40443.fb2
58 kg, papierosy wypalone przy Marku O (bdb), papierosy wypalone po kryjomu 7, papierosy nie wypalone 47 (bdb). tzn. prawie wypalone, ale przypomniało mi się, że rzuciłam palenie, więc nie wypaliłam tych konkretnych 47. Liczba ta więc nie jest liczbą nie wypalonych papierosów na całym świecie (byłaby to absurdalna, przesadna liczba).
8.00.
W domu. Mark poszedł do siebie, żeby się przebrać przed pracą, więc mogę sobie zapalić papieroska, nastawić się na rozwój duchowy i przybrać postawę zawszedoprzodu przed zebraniem. Pracuję teraz nad stworzeniem uczucia spokojnej równowagi i… Aaa! Dzwonek do drzwi.
8.30.
To był ten budowlaniec od Magdy, Gary. Kurde balans. Zapomniałam, że ma przyjść.
– O! Super! Cześć! Możesz wrócić za dziesięć minut? W tej chwili jestem zajęta – zaszczebiotałam, po czym zgięłam się wpół, kuląc się w koszuli nocnej.
A czym ja bym miała być zajęta? Seksem? Pieczeniem sufletu? Robieniem wazonu na kole garncarskim, którego absolutnie nie mogę zostawić, bo gotów zastygnąć niedokończony? Miałam jeszcze mokre włosy, kiedy znowu odezwał się dzwonek do drzwi, ale przynajmniej byłam już ubrana. Poczułam przypływ wyrzutów sumienia jako członek klasy średniej. Gary zaś uśmiechnął się złośliwie na widok mnie jako przedstawicielki wszystkich tych dekadentów, którzy wylegują się w łóżku, kiedy cała masa ciężko harujących ludzi wstała tak wcześnie, że dla nich to już właściwie pora na lunch.
– Napiłbyś się kawy albo herbaty? – spytałam z wdziękiem.
– No. Herbaty. Cztery łyżeczki cukru, ale nie mieszaj. Spojrzałam na niego badawczo, zastanawiając się, czy to żart, czy coś takiego jak palenie papierosów bez zaciągania się.
– Jasne – powiedziałam. – Jasne. – I zaczęłam szykować herbatę, a Gary usiadł przy kuchennym stole i zapalił fajkę. Niestety, kiedy przyszło do nalewania herbaty, uświadomiłam sobie, że nie mam ani mleka, ani cukru. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, lustrując wzrokiem baterię pustych butelek po winie.
– Nie masz mleka ani cukru?
– Mleko, eee, właśnie się skończyło, a moi znajomi, prawdę mówiąc, nie słodzą herbaty… Chociaż oczywiście herbata z cukrem jest… eee… pyszna – dokończyłam bez sensu. – Skoczę do sklepu.
Kiedy wróciłam, spodziewałam się, że Gary już zdążył wyjąć narzędzia ze swojej furgonetki, on jednak nadal siedział przy stole i w końcu zaczął opowiadać jakąś długą i strasznie skomplikowaną historię o łowieniu karpi w zbiorniku koło Hendon. Czułam się zupełnie jak na business lunchu, kiedy wszyscy tak odbiegają od tematu, że aż wstyd niszczyć ten miraż czysto towarzyskiego spotkania i w ogóle nie udaje się dojść do sedna sprawy. W końcu przerwałam mu tę rozłażącą się w szwach i kompletnie niezrozumiałą anegdotę związaną z karpiami:
– No! To może ci pokażę, co masz zrobić? – Natychmiast jednak uświadomiłam sobie, że tym samym popełniłam karygodną, krzywdzącą gafę sugerującą, że Gary nie obchodzi mnie jako osoba, a jedynie jako robotnik, musiałam więc z powrotem nawiązać do anegdoty o karpiach, by mu to wynagrodzić.
9.15.
W biurze. Pognałam do pracy rozhisteryzowana, bo się spóźniłam pięć minut, lecz nigdzie nie mogłam znaleźć Richarda Fincha. Ale w sumie to dobrze – mam czas, żeby opracować plan defensywy. Dziwne, w biurze jest kompletnie pusto! Widocznie kiedy zwykle wpadam w panikę z powodu spóźnienia i wydaje mi się, że wszyscy są już na miejscu i czytają poranną prasę, oni też się spóźniają, chociaż nie aż tak bardzo jak ja. Dobra, spiszę swoje kluczowe hasła na zebranie. Poustawiam sobie wszystko w głowie, jak mawia Mark.
– Richard, by pogodzić moją uczciwość dziennikarza z…
– Richard, jak wiesz, zawód dziennikarza telewizyjnego traktuję bardzo poważnie…
– A może byś się tak odpieprzył w cholerę, ty tłusty… Nie, nie. Jak mówi Mark, zastanów się, czego chcesz i czego on chce, a także bądź zawszedoprzodu, jak zaleca Siedem nawyków ludzi sukcesu. Aaaaaa!
11.15.
To Richard Finch odziany w wymiętolony malinowy garnitur od Galliano z lamówką w kolorze akwamaryny wbiegł galopem tyłem do biura, udając, że siedzi na koniu.
– Bridget! Dobra. Jesteś do dupy, ale ci się upiekło. Strasznie się spodobałaś górze. Strasznie. Strasznie. Mamy dla ciebie ofertę. Myślę: Króliczek, myślę: Gladiator, myślę: dyskusja z członkiem parlamentu. Myślę: Chris Serie [12] spotyka się z Jerrym Springerem [13], który się spotyka z Anneką Rice, która się spotyka z Zoe Bali [14], która się spotyka z Mikiem Smithem [15] z Łatę, Łatę Breakfast Show.
– Co?! – oburzyłam się. Okazało się, że upichcili jakiś poniżający plan, według którego co tydzień miałabym w przebraniu wcielać się w przedstawiciela jakiegoś zawodu. Naturalnie powiedziałam mu, że jestem poważną, profesjonalną dziennikarką i nie zamierzam się w ten sposób prostytuować, w rezultacie czego Richard paskudnie się obraził i powiedział, że zastanowi się, jaką wartość dla programu sobą przedstawiam, jeżeli w ogóle.
20.00.
Miałam kompletnie idiotyczny dzień w pracy. Richard Finch próbował mnie namówić, żebym wystąpiła w programie w kusych szortach koło powiększonego zdjęcia Fergie w stroju gimnastycznym. Starałam się być bardzo zawszedoprzodu, mówiąc, że to dla mnie komplement, ale moim zdaniem, bardziej im się przyda prawdziwa modelka, kiedy właśnie wszedł ten bóg seksu, Matt, od grafików, z powiększonym zdjęciem Fergie i spytał:
– Mamy wstawić animowane kółeczko na cellulitis?
– Tak, tak, jeżeli tylko uda wam się zrobić to samo z Fergie – odparł Richard Finch. Tego było już za wiele. Powiedziałam Richardowi, że w mojej umowie o pracę nie ma takiego punktu, że można mnie poniżać na ekranie, i że nie zamierzam się na to zgodzić. Kiedy wróciłam do domu, późno i wykończona, spotkałam jeszcze Budowlańca Gary’ego, w mieszkaniu było aż siwo od dymu z przypalonej grzanki, ze zlewu wystawały brudne naczynia, a wszędzie leżały porozrzucane egzemplarze „Biuletynu Wędkarskiego” i „Wędkarstwa Amatorskiego”.
– I co ty na to? – spytał Gary, dumnie wskazując ruchem głowy na swoją robotę.
– Cudowne! Cudowne! – wymamrotałam, czując, że usta mi jakoś dziwnie tężeją. – Tylko jeden drobiazg. Myślisz, że mógłbyś zrobić tak, żeby podpórki były ustawione w jednej linii? Prawdę mówiąc, półki były zawieszone ze zwariowaną asymetrią, a podpórki zamocowane tu i tam, każda na innym poziomie.
– Taa, widzisz, problem polega na twojej instalacji elektrycznej, bo jak tu wykuję dziurę w ścianie, to będzie zwarcie – zaczął Gary, ale w tej chwili zadzwonił telefon.
– Halo?
– Cześć, czy to sztab wojny randkowej? – To dzwonił Mark z komórki.
– Mogę tylko je zdjąć i wbić nity – wymamrotał Gary.
– Ktoś jest u ciebie? – zatrzeszczał Mark, przekrzykując hałas na ulicy.
– Nie, to tylko… – Już miałam powiedzieć „budowlaniec”, ale nie chciałam urazić Gary’ego, więc zmieniłam na: -…Gary, znajomy Magdy.
– Co on tam robi?
– Oczywiście będzie potrzebna nowa… – ciągnął Gary.
– Słuchaj, jestem w samochodzie. Miałabyś ochotę pójść dziś wieczorem na kolację z Gilesem?
– Już mówiłam, że się spotykam z dziewczynami.
– Chryste. Na pewno zostanę rozczłonkowany, poddany sekcji i dogłębnej analizie.
– Ależ skąd…
– Poczekaj chwilę. Właśnie wjeżdżam pod Westway. – Trzask, trzask, trzask. – Wczoraj spotkałem twoją znajomą, Rebeccę. Bardzo miła osoba.
– Nie wiedziałam, że znasz Rebeccę – odparłam, oddychając bardzo szybko. Rebecca niezupełnie jest moją przyjaciółką, poza tym, że zawsze przychodzi do 192 ze mną, Jude i Shaz. Ale problem z Rebecca polega na tym, że to meduza. Rozmawiasz z nią, jest miła i przyjazna, aż tu nagle masz wrażenie, że zostałeś poparzony, ale nie wiadomo jak i skąd. Mówisz na przykład o dżinsach, a Rebecca na to: „No tak, jeśli się ma bryczesy z cellulitis, to najlepiej kupić coś dobrze skrojonego jak Dolce & Gabbana” – ona sama ma uda jak żyrafiątko – po czym, jak gdyby nigdy nic, gładko przechodzi do spodni od DKNY.
– Bridge, jesteś tam?
– Gdzie… gdzie spotkałeś Rebeccę? – spytałam wysokim, spiętym głosem.
– Była wczoraj wieczorem u Barky Thompson i przedstawiła mi się.
– Wczoraj wieczorem?
– Tak, wpadłem tam w drodze powrotnej, bo ty miałaś się spóźnić.
– O czym rozmawialiście? – spytałam świadoma tego, że Gary uśmiecha się do mnie ironicznie, z petem zwisającym mu z kącika ust.
– Och, no wiesz, pytała mnie o pracę i bardzo miło się o tobie wyrażała – rzucił Mark od niechcenia.
– Co mówiła? – syknęłam.
– Powiedziała, że jesteś wolnym duchem… – Połączenie na chwilę zostało przerwane. Wolnym duchem? Wolny duch w terminologii Rebeki jest równoznaczny z tym, że „Bridget sypia z kim popadnie i bierze halucynogeny”.
– Chyba mógłbym założyć stalowy dwuteownik i je podeprzeć – zaczął znowu Gary, jakbym nie rozmawiała przez telefon.
– To chyba nie będę cię zatrzymywał, skoro ktoś u ciebie jest – powiedział Mark. – Baw się dobrze. Zadzwonić później?
– Tak, tak, pogadamy później.
Odłożyłam słuchawkę, w głowie miałam kołowrót.
– Ma inną? – spytał Gary w wyjątkowo nieodpowiednim, bo rzadkim momencie klarowności moich myśli. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie.
– Co z tymi półkami?
– No, jak chcesz, żeby wisiały w jednej linii, to będę musiał przenieść prowadnice, a to oznacza skuwanie tynku, chyba że wwiercę płytę pilśniową trzy na cztery. Trzeba było mnie uprzedzić, że chcesz, żeby były symetryczne. Chyba mógłbym to zrobić teraz. – Rozejrzał się po kuchni. – Masz coś do jedzenia?
– Są świetne, bardzo mi się podobają – wydukałam.
– Gdybyś mogła mi odgrzać trochę tego makaronu, to…
W końcu zapłaciłam Gary’emu 120 funtów za te zwariowane półki, żeby się go pozbyć z domu. Kurwa, kurwa, znowu telefon.
21.05.
To był tata – dziwne, bo komunikację telefoniczną zwykle pozostawia mamie.
– Tak sobie dzwonię, żeby sprawdzić, jak się masz. – Zabrzmiało to jakoś dziwnie.,
– Dobrze – odparłam zaniepokojona. – A ty?
– Nieźle, nieźle. Wiesz, kupa roboty w ogrodzie, kupa roboty, chociaż oczywiście zimą nie ma tam wiele do zrobienia… To co tam słychać?
– Wszystko w porządku – powiedziałam. – A u ciebie wszystko dobrze?
– O tak, tak, doskonale. Hmm, a w pracy? Co tam w pracy?
– Dobrze. To znaczy oczywiście fatalnie. Ale u ciebie wszystko dobrze?
– U mnie? Tak, dobrze. Oczywiście niedługo przebiśniegi zaczną wyskakiwać plop, plop. A u ciebie wszystko w porządku, co?
– Tak, w porządku. To co tam u ciebie słychać?
Po kilku kolejnych minutach takiej zapętlonej konwersacji doprowadziłam do przełomu:
– A jak tam mama?
– Hmm. No, ona, ona, hmm… Zapadła długa, bolesna cisza. – Jedzie do Kenii. Z Uną. Najgorsze jest to, że cała afera z portugalskim pilotem wycieczek, Juliem, rozpoczęła się, kiedy mama ostatnim razem pojechała z Uną na wakacje.
– Ty też jedziesz?
– Nie, nie – zaprotestował tata. – Nie mam ochoty dorobić się raka skóry w jakiejś uroczej enklawie, sącząc pina coladę i gapiąc się, jak półnagie tancerki sprzedają się obleśnym staruchom przed bufetem z jutrzejszym śniadaniem.
– Nie zaproponowała ci wyjazdu?
– Eee. No… A wiesz, że nie. Twoja matka twierdzi, że jest kobietą niezależną, że nasze pieniądze to jej pieniądze i że powinienem jej pozwalać na własną rękę poznawać świat i własną osobowość.
– No, skoro chodzi tylko o te dwie rzeczy… – powiedziałam. – Tato, ona naprawdę cię kocha. Przekonałeś się o tym… – Niemal chlapnęłam „ostatnim razem”, ale w ostatniej chwili zmieniłam na: -…w Boże Narodzenie. Po prostu potrzebuje odrobiny ryzyka.
– Wiem, Bridget, ale jest coś jeszcze. Coś straszliwego. Możesz chwilkę poczekać?
Zerknęłam na zegar. Już powinnam być w 192, a jeszcze nie zdążyłam uprzedzić Jude i Shaz, że przyjdzie Magda. Łączenie przyjaciółek z dwóch wrogich obozów, jeśli chodzi o stosunek do małżeństwa, to delikatnie mówiąc, śliska sprawa, a do tego Magda niedawno urodziła dziecko, więc obawiałam się, że jej towarzystwo nie najlepiej wpłynie na obecny stan ducha Jude.
– Przepraszam, musiałem zamknąć drzwi. – Tata wrócił.
– W każdym razie – podjął konspiracyjnym tonem – dziś rano podsłuchałem, jak twoja matka rozmawiała przez telefon. Chyba z hotelem w Kenii. I powiedziała, powiedziała…
– Już dobrze, już dobrze. Co takiego powiedziała?
– Powiedziała: „Nie chcemy bliźniaków i nic poniżej półtora metra. Przyjeżdżamy, żeby się zabawić”. Jezu Chryste.
– No i… – Biedny tatuś dosłownie szlochał. -…czy ja mam stać i patrzeć, jak moja własna żona wynajmuje sobie żigolaka?
Przez chwilę miałam mętlik w głowie. W żadnym ze swoich poradników nie spotkałam się z tym, jak radzić własnemu ojcu w kwestii wynajmowania sobie żigolaka przez własną matkę. W końcu spróbowałam pomóc tacie nadmuchać jego poczucie własnej wartości, sugerując, żeby zyskał spokojny dystans, zanim rano przedyskutuje całą sprawę z mamą. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że jest to rada, z której ja sama kompletnie nie potrafiłabym skorzystać. Byłam już skandalicznie spóźniona. Wytłumaczyłam tacie, że Jude przeżywa niewielki kryzys.
– Leć, leć! Póki jeszcze masz czas. Masz się niczym nie martwić! – wykrzyknął jakoś zbyt wesoło. – Lepiej wyjdź do ogrodu, póki jeszcze nie pada. – Jego głos był dziwnie gruby.
– Tato – powiedziałam – jest dziewiąta wieczorem. I środek zimy.
– No, rzeczywiście. Też dobrze. W takim razie golnij sobie whisky. – Mam nadzieję, że nic mu nie będzie.
59,5 kg (aaa! Ale to chyba z powodu beczki wina w środku), papierosy 1 (bdb), etaty 1, faceci 1 (nadal odwalam kawał dobrej roboty).
5.00.
Już nigdy, przenigdy, do końca życia nie wezmę do ust kropli alkoholu.
5.15.
Poprzedni wieczór powraca do mnie niepokojącymi falami. Z wywieszonym językiem pognałam w deszczu, a kiedy wpadłam do 192, okazało się, że Magda, dzięki Bogu, jeszcze się nie zjawiła, Jude zaś znajdowała się już pod wpływem, osiągając efekt śnieżnej kuli poprzez rozdmuchiwanie drobiazgów do monstrualnych rozmiarów, co zostało dokładnie opisane w Nie użeraj się z drobiazgami.
– Nigdy nie będę miała dzieci – wyrecytowała monotonnym głosem, gapiąc się przed siebie. – Jestem opóźniona. Ten facet mówi, że kobiety powyżej trzydziestego roku życia to chodzące pulsujące jajniki.
– Na miłość boską! – prychnęła Shaz, sięgając po Chardonnay. – Nie czytałaś Backlash? To tylko jakiś gryzipiórek bez kręgosłupa moralnego, który poddaje recyclingowi antykobiecą propagandę, żeby utrzymać kobiety na pozycji niewolników. Mam nadzieję, że przedwcześnie wyłysieje.
– Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że jak teraz spotkam kogoś nowego, to zdążę stworzyć związek i namówić faceta na dziecko? Wolałabym, żeby Jude nie mówiła przy ludziach o zegarze biologicznym. O takie rzeczy powinno się martwić na osobności i udawać, że cała ta żałosna sytuacja w ogóle nie istnieje.
Poruszanie tej kwestii w 192 tylko wywołuje u mnie panikę i sprawia, że czuję się jak chodzący frazes. Na szczęście włączyła się Shazzer.
– Stanowczo za dużo kobiet marnuje swoją młodość na rodzenie dzieci po dwudziestce, trzydziestce i czterdziestce, chociaż powinny w tym czasie robić karierę! – ryknęła. – Pomyślcie tylko o tej kobiecie z Brazylii, która urodziła w sześćdziesiątej wiośnie życia.
– Hurra! – wykrzyknęłam. – Każdy by chciał mieć dziecko, ale to jedna z tych spraw, które chce się osiągnąć za dwa, trzy lata!
– Zero szans – oznajmiła ponuro Jude. – Magda mówiła, że nawet już po ślubie ilekroć wspominała o dzieciach, Jeremy robił się jakiś dziwny i mówił, żeby się wyluzowała.
– Co? Nawet już po ślubie? – zdziwiła się Shaz.
– Tak – potwierdziła Jude, wzięła torebkę i zirytowana poszła do toalety.
– Mam pomysł na prezent urodzinowy dla Jude – powiedziała Shaz. – Może byśmy zamroziły jedno z jej jajeczek?
– Ćśśś. – Zachichotałam. – Chyba raczej trudno byłoby zrobić taką niespodziankę?
W tej chwili weszła Magda, co było dość niefortunne, bo: a) jeszcze nie zdążyłam uprzedzić dziewczyn, b) przeżyłam największy w życiu szok, gdyż odkąd urodziła trzecie dziecko, widziałam ją tylko raz i brzuch jeszcze jej się nie wchłonął. Teraz miała na sobie złotą koszulę i aksamitną opaskę, co stanowiło lekceważący kontrast dla miejskiego wojskowosportowego stylu wszystkich pozostałych gości w kawiarni. Właśnie nalewałam Magdzie Chardonnay, kiedy wróciła Jude. Przeniosła wzrok z brzucha Magdy na mnie i rzuciła mi spojrzenie pełne obrzydzenia.
– Cześć, Magda – burknęła. – Kiedy rodzisz?
– Urodziłam pięć tygodni temu – odparła Magda z trzęsącą się brodą. Wiedziałam, że popełniam błąd, łącząc dwa różne gatunki przyjaciółek, no wiedziałam.
– Wyglądam aż tak grubo? – szepnęła do mnie Magda, jakby Jude i Shaz były wrogami
– Nie, wyglądasz wspaniale – powiedziałam. – Olśniewająco.
– Naprawdę? – Magda się rozpromieniła. – Musi minąć trochę czasu, zanim… no wiesz, zanim się spłaszczy. Poza tym, wiesz, miałam zapalenie sutków…
Jude i Shaz się wzdrygnęły. Dlaczego Szczęśliwe Mężatki to robią, dlaczego? Od niechcenia opowiadają anegdoty o rozcinaniu, szwach i upływie krwi, o zatruciach i Bóg wie jeszcze o czym, jakby to były tematy na lekką i rozkoszną pogawędkę.
– No i tego – ciągnęła Magda, żłopiąc Chardonnay i uśmiechając się radośnie do przyjaciółek jak człowiek wypuszczony z więzienia. – Woney mówi, że trzeba włożyć sobie do stanika parę liści kapusty, koniecznie kapusty ogrodowej, a po kilku godzinach wyciągną całą infekcję. Oczywiście pościel nieco się brudzi od potu, mleka i ropy. Jeremy trochę się na mnie wściekał, że kładę się do łóżka krwawiąca Tam Na Dole i w staniku pełnym kapuścianych liści, ale teraz czuję się o wiele lepiej! Właściwie wykorzystałam całą główkę kapusty!
Zapadło pełne osłupienia milczenie. Rozejrzałam się zaniepokojona, ale Jude nagle się rozpogodziła i obciągnęła krótki top od Donny Karan, spod którego błysnął czarujący przekłuty pępek i idealnie płaski brzuch, a Shazzie poprawiła sobie stanik.
– No i tego. Ale dość o mnie. Co tam u was? – spytała Magda, jakby czytała jedną z tych książek reklamowanych w gazetach wraz z rysunkiem jakiegoś dziwnego faceta w ubraniu z lat pięćdziesiątych i nagłówkiem Nie potrafisz prowadzić rozmowy towarzyskiej? – Jak tam Mark?
– Jest cudowny – powiedziałam radośnie. – Przy nim czuję się taka… – Jude i Shazzer wymieniły spojrzenia. Uświadomiłam sobie, że chyba za bardzo zachowuję się jak Szczęśliwa Dziewczyna Co Ma Chłopaka. – Tylko, że… – Zmieniłam taktykę.
– Co? – spytała Jude, pochylając się do przodu.
– To pewnie nic takiego, ale zadzwonił do mnie dziś wieczorem i powiedział, że spotkał Rebeccę.
– COOOOO? – wybuchnęła Shazzer. – Jak on, kurwa, śmiał? Gdzie?
– Wczoraj wieczorem na jakiejś imprezie.
– A co on robił wieczorem na imprezie?! – ryknęła Jude.
– Z Rebeccą, bez ciebie? Hurra!
Nagle znowu zrobiło się jak za starych, dobrych czasów. Starannie przeanalizowałyśmy cały ton tej rozmowy, moje odczucia z nią związane i ewentualne znaczenie faktu, że Mark musiał przyjść do mnie prosto z imprezy, a jednak wspomniał o niej i o Rebecce dopiero po 24 godzinach.
– To wspomina to za – powiedziała Jude.
– A co to takiego? – spytała Magda.
– Och, wiesz, kiedy cały czas przewija się czyjeś imię, chociaż nie jest ono ściśle związane z tematem: „Rebecca mówi, że” albo „Rebecca ma taki sam samochód”.
Magda ucichła. Dobrze wiedziałam, dlaczego. W zeszłym roku ciągle mi powtarzała, że wydaje jej się, że coś się dzieje z Jeremym. Potem odkryła, że miał romans z jakąś dziewczyną z City. Podałam jej Silk Cuta.
– Doskonale cię rozumiem – powiedziała, wkładając go sobie do ust i kiwając potakująco głową. – A swoją drogą, jak to się dzieje, że to zawsze on przychodzi do ciebie? Myślałam, że ma jakiś wielki dwór w Holland Park.
– No ma, ale zdaje się, że woli…
– Hmm… – mruknęła Jude. – Czytałaś Wychodzenie ze współuzależnienia z mężczyzną, który nie potrafi się zaangażować?
– Nie.
– Wpadnij potem do mnie. Pokażę ci.
Magda podniosła wzrok na Jude jak Prosiaczek, który ma nadzieję, że Puchatek i Tygrysek zabiorą go ze sobą na wycieczkę.
– Pewnie po prostu próbuje uniknąć robienia zakupów i sprzątania – powiedziała entuzjastycznie. – Nie spotkałam jeszcze mężczyzny, który by w głębi ducha nie uważał, że powinno się wokół niego skakać tak Jak jego matka skakała wokół ojca.
– Właśnie – burknęła Shazzer, na co Magda aż napęczniała z dumy. Niestety, rozmowa znowu zeszła na to, że Amerykanin Jude nie oddzwonił, i wtedy Magda natychmiast zniweczyła cały swój sukces.
– No słowo daję, Jude! – powiedziała. – Nie rozumiem, jak to możliwe, że potrafisz sobie poradzić ze spadkiem kursu rubla ku owacji na stojąco ze strony całego parkietu, a potem wprawić się w taki stan z powodu jednego idioty.
– Widzisz, Mag, chodzi o to – wyjaśniłam, próbując wszystko naprawić – że z rublem o wiele łatwiej sobie poradzić niż z facetem. Jego zachowaniem rządzą jasne i precyzyjne zasady.
– Myślę, że powinnaś zostawić to na parę dni – powiedziała z zamyśleniem Shaz. – Spróbuj nie wpadać w obsesję, a kiedy zadzwoni, udawaj, że jesteś beztroska i okropnie zajęta, i powiedz, że nie masz czasu na rozmowy.
– Chwileczkę – wypaliła Magda. – Jeżeli chcesz z nim pogadać, to jaki jest sens czekać trzy dni, a potem mówić, że nie masz czasu na rozmowy? Może po prostu ty zadzwoń do niego?
Jude i Shazzer spojrzały na nią z rozdziawionymi ustami, dziwując się tej kretyńskiej radzie Szczęśliwej Mężatki. Każdy wie, że Anjelica Houston nigdy, przenigdy nie zadzwoniła do Jacka Nicholsona i że mężczyzna po prostu nie znosi, kiedy się na niego poluje. Cała sytuacja jeszcze się pogorszyła, kiedy Magda z szeroko rozwartymi oczami zaczęła się rozwodzić nad tym, że kiedy Jude w końcu spotka odpowiedniego mężczyznę, będzie to tak proste jak liście spadające z drzewa. O 22.30 zerwała się na równe nogi.
– No, będę lecieć! Jeremy wraca o jedenastej!
– Musiałaś zapraszać tę całą Magdę? – spytała Jude, kiedy tylko Magda znalazła się poza zasięgiem słuchu.
– Czuła się osamotniona – wytłumaczyłam niezgrabnie.
– No jasne. Bo musiała spędzić dwie godziny bez Jeremy’ego – powiedziała Shazzer.
– Nie może mieć wszystkiego naraz. Nie może mieć Szczęśliwej Rodziny, a potem zawodzić, że nie ma Miejskiej Rodziny Samotnych – stwierdziła Jude.
– Słowo daję, gdyby tę dziewczynę rzucić w sam środek świata nowoczesnych randek, zjedzono by ją żywcem – wymamrotała Shaz.
– ALARM, ALARM, ALARM REBECCA – Jude zahuczała jak syrena. Podążyłyśmy za jej wzrokiem na ulicę, gdzie parkował jeep mitsubishi, w którym siedziała Rebecca z jedną ręką na kierownicy, podczas gdy drugą przyciskała do ucha komórkę. Rebecca rozprostowała swe długie nogi, przewróciła oczami w reakcji na człowieka, który miał czelność przechodzić koło niej, kiedy ona rozmawia przez telefon, przecięła ulicę, nie zwracając najmniejszej uwagi na samochody, które musiały hamować z piskiem opon, zrobiła piruecik, jakby miała powiedzieć: „Spierdalać wszyscy, to moja prywatna ulica”, po czym weszła na jakąś panią ze sklepowym wózkiem i zupełnie ją zignorowała. Wpadła do baru, odgarniając z twarzy swe długie włosy, które natychmiast opadły z powrotem falującą, lśniącą zasłoną.
– OK, muszę kończyć. Kocham cię! Paaa! – mówiła do komórki. – Cześć, cześć – powiedziała, całując nas po kolei, siadając i ruchem ręki nakazując kelnerowi, by przyniósł jej kieliszek. – Co u was słychać? Bridge, jak ci się układa z Markiem? Pewnie bardzo się cieszysz, że w końcu znalazłaś sobie faceta.
„W końcu”. Wrrr. Pierwsze spotkanie z meduzą tego wieczoru.
– Czujesz się jak w niebie? – zagruchała. – Zabiera cię w piątek na kolację do Stowarzyszenia Prawników?
Mark ani słowem nie wspomniał o żadnej kolacji w Stowarzyszeniu Prawników.
– Och, przepraszam, coś wypaplałam? – zreflektowała się Rebecca. – Pewnie po prostu zapomniał. Albo uważa, że to nie fair wobec ciebie. Ja jednak sądzę, że doskonale dasz sobie radę. Na pewno uznają, że jesteś słodka.
Jak to później ujęła Shazzer, Rebecca zachowała się nie tyle jak meduza, co jak portugalski okręt wojenny. Rybacy otoczyli go w swych kutrach, usiłując zaciągnąć z powrotem na plażę. W końcu Rebecca poleciała coś załatwiać, więc my w trójkę przeniosłyśmy się do Jude.
– „Mężczyzna, który nie potrafi się zaangażować, nie wpuści cię na swój teren” – odczytała Jude, podczas gdy Shaz majstrowała coś przy kasecie wideo z Dumą i uprzedzeniem, próbując znaleźć ten fragment, kiedy Colin Firth nurkuje w jeziorze. – „Lubi odwiedzać cię w twojej wieży niczym błędny rycerz bez zobowiązań, a potem wraca do swojego zamku. Może bez twojej wiedzy odbierać telefony i dzwonić, do kogo mu się żywnie podoba. Może zachować swój dom – i własną osobę – dla siebie”.
– Aż za bardzo prawdziwe – wymamrotała Shaz. – OK, chodźcie, zaraz zanurkuje.
Wtedy wszystkie umilkłyśmy, patrząc, jak Colin Firth wynurza się z jeziora, ociekając wodą, w przezroczystej białej koszuli. Mmm. Mmmm.
– Ale Mark nie jest Mężczyzną Który Nie Potrafi Się Zaangażować – już kiedyś był żonaty.
– W takim razie może to oznaczać, że uważa cię za Dziewczynę Na Dochodne – czknęła Jude.
– Drań! – wybełkotała Shazzer. – Cholerne dranie. Fiuu, patrzcie na to!
W końcu powlokłam się do domu, rzuciłam się z nadzieją do automatycznej sekretarki i skamieniałam przerażona. Mark nie zadzwonił. O Boże, jest już 6 rano, a ja muszę jeszcze złapać chociaż trochę snu.
8.30.
Dlaczego nie zadzwonił? Dlaczego? Hmm. Jestem pewną siebie, wrażliwą, odpowiedzialną kobietą sukcesu. Moje poczucie własnej wartości zależy tylko ode mnie, a nie od… Chwileczkę. Może telefon się zepsuł.
8.32.
Sygnał w słuchawce brzmi normalnie, ale na próbę zadzwonię jeszcze z komórki. Jeśli nie będzie działać, to znaczy, że wszystko w porządku.
8.35.
Hmm. Telefon działa. Ale przecież Mark z pewnością powiedział, że zadzwoni… Ojej, telefon!
– Dzień dobry, kochanie. Chyba cię nie obudziłem, co?
To był tatuś. W jednej chwili ogarnęły mnie wyrzuty sumienia na myśl, że jestem potworną, egoistyczną córką, którą bardziej obchodzi jej czterotygodniowy związek niż zagrożenie dla trzydziestoletniego małżeństwa jej rodziców czyhające ze strony kenijskich żigolaków, którzy mają ponad półtora metra wzrostu.
– Co się stało?
– Wszystko w porządku. – Tata się roześmiał. – Mama kazała mi do ciebie przekręcić – bach! – już idzie.
– No słowo daję, kochanie! – powiedziała mama, łapiąc słuchawkę. – Nie mam pojęcia, skąd tacie przychodzą do głowy takie głupie pomysły. Miałyśmy na myśli łóżka!
Uśmiechnęłam się pod nosem. Najwyraźniej i tata, i ja mamy kosmate myśli.
– W każdym razie – ciągnęła mama – sprawa się rozwija. Wyjeżdżamy ósmego lutego! Kenia! Wyobraź sobie! Muszę jeszcze tylko wycyganić…
– Mamo!- wybuchnęłam.
– Co, kochanie?
– Nie powinnaś mówić: „cyganić”. To rasizm.
– Nie zamierzamy nikogo spalić na stosie, głuptasku! Tatuś i ja mamy centralne ogrzewanie.
– Jeżeli takie wyrażenia pozostaną w naszym leksykonie, będą źle wpływać na naszą postawę i…
– Matko święta! Doprawdy czasami się czepiasz. Ojej, mówiłam ci? Julie Enderbury znowu się spodziewa.
– Słuchaj, naprawdę muszę kończyć…
Co jest z tymi matkami i telefonem, że w chwili, kiedy mówisz, że musisz kończyć, im się przypomina dziewiętnaście najzupełniej rozmaitych spraw, o których koniecznie muszą ci opowiedzieć?
– Tak. To jej trzecie – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Och, a poza tym Una i ja postanowiłyśmy, że będziemy szarżować po Internecie.
– Mówi się chyba: „surfować”, ale…
– Szarżować, surfować, saneczkować – wszystko jedno, kochanie! Merle i Percival już się podłączyli. Wiesz, ten, który był ordynatorem oddziału poparzeń szpitala w Northampton. Chciałam jeszcze spytać, czy zjawicie się z Markiem na Wielkanoc?
– Mamo, naprawdę muszę kończyć, spóźnię się do pracy! – zawołałam. W końcu po jakichś dziesięciu minutach bezsensownej paplaniny udało mi się jej pozbyć i z ulgą opadłam na poduszkę. Mimo wszystko trochę mnie osłabia to, że moja matka podłącza się do sieci, a ja nie. Ja też kiedyś byłam podłączona, ale pewna firma o nazwie GBH przez pomyłkę przysłała mi 677 identycznych reklamówek i od tamtej pory nie potrafię się w tym wszystkim rozeznać.
60 kg (sytuacja alarmowa, spodnie zaczęły mi zostawiać ślady na ciele), sztuki ślicznej, seksownej, śliskiej bielizny, którą przymierzyłam 17, liczba gigantycznych strasznych majtasów nie do pokazania, jakie się nosiło chyba podczas wojny, które kupiłam 1, faceci 1 (co jednak absolutnie zależy od tego, czy uda mi się przed nim ukryć straszne majtasy).
9.00.
Coins Cafe. Nad kawą. Hurra! Wszystko cudownie. Przed chwilą dzwonił! Okazało się, że jednak dzwonił do mnie wczoraj wieczorem, ale nie zostawił wiadomości, bo zamierzał zadzwonić później, ale w końcu usnął. Trochę to podejrzane, ale zaprosił mnie na jutro na tę kolację prawników. Poza tym Giles z jego biura powiedział, że mam bardzo miły głos przez telefon.
9.05.
Trochę się jednak boję tych prawników. To ma być oficjalna kolacja. Pytałam Marka, jak mam się zachowywać, ale on powiedział: „Och, to nic takiego. Nie przejmuj się. Po prostu będziemy siedzieć przy stole i zjemy kolację z paroma osobami z pracy. Na pewno cię polubią”.
9.11.
„Na pewno cię polubią”. No właśnie, to wyraźne potwierdzenie, że znajdę się na cenzurowanym. Koniecznie muszę zrobić dobre wrażenie.
9.15.
Dobra, muszę myśleć pozytywnie. Będę cudowna: elegancka, pełna życia, pięknie ubrana. Ojej. Nie mam długiej sukni. Może Jude albo Magda mi coś pożyczą.
Dobra: Odliczanie przed kolacją w Stowarzyszeniu Prawników Dzień 1 (dzisiaj) Prognozowane spożycie jedzenia:
1. Śniadanie: shake owocowy złożony z pomarańczy, bananów, gruszek, melonów lub innych owoców sezonowych. (Uwaga: przedśniadaniowe cappuccino i czekoladowy croissant już skonsumowane).
2. Przekąska: owoc, ale nie tuż przed lunchem, bo potrzeba godziny, żeby enzymy zaczęły działać.
3. Lunch: sałatka z proteinami.
4. Przekąska: seler albo brokuły. Po pracy pójdę na siłownię.
5. Przekąska po siłowni: seler.
6. Kolacja: kurczak z gniła i warzywa gotowane na parze.
7.00.
Właśnie wychodzę z biura. Wieczorem wybieram się z Magdą na późne zakupy bieliźniane, które mają błyskawicznie rozwiązać problemy z figurą. Magda pożyczy mi biżuterię i b. elegancką długą, ciemnoniebieską suknię, której trzeba, jak mówi Magda, trochę „pomóc”, a poza tym wszystkie gwiazdy kina wkładają na premiery bieliznę korygującą. Oznacza to, że nie wybiorę się na siłownię, ale ściągająca bielizna jest doraźnie o wiele bardziej skuteczna niż wizyta na siłowni. Postanowiłam też, tak już na przyszłość, zrezygnować z jednorazowych wizyt na siłowni od przypadku do przypadku na korzyść nowego programu, który jutro zaczynam od oceny formy. Oczywiście nie mogę się spodziewać, że moje ciało zdąży na kolację w znaczącym stopniu zmienić swoje kształty, co jest właśnie przyczyną wyprawy po bieliznę, ale przynajmniej je trochę rozruszam. O, telefon.
18.15. To była Shazzer. Szybko jej opowiedziałam o programie przed kolacją z prawnikami (łącznie z tą nieszczęsną pizzą na lunch), ale kiedy doszłam do oceny formy, zdaje się, że splunęła w słuchawkę.
– Nie rób tego – ostrzegła mnie grobowym szeptem. Okazuje się, że Shaz przedtem poddała się podobnej ocenie, jakiej dokonała ogromna gladiatorka z wściekle rudymi włosami o odcieniu Carborundum, która postawiła ją przed lustrem pośrodku sali gimnastycznej i ryknęła: „Tłuszcz z twoich pośladków się opuścił, spychając tłuszcz na udach, i utworzył wory po bokach”. Dostaję gęsiej skórki na myśl o gladiatorce. Zawsze podejrzewałam, że program Gladiatorzy wymknie się spod kontroli, gladiatorzy staną się mięsożerni, a producenci zaczną rzucać chrześcijan na pożarcie Carborundum i jej podobnym. Shaz uważa, że absolutnie powinnam odwołać tę wizytę, ale ja uważam, podobnie jak Carborundum, że skoro tłuszcz potrafi się tak obsuwać, to powinno być możliwe uformowanie i ściśnięcie posiadanego tłuszczu w ładniejszy kształt – a nawet w różne kształty – w zależności od danej okazji. Cały czas się zastanawiam, czy gdybym mogła wedle życzenia ułożyć sobie własny tłuszcz, to czy nadal chciałabym zredukować jego nadmiar? Myślę, że wtedy miałabym ogromne piersi oraz biodra i wąziutką talię. Ale czy nie miałabym za dużo tłuszczu do rozdysponowania? I gdzie umieściłabym jego nadmiar? Czy tłuste stopy albo uszy wyglądałyby nieładnie, gdyby reszta ciała była idealna?
– Grube usta byłyby w porządku – powiedziała Shazzer – ale nie… – zniżyła głos do pełnego obrzydzenia szeptu -…grube wargi.
Ble. Czasami Shazzer jest wstrętna. Dobra. Muszę lecieć. Na 18.30 umówiłam się z Magdą w Marks & Sparks.
21.00.
Z powrotem w domu. Doświadczenie związane z zakupami najlepiej chyba określić jako pouczające. Magda machała mi przed nosem potwornymi, ogromnymi majtasami.
– No, Bridget: Nowe Gorseciarstwo! Myślę: lata siedemdziesiąte, myślę: pas do pończoch – powiedziała, biorąc komplet z czarnej łycry w stylu Seryjnego Mordercy Cyklisty z szortami, fiszbinami i usztywnionym stanikiem.
– Nie nałożę tego – syknęłam kącikiem ust. – Odłóż to z powrotem.
– Dlaczego?
– A jak ktoś, no wiesz, wymaca?
– Słowo daję, Bridget. Bielizna jest po to, żeby robić swoje. Jeżeli wkładasz wąską, cienką sukienkę albo spodnie – na przykład do pracy – to dlatego, żeby stworzyć łagodną linię sylwetki. W pracy chyba nikt cię nie będzie macał, co?
– No, nie byłabym tego taka pewna – powiedziałam defensywnym tonem, myśląc o tym, co się kiedyś zdarzyło w windzie w pracy, kiedy wysiadałam – jeśli można tak nazwać ten koszmar związkofobii… z Danielem Cleaverem.
– A to? – spytałam z nadzieją, biorąc do ręki cudowny komplet zrobiony z tego samego materiału, co przezroczyste czarne pończochy, ale w kształcie stanika i majtek.
– Nie! Nie! Za bardzo w stylu lat osiemdziesiątych. Tego ci potrzeba – oświadczyła, machając czymś, co wyglądało jak pas do pończoch mamy skrzyżowany z jej długimi reformami.
– A jak mi ktoś włoży rękę pod spódnicę?
– Bridget, jesteś niewiarygodna – powiedziała głośno. – Czy codziennie rano wstajesz z myślą, że może jakiś mężczyzna w ciągu dnia włoży ci rękę pod spódnicę? Czy ty nie masz żadnej kontroli nad swoim seksualnym losem?
– Właśnie, że mam – powiedziałam wyzywająco, maszerując do przymierzalni z całym naręczem wielkich majtasów. Tam próbowałam się wcisnąć w czarny gumowy futerał, który kończył się tuż pod piersiami 1 marszczył po obu stronach jak niesforna prezerwatywa. – A jak Mark to zobaczy albo wymaca?
– Nie będziesz się obmacywać w jakimś nocnym klubie. Idziesz na oficjalną kolację, gdzie Mark będzie chciał zrobić wrażenie na swoich kolegach. Na tym będzie skoncentrowany – a nie na obmacywaniu ciebie.
Nie byłabym taka pewna, czy Markowi w ogóle zależy na zrobieniu wrażenia na kimkolwiek, bo ma poczucie własnej wartości. Ale Magda ma rację co do tej bielizny. Trzeba iść z postępem czasu, nie dać się złapać w pułapkę ograniczonych koncepcji dotyczących bielizny. Dobra, muszę wcześnie położyć się spać. Jestem umówiona na siłowni na ósmą rano. Wydaje mi się, że cała moja osobowość przechodzi sejsmiczne zmiany.
Dzień K 59 kg (58 kg), papierosy 12 (0), kalorie 4284 (1500), kłamstwa powiedziane trenerowi fitnessu (14). – Liczby w nawiasach oznaczają dane przedstawione trenerowi fitnessu.
9.30.
To typowe dla nowej subkultury klubów odnowy biologicznej, że trenerzy osobiści bez składania przysięgi Hipokratesa mogą się zachowywać jak lekarze.
– Ile jednostek alkoholu pije pani tygodniowo? – spytał Buntownik: smarkaty trener fitnessu w stylu Brada Pitta, gdy ja próbowałam wciągać brzuch, mając na sobie tylko stanik i majtki.
– Czternaście do dwudziestu jeden – skłamałam gładko, na co jemu bezczelnie nawet powieka nie drgnęła.
– Pali pani?
– Rzuciłam – wymruczałam. Na te słowa Buntownik zerknął znacząco na moją torebkę, z której – no i dobrze – wystawała paczka Silk Cutów Ultra, i co z tego?
– Kiedy pani rzuciła palenie? – spytał sztywno, wstukując do komputera coś, co pewnie od razu trafi do Głównego Urzędu Konserwatystów, i kiedy następnym razem dostanę mandat za nieprawidłowe parkowanie, zostanę wysłana na poligon wojskowy.
– Dzisiaj – odparłam stanowczo. W końcu mój Buntownik za pomocą szczypczyków zmierzył mi tłuszcz.
– Robię te znaki po to, żeby widzieć, co mierzę – powiedział apodyktycznym tonem, rysując mi flamastrem na całym ciele kółka i krzyżyki. – Zejdą, jeśli potrze je pani odrobiną rozpuszczalnika.
Potem musiałam pójść na salę gimnastyczną i wykonywać ćwiczenia przy jednoczesnym kontakcie wzrokowym i dotykowym z Buntownikiem – np. staliśmy naprzeciwko siebie, ja trzymałam ręce na ramionach Buntownika, który wykonywał przysiady, uderzając energicznie pupą o materac, podczas gdy ja nieporadnie próbowałam chociaż trochę ugiąć kolana. Pod koniec całej sesji miałam wrażenie, jakbym długo i namiętnie uprawiała seks z Buntownikiem i prawie że była jego dziewczyną. Potem wzięłam prysznic, ubrałam się i nie wiedziałam, co robić dalej – wydawało mi się, że powinnam przynajmniej wrócić i spytać, o której godzinie przyjdzie do domu na kolację. No ale oczywiście kolację jem z Markiem Darcym. B. podekscytowana tą kolacją. Przymierzyłam sukienkę i naprawdę wyglądam wspaniale – opływowe, gładkie linie, a wszystko dzięki tym strasznym majtasom, których istnienia Mark wcale nie powinien się domyślić. Poza tym naprawdę nie widzę powodu, dla którego nie miałabym się sprawdzić jako bdb osoba do towarzystwa. Jestem światową kobietą sukcesu itd. Północ. Kiedy w końcu zajechałam pod Guildhall, Mark chodził w tę i z powrotem w czarnym krawacie i obszernym płaszczu. AS. Fiuu. Uwielbiam, kiedy się z kimś umawiam i nagle ten ktoś wygląda jak niezwykle atrakcyjny nieznajomy. Mam wtedy ochotę polecieć do domu i bzykać się z nim bez pamięci, jakbym dopiero co go poznała. (To „nie znaczy, żebym normalnie robiła to z osobami, które dopiero co poznałam). Kiedy mnie zobaczył, sprawiał wrażenie zaszokowanego, potem wybuchnął śmiechem, w końcu się opanował i uprzejmym gestem rodem ze szkoły publicznej zaprosił mnie do wejścia.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałam, dysząc.
– Wcale się nie spóźniłaś – odparł. – Okłamałem cię, jeśli chodzi o godzinę rozpoczęcia. – Znowu jakoś dziwnie na mnie popatrzył.
– Co? – spytałam.
– Nic, nic – powiedział zbyt spokojnie i łagodnie, jakbym była lunatykiem stojącym na samochodzie z siekierą w jednej ręce i głową jego żony w drugiej. Wprowadził mnie do środka, a odźwierny w uniformie przytrzymał dla nas drzwi. Wewnątrz znajdował się wysoki hol wejściowy obity ciemną boazerią, w którym stało pełno mruczących między sobą starszych osób w czarnych krawatach. Jakaś kobieta w naszywanym cekinami topie przypominającym skorupę spojrzała na mnie dziwnie. Mark uprzejmie się jej ukłonił i szepnął mi do ucha:
– Może skocz do szatni i obejrzyj sobie twarz. Pognałam do łazienki. Niestety, w ciemnej taksówce umalowałam sobie policzki ciemnoszarym cieniem do oczu Maca zamiast różem – taka rzecz może się przydarzyć każdemu, bo kosmetyki te mają identyczne opakowania. Kiedy dokładnie wyszorowana wróciłam z toalety i oddałam płaszcz do szatni, stanęłam jak wryta. Mark rozmawiał z Rebeccą. Miała na sobie kawowy lejący się satynowy ciuch bez pleców, który opinał jej beztłuszczowe ciało najwyraźniej bez gorsetu. Poczułam się jak mój tatuś, który przedstawił tort własnego wypieku na uroczystości w Grafton Underwood, a kiedy wrócił do niego po ocenie jury, znalazł na nim karteczkę z tekstem: „Nie spełnia standardów konkursu”.
– To było niesamowicie śmieszne – mówiła Rebecca, śmiejąc się czule do Marka. – O, Bridget – powiedziała, kiedy do nich podeszłam. – Jak się masz, ślicznotko! – Ucałowała mnie, na co odruchowo się cofnęłam. – Denerwujesz się?
– Czy się denerwuje? – spytał Mark. – Dlaczego miałaby się denerwować? To ucieleśnienie spokoju wewnętrznego, prawda, Bridget?
Przez ułamek sekundy widziałam niezadowolenie na twarzy Rebeki, zanim znowu się opanowała i powiedziała:
– Oooo, jak to miło! Tak się cieszę! – Po czym odpłynęła, rzucając Markowi po drodze kokieteryjne spojrzenie przez ramię.
– Wygląda na bardzo miłą – powiedział Mark. – Zawsze jest niezwykle miła i inteligentna.
Zawsze?? – pomyślałam. Zawsze? Myślałam, że spotkał ją tylko dwa razy. Jego ręka niebezpiecznie zsunęła się w pobliże mojego gorsetu, więc musiałam odskoczyć. Podeszło do nas paru sztywniaków, którzy zaczęli gratulować Markowi czegoś, co zrobił z jakimś Meksykaninem. Rozmawiał z nimi uprzejmie minutę czy dwie, po czym umiejętnie się wymigał i zaprowadził mnie do jadalni. Było b. wykwintnie: ciemne drewno, okrągłe stoły, blask świec i lśniące kryształy. Mój problem polegał jednak na tym, że musiałam odskakiwać od Marka za każdym razem, kiedy mnie obejmował w talii. Nasz stół już się zapełniał całą gamą zarozumiałych trzydziestoparoletnich prawników ryczących ze śmiechu i prześcigających się w ciętych ripostach, które niewątpliwie stanowią zaledwie czubek ogromnej góry lodowej prawa i wiedzy ogólnej:
– Jak mam się domyślić, że jestem uzależniony od Internetu?
– Kiedy sobie uświadomisz, że nie wiesz, jakiej płci jest trójka twoich najbliższych przyjaciół.
– Haaa. Heeee. Hiiiiiii.
– Kiedy już nie możesz napisać kropki bez dodawania com.uk.
– HAAAAAAAAA!
– Kiedy wykonujesz wszystkie zadania w HTML.
– Ohohohoho. Hłehłehłehłe. Ihihihihi.
Kiedy zebrani zasiedli do kolacji, jakaś kobieta o nazwisku Louise Barton Foster (niewiarygodnie zarozumiała prawniczka i kobieta, do której pasowałoby zmuszanie cię do zjedzenia wątróbki) bez końca zaczęła rozprawiać z jakimiś kompletnymi idiotami. Ale w pewnym sensie – mówiła, z wściekłością wbijając wzrok w menu – można powiedzieć, że całe to euro jest… Czułam się doskonale – siedziałam sobie cichutko, jadłam i piłam – dopóki Mark nagle nie powiedział:
– Uważam, że masz całkowitą rację, Louise. Jeżeli znowu zagłosuję na torysów, to chcę mieć pewność, że moje poglądy będą: a) zbadane i b) reprezentowane.
Popatrzyłam na niego ze zgrozą. Poczułam się jak mój przyjaciel Simon, kiedy bawił się na balu z jakimiś dziećmi i nagle pojawił się ich dziadek, a był nim Robert Maxwell, i wtedy Simon spojrzał na pozostałych berbeci i zobaczył, że to miniaturowe wersje Roberta Maxwella, z krzaczastymi brwiami i mocnymi szczękami. Wiem, że kiedy człowiek związuje się z nową osobą, muszą ujawnić się pewne różnice, różnice, do których trzeba się przyzwyczaić i które trzeba wygładzić jak zagięte rogi w książce, ale nigdy, nawet za milion lat nie przypuszczałabym, że będę spała z facetem, który głosował na torysów. Nagle odniosłam wrażenie, że w ogóle nie znam Marka Darcy’ego i że z tego, co wiem, to możliwe, że przez wszystkie te tygodnie, odkąd się spotykamy, potajemnie kolekcjonuje limitowaną edycję miniaturowych zwierzątek z gliny w kapelusikach z ostatnich stron niedzielnych dodatków do gazet albo wymyka się mikrobusem na mecze rugby i przez tylne okno tęsknym wzrokiem gapi się na innych kierowców. Rozmowa robiła się coraz bardziej snobistyczna i na pokaz.
– A skąd wiesz, że jest cztery i pół do siedmiu? – szczeknęła Louise do mężczyzny, który wyglądał jak książę Andrzej w koszuli w paski.
– Bo ja uczyłem się ekonomii na Cambridge.
– A kto cię uczył? – warknęła inna dziewczyna, jakby tym pytaniem mogła wygrać ten spór.
– Wszystko w porządku? – szepnął Mark kącikiem ust.
– Tak – wymamrotałam ze spuszczoną głową.
– Ty… drżysz. Co jest?
W końcu musiałam mu powiedzieć.
– Głosowałem na torysów i co z tego? – spytał, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
– Ćśśśśś – szepnęłam, rozglądając się nerwowo.
– O co ci chodzi?
– Po prostu… – zaczęłam, żałując, że nie ma ze mną Shazzer -…to znaczy, gdybym ja głosowała na torysów, stałabym się wyrzutkiem społeczeństwa. To tak, jakbym wjechała konno do Cafe Rouge, wlokąc za sobą sforę beagli [16], albo jakbym wydała przyjęcie, stawiając na lśniących stołach plastikowe talerzyki.
– Trochę tak jak tutaj, co? – roześmiał się.
– No tak – wymamrotałam.
– To na kogo głosujesz?
– Oczywiście na Partię Pracy – syknęłam. – Wszyscy głosują na Partię Pracy.
– Wydaje mi się, że jak dotąd okazuje się, że to nieprawda – powiedział. – A tak z ciekawości, dlaczego?
– Co?
– Dlaczego głosujesz na laburzystów?
– No… – Urwałam z zamyśleniem. – Dlatego, że laburzystów uważa się za lewicowców.
– Aha. – Zdaje się, że uznał to za niezwykle zabawne. Teraz wszyscy mnie słuchali.
– I socjalistów – dodałam.
– Socjalistów. Rozumiem. Socjalistów, to znaczy…?
– Za solidarność ludu pracującego.
– Ale Blair chyba nie zamierza popierać związków zawodowych, prawda? – powiedział.
– Torysi to idiotyzm.
– Idiotyzm? Gospodarka znajduje się teraz w lepszym stanie niż w ciągu ostatnich siedmiu lat.
– Nieprawda – powiedziałam z naciskiem. – Zresztą pewnie to sobie zmyślili, bo zbliżają się wybory.
– Co zmyślili? – spytał. – Gospodarkę zmyślili?
– Jakie jest stanowisko Blaira odnośnie do integracji europejskiej w porównaniu ze stanowiskiem Majora? – włączyła się Louise.
– Taa. I dlaczego nie spełnił obietnicy torysów mówiącej o corocznym wzroście wydatków na opiekę zdrowotną? – dodał ten niby książę Andrzej. Słowo daję. Znowu zaczęli się przed sobą popisywać. Nie mogłam już tego znieść.
– Chodzi mi o to, że powinno się głosować dla zasady, a nie dla szczegółów dotyczących tego czy tamtego procentu. Absolutnie oczywiste jest, że laburzyści to dzielenie się, dobro, geje, samotne matki i Nelson Mandela w przeciwieństwie do tych wszystkich krzykliwych facetów, którzy puszczają się na prawo, lewo i w centrum, nocują w Ritzu w Paryżu, a potem naskakują na wszystkich prezenterów w programie Today.
Przy stole zapadła bezdenna cisza.
– Myślę, że trafnie to podsumowałaś – powiedział Mark, śmiejąc się i głaszcząc mnie po kolanie. – Trudno zaprzeczyć.
Wszyscy się na nas gapili. Potem jednak, zamiast się obrazić jak w normalnym świecie – zaczęli udawać, że nic takiego się nie stało, i wrócili do trącania się kieliszkami i przekrzykiwania, kompletnie mnie ignorując. Nie potrafiłam ocenić, jak bardzo źle się zachowałam. Poczułam się tak, jakbym się znalazła wśród członków szczepu z Papui Nowej Gwinei, nadepnęła na ogon psu wodza i nie wiedziała, czy szmer rozmowy oznacza, że nic się nie stało, czy też że dyskutują, jak przerobić moją głowę na frittatę [17]. Ktoś zastukał w stół, zapowiadając przemówienia, które były strasznie, okropnie, rozdzierająco, śmiertelnie nudne. Kiedy już było po wszystkim, Mark szepnął:
– Chodźmy stąd, co?
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy przez salę.
– Eee… Bridget – powiedział. – Nie chcę cię martwić, ale wokół talii zrobiło ci się coś dziwnego. Szarpnęłam rękę, żeby się pomacać. Straszny gorset jakimś cudem rozsznurował się po obu stronach, tworząc wokół mojej talii bulwiastą bułę przypominającą gigantyczne koło zapasowe.
– Co to takiego? – spytał, kłaniając się i uśmiechając do ludzi, kiedy przeciskaliśmy się między stolikami.
– Nic takiego – wymamrotałam. Kiedy tylko wydostaliśmy się z sali, rzuciłam się pędem do toalety. Strasznie się naszarpałam przy zdejmowaniu sukienki i rozsznurowywaniu majtasów, a potem nakładaniu całego tego koszmaru z powrotem. Marzyłam o tym, żeby siedzieć w domu w rozciągniętych spodniach i swetrze. Kiedy znalazłam się w holu, o mało co nie obróciłam się z powrotem na pięcie i nie wróciłam do łazienki. Mark rozmawiał z Rebeccą. Znowu. Szepnęła mu coś do ucha, po czym powtórnie zawyła ze śmiechu. Podeszłam do nich i niezdarnie stanęłam obok.
– Jest! – powiedział Mark. – Poprawiłaś sobie wszystko?
– Bridget! – zakrzyknęła Rebecca, udając, że się cieszy na mój widok. – Podobno swoimi poglądami politycznymi zrobiłaś na wszystkich niesamowite wrażenie.
Chciałam wymyślić coś b. dowcipnego, ale tylko stałam, spoglądając spode łba.
– To było coś pięknego – powiedział Mark. – Zrobiła z nas nadętych dupków. No, musimy lecieć, miło było znowu cię spotkać.
Rebecca ucałowała nas wylewnie, otaczając chmurą Envy od Gucciego, po czym takim krokiem odpłynęła z powrotem do sali, że było oczywiste, iż miała nadzieję, że Mark za nią patrzy. Nie przychodziło mi do głowy nic do powiedzenia, kiedy szliśmy do samochodu. On i Rebecca najwyraźniej wyśmiewali się ze mnie za moimi plecami, a potem Mark próbował to jakoś zatuszować. Żałowałam, że nie mogę zadzwonić do Jude i Shaz po radę. Mark zachowywał się jak gdyby nigdy nic. Kiedy tylko ruszyliśmy, próbował położyć mi rękę na udzie. Dlaczego jest tak, że im mniejszą masz ochotę na seks, tym bardziej pragną go mężczyźni?
– Nie wolisz trzymać rąk na kierownicy? – spytałam, rozpaczliwie usiłując się skurczyć, by nie wyczuł palcami brzegu gumowego futerału.
– Nie, wolę cię trochę ponapastować – odparł, rzucając się w moją stronę. Udało mi się uniknąć dalszego napastowania, bo udawałam obsesję na punkcie bezpieczeństwa drogowego.
– Rebecca pytała, czy mielibyśmy ochotę wybrać się z nią kiedyś na kolację – powiedział.
Nie wierzyłam własnym uszom. Znam Rebeccę od czterech lat i jeszcze nigdy mnie nie zaprosiła na kolację.
– Miła jest, prawda? Ładną miała kieckę.
To wspominatoza. Na własne oczy widziałam przypadek wspominatozy. Dojechaliśmy do Notting Hill. Na światłach, bez pytania, po prostu skręcił w stronę mojego domu, oddalając się od swojego. Zachowywał swoją twierdzę dla siebie. Pewnie było w nim mnóstwo wiadomości od Rebeki. Ja byłam tylko Dziewczyną Na Dochodne.
– Dokąd jedziemy?!- wybuchnęłam.
– Do ciebie. Bo co? – spytał, oglądając się przerażony.
– No właśnie. Bo co? – wykrzyknęłam z wściekłością. – Chodzimy ze sobą od czterech tygodni i sześciu dni i nigdy nie pojechaliśmy do ciebie. Ani razu. Nigdy! Dlaczego?
Mark kompletnie zamilkł. Włączył kierunkowskaz, skręcił w lewo, po czym bez słowa popędził z powrotem w stronę Holland Park Avenue.
– O co chodzi? – spytałam w końcu. Patrząc prosto przed siebie, znowu włączył kierunkowskaz. – Nie lubię krzyków.
Kiedy dojechaliśmy do jego domu, czułam się okropnie. W milczeniu weszliśmy po schodach. Otworzył drzwi, podniósł z podłogi pocztę i pstryknął światło w kuchni. Jego kuchnia ma wysokość piętrowego autobusu i należy do tych nieskazitelnych pomieszczeń z nierdzewnej stali, w których trudno rozpoznać lodówkę. Zdziwił mnie brak różnych przedmiotów, normalnie leżących na wierzchu, i trzy plamy zimnego światła pośrodku podłogi. Odpłynął na drugi koniec kuchni, jego kroki głucho zadudniły jak w jaskini na szkolnej wycieczce, rozejrzał się strapiony po drzwiczkach z nierdzewnej stali i spytał:
– Masz ochotę na kieliszek wina?
– Tak, poproszę, dziękuję – odparłam grzecznie. Przy śniadaniowym barze z nierdzewnej stali stało parę nowoczesnych wysokich stołków. Niezdarnie wdrapałam się na jeden z nich, czując się jak Des O’Connor przygotowujący się do duetu z Anitą Harris.
– No tak – powiedział Mark. Otworzył jedne z drzwiczek w kredensie z nierdzewnej stali, zauważył przyczepiony do nich kosz na śmieci, zamknął je z powrotem, otworzył inne i spojrzał ze zdumieniem na pralkę za nimi. Spuściłam wzrok, chciało mi się śmiać.
– Czerwone czy białe? – spytał raptownie.
– Poproszę białe. – Nagle poczułam się bardzo zmęczona, buty mnie uwierały, straszne majtasy wpijały się w ciało. Miałam ochotę po prostu pójść sobie do domu.
– O. – Zlokalizował lodówkę. Zerknęłam na drugi koniec kuchni i zobaczyłam automatyczną sekretarkę na jednym z kontuarów. Żołądek podszedł mi do gardła. Migało czerwone światełko. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że tuż przede mną stoi Mark z butelką wina w jakiejś steranej conranowskiej [18] metalowej karafce. On sam też wyglądał mizernie.
– Słuchaj, Bridget, ja… – Zeszłam ze stołka, żeby go objąć, ale wtedy jego ręce wystrzeliły prosto do mojej talii. Odsunęłam się. Musiałam się pozbyć tego cholerstwa.
– Pójdę na chwilkę na górę – powiedziałam.
– Po co?
– Do toalety – wyjaśniłam bez sensu i w potwornie już uciskających mnie butach poczłapałam w kierunku schodów. Weszłam do pierwszego lepszego pokoju, który – jak się okazało – był garderobą Marka, pełną garniturów, koszul i półek z butami. Wyplątałam się z sukienki i z ogromną ulgą zaczęłam obierać się ze strasznych majtasów, myśląc, że może włożę szlafrok, a potem trochę się poprzytulamy i wszystko sobie wyjaśnimy, kiedy nagle w drzwiach pojawił się Mark. Stanęłam jak wryta, ukazując całą straszną bieliznę, po czym zaczęłam gorączkowo ją ściągać, a Mark gapił się, zdjęty zgrozą.
– Czekaj, czekaj – powiedział, wpatrując się intensywnie w mój brzuch, kiedy sięgnęłam po szlafrok. – Grałaś na własnej skórze w kółko i krzyżyk?
Próbowałam mu opowiedzieć o Buntowniku i o tym, że nie mogłam w piątkowy wieczór nigdzie dostać rozpuszczalnika, ale on wyglądał na bardzo zmęczonego i skołowanego.
– Przepraszam, nie mam pojęcia, o czym mówisz – powiedział. – Muszę się trochę przespać. Położymy się?
Otworzył inne drzwi, włączył światło. Rzuciłam okiem do środka i wydałam z siebie głośny ryk. Na ogromnym, białym łożu leżał gibki chłoptaś o orientalnej urodzie, kompletnie goły i dziwnie się uśmiechał. Trzymał dwie drewniane kulki na sznurku i małego króliczka.
<a l:href="#_ftnref12">[12]</a> Chris Serie – gospodarz popularnego teleturnieju telewizyjnego.
<a l:href="#_ftnref12">[13]</a> Jerry Springer – gospodarz popularnego talkshaw
<a l:href="#_ftnref12">[14]</a> Anneką Rice, Zoe Bali – postacie z telewizyjnych programów rozrywkowych.
<a l:href="#_ftnref12">[15]</a> Mikę Smith – popularny prezenter radiowy
<a l:href="#_ftnref16">[16]</a> Beagle – rasa psów myśliwskich
<a l:href="#_ftnref17">[17]</a> Prittata – placek smażony na oleju z warzywami lub jabłkiem.
<a l:href="#_ftnref18">[18]</a> Terence Conran – kultowy angielski stylista