40444.fb2 W sza?asie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

W sza?asie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Na strychu znajdowała się słoma, zaszyłam się w słomę za kominem i czekam.

Słyszę, że szukają. Przewrócili do góry nogami wszystko w chałupie. Aż słyszę, jak poskrzypują szczebelki, włazi ktoś po drabinie. Przystanął, ciężko oddycha.

- Weib - mówi - wyłaź!

Siedzę jak mysz pod miotłą. I nagle seria z automatu po słomie. Żeby nie komin, to...

A tam na podwórku hałas, jakby pies gonił zająca.

- Ojej, jej, jej. Tam on! Tam on!

I słyszę, jak ten, który strzelał, zwalił się z drabiny. Zrobiła się strzelanina, rozległ się wybuch.

Zerknęłam przez szparę. Patrzę, a to mój Aleś wyskoczył z jamy i biegnie, jak lisica, żeby odciągnąć myśliwego od nory. To on rzucił granatem.

Biegnie przez czyste pole, oni zaś strzelają do niego.

Zniknął w krzakach, a o mnie oni zapomnieli. Trochę po swojemu poszwargotali i poszli.

Rzuciłam się w ślad za nim, znalazłam go w rowie. Oczy przysypane piaskiem, kiść ręki wisi na żyłach.

Baby dotaszczyły go do chaty. Dotknął ręki i mówi:

- Rżnijcie...

Dali mu samogonki i przecięli żyły, których trzymała się kiść. Potem, kiedy oprzytomniał, pochyliłam się nad nim:

- Alesiu, kochany mój, drogi!

- Nic nie widzę - powiedział głuchym głosem.

- Alesiu, kochany mój, będziesz widzieć!

On jednak odwrócił się do ściany i tylko powiedział:

- Nie chcę ja ciebie widzieć. Idź sobie...

Wiadomo, że kiedy z nim przydarzyło się takie nieszczęście, to jak ma myśleć teraz o mnie? Do czego on teraz się nadaje?

A ja przytuliłam wargi do jego policzka:

- Przebacz, kochany... Bardzo ciebie kocham. Mój ty dobry, mój oczekiwany...

I odtąd byliśmy razem. Napielęgnowałam się go w oddziale, och! Po jakimś czasie odzyskał wzrok. A mnie taka ogarnęła radość, że wydawało mi się, iż już więcej niczego nie trzeba.

- Jakże tak, ciociu - zapytała młoda - i dotąd dobrze ze sobą żyjecie? Chociaż u was nie przelewa się i macie dużo dzieci?

- Wszystko to głupstwo - z pobłażliwością w głosie odpowiedziała starsza kobieta. - A żyjemy, żyjemy, wystarczy mi, że on jest ze mną.

Michał głęboko westchnął. Te kobiety myślały zupełnie inaczej. Znowu zapalił papierosa. Głosy umilkły widocznie kobiety ułożyły się do snu.

Deszcz przybierał na sile, bujny, równy. Jego szum ukołysał wreszcie i Michała.

Śnił step, a raczej wzgórze na stepie, podobne do tych, jakie widuje się na południu Białorusi. Szeroki gościniec, kłujące promienie słoneczne. Na szczycie wzgórza stoją w czerwonej poświacie - sami także czerwoni - ludzie z łopatami. A wtem słyszy czyjś zdziwiony okrzyk. Ktoś biegnie ku niemu ze wzgórza.

- Wrócił, wrócił! - woła zdyszana dziewczyna.

Chwyta walizkę.

- Chłopaki! - znowu woła ona - wrócił do nas. Będzie z nami!

- Nie - odpowiada on. - Przyszedłem tylko popatrzeć. Jestem mężczyzną i mam swoją dumę.

Pochmurnieje, smutnieje jej twarz. On czuje, że to jest ona, ale nie potrafi dostrzec jej rysów. Obca, zupełnie obca - kiedyś taka bliska - stoi tuż przy nim. Aż znika...

Michał jęczał przez sen, chwytał palcami powietrze.

Ona jeszcze znika. Zniknęła. Step jest taki, jak przedtem, ale spłoszony niby przed nawałnicą. I ludzie na wzgórzu rozpłynęli się w czerwonej poświacie.

Jak boleśnie zrobiło się bez niej, nigdy tak boleśnie nie było na jawie. Zbudził się, usiadł, cały drżał.

- Mario! - zawołał, gdy tylko sen ustąpił.

Było cicho, do szałasu zaglądało słońce. Każde źdźbło, ozdobione kroplami, było piękne, lśniące.

Michał nawet nie pamiętał, jak chwycił za walizkę, wyskoczył z szałasu.

Dymiła wilgotna, czarna ziemia, promienie przeglądały się w kałużach, jabłonie stały w wilgotnym omdleniu jak od rozkoszy. Od widoku lip i krzaków aż bolały oczy.

Raszka fruwała, przeskakiwała z gałązki na gałązkę, z drzewa na krzaki i znowu na drzewo w jakimś zapamiętaniu. Jej głosik rozlegał się po całym sadzie:

- Czy rozumiecie, czy wy to rozumiecie, czy rozumiecie? Czy rozumiecie, że świeci słońce? Nie zaginęło, jest, jest!

W oddali przez sad szła dziewczyna i kobieta, przygięta ku ziemi nie latami, ale pracą. Znowu o czymś rozmawiały.

Raszka zaś wciąż powtarzała swoje:

- Jest słońce... Jest, jest!

Zasłuchany, Michał żwawo ruszył w kierunku drogi. Wpadał do kałuż, ślizgał się, ale przyśpieszał kroku.

Droga skręciła nad rzekę, prowadziła wzdłuż jej brzegów, wszystko było symfonią dźwięków, iskier, zapachów.

"Koniecznie o wszystkim jej opowiem - przemyśliwał Michał - wszystko się ułoży. Miłość nie ustąpi, ona nigdy nie ustępuje. Czy ja ją przekonam, czy ona mnie - to nie jest ważne! Czyż to źle być robotnikiem przy wykopaliskach? Opalać się w słońcu, patrzeć w jej oczy, całować ją rozgrzaną, gdy za kurhanami dogasa zorza i cienie od wzgórz cwałują polem jak połowieccy jeźdźcy?"

Rzeka, biorąc wszystko od słońca, aż mdlała w spiece. W pobliżu przepływał jakiś dziadek w łódce, najlepszy dziadek ze wszystkich na świecie - o siwych włosach wkoło łysiny. Jaki wspaniały dziadunio!

Michał zaczął machać ręką radośnie wołał urywanym głosem: