40444.fb2 W sza?asie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

W sza?asie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

- A ty już jesteś po instytucie, na praktyce! Zawsze mam być twoim podwładnym? - Przypomniało mu się, że nawet jej zarobki będą większe, ale głośno powiedział tylko to: - Będzie mi jakoś głupio!

- Och, jaki z ciebie konserwatysta! Nie pleć bzdur, przecież jesteśmy współczesnymi ludźmi...

- Tak na prawdę, to ty mnie nie kochasz...

- Michałku, mój drogi! Polubiłam wybrany przez siebie zawód, umarłabym bez niego... Zapach ziemi... Słońce, stare kamienie o barwie oliwek. Znaleziska. Ból w krzyżach. I stała nadzieja, że oto może coś wykopiesz, dotrzesz do jakiegoś sklepienia, a spod niego wyleci pieśń - dawna, zapomniana już na ziemi.

Patrzyła na oszlifowane przez stulecia kamienie Złotej Bramy, na wywieszki restauracji i kiosku z lodami za nią, ale jemu zdawało się, że błądzi wzrokiem gdzieś daleko w stepach, gdzie widzi szybkie cienie jeźdźców połowieckich.

- Ja także kocham swoją pracę. Mnie także uczono, ponoszono koszta.

- Mniej ją lubisz, niż ci się wydaje, skoro wspomniałeś o pieniądzach. Przecież nie będziesz tu się bawić, wszystko odrobisz...

- Nie mogę. Ciągnie mnie do niej...

- Zostanie jako twoje hobby, będziesz pisywał książki, przyrodnik wszędzie jest potrzebny. Zapoznasz się z fauną Azji, Krymu, pustyń i gór, a nie tylko Białorusi. Ostatnie zaś swoje lata spędzisz tam, gdzie będziesz chciał, na przykład w okolicach Berezyny. Napiszesz olbrzymią księgę o swoich podróżach. No, zastanów się, bo ja nie mogę inaczej!

Deszcz! U wejścia do szałasu jak gdyby firanka z kropel.

Czemu na to nie przystał? Słusznie postąpił; to on jest mężczyzną, a ona widocznie niezbyt go kochała, jeżeli nie zechciała z nim wyjechać.

Przypomina jednak rozpaczliwie załamane ręce, spłoszone oczy i głos:

- Michale, mój drogi! Jednego tylko już chcę, żebyś przynajmniej jako moje dziecko, mój syn, był razem ze mną. Żeby ono było do ciebie podobne... Żeby zawsze... Cóż innego mogę zrobić?

Postanowili rozstać się ze sobą. Ostatnie dni były nie do zniesienia. Rozpaczliwe pieszczoty, ręce tak obejmujące, że wydawało się, iż z ich objęć można wyrwać się tylko tracąc życie. Z drzewa życia zaś codziennie spadał jeden liść.

Wmawiali sobie, że nic nie jest skończone, że każdej chwili będą mogli do siebie przyjechać, że będą pisać - jednak w głębi duszy czuli, że to koniec. Przecież nie potrafią wybaczyć sobie tego, że żadne z nich nie potrafiło zrezygnować z obranej drogi!

Gorzkie wargi dziewczęce, pasemka włosów, zryw ciała, jakby dziewczyna bawiła się w palanta.

Czego ode mnie chcesz? Czemu każdej nocy wyłaniasz się z ciemności?

Michał nie miał dość sił, żeby wrócić na stare miejsce pracy, skoro to z niego dwa miesiące temu pojechał na spotkanie swojego szczęścia. Rozliczył się, rozdał swoje rzeczy, zdecydował się na to, żeby przenieść się do pracy w innym rezerwacie.

I oto ten deszcz. Do stacji zostało zaledwie pięć kilometrów. Od niej wiodą dwie drogi, jedna z nich na wschód, gdzie Maria rozkopuje grodziszcze...

On jednak pojedzie na zachód, w kierunku puszcz.

Deszcz padał gwałtownie, stukał o ziemię niby grad, uderzał po liściach, bulgotał w kałużach. Z tych kałuż, z powietrza, od liści - zewsząd dobiegały odgłosy, przypominające pochlipywanie. Blade dalekie błyskawice rozpełzały się wśród drzew czerwonym płomieniem.

I znowu dochodziły głosy z owej stodółki, mimo iż Michał wtulił głowę w marynarkę i nie chciał nic słyszeć - wszystkiemu bowiem koniec, niczego nie potrzebował, nigdy nie spotka się ze szczęściem.

Drogi ich rozchodzą się w dwóch przeciwnych kierunkach, ją zaś mało to w dodatku obchodzi.

Chcąc nie chcąc musiał słyszeć głos starszej kobiety...

- Mówisz, że nie kocha. Pomału, pomału! Pleciesz głupstwa... Ty lepiej posłuchaj, jak było z moim Alesiem. Na Powołżu był głód - ludzie jedli trawę, ale nam, uciekinierom, było jeszcze gorzej. I wtedy rodzice moi i rodzice Alesia postanowili wrócić do domu. A tam coś takiego zrobiło się, że trudno było zrozumieć! Zamieszkałam w swojej wsi, ale na Litwie, on też w swojej, ale w Polsce. Pomiędzy nami granica, choć widać, jak on swoją krowę wypędza na rżysko.

A nie podobał się on mnie od dziecka. Zawsze taki, jakby go psy potarmosiły, zęby tylko wyszczerza. Zadziorny, łatwo wpadający w gniew. Jednego razu, tak jak twój, wystąpił sam przeciwko czterem... Przechodziły lata i często tak bywało, że on pasie po jednej stronie rzeki, a ja po drugiej. Skaleczyłam kiedyś nogę na rżysku, usiadłam i płaczę. I słyszę, jak on woła: "Hej, przyłóż liście babki!" Po kilku dniach przyszłam na pastwisko - chwieje się na gałązce łozy biała onucka. Podeszłam, patrzę - pod krzakiem leżą łapcie, takie zgrabne. A on po tamtej stronie tylko zęby szczerzy w uśmiechu. Przepływał przez rzekę, diabelski syn! A przecież mogli do niego strzelać... A tak były zręcznie splecione, że nawet kwas można było nimi pić!

A ze mnie w tym czasie wyrosła tęga dziewka, że choć snopy mną zwozić. I zawsze widzę, jak on wytrzeszcza na mnie oczy. I tak już było.

Kiedy widzieliśmy, że w pobliżu nikogo nie ma - czasem do siebie wołaliśmy.

Potem on zaczął mówić, jak bardzo mu się spodobałam. A ja wszystko obracałam w śmiech:

- To i co z tego? Co, pójdziesz ze mną na wieczorynkę? U nas tu "ponasy", a u was "panowie". I między nami - granica.

Zimą schodziliśmy się, żeby prząść, śpiewałyśmy. I nagle - szust! - on zjawił się w chałupie.

Chłopcy chcieli z nim bójki. Jeszcze tylko "Polaków" nam tu potrzeba! Tak im powiedziałam, że zamilkli.

- Durny ty - mówię do Alesia - przecież ciebie w końcu zabiją!

- Toć ja dobrą noc wybrałem - śmieje się, zęby jego znowu błyszczą. - Taka zadymka, że nikt śladów nie zauważy!

Tańcowaliśmy, a ja jemu szczerze powiedziałam, że nie jest mi potrzebny, że takimi można drogę mościć. A on mi nie wierzy.

- Ty - mówi - oszukujesz. Nie może być, żebym ja tobie się nie podobał.

I oznajmił, że przyjdzie do mnie, że nie zna innej drogi, jak tylko do mnie. Wyznaczył noc.

Jak tylko wyszedł, zaczęła się strzelanina.

I tak straciliśmy siebie z oczu. Potem była wojna. Byłam łączniczką.

No i rozkręciła się ta cała karuzela. Niemcy uganiają się za partyzantami, partyzanci za Niemcami. A pewnego razu, jakoś o doświtku, przychodzi człowiek. Patrzy, uśmiecha się.

- Nie poznajesz mnie?

Patrzę, mój Boże, przecie to Aleś! Zarośnięty, cały jakby szurpaty. Ale spojrzenie pod krzaczastymi brwiami ma wesołe. Okazało się, że on też jest łącznikiem. I oznajmił mnie, że o niczym nie zapomniał, że jak i dawniej chciałby ożenku, jeżeli ja się nie sprzeciwię.

A mnie jakby jaki diabeł trzymał za język. Nie chcę i już! I tak ciągnęło się to przez cały rok. Jak mnie nie prosił, jakich słów nie mówił - nie chcę, bo to dla kota żart, a myszce śmierć!

A pewnego razu przyszedł do mnie bardzo późno i nie zdążył wyjść przed ranem. Postanowiłam ukryć go w dole po ziemniakach, co w ogrodzie. Tam go nikt nie znajdzie.

Jeszcze nawet powiedziałam żartem:

- I nie wstyd tobie będzie przez cały dzień patrzeć na moją chatę i na mnie?

- To tylko przyjemność...

Akurat tego dnia czort nasłał Niemców. Urządzili łapankę do Niemiec.

Już stałam w kolumnie, ale jakoś uciekłam i rowem, rowem, a potem wzdłuż płotu do swojej chaty. Oni jednak zauważyli mnie z daleka - i za mną! Skoczyłam na podwórko, potem na strych!

A on to wszystko widział z tej swojej jamy.