko pracowali, potrafili się również bawić. Zapraszali Monique i inne samotne kobiety z załóg jachtów na biesiady organizowane co wieczór na plaży przy ognisku. Dla nich Saint-Esprit i albatrosy oznaczały rozrywkę, taką samą jak uprawianie sportów wodnych we wczasowym kurorcie.

Jasne niebo i powrót na wyspę ptaków sprawiły, że wszyscy głęboko wierzyli w powodzenie misji. Około czterdziestu wolontariuszy pracowało samorzutnie, bez żadnego dozoru. Karczowali las przy pasie startowym, kopali latryny i zakładali obóz dla uczestników wyprawy. Namiot kuchenny, zapasy słodkiej wody i żywności zapewniały tym ostatnim możliwość przetrwania co najmniej przez miesiąc. Na skutek wycieku ropy z „Diugonia” straciło życie więcej ptaków morskich niż z powodu pobytu na atolu francuskich żołnierzy, ale przynajmniej nad skałami znowu szybowały albatrosy. Mimo tego sukcesu Neil czuł się obco wśród członków wyprawy. Brakowało mu Louise i był zaniepokojony jej depresją. Chciał wrócić na Hawaje, a stamtąd polecieć do Londynu. Zaczynało go oddzielać od Louise coś więcej niż odległość. Dobrze zdawał sobie sprawę, że przebywa na wyspie nie po to, by ratować albatrosy, lecz ponieważ ma nadzieję, iż Francuzi wznowią próby z bronią atomową. Czasami, gdy doktor Barbara lub pani Saito przyłapywały go na wpatrywaniu się w blokhauzy, miał poczucie, iż doskonale wiedzą, co skłoniło go do wzięcia udziału w wyprawie.

Spływająca na plażę ropa utworzyła miniaturową zatokę. Powstał na niej mazisty kożuch – z pociemniałych ptasich piór, śniętych ryb i znajdujących się na plaży śmieci. Stale poruszały nim przybrzeżne fale. Neil wspiął się na piaszczysty stok i ruszył do kolejnej wieży obserwacyjnej. Stała ukryta wśród drzew. W miejscach, w których jej cementowa powierzchnia była popękana, ukazywała się rdza metalowego szkieletu. Nad wyspą górowało dwanaście takich wież, wzniesionych na obwodzie laguny. Wybudowano je w latach sześćdziesiątych jako pomieszczenia dla zdalnie sterowanych kamer. W ciągu pierwszego tygodnia pobytu na atolu Neil dokładnie obejrzał wszystkie wieże, przepływając do nich pomiędzy ławicami piasku. Niestety, wnętrza nie zdradzały najmniejszych śladów przygotowań do prób z bronią atomową. Wieże szczelnie otaczał bujnie rozrastający się las, nadając im wyraz neolitycznych megalitów, wzniesionych przez naukowców-wojowników, owładniętych obsesją geometrii i śmierci. Wejście do wieży zagradzał przywiędły krzew wanilii. Gdy chłopiec przeciskał się obok niego do schodów, wzniecił kurz, osiadający grubą warstwą na liściach. Oparł łokcie na parapecie okna pomieszczenia obserwacyjnego i spoglądał na leżącą przed nim jak na dłoni lagunę, wyobrażając sobie błysk światła o nadzwyczajnej intensywności, mogący pewnego dnia rozjaśnić powierzchnię wody. Patrząc na spokojną lagunę, nie potrafił się uwolnić od myśli o zmarłym ojcu i o poligonie atomowym w Maralinga – ten mit oddziaływał na niego znacznie silniej niż ów związany z albatrosami.

Koło wieży rozległ się śmiech mężczyzny, a po nim śmiech kobiety reagującej kokieterią na usłyszany żart. Neil ruszył do miejsca podglądu kamery – szpary w murze – i wystawiwszy rękę, odsunął liście palmy. Para zeszła ze ścieżki prowadzącej z plaży na pas startowy i spacerowała w cieniu drzew jak nie spieszący się donikąd kochankowie. Mężczyzną był Pierre Bouquet – kapitan „Croix du Sud”, a na co dzień nauczyciel matematyki w lycee w Papeete. Pomagał czyścić z ropy pióra ptaków. Na jego rękach nadal widniały ciemne smugi. Uśmiechał się do kobiety śmiejącej się głośno w reakcji na to, co powiedział, nawiązując bliższy kontakt. Zarazem zerkał na nią z podziwem. To była doktor Barbara. Zdjęła podkoszulek i spacerowała naga do pasa. Na jej lewym ramieniu widniały plamy ropy, ale sprawiała wrażenie, że w tej chwili zupełnie nie zaprząta sobie głowy uśmierconymi ptakami. Uosabiała doktor Barbarę zażywającą odpoczynku, jakiej Neil nigdy dotychczas nie widział. Przypominała mu onieśmielającą go siostrę przełożoną ze szpitala w Honolulu, którą zastał po godzinach pracy w pokoju anestezjologów z kieliszkiem whisky w ręku. Jak zwykle to doktor Barbara mówiła, ale Bouquet słuchał jej z przyjemnością. Nie ukrywał podziwu dla jej piersi, zadrapanych przez agrafki, delikatnie obejmując ją w talii. Wkrótce zniknęli w lesie, a ich głosy zagłuszyło bzyczenie owadów.

Neil opierał się o okienko, przyciskając czoło do zimnego betonu. Usiłował oswoić się z myślą, że lekarka ma jeszcze inne życie poza ratowaniem albatrosów. Chemie traktował ją jak zastępczą matkę, choć, jak sądził, niewiele różniła się od przestraszonej żony pułkownika Stamforda, do tego stopnia pozbawionej pewności siebie, że zmuszona była polegać na mężu nawet w oczywistych drobiazgach. Neil był zły na doktor Barbarę, lecz nie dlatego że wybrała sobie na kochanka jednego z młodych Francuzów, ale ponieważ, wbrew temu co sobie wyobrażał, nie poświęcała się bez reszty albatrosom, zaspokajając równocześnie inne swoje potrzeby i upodobania. Na Saint-Esprit kładła się cieniem nie tylko sprawa ginących ptaków i możliwych w przyszłości prób z bronią atomową. Chłopca olśniła nagła myśl, że musi uchronić wyspę od doktor Barbary.

Jeden z jachtów podnosił kotwicę – jego kliwer już łopotał na wietrze. Rano wszyscy pożegnali się z członkami załogi – amerykańskim komandorem w stanie spoczynku z Honolulu, nazwiskiem Rice, jego żoną oraz córką w średnim wieku, wdową po kanadyjskim pilocie. Oddali uczestnikom wyprawy większość zapasów żywności i postanowili wrócić na Hawaje. Ale ich miejsce miał wkrótce zająć inny statek, bo codziennie jakiś zarzucał w lagunie kotwicę. Jednak Neil żałował, że państwo Rice odpływają. Uczestniczyli w mityngach organizowanych przez doktor Barbarę w Waikiki i odwiedzili go w szpitalu, przynosząc mu publikacje z dziedziny ekologii. W ciągu drugiego tygodnia pobytu na atolu sypiał na ich stateczku, chwaląc sobie moskitierę i wygodną koję. Cała trójka roztropnie pogodziła się z nieuchronnym powrotem francuskiej marynarki wojennej na wyspę i tak samo jak Andersonowie martwiła się o bezpieczeństwo chłopca. Gdy Rice podniósł kotwicę, silnik zawarczał, a śruba wzbudziła słabą falę. Pani Rice spostrzegła Neila na plaży i żartobliwie zasalutowała mu z kokpitu, gdzie córka manewrowała rumplem. Chłopiec pomachał im i wszedł do oceanu. Cofająca się fala pociągnęła go na głębszą wodę. Ożyło odsunięte na plan dalszy marzenie o przepłynięciu Cieśniny Kaiwi. Jednożaglowiec Rice’ów znajdował się w odległości trzystu metrów. Taki dystans Neil pokonywał z łatwością. Cała trójka byłaby uszczęśliwiona, mogąc go zabrać z sobą na Hawaje. Widzieli w telewizji, jak po śmierci Bracewella pułkownik Stamford dodawał żonie otuchy w związku z pobytem jej syna na „Diugoniu”. Chłopiec posuwał się w coraz głębszej wodzie, tak że zimny ocean zakrył już jego uda. Czarny piasek uciekał mu spod pięt, zmuszając do szybszego schodzenia z pochyłości. Worek z ubraniami, wodoszczelnym zegarkiem i innymi osobistymi rzeczami spoczywał w dwuosobowym namiocie, który Neil dzielił z Kimem. Nie było czasu, żeby zabrać bagaż. Poza tym Neil nie potrafiłby wyjaśnić doktor Barbarze, Monique czy profesorowi Saito, dlaczego postanowił wyjechać. Fala uderzyła go w tors i przetoczyła się przez niego, rozbijając o plażę pełną śniętych ryb i martwych ptaków. Rice nastawiał kliwer do wiatru, a silnik nadal chodził na wolnych obrotach. Neil teraz już płynął. Zatrzymał się, gdy następna fala uderzyła go w twarz, po czym ruszył kraulem, w którym był najlepszy.

Kiedy spostrzegła go pani Rice, znajdował się pięćdziesiąt metrów od statku, przepływając przez kilwater.

– Charles… to Neil. Sądzę, że chce…

Przemknęła obok córki na rufę, ale komandor spoglądał przez lornetkę na morze.

W uszach Neila zabębnił jazgot nadlatującego nad wyspę helikoptera, zagłuszając niskie dźwięki wydawane przez silnik jachtu. Załogi statków zakotwiczonych w zatoce wyległy na pokłady. Wszyscy wyciągali ręce w stronę białego, podążającego w kierunku rafy okrętu. Neil chwycił dłoń pani Rice. Amerykanka patrzyła na niego z troską.

– Wracają! Francuzi wracają! – krzyknął jej mąż.

VII

Tęczowi piraci

Francuskie wojskowe buty wryły się w piasek przy głowie Neila. Ich grube profilowane podeszwy pocięły czarne piaszczyste zbocze. Chłopiec odpoczywał po przepłynięciu długiego odcinka, ale uniósł wzrok i spojrzał na panterkę, drogie okulary przeciwsłoneczne i krótko ostrzyżone, jasne włosy.

– David? Wyglądasz jak francuski komandos…

– Pochlebiasz mi, Neil. To miło z twojej strony. Usiłuję zorganizować grupę do obrony wyspy. – Carline zdjął okulary i śledził wzrokiem krążący nad Saint-Esprit helikopter. – Z przykrością stwierdzam, że wszystkich opuścił duch walki.

– Gdzie twój pistolet? I niemiecka kabura?

– W bezpiecznym miejscu. A gdzie miałyby być? Czeka nas prawdziwa bitwa. – Amerykanin zagwizdał wesoło i bez przekonania spojrzał na swój roboczy mundur, który znalazł w skrzyni w jednym z opustoszałych magazynów. – Miło cię widzieć, Neil. Przez chwilę myśleliśmy, że nas opuściłeś.

– Chciałem się pożegnać z państwem Rice. – Chłopiec usiadł. Z jego podkoszulka spadły na piasek ostatnie krople wody. – Przekażą wiadomość ode mnie mojej matce.

– To dobrze. Z pewnością martwi się o ciebie. Ale Francuzi cię nie tkną. Jesteś „chłopcem od albatrosów”.

Neil zrobił marsową minę i spojrzał na horyzont w poszukiwaniu „Sagittaire’a”. Przypuszczał, że korweta czeka w ukryciu na rezultaty powietrznego zwiadu. Za rafą stał na kotwicy okręt desantowy czołgów – ponad stumetrowej długości, z wysokim pomostem na rufie i platformą dla helikoptera. Wyglądał jak monumentalna biała skrzynka z amunicją. Za jego imponującym pomostem mogła się skrywać amfibia lub nawet lekki czołg – gotowe do ataku na wysiadujące jaja albatrosy. I kto wie, czy w jego pancernych barkach nie przewożono broni atomowej i stosownych urządzeń. Tak czy inaczej lądowanie żołnierzy miało wkrótce nastąpić.

Na atol płynął tender, spuszczony na wodę z rufy okrętu, ale nikt z uczestników wyprawy nie próbował go powstrzymać. Na przekór dotychczasowemu zapałowi obezwładniła ich zwiastująca rezygnację bierność, jakby za pomocą telepatii nawzajem paraliżowali u siebie wolę walki. Dali z siebie wszystko i tyle znieśli, żeby postawić stopę na Saint-Esprit, a teraz nie potrafili zewrzeć szeregów i bronić dostępu do skażonego ropą wybrzeża. Poza tym budząca strach obecność okrętu desantowego czekającego na wpłynięcie do laguny u zbyt wielu budziła skojarzenie z D-Day. Doktor Barbara stała pod drzewami przy kościółku, skubiąc w milczeniu owrzodzone usta. Kimo przykucnął obok pnia powalonej palmy i wrzucał do oceanu muszle. Monique i Saitowie wyszli z namiotu kuchennego i ruszyli na plażę. Tylko Andersonowie kontynuowali pracę przy akwedukcie. Członkowie załóg jachtów siedzieli wyczekująco pod markizami. Nawet Bouquet i jego zwykle wojowniczy towarzysze z „Croix du Sud” spoglądali na zbliżający się tender bez słowa komentarza. Czas protestów i propagowania sloganów ekologicznych minął. Neil pomyślał, że wszyscy zachowują się jak dzieci – tak jakby sądzili, że wystarczy wstrzymać oddech, by Francuzi zniknęli.

Na wyspie wylądował najpierw helikopter. Pilot, zadowolony, że nikt jej nie broni, przeleciał nad laguną i zatrzymał maszynę nad spokojną wodą obok przystani. Mały spocony mężczyzna, w zmiętym ubraniu safari i z lornetką na szyi, odpiął pasy bezpieczeństwa i ostrożnie wszedł do płytkiej wody. Ze spuszczoną głową podążał na plażę, gdzie już czekała na niego Monique, skrzyżowawszy ręce na piersiach.

Neil spodziewał się być świadkiem jednego z jej legendarnych wybuchów. Zapewne zamierzała obrzucić intruza obelgami, jednak słuchając go, przy akompaniamencie przytłumionego warkotu śmigła helikoptera, z niedowierzaniem przyłożyła dłoń do ucha, a następnie pomachała do lekarki.

– Barbaro! Podejdź!

– O co chodzi? – Lekarka wspierała się na ramieniu Kima. – Monique, bądź ostrożna…

– Ucieszy cię to, co usłyszysz. – Monique śmiała się po raz pierwszy, od chwili gdy Neil zobaczył ją na pokładzie „Diugonia”. – Chciałabym ci przedstawić pana Kouchnera… Bardzo obchodzi go Saint-Esprit.

– Nie będę z nim pertraktować. – Lekarka wymachiwała rękami, spoglądając na korpulentnego mężczyznę, który usiłował wyżąć wodę ze spodni. – Jaką instytucję reprezentuje? Ministerstwo Obrony?

– Coś jeszcze gorszego… o wiele bardziej złowrogiego… – Monique ze smutkiem pokręciła głową. – Ale dziś rano Pałac Elizejski ogłosił pomyślną dla nas wiadomość… Rząd francuski uznał Saint-Esprit za rezerwat przyrody. Moratorium na próby z bronią atomową zostaje przedłużone… Oświadczenie pana Kouchnera brzmi absolutnie jednoznacznie.

– Ale kogo on reprezentuje? – Zaciskając zęby, doktor Barbara ruszyła do przybysza, a za nią Saitowie. – Zagraniczną służbę dyplomatyczną? Ministerstwo do spraw Kolonii?

– Nie. Club Mediterranee. – Monique informowała z powagą. – Pan Kouchner jest agentem turystycznym. Klub Śródziemnomorski mógłby otworzyć na plaży swój ośrodek…

Wszyscy stali nieruchomo i spoglądali na siebie nawzajem, uradowani jak dzieci. Po chwili lekarka uklękła, zagłębiła dłoń w czarnym piasku i obrzuciła nim dla żartu Monique. Kobiety objęły się i roześmiały z ulgą. Załogi niektórych jachtów płynęły na wyspę szalupami, oczekując, że tender usunie się sprzed rafy.

– Jesteście bezpieczni. Naprawdę – zapewniał uszczęśliwiony Kouchner sceptycznego Carline’a i Saitów. – Saint-Esprit stanowi teraz własność wszystkich ludzi. Było za dużo wrzawy w mediach, za dużo demonstracji. Prezydent zdecydował się na ten wspaniałomyślny gest zwłaszcza z powodu bojkotu w Stanach Zjednoczonych Peugeota i Renault. Poza tym stosunek do ochrony środowiska bardzo liczy się w wyborach do parlamentu…

– Tak po prostu oddali wyspę? – Wciąż nie do końca przekonany Car linę wskazał dłonią na statek. – To co znaczy ten okręt desantowy? Co ukrywa się za jego pomostem? Oddział piechoty morskiej?

– Ktoś znacznie bardziej niebezpieczny… ekipy telewizyjne, dziennikarze, przedstawiciele wydawnictw… nieograniczone w swej potędze siły niszczycielskie. – Uradowany agent turystyczny wyciągnął swoje krótkie ręce, jakby obejmował wyspę. – Wszyscy ciągną na Saint-Esprit.

– Ten okręt desantowy też?

– To „Palangrin”, wysłużony prom samochodowy wynajęty w Papeete przez amerykańskie sieci telewizyjno-radiowe. – Francuz spojrzał z nadzieją na skażone ropą plaże, pełne martwych ptaków i śniętych ryb, jakby oczami wyobraźni widział tu już tubylcze chaty wokół barów-restauracji, sal do uprawiania aerobicu i gabinetów masażu holistycznego. – Francuska marynarka wojenna może się tu zjawić tylko na inspekcję, ale nie za szybko. Śmierć Amerykanina spowodowała absolutny przełom. Przez wiele miesięcy Saint-Esprit będzie należał wyłącznie do was. Odprężcie się. Odpocznijcie!

Tender wiozący pasażerów z „Palangrina” wpłynął do laguny i zacumował na przystani. Na brzeg wyszli dziennikarze i fotoreporterzy, a za nimi ekipy telewizyjne. Już wcześniej wyselekcjonowali najbardziej obiecujące panoramiczne ujęcia niepozornego atolu. Pewna siebie redaktorka francuskiego magazynu mody szybko odnalazła Monique oraz doktor Barbarę i zaczęła przeprowadzać z nimi wywiad, podsuwając im pod nosy magnetofon. Pierwszy stroboskop oświetlił wysokie czoło lekarki i wrzody na skórze głowy, które czujna charakteryzatorka natychmiast przypudrowała. Do końca dnia na wyspie odbywały się w różnych miejscach spontaniczne konferencje prasowe, przy najdrobniejszych okazjach stwarzanych przez kontakt z uczestnikami wyprawy. Bouquet wraz z załogą „Croix du Sud” zainstalował na pasie startowym obok buldożera prowizoryczny bar, łączący funkcję ośrodka kierowniczego z funkcją ośrodka pomocy medycznej. Doktor Barbara i Monique oprowadziły dziennikarzy po wyspie, pokazując im albatrosy wysiadujące wśród diun jaja. Spłoszyły tylko dwie pary, chcąc, żeby zobaczyli gniazda. Ekipa telewizji japońskiej, która uruchomiła małe studio z widokiem na niewzruszone wieże obserwacyjne i wody laguny, gdzie miały być dokonane próby z bronią atomową, przeprowadziła wywiad z państwem Saito. Neil, czekając na swoją kolej, zastanawiał się, czy zaszokować telewidzów z Hiroszimy i Nagasaki podkreśleniem zalet broni atomowej. Nagle poczuł na ramieniu dłoń Carline’a.

– Neil, przestań myśleć o broni atomowej. Raczej powinszuj francuskiemu prezydentowi rozsądku. – Amerykanin upił się na wesoło winem przetransportowanym na ląd z „Croix du Sud”. – Pamiętaj, jesteś jedynym człowiekiem, do którego Francuzi odważyli się strzelać. Nie dopuść, żeby Saitowie przypisali sobie zasługę uratowania wyspy.

– David, może to tylko jakaś sztuczka… Jak dalece wierzysz Francuzom?

– Chyba tak samo jak Brytyjczykom, a może nieco bardziej. Przez jakiś czas będą się trzymali z dala od wyspy, na tyle długo, że zdążymy uratować jeszcze trochę ptaków. Powiedz mi, co ty widzisz z tych wież obserwacyjnych?

– Nic.

– Naprawdę? Jaka szkoda. Szykuje się interesujący eksperyment i nieładnie z twojej strony, że nie śledzisz pracy licznika Geigera, bo z pewnością już zmierzył wzrost napromieniowania.

Na prośbę japońskiego reżysera Neil pokazał postrzeloną stopę. Rozpoczął występ przed kamerami od przesłania pozdrowień matce, pułkownikowi Stamfordowi, pielęgniarkom ze szpitala w Honolulu oraz, na końcu i najbardziej niezdarnie, Louise, która już chyba stawała się wspomnieniem. Zaczerwieniony z zakłopotania, uniósł prawą stopę, żeby pokazać bliznę po kuli, i stał na jednej nodze, podczas gdy operator zachłannie filmował uszkodzoną tkankę.

Gdy po zakończeniu nagrania spodlał doktor Barbarę, uśmiechnęła się do niego promiennie jak aktorka odtwarzająca w spektaklu teatralnym rolę dumnej z syna matki. Cieszył się, że decyzja francuskiego rządu tak podniosła ją na duchu. Gospodyni atolu Saint-Esprit przedłużono dzierżawę. Pożyczyła od Monique róż i szminkę. Nigdy wcześniej Neil nie widział na jej twarzy takiego ożywienia. Pochlebiało jej, że operatorzy nie spuszczają z niej oka, filmując ją, ilekroć szła pasem startowym. I wzruszały ją gratulacje od członków załóg jachtów. Gdy spotykała ich, poruszając się po swojej wyspie, pobudzona przez naturalny zastrzyk adrenaliny, nieustannie dodawali jej otuchy. Wreszcie wygłosiła płomienny apel do telewidzów całego świata, przemawiając do kamer przy grobie Bracewella.

– Najpierw chcę podziękować prezydentowi Francji i wszystkim Francuzom. Uratowali znacznie więcej niż albatrosy, uratowali atol Saint-Esprit i jego przyrodę, a przede wszystkim nie pozwolili umrzeć nadziei, nadziei całej ludzkości, że świat może stać się lepszy, czyli przyjazny dla wszystkich istot żyjących na naszej planecie. Kończy się wiek dwudziesty, ale wciąż wisi nad nami groźba nuklearnej i chemicznej zagłady. Pragnę, by atol Saint-Esprit stał się przyczółkiem innego podejścia do przyszłości, które powita nowe stulecie. Ratujmy albatrosy, ratujmy Saint-Esprit, ratujmy dwudziesty pierwszy wiek…

– Doktor Rafferty, czy po wyjeździe z wyspy będzie pani kontynuowała działalność? – spytała szwedzka dziennikarka, ubrana w podkoszulek upstrzony plakietkami ze sloganami proaborcyjnymi. – Będzie pani propagowała swoje idee na całym świecie?

– Po wyjeździe? – Lekarka sprawiała wrażenie zdumionej taką sugestią. Zmarszczyła brwi, spoglądając w obiektywy kamer, i zacisnęła dłoń na agrafce spinającej rozerwaną spódnicę. – Absolutnie nie zamierzam wyjeżdżać z Saint-Esprit. Moja praca i życie są związane z tym miejscem. To azyl dla wszystkich stworzeń, nie tylko dla albatrosów. Chcę, żeby zagrożone rośliny i zwierzęta wiedziały, że znajdą tu schronienie. Powiedzcie im w waszych krajach, że Saint-Esprit to rezerwat dla wszystkiego, co żyje na naszej planecie. Mam dostatecznie długie ręce, by objąć cały świat!

Ponad pięćdziesiąt osób zgromadziło się w pobliżu kamer, gdy lekarka spontanicznie obwieszczała swoje kredo. Członkowie załóg jachtów wyłączyli przenośne radia i słuchali z przejęciem. Wyrażającą szacunek dla Barbary Rafferty ciszę, jaka zapadła po przemówieniu, rychło przerwały gromkie wiwaty. Carline zdjął francuską wojskową furażerkę i zasalutował uśmiechniętej i zarumienionej lekarce, a Monique i pani Saito uściskały ją serdecznie.

– Słyszałeś, Neil? – Amerykanin spoglądał marzycielsko. Był zadowolony, że uwiodły go słowa lekarki. – To najczystszej wody ewangelizacja: połączenie absolutnej uczciwości z absolutną umiejętnością dbania o własne sprawy.

– Czy w taki sposób powstają nowe religie? Może właśnie to się teraz dokonuje.

– Och, Neil… Nie ma w tym nic nowego. Zawsze chodzi o tę samą najstarszą ze wszystkich religię, czyli po prostu o egoizm, tyle że o magnetycznej sile. Ale bezwzględnie Barbara ma rację. Zresztą spodziewałem się po niej dokładnie takiego zachowania. A wracając do wyznaczonej Saint-Esprit roli, trzeba powiedzieć, że każda mucha z chorą nogą i każde podeptane źdźbło trawy są już w drodze na atol.

Wydarzenia następowały po sobie szybciej, niż Neil potrafił to sobie wyobrazić. Lawina marzeń, planów i nadziei już nie napotykała tamy, jaką w umysłach tworzyła groźba powrotu na wyspę francuskiego wojska. Doktor Barbara, początkowo przestraszona własną śmiałością, wkrótce wzięła się w garść. Decyzja pozostania na atolu na czas nieokreślony – w odpychającym otoczeniu rozkładających się ryb i skażonych ropą plaż – zapewniała jej nowy wizerunek, adekwatny do zaistniałej sytuacji. Niewykluczone, że zamierzała w ten sposób sprawdzić możliwość utrzymania zdobytej sławy. Przemierzała wyspę w towarzystwie profesora Saito, dokonując inspekcji porośniętych paprociami wzgórz i precyzując plany związane z założeniem rezerwatu. Dziennikarze i operatorzy telewizyjni deptali jej po piętach, a pochód zamykał Kimo – z maczetą i markerem w ręku. Wkrótce rzędy patyków wyznaczyły teren dla zwierząt i pod tarasy z roślinnością – nowy Eden Barbary Rafferty. Przewidziano ocienione enklawy dla rzadkich gatunków grzybów i sztuczne stawy dla roślin wodnych, zagrożonych przez zanieczyszczenie naturalnych akwenów oraz – w przypadku akwenów leśnych – przez kurczenie się obszaru lasów. Lekarka zrezygnowała, acz niechętnie, ze sprowadzenia do rezerwatu wielkich ssaków, natomiast mniejsza zwierzyna, z terenów leśnych i pustynnych, miała być hodowana w klatkach i rozmnażana, a następnie ewentualnie wypuszczana na wolność. Żadne stworzenie, bez względu na to, jak bardzo agresywne czy pozbawione instynktu samozachowawczego, nie mogło zostać pominięte, skoro do azylu jako takiego mają prawo również istoty niebezpieczne dla otoczenia czy dla samych siebie. Toteż nawet najgroźniejszej bakterii nie należało wykluczać z rejestru gatunków potencjalnie objętych ochroną w rezerwacie na Saint-Esprit.

Profesor Saito był w siódmym niebie taksonomisty. Starał się sprostać ambicjom doktor Barbary i z pasją komentował jej propozycje. Nagrywał swoje wypowiedzi, używając do tego celu magnetofonów pożyczanych przez żonę od dziennikarzy. Jego wyobraźnią zawładnął plan zagospodarowania wyspy zgodnie z podziałem na kategorie roślin i zwierząt, uwzględniający najbardziej egzotyczne gatunki z biologicznego królestwa. W myślach już starał się uratować od zagłady jakiegoś rzadkiego pasożyta czy drapieżcę.

– Panie profesorze, ile to zajmie czasu? – spytał sceptyczny brytyjski dziennikarz, pracujący dla jakiegoś tabloida. – Trzy miesiące? Rok?

– Wiele lat, a możliwe że i dziesięcioleci. – Japończyk nieśmiałym gestem wyciągnął krótkie ręce w stronę gęstwiny liści. Uśmiechnął się na widok żony z kamienną twarzą spoglądającej na omszałe drzewa, plątaninę winnej latorośli i paprocie. – W przyrodzie wszystko ze sobą współdziała. Dlatego nie można niczego przeoczyć. Ale mamy już projekt rezerwatu. Poza tym każdy człowiek nosi w sobie wyobrażenie prehistorycznego ogrodu. Ono tylko czeka, żeby zostać wcielone w życie.

– Cieszę się, że pan profesor to powiedział. – Dziennikarz wskazał na spoconych kolegów, napastowanych przez muchy i moskity. – Jeden z zagrożonych gatunków pozostawił pan poza obrębem rezerwatu. Czy został skazany na banicję? Na jak długo?

– Z pewnością znajdzie się miejsce i dla homo sapiens. Ale najpierw musi popracować i na powrót zasłużyć sobie na względy matki natury. Oczywiście będziemy uszczęśliwieni możliwością chronienia pana, choćby tylko przed samym sobą… – odparł profesor Saito, przeczekawszy dobrotliwie, aż rozbawiona pytaniem żona przestanie się śmiać.

Pani Saito śmiała się również po usłyszeniu dowcipnej odpowiedzi męża – przez całą drogę powrotną na pas startowy.

Mimo braku realizacji szumnych zapowiedzi plan stworzenia na wyspie rezerwatu przyrody wzbudził żywe zainteresowanie daleko od brzegów Saint-Esprit. Neil dowiedział się o tym, gdy wraz z Kimem popłynął tenderem na „Palangrina” i obejrzał w biurze prasowym retransmisję z atolu, nadawaną przez telewizję satelitarną. Jedząc śniadanie, przygotowane przez podziwiających go kucharzy, oglądał na ekranie siebie podczas udzielania wywiadu. Jąkał się zawstydzony, ale przynajmniej Louise, matka i ojczym mogli się przekonać, że nic mu nie jest. Znajomy obraz chłopca o barczystych ramionach i zdradzającym upór podbródku, a także lekko utykającego, co robiło największe wrażenie, znowu krążył po świecie dzięki antenom telewizji satelitarnej – temu elektronicznemu ambasadorowi Saint-Esprit. Obrońcy praw zwierząt i roślin z Europy, Ameryki i Japonii już zareagowali na wielkoduszną propozycję doktor Barbary, przygotowując pierwsze zagrożone okazy flory i fauny do długiej drogi przez Pacyfik. Nawet Klub Śródziemnomorski – w osobie pana Kouchnera – z rezygnacją przyjął do wiadomości coś, co było nieuchronne, a mianowicie, że nowi mieszkańcy wyspy nie znajdą czasu na wypoczynek i rozrywki. Agent turystyczny, znużony gorliwością, z jaką traktowali ekologię, schronił się na platformie dla helikoptera, za kominem promu samochodowego. Usiadł pod śmigłem należącej do Klubu maszyny i w zadumie oglądał mapki Markizów oraz Wysp Towarzystwa. Zdawał sobie sprawę, że romantyczna wizja Pacyfiku, śniona przez Gauguina i Roberta Louisa Stevensona, ustąpiła miejsca o wiele bardziej purytańskiemu podejściu.

Neil podszedł do stojącego na pomoście „Palangrina” Kima. Hawajczyk przeszukiwał wzrokiem północno-zachodnią część nieba, jakby wypatrywał jakiegoś nie tracącego czasu, zagrożonego poszukiwacza azylu na wyspie – kondora czy nimfy, wypuszczonych z nadanej pocztą lotniczą klatki na lotnisku w Papeete.

– Kimo, trochę na to za wcześnie. Czy spodziewasz się przylotu jakiegoś rzadkiego ptaka?

– No jasne. Dakoty Irvinga z prowiantem. Miejmy nadzieję, że o nas pamięta.

– Doktor Barbara rozmawiała z nim przez radiofon. Powiedział, że załadunek trwa.

– Już to widzę. Jest tak pochłonięty swoją stacją telewizyjną, że zapomniał, iż nasz pobyt tu to nie zabawa na potrzeby telewizji.

– Moglibyśmy opłynąć łódką jachty. Ludzie dadzą nam to, o co poprosimy.

– Wiem… – Kimo odwrócił się od Neila, jakby taka otwartość budziła w nim opór. – Ale wolałbym tego uniknąć, poza tym wszyscy wkrótce odpłyną. Gdy za kilka dni się obudzisz, stwierdzisz, że nie ma już nikogo. Znowu będziesz siedział na plaży sam.

– Czy to nie lepiej? Przez cały czas tego pragniesz.

– Zgadza się. Nie mogę się doczekać. Zbyt wiele osób tu przyjechało. Nikt już nie myśli o albatrosach. Niech tylko dakota wyląduje, a wyniesiemy się z tego statku.

Po powrocie na wyspę Neil przechadzał się po pasie startowym, z którego usunięto wszelkie przeszkody w związku ze spodziewanym przylotem samolotu. Zapasy żywności, paliwa i lekarstw, uratowane z uszkodzonego „Diugonia”, skończyły się. Uczestnicy wyprawy, całkowicie zależni od darów przekazywanych im przez załogi jachtów, których spiżarnie zaczynały już świecić pustkami, mieli do jedzenia tylko ryż, owoce i konserwy rybne. Monique i pani Saito dokładnie odmierzały porcje, ale doktor Barbara wymogła, żeby Neil otrzymywał większą niż pozostali dawkę protein. To była sprawa zasadniczej wagi. Świat miał oglądać szczupłego, a nie wychudzonego chłopca, bo inaczej zarówno Stamfordowie, jak i przedstawiciele rozmaitych instytucji broniących praw dzieci zażądaliby wyjazdu Neila z rezerwatu. Jednak młody Dempsay usiłował się dzielić swymi porcjami z doktor Barbarą. Wstawiał do jej namiotu talerze, których nie opróżniał do końca. Lekarka, na przekór euforycznemu nastrojowi i nieustannemu udzielaniu wywiadów, zaczęła się zaniedbywać. Jej usta były coraz bardziej owrzodzone, a paskudna wysypka na rękach jeszcze się rozniosła.

– Neil, to z powodu braku witamin. Miejmy nadzieję, że dakota wkrótce się zjawi.

– Doktor Barbaro, zacznę łowić ryby. W lagunie jest mnóstwo karmazynów.

– Nie… – Lekarka uśmiechała się do niego z roztargnieniem, chcąc ostudzić jego zapał. – Saint-Esprit to azyl dla każdej żywej istoty. Laguna stanowi część rezerwatu.

– Ale życie ryb nie jest zagrożone. Francuzi już ich nie zatruwają. Profesor Saito mówi, że można je jeść.

– Neil, ty im zagrażasz.

Podniosła klapę namiotu i wyciągnęła rękę w stronę pasa startowego, gdzie pod palmami, przy buldożerze, siedzieli Kimo, Carline, Monique i Saitowie. Ścigali wzrokiem chmury na niebie. Hawajczyk pozamiatał koralową nawierzchnię, chcąc zgotować „królowej” godne powitanie. Na ich widok lekarka powiedziała:

– To nabożne spoglądanie w niebo zamieni nas w czcicieli dóbr materialnych.

Na szczęście dla ryb samolot z darami przyleciał z Honolulu, zanim Neil zdążył stoczyć zwycięski bój z sumieniem doktor Barbary. Po dwóch dniach od odpłynięcia „Palangrina” – w zgiełku wywołanym przez wesołą orkiestrę syren, kiedy to dziennikarze ofiarowywali uczestnikom ekspedycji zbywające kasety wideo – stara dakota okrążyła Saint-Esprit, przemknęła nad wrakiem krewetkowca i wylądowała na pasie startowym. Irving Boyd wywiązał się z obietnicy. W wychodzącym z maszyny pilocie Neil rozpoznał łysego kierowcę z wizerunkami manata na szyi. Ostatnim razem widział tego mężczyznę na nadbrzeżu portu w Honolulu. Drapiąc się w wytatuowaną głowę, pilot patrzył z przerażeniem na pokryte koralowym pyłem, zmierzające ku niemu postacie – jak witający ludzkie widma przepracowany urzędnik ONZ, który przyleciał z misją humanitarną.

Dzięki dostarczonym przez dakotę darom w wyczerpanych uczestników wyprawy rychło wstąpiło nowe życie. Różne organizacje społeczne z Hawajów, wspierające działalność lekarki, przekazały skrzynki z konserwami mięsnymi i rybnymi, kartony pomarańczy, grejpfrutów, ananasów, wiejskich jaj, mąki i makaronu. Wśród darów znajdowały się także wodoszczelne namioty, zdolne pomieścić pięćdziesięciu wolontariuszy, łóżka polowe, składane chodniki z desek, kuchenki naftowe, filtry wodne, moskitiery i przenośne latryny. Tysiąc sadzonek pomidorów na plastikowych tacach zwiędło wkrótce na słońcu. Skubały je dwie nieufne kozy, które Kimo wyniósł z dakoty na rękach. Dwanaście kur – Rhode Island Reds - w bambusowych klatkach mrużyło oczy z powodu ostrego światła. Spędziły w tych klatkach lot z Papeete do Honolulu, dziobiąc stojące z tyłu samolotu worki z nawozem. Pani Saito, wzdychając i pogwizdując przez zęby, ostrożnie zgarnęła rozsypany fosforan do wiadra.

Neil przeszukał stos podarowanych ubrań i wybrał dla siebie podkoszulek w żywym niebieskim kolorze oraz baseballową czapeczkę z symbolem odwołującym się do ekologii, pięknie wyszytym na daszku przez członkinię organizacji kobiecej z Sydney. Wśród ubrań znajdowały się także kurtki nieprzemakalne i aparat do oddychania pod wodą oraz transparent z malunkiem autorstwa przedszkolaków z Honolulu, przedstawiającym baśniową wizję atolu zamieszkanego przez miłe tygrysy i dostojne krokodyle. Odciągając na bok worek z listami, nadesłanymi przez sympatyków z całego świata, Neil doszedł do wniosku, że taka comiesięczna pomoc zapewniłaby zespołowi nieograniczone czasowo trwanie na wyspie. Pomógł Kimowi i Carline’owi rozbić największy namiot, który przeznaczyli na magazyn. Zaskoczyło go, że do wyposażenia tego namiotu należy kilka ciężkich kłódek.

W lagunie pozostało tylko pięć spośród jachtów przybyłych, żeby bronić załogi „Diugonia” przed Francuzami. Zgodnie z tym, co powiedział Neilowi Kimo, zapasy przybyszów były na wyczerpaniu. Bouquet wraz ze swoją grupą z „Croix du Sud” odpłynął, acz niechętnie, do Papeete po całonocnych tańcach przy ognisku na plaży i ostatnim spacerze z doktor Barbarą przy blasku księżyca. Andersonowie zostali – w podzięce za pracę przy akwedukcie ex officio dołączeni do siedmioosobowego zespołu zakładającego rezerwat. Otrzymali do dyspozycji namiot, łóżka polowe i materace. Teraz przysługiwały im posiłki przygotowywane przez Monique i panią Saito.

Gdy Neil zasugerował, że załogi pięciu jachtów powinny otrzymać z darów tyle żywności, by mogły spokojnie dopłynąć do Tahiti, napotkał sprzeciw Carline’a.

– Uważam, że nie. W rezerwacie potrzebujemy tego wszystkiego. – Amerykanin bawił się kłódką od magazynu. – Kto wie, kiedy przyleci następny samolot?

– Tak nam pomagali… Dali nam tyle rzeczy. Czeka ich długa droga na Tahiti.

– Dotrą bez problemów, jeśli zaraz odpłyną. Nie możemy ich zachęcać do dalszego zbijania bąków na wyspie. – Uśmiechając się z udawanym żalem, wyjął z rąk chłopca konserwy wołowe i z powrotem odstawił na jedną z uginających się pod ciężarem jedzenia półek. – Barbaro, czy nie mam racji?

Lekarka, wciąż w spłowiałym podkoszulku, spojrzała na stertę barwnych ubrań i kartony wypełnione puszkami, po czym wzięła Neila pod rękę i wyprowadziła go na dwór.

– David utrafił w sedno. Rezerwat to nie magazyn zaopatrzeniowy dla każdego zjawiającego się tu jachtu. Musimy myśleć o sobie i o pracy, jaką trzeba tu wykonać.

Neil uwolnił ramię z jej uścisku i stanął do niej twarzą. Carline i Kimo spoglądali na nich z wnętrza namiotu.

– Czyli, doktor Barbaro, nie damy nic członkom załóg, gdy nas tu odwiedzą? Nawet jeśli znajdą się w rozpaczliwym położeniu?

– Oczywiście pomożemy każdemu, kto naprawdę jest w potrzebie. Neil, nic nie wzięłam dla siebie. – Zapięła zardzewiałą agrafkę, która wyglądała pomiędzy jej piersiami jak talizman. – Ale bezwzględnie musimy wyznaczyć linię postępowania… wiele takich linii… w ciągu najbliższych tygodni. I pomożesz nam w tym, Neil…

Jakby w celu zweryfikowania jej postanowienia w trzy dni po odpłynięciu ostatniego z jachtów nieoczekiwanie przy rafie zarzucił kotwicę stateczek – sponiewierany przez sztormy jednomasztowiec „Parsifal” o żaglach jak patchwork i kadłubie w psychodelicznych kolorach. Różowofiołkowe i ostro zielone krechy migotały na falach niczym macki zagrożonej olbrzymiej ośmiornicy. Stateczek sprawiał wrażenie żywcem przeniesionego z lat sześćdziesiątych w lata dziewięćdziesiąte. Należał do hipisów, którzy upodobali sobie życie na morzu. Atol Saint-Esprit przyciągał tych tęczowych piratów – o długich włosach, związanych w kucyki, i ze skórzanymi, nabijanymi ćwiekami opaskami na przegubach dłoni – wizją życia tutaj, zrodzoną pod wpływem narkotyków. Jacht należał do dwóch Niemców – byłych pracowników architektonicznego biura projektów w Stuttgarcie. Towarzyszyły im dwie Niemki i dziecko, zabrani na pokład w Vancouver.

Neil był zdumiony, że nawet nie przyszli do obozu uczestników wyprawy i nie przywitali się. Żyli własnym życiem. Palili na plaży ogniska z drewna wyrzucanego przez morze, bawili się z dzieckiem i kąpali nago przy rafie. Wyławiali koral, cięli go na kawałki i robili z nich naszyjniki.

Ich obecność drażniła Monique. Dwaj męscy nieudacznicy rozpraszali ją, nie pozwalając się porządnie skupić na pracy związanej z zakładaniem obozu. Kimo się z nich śmiał, a Saitowie ledwie ich zauważali. Z kolei na Carline’a działali jak płachta na byka. Gdy kiedyś sam pilnował magazynu, ponieważ Kimo zamiatał pas startowy, ostrzegł lekarkę, że wkrótce hipisom skończą się zapasy żywności.

– Już widzę, jak kradną kurę i pieką ją nad ogniskiem. Wkrótce możemy mieć problemy z ochroną obozu.

– Kiedyś odpłyną. – Doktor Barbara odpoczywała w namiocie, popijając zrobioną jej przez Neila herbatę, i nie chciała sobie zaprzątać głowy Niemcami. – Nie ogrodzimy przecież wyspy i nie wypędzę ich.

– Mógłbym sporządzić listę dyżurów przy magazynie i ewentualnie zbudować budkę wartowniczą na plaży.

– Myślisz jak Francuzi.

– Barbaro, rezerwat musi być strzeżony. Wkrótce pojawi się tu mnóstwo okazów rzadkich gatunków.

– Jeden już jest. Posłuchaj go tylko, Neil… – Gdy Carline poszedł wypróbowywać kłódki, pociągnęła łyk herbaty i spojrzała w niebo. – Pewnego dnia on odejdzie, a po nim Kimo i Saitowie. Wcześniej czy później zostanę tu sama. Ciekawa jestem, Neil, kiedy ty mnie opuścisz?

Postanowił przynajmniej raz nie składać żadnych zapewnień. Doktor Barbara, spożywająca głównie słodzoną herbatę, żyła z głową w chmurach, razem z wielkimi albatrosami. Powróciło ich na wyspę już ponad sto, pokonując ocean tak niezmierzony jak marzenia tej kobiety. Ciałem była na ziemi, ale duchem na skrzydłach tych ptaków. Odmówiła wzięcia udziału w ważnej naradzie na temat ewentualnego racjonowania żywności, jakby rozmyślnie zapomniała, że przetrwanie zespołu zależy od darów przywiezionych przez dakotę. Neil zwrócił uwagę, że nie wyjęła nawet jednego listu z worka z korespondencją do niej, stojącego przy jej łóżku.

– Neil, ja odpoczywam. Zadbaj o to, żeby David nie wygłupiał się z tym pistoletem.

Głównie pomagała profesorowi Saito kopać tarasy. Z ciężką łopatą wspinała się po stoku wśród cykasów i paproci, w pocie czoła wbijając ostrze w zakurzone podszycie i oczyszczając ziemię pod pierwszy z tarasów.

Gdy po dwóch godzinach Neil wyjął łopatę z jej odrętwiałych rąk, usiadła obok niego, na niższej części powalonego masztu, i spoglądała na krążące w górze białe ptaki. Uśmiechała się niczym pogrążona w zadumie matka, jakby już pogodziła się z tym, że pewnego dnia odlecą z wyspy. Masując jej ramiona, Neil po raz pierwszy pomyślał, że byłaby szczęśliwa, gdyby została tu sama – bez Kima, Monique i Saitów, a nawet bez albatrosów.

VIII

Góra prezentów

Jednak świat nie zamierzał pozostawić doktor Barbary samej. W trzy dni po tym jak żagle o psychodelicznych barwach zatrzymały się przy Saint-Esprit, przyleciał biały hydroplan. Neil, ucieszony możliwością oderwania się od wyczerpującego karczowania miejsc pod tarasy, rzucił maczetę i ruszył na pas startowy, nie zważając na irytację Monique.

– Jesteś strasznym leniem! – krzyknęła za nim. – Nikt nie nauczył cię pracować!

– Za to jestem w sam raz do połajanek…

W wieży kontrolnej siedział Carline. Miał słuchawki na uszach. Bawiła go jego nowa rola kontrolera lotów. Przyjął dwusilnikowy hydroplan, należący do firmy czarterowej z Papeete, a teraz obserwował, jak maszyna krąży nad laguną, zniża się i tnie spokojną wodę, gwałtownie ją spieniając w pokazie brawury.

– Zawsze chciałem być dyrektorem małego lotniska – zwierzył się Neilowi, zdejmując słuchawki. – A ty mógłbyś zostać komendantem portu. Czy wiesz, że w powietrzu też są przypływy i odpływy?

– A gdzie one są umiejscowione?

– Czujemy je głęboko w naszych głowach, ale nie można ich dokładnie zlokalizować. Każdy człowiek pływa w swoim małym morzu… A teraz sprawdźmy, co ma dla nas nasz gość, kapitan Garfield z Inter-Island Air Charter. Świeże pomelo z rana dałyby człowiekowi niezły zastrzyk energii…

Hydroplan zacumował na kei.

Australijski pilot, sześćdziesięciolatek pochodzący ze stanu Queensland, o brodzie białej jak jego maszyna, zagadnął Neila, otwierając luk nad kokpitem.

– Rezerwat na wyspie? Show Barbary Rafferty? Chłopczyno, rzeczywiście wyglądasz na kogoś ratującego albatrosy.

Neil wszedł pod śmigło przy sterburcie. Czuł się tak, jakby miał nad głową włócznię kłującą lodowatym chłodem.

– Jeśli chce pan do nas dołączyć, to musi pan porozmawiać z doktor Barbarą. Kim pan jest?

– Świętym Mikołajem, tak przynajmniej się czuję. Przywiozłem wszystko z wyjątkiem dzwoneczków do sań i jemioły. – Garfield krzyknął do dwóch Australijczyków z załogi, stojących przy otwartej ładowni: – Zacznijcie wypakowywać rzeczy z tego sklepu z prezentami!

Mroczne wnętrze ładowni – z drewnianymi skrzynkami i kartonami – skojarzyło się Neilowi z jaskinią Aladyna zapełnioną współcześnie produkowaną tandetą, a żartobliwie usposobiony stary pilot nie wzbudził w nim zaufania. Chłopiec miał poczucie, że ktoś płata im starannie przygotowanego figla.

– Z prezentami? Od kogo?

– Chłopcze, nie zadaje się takich pytań. Sam już jestem bardziej niż w połowie przekonany do dzieła ratowania albatrosów. A dary, jak to zwykle bywa, pochodzą od dobrych ludzi: z Papeete, Sydney i Honolulu.

Gdy po dwóch godzinach Garfield odleciał, uścisnąwszy z szacunkiem dłonie doktor Barbary i pani Saito, na przystani piętrzyły się różne przedmioty, jakby ktoś wysypał je z rogu obfitości. Była to pierwsza część masy darów pochodzących z całego świata, a zgromadzonych w sali gimnastycznej lycee w Papeete. Konsorcjum miejscowych biznesmenów wynajęło hydroplan, który miał dwa razy w tygodniu dostarczać prezenty na wyspę, aż przewiezie je wszystkie.

Już do końca dnia nikt nie wcielał w życie idei rezerwatu. Oglądano prezenty. Pieczołowicie zapakowali je uczniowie, ozdabiając kolorowymi wstążkami i kartkami z życzeniami. Na atol dostarczono przenośne radia, magnetofony, kartony z winem, napoje chłodzące, wodę mineralną, gry wideo na baterie, kilkanaście barbecue z rocznym zapasem brykietów, płetwy i kombinezony do nurkowania, leżaki i parasole przeciwsłoneczne.

– Najwyraźniej uważają, że jesteśmy na wakacjach… – Doktor Barbara wręczyła Monique połyskliwy kostium kąpielowy z ceną świadczącą o tym, że został kupiony na wyprzedaży. – Przetrząsnęli wszystkie domy towarowe i jarmarki w rejonie Pacyfiku. Szkoda tylko, że nie pomogli nam na początku.

Monique oglądała rozmaite gadżety z pogardliwą miną francuskiej gospodyni, która znalazła się na lokalnym placu targowym.

– Barbaro, wiem, że to nie w porządku, ale czuję się urażona… Ludzie mają takie dziwaczne wyobrażenie o naszych potrzebach.

Kimo wyciągnął swoje potężne ciało na plażowej sofie, przesuwając kciukiem po chromowanej rurce.

– Pani doktor, nigdzie nie jest powiedziane, że ma nam tu nie być przyjemnie.

– Już się czuję niedobrze z powodu tych gier wideo. – Lekarka wcisnęła guzik i z krzywą miną spoglądała na osobliwe elektroniczne obrazy, królestwo jakiegoś zatroskanego sprawą rezerwatu nastolatka z przedmieścia Sydney. – Monique, idę pracować przy tarasach z profesorem Saito. Neil, wciąż czekamy, żebyś wraz z Kimem wykarczował paprocie nad akweduktem. Pracy mamy aż nadto…

Jednak plan doktor Barbary, że wszyscy będą się zajmowali wyłącznie tworzeniem rezerwatu, został wkrótce poddany kolejnej próbie. Zgodnie z zapowiedzią po trzech dniach hydroplan znowu zawitał na wyspę. Obawiając się o nierówno pracujący lewy silnik, kapitan Garfield nie wyłączył go podczas wyładowywania przez członków załogi segmentów zbudowanego z prefabrykatów laboratorium hodowli roślin. To był dar od producenta sprzętu do badań naukowych z Florydy. Labirynt pomp, skraplaczy i obwodów chłodniczych zapewniał rzadkim roślinom – zagrożonym w ich naturalnym, skażonym środowisku – odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza.

Ten pałac ze szkła i aluminium oczarował Saitów, a nawet ułagodził doktor Barbarę, która uraczyła sceptycznego Garfielda jednym ze swych rzadkich uśmiechów. Neil i Kimo przenieśli części laboratorium z tonącego w koralowym pyle pasa startowego na płaski teren za magazynem i do końca dnia je montowali.

Profesor Saito, gotowy do skatalogowania świata flory i fauny, od razu wziął tę nową posiadłość w dzierżawę. Z dumą patrzył, jak pani Saito wynosi jego polowe łóżko z namiotu i ustawia je wśród rynien ściekowych oraz zlewów.

Gdy następnego dnia rano przyleciała dakota, niemal nie mieli czasu na odpoczynek. Wylądowała w chmurze koralowego pyłu, który teraz bez przerwy wisiał nad pasem startowym. Większą część przywiezionego ładunku stanowiła instalacja do odsalania wody, podarowana przez zakłady chemiczne z Ohio. Skomplikowany zestaw naczyń reakcyjnych i komór jonitowych, wyposażonych w żywice, stał pod drzewem niczym bóstwo świata maszyn. Z jego wnętrza dochodziły dziwne hałasy, uroniło też kilka kropli rdzawej wody.

Przyloty i odloty samolotów stały się tak częste, że Carline przeniósł śpiwór do wieży kontrolnej. Neil dostarczał tam Amerykaninowi posiłki. Niespokojne albatrosy kroczyły majestatycznie wśród diun, wystawiając dzioby, jakby szykowały się do odlotu na mniej popularną wyspę. Z litości dla nich Amerykanin zawrócił turystyczny samolot turbinowo-odrzutowy z amerykańską wycieczką, ale zezwolił na lądowanie odrzutowcowi stanowiącemu własność japońskiej firmy przewoźniczej, którym przyleciały dwie grupy specjalistów z tej branży. Saitowie nie chcieli rozmawiać z japońskimi biznesmenami, więc ci wspięli się po tonącym w kurzu zboczu do lasu, klucząc wśród kolokazji i drzew chlebowych, żeby pertraktować bezpośrednio z doktor Barbarą. Pełni entuzjazmu przedstawili rozkojarzonej lekarce ofertę przywożenia do pracy na wyspie podczas urlopów wolontariuszy, rekrutowanych spośród Japończyków sprzyjających ruchowi ochrony środowiska. Cała armia pomocników – księgowych, dentystów i operatorów komputerowych – tylko czekała na to, żeby móc się przysłużyć sprawie realizacji projektu rezerwatu. Doktor Barbara, zbyt pochłonięta czymś innym, żeby rozważyć propozycję, w milczeniu cięła łopatą podszycie lasu. W końcu Monique złośliwie poradziła biznesmenom, żeby skonsultowali się z instalacją do odsalania wody, którą określiła mianem wyspiarskiej wyroczni. Przez dziesięć minut wsłuchiwali się w wydawane przez urządzenie gardłowe dźwięki, po czym zostali odprowadzeni przez milczącą panią Saito do samolotu.

Ale pierwszy poważny egzamin z panowania nad nerwami doktor Barbara musiała zdać w kilka godzin po oderwaniu przez leara kół od pasa startowego, gdy przy rafie zarzucił kotwicę duży statek hydrograficzny. Wynajęli go przedstawiciele różnych włoskich mediów. Na pokładzie znajdowała się ekipa filmowa, która zamierzała nakręcić film dokumentalny o rezerwacie. Doktor Barbara i Monique odmówiły współpracy, obrzucając reżysera obelgami, gdy przysunął do ich twarzy światłomierz. Carline robił wszystko, co było w jego mocy, żeby uspokoić lekarkę. Otarł z jej czoła kurz i usiłował wyjąć z zaciśniętej dłoni maczetę.

– Barbaro, może byś się zgodziła na wywiad… lub na sfilmowanie cię przy karczowaniu? Mamy mało ropy do diesla buldożera. Gdyby zechcieli oddać nam ze swoich zapasów tysiąc galonów…

Lekarka cięła maczetą podszycie tuż przy nogach reżysera.

– Brakuje nam paliwa? Jeszcze nie zużyłeś tego z kilkunastu zbiorników dostarczonych przez dakotę.

– Jest w nich gazolina… do dwóch ślizgaczy podarowanych nam przez Klub Śródziemnomorski. Gdybyś udzieliła wywiadu…

Ale lekarka była nieugięta. Po raz ostatni „przemówiła” do kamer. Uniosła maczetę, czekając, aż Carline oraz Włoch wycofają się ze wzgórza i znikną w wieży kontrolnej. Jej jasne włosy były upstrzone szczątkami roślin, czoło miała pobrudzone ziemią, a podkoszulek mokry od potu.

W końcu profesor Saito zgodził się odpowiedzieć na pytania dotyczące przekazanych na wyspę drogą lotniczą pierwszych przedstawicieli zagrożonych gatunków – pary lori wysmukłych z Indonezji i maczi z Madagaskaru – zajmujących tymczasowe pomieszczenia w laboratorium hodowli roślin. Ale nie mogło to usatysfakcjonować reżysera.

Gdy Neil odpoczywał na plażowej sofie, podziwiając ostre kształty zakotwiczonego na przystani statku hydrograficznego, podsłuchał, jak Włoch z przejęciem zaproponował Kimowi, że zostanie jego agentem literackim.

– To fascynująca historia… może najniezwyklejsza, jaka się wydarzyła w naszych czasach. Powinna powstać na jej temat książka, musi napisać ją ktoś, kto zna wszystko od środka. Te zmagania, pasja, romantyzm…

– To nie dla mnie. – Hawajczyk dotykał ustami pęcherzy na dłoniach. – Jeśli ktokolwiek miałby napisać książkę, to tylko doktor Barbara.

– Ona nigdy niczego nie napisze. Chce tylko kopać w swoim lesie. Matka Teresa ma większe od niej poczucie humoru. Jest pan Amerykaninem. Napisanie historii Saint-Esprit może doprowadzić do koprodukcji z którymś z wielkich wydawców z Manhattanu. Będzie pan miał pieniądze na realizację kolejnych projektów. Na kupienie sobie wyspy…

Neil, rozważając propozycję włoskiego reżysera i myśląc o pieniądzach, jakie dzięki książce mógłby zdobyć na przepłynięcie Cieśniny Kaiwi, ruszył do namiotu doktor Barbary.

Rozzłoszczona na siebie, siedziała na polowym łóżku. Twarz ukryła w dłoniach. Pot spływający z jej ud plamił śpiwór.

– Czy przysłuchiwałeś się, jak profesor Saito udzielał wywiadu? Mam nadzieję, że mówił do rzeczy.

– Był w porządku. I jego angielski jest lepszy, jeśli nie ma pani Saito. Potrafi wszystko ludziom wyjaśnić.

– To dobrze, choć wątpię, by kiedykolwiek zrozumieli, o co nam chodzi. Nie zapomniałam, o czym marzyłam… To było w naszym zasięgu, ale atol Saint-Esprit stał się zabawką mediów. – Wzięła Neila za rękę i ważyła ją w dłoni, jakby badała jego stanowczość. – Czasami myślę, że powinniśmy wyjechać z Saint-Esprit.

– Wyjechać? Doktor Barbaro?

– Tak. Trzeba doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji, demonstrować na Downing Street i przed Białym Domem. Nie chodzi po prostu o zajmowanie się rzadkimi roślinami i zwierzętami. Musimy myśleć o sobie.

– Ma pani rację, doktor Barbaro – zgodził się z nią, ale to była zapowiedź repliki. – Czy sądzi pani, że powinienem mieć agenta?

– Agenta? – Lekarka usiadła prosto i wpatrywała się w niego. – Dobry Boże, jakiego agenta masz na myśli? Prasowego?

– Literackiego. Mówiąc poważnie, doktor Barbaro…

– Poważnie? Jeśli zastanawiasz się nad zatrudnieniem agenta literackiego, to sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałam.

Ku rosnącej desperacji lekarki świat nie przestawał interesować się Saint-Esprit. Hydroplan pilotowany przez kapitana Garfielda lądował na wyspie dwa razy w tygodniu, wyrzucając z siebie ekwipunek dla dziewiątki wolontariuszy i wyposażenie dla rezerwatu. Producent baterii słonecznych z Tokio obiecał dostarczyć ich tyle, by elektryczności starczyło na potrzeby wyprawy, ale popełnił błąd, domagając się regularnych sprawozdań z konserwacji urządzeń. Z kolei specjalistyczna firma budowlana z Seattle zaproponowała wybudowanie za darmo drugiego pasa startowego w zamian za prawo do oficjalnego sponsorowania realizowanego na wyspie projektu rezerwatu. Przyjechała nawet para antropologów z Uniwersytetu Południowej Kalifornii, którzy rozbili własny obóz z intencją prowadzenia obserwacji wzajemnych stosunków dziewiątki wolontariuszy. Zasłonili okno wieży obserwacyjnej przy pasie startowym siecią myśliwską, przesiadując za tą zasłoną ze stoperami i lornetkami. Piątego dnia „polowania” Kimo rozpalił na schodach wieży ognisko z liści palmowych i po godzinie odprowadził pokrytą sadzą parę do hydroplanu Garfielda.

Jednak mimo różnych zakłóceń prace przy realizacji projektu rezerwatu postępowały i grupa obserwatorów z Greenpeace, która w tydzień później przyleciała z Garfieldem, była mile zaskoczona widokiem bezpiecznego obozu, usytuowanego na polanie pomiędzy tarasami a laguną. Stało tam sześć namiotów połączonych chodnikami z desek, zagrody dla zwierząt, kuchnia i magazyn, a także dwuizbowa klinika z prefabrykatów, zajmowana przez doktor Barbarę.

Ojciec Monique, Renę Didier, uparł się, żeby odwiedzić córkę i po długim locie z Paryża do Papeete złapał hydroplan zdążający na Saint-Esprit. Te odwiedziny były bardzo nie po myśli doktor Barbary. Sławny obrońca praw zwierząt z wieloletnim stażem, bystry i stanowczy mimo podeszłego wieku, uścisnął córkę i zaraz w geście zdumienia uniósł laskę.

– Mój Boże, Monique, to wygląda jak Bora Bora… Brakuje wam tylko hotelu Hilton…

– Tato, ciężko tu pracujemy. Wszyscy. Nawet Neil – dodała, bo chłopiec stał obok, trzymając walizę jej ojca. – Jest leniwy i muszę używać różnych sztuczek, żeby go nakłonić do zrobienia czegokolwiek, ale dał z siebie to co najlepsze.

– Cherubinek Saint-Esprit. – Didier znieruchomiał, przyglądając się chłopcu. Z aprobatą popatrzył na ślady ukąszeń moskitów na jego ciele i na otarty naskórek dłoni. – To dzięki niemu tu jesteście. I dzięki dobrej pani doktor. Chciałbym tu zostać pochowany… to znaczy urna z prochami. Nie zamierzam zanieczyszczać waszego zwierzęcego raju.

– Tato, nic, co zjawia się na Saint-Esprit, nie umiera…

Didier uparł się, że przed udaniem się na odpoczynek do namiotu Monique zobaczy albatrosy. Po długim spacerze pasem startowym stał uśmiechnięty wśród diun i liczył wielkie białe ptaki, które wciąż nadlatywały znad oceanu. Ich pełne powagi oczy zdawały się opowiadać o niezmierzonej przestrzeni Pacyfiku.

Dla Neila największy problem wśród ludzi odwiedzających wyspę stanowili jego rówieśnicy. Do psychodelicznego „Parsifala” dołączył następny piracki stateczek – zaniedbany kecz o poszarpanych żaglach. Pod jego bukszpryt była wciśnięta rozkładająca się głowa rekina. Dwunastosobowa grupa hipisów – brytyjskich, niemieckich i australijskich – rozbiła swój dziki obóz na plaży, w miejscu, w którym doktor Barbara, Kimo i Neil po raz pierwszy postawili nogę na Saint-Esprit. Przybysze bez pytania brali prowiant oraz sprzęt przeznaczony na potrzeby rezerwatu i pracującego w nim zespołu, zgromadzone pod gołym niebem przy pasie startowym. Przenieśli na plażę kopulastą cieplarnię przeznaczoną do hodowli drzewek bonsai. Uczynili z tej szklanej konstrukcji swój plemienny wigwam, wokół którego zbierali się wieczorami, paląc marihuanę. Co jakiś czas zjawiali się przy pasie startowym, żeby odnowić zapasy żywności. Przebierali wśród stosów puszek i kartonów z winem. Monique i pani Saito, odpowiedzialne za wyżywienie zespołu pracującego przy tworzeniu rezerwatu, interweniowały u przywódcy grupy – łysego Szkota o cerze pocętkowanej bliznami po ospie, którego resztki tłustych włosów były związane w kucyk – ale usłyszały, że on i jego kompani mają takie samo jak inni mieszkańcy wyspy prawo do korzystania z zapasów. Nocami od ich obozu niosła się po lesie dzika muzyka, a znad palonych przez nich kłód palmowych, które polewali gazoliną przeznaczoną do ślizgaczy, walił gryzący dym. Ich płytkie latryny zasmrodziły las, plaże zaś zaśmiecili pustymi puszkami i stłuczonymi butelkami po winie. Towarzyszki hipisów – zdziczałe młode kobiety o ziemistych cerach, uciekinierki ze szkół średnich lub dziewczyny wyrzucone z college’ów – snuły się wokół obozu uczestników wyprawy, prosząc o narkotyki poirytowanych ich namolnością doktor Barbarę i profesora Saito. Jedna z nich, córka psychiatry z San Diego, uczesana w wymyślną fryzurę ze sterczących różowych włosów, o rękach pokłutych strzykawkami, prosiła lekarkę o usunięcie ciąży, chcąc zapłacić za zabieg ukradzioną kartą kredytową ojca.

Neil, zaintrygowany tymi młodymi kobietami, zaczął wieczorami dołączać do palących ogniska hipisów. Podsycany przez gazolinę ogień palonych szczap drzewa palmowego rozjaśniał przybrzeżne wody oceanu, a chłopiec, leżąc na plaży, oglądał wraz z resztą towarzystwa „odlotowe” filmy zrealizowane kamerą wideo i odbierane za pośrednictwem przenośnego telewizora, który stał na piasku. Dwie Niemki z „Parsifala” na zmianę karmiły piersią milutkie dziecko wywracające oczami osadzonymi pod rozdętym z powodu zespołu Downa czołem. Zastanawiając się, która z nich jest matką, i domyślając się, że jedna zostawiła własne dziecko w Vancouver, Neil palił marihuanę i pił zaprawione korzeniami wino, którym częstował go brodaty kapitan „Parsifala”. Obecność na wyspie narwanych, ale niewiele wymagających od życia hipisów stanowiła miłą zmianę w życiu chłopca, dotychczas poddanego wyłącznie purytańskiemu reżimowi doktor Barbary. Albatrosy powracały na wyspę i nie miała na to wpływu głębokość kopanych latryn. Teraz mniej obchodził go los lori oraz zagrożonych odmian karłowatego bambusa z gór Nepalu. Zaciągał się łagodnym dymem, myśląc czasami o Louise. Wydawała mu się tak nierealna jak próby z bronią atomową na zamienionej w rezerwat wyspie.

Po jednym z wieczorów spędzonych na plaży obudził się w namiocie na godzinę przed świtem. Nad łóżkiem pochylała się doktor Barbara. Jej twarz rozjaśniało odbijające się od wód oceanu światło. Czuł od lekarki silny zapach potu, co znaczyło, że starała się wprawić w stan furii. Usłyszał szum bijących o rafę fal, od którego odróżniały się żałobne, przypominające muzykę fletu zawodzenia wody przelewającej się przez kadłub „Diugonia”. Gdy doktor Barbara zaczęła macać moskitierę, Neil wciągał silny zapach szybciej. Domyślił się, że wieczorem wspięła się na skały, chcąc być bliżej swoich ukochanych albatrosów. Zawsze tak robiła, gdy podejmowała ważną decyzję. Krocząc wśród ptaków, mogła widzieć Neila i hipisów zgromadzonych na plaży przy ognisku.

Zdjęła moskitierę i usiadła na łóżku i przycisnęła dłonią żołądek chłopca.

– Neil… Czas wstawać.

– Doktor Barbaro…

– Nie rób za dużo hałasu. Potrafisz kierować buldożerem?

– Oczywiście.

– Znasz się na obsłudze?

Neil usiadł, wycierając usta z resztek marihuany.

– Czy pani chce, żebyśmy zbudowali drugi pas startowy?

– Drugi? Mamy o jeden za dużo. Wstań i włóż coś na siebie.

Czekała, dopóki się nie ubrał, ani na chwilę nie odrywając wzroku od jego nagiego ciała. Po chwili wygładziła moskitierę, podniosła klapę namiotu i skinęła dłonią. Przeszli w milczeniu obok namiotu, w którym spała Monique wraz z ojcem. Kołyszące się światła jednożaglowca Andersonów zdawały się tonąć w czerni laguny. Akweduktem pokrytym blachą cynkową płynęła po zboczu woda. Jej szmer zagłuszały uderzające o brzeg fale. Doktor Barbara miała na czole krople zimnego potu. Neil, wciąż oszołomiony marihuaną, potknął się w koleinie wyżłobionej na pasie startowym przez dakotę. Lekarka chwyciła go za ramię, pomagając odzyskać równowagę, i wskazała dłonią buldożer, zaparkowany tuż obok długiego szeregu skrzyń ze sprzętem i z różnego rodzaju zapasami.

– Chcę, żebyś uruchomił buldożer.

Neil nasłuchiwał pojękiwań „Diugonia”. Ognisko hipisów wciąż płonęło, ale oni spali w szałasach.

– Uruchomił buldożer? A dokąd się pani udaje?

– Donikąd się nie udaję. Zostaję tu z tobą. A teraz posłuchaj… Chcę, żebyś zepchnął to wszystko do oceanu, całą tę masę… Tak głęboko, jak tylko jesteś w stanie.

– Szałasy, pani doktor? Tam jest dziecko, a jedna z dziewcząt ma malarię.

– Nie szałasy! Nimi zajmę się później. – Wskazała dłonią wciąż zapakowane drewniane skrzynki. – Usuń je stąd! Zepchnij do morza!

Kręciła się nerwowo, wzbijając tuman koralowego pyłu.

– Pani doktor, potrzebujemy zapasów. Są tu po to, żeby nam służyć – perswadował jej łagodnie.

– Wcale nie! – Chwyciła go za ramię i zaprowadziła do buldożera. – Nie potrzebujemy ich i nie służą nam. Zamieniają Saint-Esprit w miejsce rozrywki. Musimy zacząć od początku i dojść do wszystkiego samodzielnie. A teraz siadaj za kierownicą i włącz silnik!

– Ale co z jedzeniem? – Przycisnął dłonie do stalowej gąsienicy. – W obozie mamy zapasy tylko na trzy tygodnie…

– Jedzenie też zepchnij do morza! – Doprowadzona do wściekłości, uderzała pięścią o pięść. – Zadowolimy się tym, co sami wyhodujemy. Spróbuj mnie zrozumieć… Chcę, żeby świat zostawił Saint-Esprit w spokoju i zapomniał o nas. Wtedy się dowiemy, kim naprawdę jesteśmy!

W trzydzieści minut później Neil wyłączył silnik. Oparł się na metalowym siedzeniu i wciągnął do płuc powietrze pełne cuchnących spalin z diesla. Był pobrudzony smarem wydostającym się spod uszczelki. Dwaj hipisi rozpalili w otwartym terenie powyżej plaży małe ognisko z połamanych drewnianych skrzynek. Płomienie grały refleksami na zatłuszczonych przyrządach sterowniczych. Wśród drzew stali wszyscy mieszkańcy wyspy, spoglądając na fale odbijające się od rafy i łapczywie porywające skrzynki oraz bale płótna. Koleinami wyżłobionymi w piasku przez buldożer woda przetaczała się jak lawina. Już zdążyła porozbijać drewniane skrzynki i cofając się, unosiła do oceanu zapasowe barbecue i plażowe sofy. Na falach kołysały się kawałki drewnianych chodników, a moskitiery dryfowały na głębinę niczym porzucone całuny. Setki puszek z żywnością przetaczały się w tę i z powrotem na pojękującym twardym piasku, jakby uczestniczyły w jakimś obłąkańczym wyścigu.

Doktor Barbara przechadzała się wybrzeżem w przemoczonym przez fale podkoszulku, z uśmiechem dumnego z siebie, psotnego dziecka spoglądając na rozproszoną w jednej chwili po czarnej plaży górę prezentów. Jeden z hipisów zaczął brodzić w przybrzeżnej wodzie. Wyratował z toni puszkę. Nakleił sobie etykietkę wokół przegubu dłoni. Drugi wyciągnął z głębszej wody rower, przeprowadził go przez fale i cisnął lekarce pod nogi.

Neil wciąż odpoczywał na siedzeniu buldożera. Był zbyt zmęczony, by móc wysiąść. Zdążył zepchnąć wszystko do oceanu, nim ktokolwiek się obudził. Pierwsi zjawili się na brzegu hipisi. W milczeniu spoglądali na niknące w wodzie zapasy, dzięki którym tak obficie byli zaopatrzeni w jedzenie i picie. Andersonowie siedzieli w kokpicie swojego jednożaglowca i otuleni kocem obserwowali zajście przez lornetki. Saitowie w pośpiechu narzucili na siebie żółte nieprzemakalne płaszcze i przystanęli pod palmami. Zachowywali spokój, podczas gdy obnażony do pasa David Carline, z pistoletem zatkniętym za spodnie od piżamy, potrząsał głową i wznosił ręce do nieba, jakby chciał sprawdzić, czy i ono uległo dewiacji. Tylko Kimo się uśmiechał, nie kryjąc podziwu dla lekarki. Nadal pozostawał pod wrażeniem jej osobowości i niezależnej natury.

– Barbaro, jestem z tobą!

Monique biegła do brzegu. Zawiązała szlafrok, uścisnęła lekarkę i ucałowała ją w policzki. Kobiety objęły się i trwały tak na linii lądu i morza, obryzgiwane przez fale, dopóki ostatniej ze skrzyń nie wciągnęła wodna kipiel.