40443.fb2 W Pogoni Za Rozumem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

W Pogoni Za Rozumem - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 13

Rozdział dwunasty

DZIWNE CZASY

1 września, poniedziałek

52 kg (muszę się pilnować, żeby od razu nie przytyć), kalorie 6452.

– Wiedziałam, że coś jest nie tak, kiedy podeszłam do przejścia – powiedziała Shaz, kiedy z Jude przyszły wczoraj wieczorem. – Ale pracownicy lotniska nie chcieli mi wyjaśnić, co się stało, tylko kazali mi wsiadać do samolotu, a potem nie pozwolili mi wysiąść, a chwilę potem zaczęło się kołowanie.

– To kiedy się dowiedziałaś? – spytałam, po czym wypiłam duszkiem kieliszek Chardonnay, na co Jude natychmiast wzięła butelkę i nalała mi następny. Było cudownie, cudownie.

– Dopiero po wylądowaniu – powiedziała Shaz. – To był najgorszy lot w moim życiu. Miałam nadzieję, że po prostu nie zdążyłaś wsiąść, ale oni zachowywali się jakoś tak dziwnie i pogardliwie wobec mnie. A jak tylko wysiadłam z samolotu…

– Aresztowali ją! – wykrzyknęła radośnie Jude. – Narąbaną w cztery trąbki.

– O nie – westchnęłam. – A ty miałaś nadzieję, że Jed wyjdzie po ciebie.

– Drań – powiedziała Shaz, rumieniąc się. Pomyślałam sobie, że lepiej już nie wspominać o Jedzie.

– Ktoś od niego stał za tobą w kolejce w Bangkoku – wyjaśniła Jude. – Widocznie czekał na Heathrow na telefon i natychmiast wsiadł do samolotu do Dubaju.

Okazało się, że Shaz zadzwoniła do Jude z komisariatu, a potem szybko pojechała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

– Ale nie mogłam niczego załatwić – powiedziała Jude. – Zaczęły się gadki, że mogą cię wsadzić na dziesięć lat.

– Pamiętam. – Aż mnie ciarki przeszły.

– W środę wieczorem zadzwoniłyśmy do Marka, a on natychmiast uruchomił wszystkie swoje kontakty w Amnesty i Interpolu. Próbowałyśmy złapać twoją mamę, ale na jej sekretarce znalazłyśmy wiadomość, że pojechała na wycieczkę nad jeziora. Zastanawiałyśmy się nad telefonem do Geoffreya i Uny, ale doszłyśmy do wniosku, że tylko dostaną histerii i na nic się nam nie przydadzą.

– Bardzo rozsądnie – zauważyłam.

– W piątek dowiedziałyśmy się, że cię przeniesiono do regularnego więzienia… – powiedziała Shaz.

– I Mark wsiadł do samolotu do Dubaju.

– Poleciał do Dubaju? Dla mnie?

– Był fantastyczny – stwierdziła Shaz.

– A gdzie on jest teraz? Zostawiłam mu wiadomość, ale nie oddzwonił.

– Jeszcze nie wrócił – odparła Jude. – W poniedziałek miałyśmy telefon z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wyglądało na to, że sytuacja się zmieniła.

– To pewnie wtedy Charlie rozmawiał ze swoim tatą! – wykrzyknęłam z podnieceniem.

– Pozwolili nam wysłać do ciebie list…

– A we wtorek dowiedziałyśmy się, że złapali Jeda…

– A w piątek zadzwonił Mark i powiedział, że Jed do wszystkiego się przyznał…

– A potem w sobotę ni z tego, ni z owego dzwonią, że już jesteś w samolocie!

– Hurra! – wrzasnęłyśmy wszystkie trzy, stukając się kieliszkami. Bardzo chciałam wrócić do tematu Marka, ale po tym wszystkim, co dziewczyny dla mnie zrobiły, nie mogłam wyjść na płytką i niewdzięczną.

– Czy on jeszcze chodzi z Rebeccą? – wybuchnęłam.

– Nie! – odparła Jude. – Już nie! Już nie!

– Ale co się stało?

– Właściwie to nie wiemy – powiedziała Jude. – W jednej chwili wszystko było jak dawniej, a już w następnej Mark zrezygnował z wyjazdu do Toskanii i…

– Nigdy nie zgadniesz, z kim teraz chodzi Rebecca – wtrąciła Shaz.

– Z kim?

– Z kimś, kogo znasz.

– Chyba nie z Danielem? – spytałam z dziwną mieszaniną uczuć.

– Nie.

– Z Colinem Firthem?

– Nie.

– Fiuu. Z Tomem?

– Nie. Z kimś, kogo całkiem dobrze znasz. Żonaty.

– Z moim tatą? Z Jeremym Magdy?

– Ciepło, ciepło.

– Co? Chyba nie z Geoffreyem Alconburym?

– Nie – zachichotała Shaz. – On jest mężem Uny i gejem.

– Z Gilesem Benwickiem – wypaliła Jude.

– Z kim? – wymamrotałam.

– Z Gilesem Benwickiem – potwierdziła Shaz. – Na miłość boską, przecież znasz Gilesa, to ten, który pracuje z Markiem i którego uratowałaś po próbie samobójczej u Rebeki.

– Ten, któremu kiedyś wpadłaś w oko.

– Po swych wypadkach oboje z Rebeccą zaszyli się z poradnikami w Gloucestershire i teraz… są razem.

– Są jednością – dodała Jude.

– Połączyli się w akcie miłości – zagalopowała się Shaz. Nastąpiła chwila milczenia, a my spoglądałyśmy po sobie, zadziwione tym zdumiewającym zrządzeniem losu.

– Świat chyba zwariował! – wybuchnęłam z mieszaniną zdumienia i strachu. – Giles Benwick nie jest przystojny, nie jest bogaty.

– No, prawdę mówiąc, to jest – wymruczała Jude.

– Ale nie jest facetem innej kobiety. Dla Rebeki nie jest symbolem pozycji społecznej.

– Poza tym, że jest bardzo bogaty – powiedziała Jude.

– A jednak Rebecca go wybrała.

– Właśnie, święte słowa! – powiedziała poruszona Shaz.

– Dziwne czasy! Doprawdy, dziwne czasy!

– Niedługo książę Filip zaproponuje mi, żebym z nim chodziła, a Tom zacznie się umawiać z królową! – wykrzyknęłam.

– Nie z Pretensjonalnym Jerome’em, tylko z naszą własną, kochaną królową – sprecyzowała Shaz.

– Nietoperze zjadać będą słońce – puściłam wodze fantazji. – Konie rodzić się będą z ogonami na głowie, a na naszych dachach zaczną lądować kostki zamrożonego moczu, częstujące nas papierosami.

– A księżna Diana nie żyje – powiedziała poważnie Shazzer. Nastrój gwałtownie się zmienił. Wszystkie zamilkłyśmy, próbując sobie przyswoić tę straszną, szokującą i niewiarygodną myśl.

– Dziwne czasy – obwieściła Shaz, wielce złowieszczo kręcąc głową. – Doprawdy dziwne czasy.

2 września, wtorek

52,5 kg (od jutra przestaję się obżerać jak świnia), jedn. alkoholu 6 (nie powinnam znowu pić zbyt dużo), papierosy 27 (nie powinnam znowu palić zbyt dużo), kalorie 6285 (nie powinnam znowu zacząć jeść zbyt dużo).

8.00.

W domu. Z powodu śmierci Diany Richard Finch odwołał wszystkie materiały, jakie robili o Narkotykowej Dziewczynie z Tajlandii (czyli o mnie), i dał mi dwa dni, żebym się pozbierała. Nie mogę się pogodzić z tą śmiercią. Może w naszym kraju nastąpi jakiś kryzys. To koniec pewnej ery, bez dwóch zdań, ale również początek nowej, bo zaczyna się jesień. Czas na nowy początek. Postanowiłam nie wracać do starych przyzwyczajeń, nie odsłuchiwać co chwila sekretarki i nie czekać całe życie, aż Mark zadzwoni, tylko zachować spokój i równowagę.

8.05.

Ale dlaczego Mark rozstał się z Rebeccą? Dlaczego ona chodzi z tym wykręconym Gilesem Benwickiem? DLACZEGO? DLACZEGO? Czy Mark poleciał do Dubaju dlatego, że wciąż mnie kocha? Ale dlaczego nie oddzwonił? Dlaczego? Dlaczego? Zresztą wszystko jedno. Teraz jest mi to obojętne. Pracuję nad sobą. Zrobię sobie woskowanie nóg.

10.30.

Z powrotem w domu. Spóźniłam się (8.30) na woskowanie nóg, ale okazało się, że kosmetyczka nie przyjdzie „z powodu księżnej Diany”. Recepcjonistka mówiła o tym niemal sarkastycznie, ale, jak już wspomniałam, kimże jesteśmy, by oceniać, co przeżywa każdy z nas? Jeżeli śmierć Diany nas czegoś nauczyła, to na pewno tego, by nie oceniać siebie nawzajem. W drodze do domu trudno mi było jednak utrzymać ten nastrój, bo na Kensington High Street utknęłam w ogromnym korku, przez który pokonanie odległości, jaką normalnie przejeżdżam w dziesięć minut, zajęło mi cztery razy więcej czasu. Gdy wreszcie dotarłam do źródła korka okazało się, że są nim zwykłe roboty drogowe, tyle że nic się tam nie działo, nie było żadnych robotników i tylko stała tablica z tekstem: „Robotnicy pracujący na tej drodze postanowili na cztery dni przerwać roboty drogowe jako wyraz szacunku dla zmarłej księżny Diany”. Ooo, miga lampka na sekretarce. To był Mark! Słychać go było bardzo słabo i rozlegały się jakieś trzaski.

– Bridget… właśnie się dowiedziałem. Jestem zachwycony, że jesteś wolna. Zachwycony. Wrócę w… – Nastąpiło jakieś głośne syczenie na linii, po czym połączenie zostało zerwane. Dziesięć minut później zadzwonił telefon.

– O, cześć, kochanie, wiesz co?

Moja matka. Moja własna matka! Ogarnęła mnie potężna fala miłości.

– Co? – spytałam, a łzy napływały mi do oczu.

– „Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy”. Nastąpiła długa chwila ciszy.

– Mamo? – odezwałam się w końcu.

– Ćśś, kochanie, cisza. – (Znowu milczenie). – Pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.

Wzięłam głęboki oddech, wetknęłam słuchawkę pod brodę i zabrałam się do robienia kawy. Już zdążyłam się przekonać, że trzeba umieć się zdystansować wobec szaleństwa innych ludzi, bo człowiek ma dość własnych problemów. W tej samej chwili zadzwoniła komórka. Usiłując zignorować pierwszy telefon, który zaczął wibrować i się drzeć: „Bridget, nigdy nie odnajdziesz równowagi, jeśli nie nauczysz się pracować w ciszy!”, włączyłam komórkę. To był mój tata.

– O, Bridget – powiedział sztywnym, wojskowym tonem.

– Porozmawiasz z matką przez telefon stacjonarny? Wprowadziła się w niezły stan.

Ona była w niezłym stanie? Czy oni w ogóle o mnie nie myślą? O swojej krwi z ich krwi, i kości z ich kości? Nastąpiła seria szlochnięć, wrzasków i niewytłumaczalnych trzasków na linii „stacjonarnej”.

– OK, tato, pa – powiedziałam i znowu wzięłam normalną słuchawkę.

– Kochanie – zaskrzeczała mama głosem ochrypłym od żalu nad samą sobą. – Muszę ci o czymś powiedzieć. Już nie mogę tego ukrywać przed rodziną i tymi, których kocham.

Usiłując nie deliberować nad różnicą między „rodziną” i „tymi, których kocham”, powiedziałam pogodnie:

– Oj tam! Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz.

– A co mam zrobić?! – wrzasnęła histerycznym głosem. – Kłamać? Jestem uzależniona, kochanie, uzależniona! Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, od czego mogła się uzależnić. Moja mama nigdy nie piła więcej niż szklaneczkę sherry, odkąd w 1952 roku Mavis Enderbury spiła ją na swym przyjęciu urodzinowym i potem trzeba było ją odwieźć do domu na ramie roweru należącego do „kogoś, kto się nazywał „Kurdupel”. Przyjmowanie lekarstw ogranicza do pastylki Fisherman’s Friend, kiedy czuje drapanie w gardle w trakcie odbywającego się dwa razy roku przedstawienia Amatorskiego Kółka Teatralnego Kettering.

– Jestem uzależniona – powtórzyła, po czym zrobiła dramatyczną pauzę.

– Taaa – powiedziałam. – Uzależniona. A od czego to konkretnie jesteś uzależniona?

– Od związków – odparła. – Jestem uzależniona od związków, kochanie. Jestem współuzależniona. Trzasnęłam głową w stół przede mną.

– Trzydzieści sześć lat z tatusiem! – wyliczyła. – I niczego nie zrozumiałam.

– Ależ, mamo, bycie czyjąś żoną jeszcze nie znaczy, że…

– Nie, nie, jestem współuzależniona z tatusiem. Jestem współuzależniona od rozrywki. Powiedziałam tatusiowi, że… Oj, muszę kończyć. Pora na moje afirmacje.

Siedziałam, gapiąc się na ekspres do kawy, a myśli galopowały mi po głowie. Czy oni nie wiedzą, co mi się przydarzyło? Może mama w końcu znalazła się na krawędzi? Znowu zadzwonił telefon. To był tata.

– Przepraszam za tamto.

– Co się dzieje? Jesteś teraz z mamą?

– Tak, w pewnym sensie… Poszła na jakieś zajęcia czy coś tam.

– Gdzie jesteś?

– Jestem w… no, to taka… yyy… Nazywa się „Tęcze”. Sekta Moona? Scjentolodzy? Est?

– To… yyy… ośrodek odwykowy.

O mój Boże. Okazuje się, że nie ja pierwsza zaczęłam się martwić piciem taty. Mama mówiła, że pewnej nocy, kiedy byli u babci w St Annę, pojechał do Blackpool, po czym wrócił do domu staruszków kompletnie nawalony, z butelką Famous Grouse i plastikową laleczką Scary Spice, która miała sztuczną szczękę przyczepioną do piersi. Wezwano lekarza i w zeszłym tygodniu rodzice pojechali prosto od babci w St Annę do tego ośrodka, gdzie mama, jak na to wygląda, nie zamierzała usunąć się w cień.

– Raczej nie sądzą, by stara, dobra szkocka stanowiła tu jakiś poważny problem. Mówią, że maskuję swój ból, czy coś w tym rodzaju, związany z tymi wszystkimi Juliami i Wellingtonami. Plan jest taki, że mam jej pozwolić oddawać się nałogowi wspólnej „zabawy”.

O Boże. Chyba lepiej nic nie mówić rodzicom o Tajlandii, przynajmniej na razie.

22.00.

Nadal w domu. No i co? Hurra! Cały dzień sprzątałam, utykałam i teraz wszystko jest pod kontrolą. Poczta załatwiona (no, powiedzmy, że ułożona w stosik). A poza tym Jude ma rację. To jakiś absurd, że od czterech miesięcy mam w ścianie ogromną dziurę i na cud zakrawa, że jeszcze nikt mi się przez nią nie wdarł do mieszkania. Już nie dam się nabrać na bezsensowne wymówki Budowlańca Gary’ego. Poproszę znajomego Jude, który jest prawnikiem, żeby napisał do niego list. Jak widać, wiele można zdziałać, kiedy się jest nowym, pewnym siebie człowiekiem. Cudownie…

Szanowny Panie, działamy w imieniu panny Bridget Jones. Poinformowano nas, że nasza klientka 5 marca 1997 roku drogą kontaktu werbalnego ustaliła z Panem, iż skonstruuje Pan przybudówkę w jej mieszkaniu (składająca się z drugiej pracowniosypialni oraz tarasu na dachu) za (cytuję) sumę 7 000 funtów. 21 kwietnia 1997 roku nasza klientka wypłaciła Panu 3 500 funtów jako zaliczkę za rozpoczęte prace. Umowa stwierdzała, iż prace zostaną ukończone w ekspresowym terminie sześciu tygodni od dnia wypłaty zaliczki. Rozpoczął Pan prace 25 kwietnia 1997 roku poprzez wybicie w fasadzie dziury o wymiarach 1,5 na 2,5 metra. Wciągu następnych tygodni zaprzestał Pan wykonywania swych prac. Nasza klientka wielokrotnie usiłowała się z Panem skontaktować telefonicznie oraz zostawiała wiadomości, na które Pan nie odpowiadał. Ostatecznie 30 kwietnia 1997 roku wrócił Pan do mieszkania naszej klientki, podczas gdy ta przebywała w pracy. Zamiast jednak kontynuować pracę, co zostało ustalone w umowie, po prostu zasłonił Pan grubą plandeką dziurę, którą wybił w fasadzie. Od tej pory nie wrócił Pan do wykonywania swych prac ani nie odpowiadał na liczne wiadomości telefoniczne naszej klientki z prośbą o kontakt. Dziura, którą zostawił Pan w fasadzie mieszkania naszej klientki, naraża mieszkanie na niską temperaturę, niebezpieczeństwa oraz ryzyko okradzenia. Pańskie odstąpienie od wykonywania pracy, jakiej się Pan podjął, stanowi jaskrawe złamanie warunków umowy, którą zawarł Pan z naszą klientką. Tym samym doprowadził Pan do rozwiązania umowy, które to rozwiązanie nasza klientka akceptuje… Bla bla, srutututu kłębek drutu… upoważniona do odzyskania kosztów… bezpośrednio odpowiedzialny za wszelkie straty… jeżeli nie skontaktuje się Pan z nami w ciągu siedmiu dni od dnia otrzymania niniejszego listu oraz nie potwierdzi, iż zrekompensuje Pan naszej klientce wszelkie poniesione straty… w rezultacie będziemy zmuszeni bez uprzedniego zawiadomienia wszcząć przeciw Panu postępowanie sądowe.

Ha. Ahahahaha! To mu da nauczkę, której nigdy nie zapomni. Już wysłałam ten list, więc dostanie go jutro. To mu udowodni, że ze mną nie ma żartów i że nie dam się rozstawiać po kątach i znieważać. Dobra. Teraz jakieś pół godzinki zastanowię się nad pomysłami na jutrzejsze zebranie.

22.15.

Hmmm. Może lepiej poszukam w gazetach. Ale trochę później.

22.30.

Nie zamierzam się przejmować Markiem Darcym. Faceci są niepotrzebni. Kiedyś mężczyźni i kobiety się schodzili, bo kobiety nie mogły przetrwać bez mężczyzn, ale teraz – ha! Mam własne mieszkanie (chociaż z dziurą w ścianie), przyjaciół, dochody i pracę (przynajmniej do jutra), więc – ha! Hahahahahaha!

22.40.

Dobra. Pomysły.

22.41.

O Boże. Mam okropną ochotę na seks. Nie kochałam się od pierwszej wojny punickiej.

22.45.

Może coś nowego o Nowej Lewicy Nowej Brytanii? Jak po miesiącu miodowym, kiedy człowiek chodził z kimś przez pół roku, a potem się wkurza za nie pozmywane naczynia? Hmm. W czasach studenckich tak łatwo było uprawiać seks i umawiać się z facetami. Może studenci nie zasługują na te cholerne dotacje, skoro ciągle uprawiają seks. Liczba miesięcy, w trakcie których nie uprawiałam seksu: 6 Liczba sekund, w trakcie których nie uprawiałam seksu: (Ile sekund ma dzień?) 60 x 60 = 3600 x 24 = (Chyba sobie kupię kalkulator). = 86 400 x 28 = 2 419 200 x 6 miesięcy = 14 515 200 Czternaście milionów pięćset piętnaście tysięcy dwieście sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks.

23.00.

A może, po prostu i zwyczajnie, JUŻ NIGDY NIE BĘDĘ UPRAWIAŁA SEKSU.

23.05.

Ciekawe, co się dzieje z człowiekiem, kiedy nie uprawia seksu? To dobrze czy źle?

23.06.

A może mi wszystko pozarasta?

23.07.

Nie powinnam myśleć o seksie. Jestem istotą duchową.

23.08

A poza tym lepiej się nie rozmnażać.

23.10.

Germaine Greer nie miała dzieci. Ale czego to dowodzi?

23.15.

Dobra, Nowa Lewica, Nowa… O Boże. Żyję w celibacie. Celibat! Nowy Celibat! Skoro ja się znalazłam w takiej sytuacji, to na pewno przeżywają wiele innych osób. Czyż nie o to chodzi w duchu czasów? „Ostatnio ludzie coraz rzadziej uprawiają seks”. Ale jakoś nie podoba mi się takie popularne ujęcie. Przypomina mi się taki artykuł z „The Times”, który zaczynał się następująco: „Ostatnio pojawia się coraz więcej jadłodajni”, a tego samego dnia w „Telegraph” pojawił się artykuł pod tytułem Gdzie się podziały jadłodajnie? Dobra, trzeba kłaść się spać. Muszę się pojawić bardzo wcześnie w swój pierwszy dzień nowego życia.

3 września, środa

53 kg (aaa, aaa), kalorie 4955, liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 14 601 600 (wczorajsza liczba + 86 400 – zawartość sekund w jednym dniu).

19.00.

Pierwszego dnia po Tajlandii przyszłam do pracy wcześnie, spodziewając się, że zostanę otoczona troską i szacunkiem, lecz zamiast tego zastałam Richarda Fincha w tradycyjnie paskudnym nastroju – był rozdrażniony, z obłędem w oku obsesyjnie palił jednego papierosa za drugim, jednocześnie żując gumę.

– Hoho! – wykrzyknął, kiedy weszłam. – Hoho! Ahahahahaha! To co tam masz w torebce, co? Opium, nie? Skuna? Zaszyłaś prochy pod podszewką? Przywiozłaś trochę Fioletowych Serduszek? Ciutkę ecstasy dla studentów? A może poppersa? Jakiegoś fajniutkiego speeda? Haszyyyyyysz? Szczyptę koki? Oooo okikoki! – zawył jak opętany. – Ooo, okikokiokikokiiii! Oooo! Okikokiokikokiiiiii! – W jego oczach pojawił się błysk szaleństwa, Richard przyciągnął do siebie dwóch researcherów i ruszył w moją stronę, drąc się: – Skłon na raz, skok na dwa, Bridget wszystko w torbie ma, tada!

Zrozumiałam, że nasz kierownik jest na zejściu po narkotykowym odlocie, więc uśmiechnęłam się miłosiernie i go zignorowałam.

– Och, zadzieramy dzisiaj noska, co? Ooo! No, ludzie. Przyszła Bridget Zarozumiała Dupeńka Prosto Z Więzienia. Zaczynamy. Zaczynanananamy.

Naprawdę nie tego się spodziewałam. Wszyscy zaczęli się gromadzić wokół stołu i z pretensją spoglądać to na zegar, to na mnie. Cholera, przecież było dopiero dwadzieścia po dziewiątej: zebranie miało się zacząć o wpół do dziesiątej. Tylko dlatego, że zaczęłam przychodzić wcześniej, nie znaczy, że zebranie też ma się odbywać wcześniej.

– No dobra, Brrrnridget! Pomysły. Jakie mamy na dzisiaj pomysły, które zachwycą czekający z zapartym tchem naród? Dziesięć rad dla przemytników od Tej, Która Zna Się Na Wszystkim? Złoty medal za zwabienie Charliego do meliny narkomańskiej?

Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili” – pomyślałam. Och, pieprzyć to, zaraz mu dam w gębę. Spojrzał na mnie, żując gumę i z oczekiwaniem szczerząc zęby. Na szczęście przy stole nie rozległy się normalne w takiej sytuacji chichoty. Prawdę mówiąc, cały ten tajlandzki epizod zapewnił mi zupełnie nowy szacunek kolegów, którym naturalnie byłam zachwycona.

– A co powiesz na Nową Partię Pracy – po miesiącu miodowym?

Richard Finch uderzył głową w stół i zaczął chrapać.

– Właściwie to mam jeszcze jeden pomysł – powiedziałam po chwili obojętnego milczenia. – Seks – dodałam, na co Richard zastrzygł uszami. (Mam nadzieję, że tylko uszami).

– No? Podzielisz się nim z nami czy zachowasz go dla swoich kumpli z brygady antynarkotykowej?

– Celibat – powiedziałam. Zapadła pełna uznania cisza. Richard Finch wytrzeszczył na mnie oczy, jakby nie wierzył własnym uszom.

– Celibat?

– Celibat – kiwnęłam głową zadowolona z siebie. – Nowy Celibat.

– To znaczy, że co – mnisi i zakonnice? – spytał Richard Finch.

– Nie. Celibat.

– Zwyczajni ludzie, którzy nie uprawiają seksu – wtrąciła Patchouli, spoglądając na niego wyniośle. Atmosfera przy stole bardzo się zmieniła. Może Richard zaczynał już tak bardzo przeginać, że ludzie przestali go trawić.

– Z powodu tych jakichś tantrycznych, buddyjskich bzdur? – zachichotał Richard, żując gumę i podrygując jedną nogą.

– Nie – odparł seksowny Matt, wbijając wzrok w swój notes. – Zwyczajni ludzie, tacy jak my, którzy przez długi czas nie uprawiają seksu.

Strzeliłam oczami w stronę Matta, on zaś zrobił to samo w moim kierunku.

– Co? Wy wszyscy? – spytał Richard, spoglądając na nas z niedowierzaniem. – Przecież wciąż jesteście w kwiecie wieku… no, może poza Bridget.

– Dzięki – wymamrotałam.

– Co noc robicie to jak króliki! Nie? In, out, in, outandshake it all about – zaśpiewał. – You do the Okeekokee andyou tum her round, and do it to herfrom – behind Nie?

Odpowiedział mu tylko szelest papierów.

– Nie?

Nieprzerwane milczenie.

– Kto z tu obecnych nie uprawiał seksu w zeszłym tygodniu?

Wszyscy zaczęli się wgapiać w swoje notesy.

– OK. Kto uprawiał seks w zeszłym tygodniu?

Nikt nie podniósł ręki.

– Nie do wiary. Dobra. Kto z was uprawiał seks w zeszłym miesiącu?

Patchouli podniosła rękę. I Harold, który promiennie uśmiechnął się do nas zza okularów. Pewnie kłamał. Albo może tylko trochę się poprzytulał.

– A więc reszta z was… Jezu. Banda oszołomów. Przyczyną na pewno nie jest zbyt ciężka praca. Celibat. Ba! Z powodu Diany zeszliśmy z wizji, więc wymyślcie coś lepszego na resztę sezonu. W przyszłym tygodniu wracamy z wielkim hukiem.

4 września, czwartek

53,5 kg (to się musi skończyć, gdyż inaczej mój pobyt w więzieniu pójdzie na marne), liczba fantazji o mordowaniu Richarda Fincha 32 (to też musi się skończyć, gdyż inaczej zapobiegawcza rola mojego pobytu w więzieniu zostanie zniweczona), liczba czarnych żakietów, nad kupnem których się zastanawiałam 23, liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 14 688 000.

18.00.

B. mnie cieszy ta atmosfera jesiennego początku roku szkolnego. W drodze do domu wybiorę się na późne zakupy: z powodu kryzysu finansowego nie po coś konkretnego, tylko żeby przymierzyć nową jesienną garderobę w kolorze „brązu, który jest czernią”. Jestem b. podniecona i zdecydowana, żeby w tym roku umiejętnie) robić zakupy, tzn. a) nie panikować i nie kupować kolejnego czarnego żakietu, bo ile czarnych żakietów dziewczyna może potrzebować? i b) zdobyć skądś pieniądze. Może od Buddy?

20.00.

Angus Steak House, Oxford Street. Nie kontrolowany atak paniki. Wygląda na to, że we wszystkich sklepach znajdują się zaledwie odrobinę różniące się między sobą wersje tych samych ciuchów. Kompletnie zaćmiło mi umysł i nie potrafiłam zebrać myśli, dopóki nie objęłam rozumem i nie skatalogowałam na przykład wszystkich czarnych nylonowych żakietów: jeden z French Connection za 129 funtów czy taki wysokiej klasy od Michaela Korsa (malutki, kwadratowy i pikowany) za 400 funtów. U Hennesa czarne nylonowe żakiety można kupić za jedyne 39,99 funtów. Mogłabym na przykład kupić dziesięć czarnych nylonowych żakietów od Hennesa za cenę jednego od Korsa, ale wtedy miałabym szafę pełną czarnych nylonowych żakietów, a i tak nie stać mnie na ani jeden. A może to jedna wielka pomyłka. Może powinnam zacząć nosić jaskrawe stroje rodem z pantomimy, jak Zandra Rhodes albo Su Pollard. Albo trzymać całą garderobę w jednej walizce, kupić sobie tylko trzy bardzo klasyczne kostiumy i nosić je na zmianę. (A gdybym wylała na nie wino albo je obrzygała, to co wtedy?) Dobra. Spokojnie, spokojnie. Muszę kupić: Czarny nylonowy żakiet (tylko 1). Naszyjnik. A może wisiorek albo łańcuszek? W każdym razie jakąś uprząż na szyję. Brązowe spodnie cygaretki (ale co to właściwie znaczy „cygaretki”?). Brązowy kostium do pracy (albo coś w tym rodzaju). Buty. W sklepie obuwniczym przeżyłam prawdziwy koszmar. Właśnie przymierzałam brązowe czółenka z kwadratowymi noskami w stylu lat siedemdziesiątych, co mi przypomniało czasy, kiedy przed początkiem roku szkolnego kupowałam sobie nowe buty i walczyłam z tą przeklętą mamą o to, jakie mają być, i wtedy nagle mnie olśniło: to wcale nie żadne deja vu – buty wyglądały identycznie tak samo jak te, które przed pójściem do szóstej klasy kupiłam sobie u Freemana Hardy’ego Willisa. Nagle poczułam się jak niewinna ofiara oszustwa, pośmiewisko dla projektantów mody, którzy nie potrafią wymyślić niczego nowego. A nawet gorzej – jestem już taka stara, że nowe pokolenie nie pamięta, co się nosiło w tych czasach, kiedy to ja byłam nastolatką. Osiągnęłam w końcu ten punkt, w którym panie zaczynają chodzić do Jaegera po garsonki – bo nie chcą, by uliczna moda im przypominała o utraconej młodości. Zrezygnuję z Kookal, Agnes B., Whistles itd. na rzecz Country Casuals i duchowości. Co mnie zresztą taniej wyniesie. Wracam do domu.

21.00.

W domu. Czuję się bardzo dziwnie i pusto. Bardzo fajnie się myśli, że od tej pory wszystko będzie inaczej, ale okazuje się, że nic się nie zmieniło. Chyba będę musiała coś z tym zrobić. Ale co ja mam począć ze swoim życiem? Wiem. Zjem trochę sera. Cały problem polega na tym, że – jak to jest napisane w książce Buddyzm. Dramat zamożnego mnicha – atmosferę i wydarzenia wokół ciebie tworzy to, co jest w tobie. Nic więc dziwnego, że wszystkie te złe rzeczy – Tajlandia, Daniel, Rebecca itd. – się wydarzyły. Muszę zacząć pracować nad równowagą wewnętrzną i duchowym oświeceniem, a wtedy zaczną mi się przydarzać same miłe rzeczy i będę spotykać dobrych, kochających i zrównoważonych ludzi. Takich jak Mark Darcy. Mark Darcy – po powrocie – zastanie mnie spokojną i skupioną na swoim wnętrzu, tworzącą wokół siebie atmosferę spokoju i porządku.

5 września, piątek

54 kg, papierosy 0 (zwycięstwo), liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 14 774 400 (katastrofa), (muszę jednako przyjmować oba te złudzenia).

8.15.

No dobra. Wstałam wesoła jak skowronek. Ważne, by wyprzedzić zły nastrój!

8.20.

O, przyszła do mnie jakaś paczka. Może prezent?

8.30.

Mmm. To pudełko na prezenty z różyczkami na wieczku. Może od Marka Darcy’ego! Może wrócił.

8.40.

To śliczny, złoty długopisik z moim imieniem. Może od Tiffany’ego! Z czerwoną skuwką. Może to szminka.

8.45.

To jakieś dziwne. W środku nie ma żadnego liściku. Może to szminka reklamówka.

8.50.

Ale to nie szminka, bo za ciężkie. Może jednak to długopisik. Z moim imieniem! Może zapowiedź zaproszenia na przyjęcie od jakiejś myślącej przyszłościowo firmy PR – może z okazji powstania nowego magazynu zatytułowanego „Szminka!” albo produkt Tiny Brown! – a samo zaproszenie przyjdzie później. No i tak. Pójdę do Coins na cappuccino. Ale oczywiście nie na czekoladowego croissanta.

9.00.

Już jestem w kawiarni. Zachwycona prezencikiem, ale na pewno to też nie długopis. A jeśli już, to jakoś dziwnie działający. Później. O Boże. Usiadłam sobie z cappuccino i czekoladowym croissantem, a tu nagle wchodzi Mark Darcy, ot, tak sobie, jakby w ogóle nie wyjeżdżał – w garniturze, świeżo ogolony i z maleńkim skaleczeniem na brodzie, do którego przyczepił się kawałeczek papieru toaletowego – normalka. Podszedł do lady, gdzie kupuje się jedzenie na wynos, i postawił neseser, jakby kogoś lub czegoś szukał. Zobaczył mnie. Na chwilę wzrok mu zmiękł (ale oczywiście nie roztopił się). Potem Mark odwrócił się, żeby zapłacić za cappuccino. Szybciutko jeszcze bardziej się uspokoiłam i skupiłam na swoim wnętrzu. Z już o wiele bardziej oficjalną miną podszedł do mojego stolika. Miałam ochotę rzucić się mu na szyję.

– Cześć – powiedział szorstko. – Co tam masz? – Skinął głową w stronę prezentu. Z miłości i szczęścia aż mnie zatkało, więc bez słowa podałam mu pudełko.

– Nie wiem, co to takiego. Chyba długopis.

Wyjął przedmiot z pudełka, odwrócił, szybko włożył go z powrotem i powiedział:

– Bridget, to nie długopis reklamowy. Kurwa, to nabój.

Jeszcze ładniej. O Jezuniu najsłodszy. Nie było czasu na gadki o Tajlandii, Rebecce, miłości i innych takich. Mark złapał serwetkę, podniósł wieczko pudełka i owinął nią nabój.

– Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili… – szepnęłam sama do siebie.

– Co takiego?

– Nic.

– Zostań tu. Nie dotykaj tego. To prawdziwy nabój – powiedział. Wymknął się na ulicę i niczym detektyw z telewizji rozejrzał na boki. To ciekawe, jak prawdziwe akcje policyjne przypominają te z telewizji – tak samo jak barwne sceny z wakacji wyglądają zupełnie jak z pocztówki albo… Mark wrócił.

– Bridget? Zapłaciłaś już? Co ty wyprawiasz? Idziemy.

– Dokąd?

– Na policję.

W samochodzie zaczęłam pleść jakieś bzdury, dziękować za wszystko, co dla mnie zrobił, i rozwodzić się nad tym, jak wiersz od niego pomógł mi w więzieniu.

– Wiersz? Jaki znowu wiersz? – spytał, skręcając w Kensington Park Road.

– Wiersz Jeżeli – no wiesz – jeżeli zmusisz, aby ci służyły… O Boże, strasznie cię przepraszam, że musiałeś jechać aż do Dubaju, taka ci jestem wdzięczna… Zatrzymał się na światłach i odwrócił do mnie.

– Wszystko w absolutnym porządku – powiedział łagodnie. – A teraz przestań pleść trzy po trzy. Przeżyłaś potężny szok. Musisz się uspokoić.

Hmm. Cały dowcip polegał właśnie na tym, żeby Mark zauważył, jaka jestem spokojna i skupiona na swoim wnętrzu, a nie mnie uspokajał. Próbowałam się uspokoić, ale ciężko mi to szło, bo po głowie chodziła mi tylko jedna myśl – ktoś chce mnie zabić. Kiedy dojechaliśmy na policję, cała sytuacja przestała przypominać serial policyjny, bo komisariat był obdrapany i brudny i nikt nie wykazywał najmniejszego zainteresowania naszą sprawą. Policjant za biurkiem kazał nam usiąść w poczekalni, ale Mark nalegał, żeby nas zaprowadzono na górę. W końcu wylądowaliśmy w jakimś wielkim, obskurnym i kompletnie pustym biurze. Mark kazał mi opowiedzieć o wszystkim, co mi się przydarzyło w Tajlandii, pytał, czy Jed wspominał o jakichś znajomych z Wielkiej Brytanii, czy paczka przyszła normalną pocztą, czy od powrotu zauważyłam, że koło mojego domu kręci się jakiś nieznajomy. Czułam się jak idiotka, kiedy mu opowiadałam, jak zaufałyśmy Jedowi. Myślałam, że Mark mnie skrzyczy, ale on był strasznie słodki.

– Ciebie i Shaz można by oskarżyć co najwyżej o zapierającą dech w piersiach głupotę – powiedział. – Słyszałem, że doskonale sobie radziłaś w więzieniu.

Był naprawdę bardzo słodki, ale nie… no, zachowywał się dość oficjalnie, nie tak, jakby chciał, żebyśmy się zeszli albo porozmawiali o uczuciach.

– Nie uważasz, że powinnaś zadzwonić do pracy? – spytał, spoglądając na zegarek. Złapałam się za głowę. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że gdybym zginęła, nie miałoby najmniejszego znaczenia, czy mam pracę, czy też nie, ale było już dwadzieścia po dziesiątej!

– Nie miej takiej miny, jakbyś przed chwilą niechcący zjadła dziecko – powiedział ze śmiechem Mark. – Chociaż raz masz przyzwoite usprawiedliwienie dla swojej patologicznej niepunktualności.

Podniosłam słuchawkę telefonu i wykręciłam bezpośredni numer do Richarda Fincha. Odebrał od razu.

– Ooo, Bridget, prawda? Panienka Celibat? Minęły zaledwie dwa dni, a ona już poszła na wagary? To gdzie jesteś, co? Pewnie w sklepie?

„Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili” – pomyślałam. Jeśli możesz…

– Bawisz się świeczką, co? Dziewczęta, świeczki wyjąć! – Wydał z siebie głośny odgłos odkorkowywania. Ze zgrozą popatrzyłam na telefon. Nie potrafiłam określić, czy Richard Finch zawsze był taki, a tylko ja byłam inna, czy też ruchem spiralnym staczał się na narkotykowe dno.

– Daj mi telefon – powiedział Mark.

– Nie! – wykrzyknęłam, z powrotem złapałam słuchawkę i wysyczałam: – Sama potrafię zadbać o swoje sprawy.

– Oczywiście, że tak, kochanie, ale nie o własne zdrowie psychiczne – wymruczał Mark. Kochanie! Powiedział do mnie: „Kochanie”!

– Bridget? Znowu zasnęłaś, co? Gdzie jesteś? – zarechotał Richard Finch.

– Jestem na posterunku policji.

– Ooo, znowu ta koka, co? Świetnie. Masz coś dla mnie? – Tym razem zachichotał.

– Grożono mi śmiercią.

– Ooo! Dobre. Za chwilę ja ci będę groził śmiercią. Hahahaha. Na posterunku policji, e? Chciałbym to zobaczyć.

Nieźli mi się trafili współpracownicy: mili, zrównoważeni, unikający narkotyków i powszechnie szanowani. Wystarczy. Miałam tego serdecznie dosyć. Wzięłam głęboki oddech.

– Richard – powiedziałam wyniośle – kocioł garnkowi przygarnął, a sam smoli. Z tym, że ja nie jestem osmolona, bo nie biorę narkotyków. W przeciwieństwie do ciebie. Poza tym, nie wracam. Pa. – I odłożyłam słuchawkę. Ha! Hahahaha! Na chwilę przypomniał mi się debet na koncie. I magiczne grzybki. Chociaż właściwie to nie narkotyki, tylko sama natura. W tej chwili do biura wpadł jakiś policjant, kompletnie nas ignorując.

– Słuchaj pan! – krzyknął Mark, waląc pięścią w stół. – Przyprowadziłem dziewczynę, która dostała pocztą nabój z jej imieniem. Możecie się tym zająć? Policjant przystanął i popatrzył na nas.

– Jutro jest pogrzeb – burknął z irytacją. – A w Kensal Rise mamy bójkę na noże. Są tacy, którzy już zostali zamordowani. – Odrzucił do tyłu głowę i wypadł z pokoju. Dziesięć minut później detektyw, który miał się nami zająć, przyszedł z wydrukiem komputerowym.

– Cześć. Jestem detektyw inspektor Kirby – powiedział, nawet na nas nie patrząc. Przez chwilę studiował wydruk, po czym z uniesionymi brwiami spojrzał na mnie.

– To akta z Tajlandii, mogę je zobaczyć? – spytał Mark, zaglądając mu przez ramię. – Aha… ten incydent w…

– No tak – powiedział inspektor.

– Nie, nie, to był tylko surowy stek – wytłumaczył Mark. Policjant dziwnie się przyglądał Markowi.

– Matka włożyła mi go do torby na zakupy – dodałam – i zaczął się psuć.

– Widzi pan? No? A to jest raport z Tajlandii – powiedział Mark, pochylając się nad formularzem. Inspektor ochronnym ruchem zasłonił formularz, jakby Mark próbował spisać od niego pracę domową. W tej chwili zadzwonił telefon. Inspektor Kirby odebrał.

– Tak. Chcę być w wozie na Kensington High Street. No, gdzieś niedaleko Albert Hali! Kiedy orszak ruszy. Chcę oddać ostatni hołd – powiedział wyczerpanym głosem. – Kurwa, co ten inspektor Rogers tam robi? OK, w takim razie koło Buckingham Pałace. Co?

– Co w raporcie jest o Jedzie? – spytałam szeptem.

– Przedstawił się jako „Jed”, tak? – parsknął ironicznie Mark. – Naprawdę nazywa się Roger Dwight.

– OK, w takim razie na Hyde Park Comer. Ale na przedzie tłumu. Przepraszam za to. – Inspektor Kirby odłożył słuchawkę, robiąc przy tym przesadnie profesjonalną minę, jaką ja zwykle robię, kiedy spóźniam się do pracy. – Roger Dwight – powiedział. – Wszystko na niego wskazuje, co?

– Bardzo bym się zdziwił, gdyby udało mu się coś zorganizować – oznajmił Mark. – Nie z arabskiego więzienia.

– Są różne sposoby.

Doprowadzało mnie do szewskiej pasji to, że Mark rozmawiał z detektywem nad moją głową. Zupełnie jakbym była dziwką albo jakimś przygłupem.

– Przepraszam – wtrąciłam, cała najeżona. – Czy mogłabym przyłączyć się do tej rozmowy?

– Oczywiście – odparł Mark – jeśli tylko znowu nie zaczniesz z tymi osmolonymi garnkami.

Inspektor ze zdumieniem przenosił wzrok ze mnie na Marka.

– Mógł zorganizować kogoś innego, żeby wysłał ten nabój – powiedział Mark, zwracając się do inspektora – ale to raczej mało prawdopodobne, a wręcz głupie, zważywszy na…

– No tak, w takich sprawach… Przepraszam. – Inspektor Kirby znowu podniósł słuchawkę. – Powiedzcie Harrow Road, że mają już dwa samochody na trasie! – krzyknął z rozdrażnieniem. – Nie. Chcę zobaczyć trumnę przed mszą. Tak. To powiedzcie inspektorowi Rimmingtonowi, żeby się odchrzanił. Przepraszam pana. – Znowu odłożył słuchawkę i uśmiechnął się władczo.

– W takich sprawach…? – zaczęłam.

– Tak, to mało prawdopodobne, by osoba mająca poważne zamiary uprzedzała o swych…

– To znaczy, że raczej od razu by ją zastrzelił, tak? – spytał Mark.

O Boże. Godzinę później paczka została oddana do zdjęcia odcisków palców i pobrania DNA, a mnie nadal przesłuchiwano.

– Czy któraś z osób spoza tych z Tajlandii może żywić do pani jakąś urazę, młoda damo? – spytał inspektor Kirby. – Może były chłopak, odtrącony konkurent? Byłam zachwycona tym, że nazwał mnie „młodą damą”. Może już nie jestem pierwszej młodości, ale…

– Bridget! – powiedział Mark. – Skup się! Czy jest ktoś, kto mógłby chcieć cię skrzywdzić?

– Mnóstwo osób mnie skrzywdziło – odparłam, patrząc na Marka i główkując. – Richard Finch. Daniel – ale chyba żaden z nich by tego nie zrobił – dodałam niepewnym głosem.

Może Daniel myślał, że opowiadałam na prawo i lewo o tej nocy, kiedy mieliśmy razem zjeść kolację? Czyżby aż tak bardzo się obraził, że go odtrąciłam? To chyba byłaby lekka przesada, nie? Ale może Sharon miała rację, twierdząc, że mężczyźni końca wieku wypadają ze swej roli.

– Bridget? – powiedział łagodnie Mark. – Myślę, że powinnaś powiedzieć panu inspektorowi o swoich przypuszczeniach.

Ale obciach. W końcu opowiedziałam o tym wieczorze z kurtką na bieliźnie, a inspektor Kirby z twarzą pokerzysty spisywał szczegóły. Mark nie odezwał się ani słowem, ale widziałam, że jest okropnie zły. Zauważyłam, że detektyw bacznie mu się przypatrywał.

– Czy ma pani powiązania z jakimiś osobami z półświatka? – spytał. Przyszedł mi do głowy tylko wynajęty chłoptaś wujka Geoffreya, co było jednak niedorzeczne, bo wynajęty chłoptaś w ogóle mnie nie znał.

– Będzie się pani musiała wyprowadzić ze swojego mieszkania. Ma pani gdzie się podziać?

– Możesz się zatrzymać u mnie – powiedział nagle Mark. Serce podeszło mi do gardła. – W jednym z wolnych pokoi – dodał szybko.

– Czy mógłbym pana przeprosić na chwilę? – spytał detektyw inspektor. Mark na moment stracił rezon, ale zaraz odparł:

– Oczywiście. – I szybkim krokiem wyszedł z pokoju.

– Nie jestem pewien, czy zatrzymanie się u pana Darcy’ego to dobry pomysł, panienko – powiedział detektyw, spoglądając na drzwi.

– Taa, może i ma pan rację. – Pomyślałam, że przez detektywa przemawia ojcowska troska i że jako mężczyzna sugeruje, że powinnam zachować wokół siebie nimb tajemnicy oraz niedostępności i zmusić Marka do tego, by zabiegał o moje względy, ale przypomniało mi się, że już miałam nie myśleć w ten sposób.

– Co właściwie łączyło panią z panem Darcym?

– Ho, ho! – wykrzyknęłam, po czym rozpoczęłam opowieść. Inspektor Kirby najwyraźniej miał całą masę podejrzeń. Drzwi otworzyły się znowu w chwili, gdy właśnie mówił:

– A więc pan Darcy przypadkiem pojawił się w tej kawiarni, tak?

I to właśnie tego dnia, kiedy dostała pani nabój? Mark wszedł i stanął przed nami.

– OK – powiedział ze zmęczeniem, spoglądając na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Jesteś źródłem wszystkiego, co oznacza przeciwieństwo spokoju”. – Weźcie moje odciski palców, moje DNA, usuńmy wszelkie podejrzenia.

– Och, przecież nie twierdzę, że to pan – pośpiesznie wyjaśnił detektyw. – Po prostu musimy wyeliminować…

– Dobrze, dobrze – przerwał mu Mark. – Miejmy już to z głowy.