40445.fb2
W Neapolu mówią: spędzisz tu noc, a znienawidzisz to miejsce; zostaniesz tydzień, a je pokochasz; zostaniesz dłużej, a już nigdy go nie opuścisz. Jest to opowiadanie ku przestrodze.
Melissa i Jack byli małżeństwem niespełna tydzień, a już im się nie układało. Wesele okazało się spełnieniem marzeń oblubienicy: pięciuset gości, wiązanki białych róż, dwa karaty w żółtym złocie, tort zaprojektowany z większą wprawą architektoniczną niż większość biurowców oraz dwadzieścia cztery skrzynki (najtańszego) szampana. Wszystko zostało opłacone przez rodziców panny młodej i uwiecznione przez najdroższego fotografa w South Kensington.
Mimo to po trzech dniach miesiąca miodowego Jack wyczuwał w ukochanej pewne rozdrażnienie.
Przecież to nie jego wina, że hotel okazał się mały, ulice zatłoczone, a podczas pierwszego spaceru Melissie skradziono torebkę. Nie ponosił też odpowiedzialności za to, że większość restauracji neapolitańskich wykazywała całkowity brak szacunku – czy wręcz zrozumienia – dla wegetarianizmu Melissy, jej skazy białkowej, a przede wszystkim niechęci do produktów pszennych. Pomimo trzydniowej przymusowej głodówki brzuch Melissy wzdął się tak bardzo, że tutejsze kobiety (do obrzydzenia przyjazne) pukały weń znacząco, pytając łamaną angielszczyzną o spodziewaną datę narodzin bambino.
Jednak to właśnie Jack (w jednej czwartej neapolitań – czyk po kądzieli) wybrał owo miejsce na ich miesiąc miodowy. Jako student spędził tu trzy tygodnie i miał mnóstwo czasu (jak zaznaczyła Melissa), żeby poznać to cholerne miejsce.
Melissa była dwudziestosześciolatką o urodzie będącej wynikiem połączenia młodości, szykownego ubioru, kosztownych zabiegów dentystycznych oraz nadmiaru wolnego czasu. Nie miała ambicji zawodowych, za to jej rodzina posiadała wręcz nieograniczone koneksje; ojciec był właścicielem sieci supermarketów, matka córką lorda Jakiegośtam. Jack, młody i zdolny doradca finansowy z City, obdarzony srebrnym lexusem, urodą południowca odziedziczoną po babce oraz dyrektorską skłonnością do tycia w okolicy brzucha, postrzegał ich związek jako doskonałe połączenie interesu i przyjemności.
Jednakże w Neapolu sprawy przybrały niespodziewany obrót. Melissie nic się nie podobało: ulice, zapachy, urwisy na skuterach, targowiska, kutry, złodzieje, sklepy. Natomiast Jack był w siódmym niebie. Wszystko budziło jego zachwyt: wąskie uliczki, pranie rozwieszone na powykrzywianych balkonach, ludzie, sprzedawcy uliczni, kawiarnie, wina, jedzenie. Zwłaszcza jedzenie. Nigdy tak naprawdę nie znał swojej włoskiej rodziny poza babcią, która umarła, kiedy był małym chłopcem. Pamiętał tę energiczną, krągłą kobietę z włosami upchniętymi pod czarną chustą, która większość życia spędziła w kuchni, zajęta przyrządzaniem grillowanych bakłażanów, ravioli ze świeżych grzybów, tagliatelle z truflami oraz małych pizz z sardelą, które pachniały morzem i smakowały niczym esencja słońca.
Od początku pobytu towarzyszyło mu niejasne uczucie ulgi, niezmącone nawet wiecznym utyskiwaniem Melissy, przekonanie, że oto po latach wygnania wreszcie wraca do RYBA domu. Bolało go niezadowolenie Melissy, tym bardziej, że podkreślała to przy każdej okazji.
– W ogóle nie chciałaś tu przyjeżdżać – odezwał się, kiedy w zwarzonych humorach przebierali się do kolacji.
– Pewnie, że nie – odburknęła małżonka. – Jesteś potwornym sknerą. Dizzy Flore- Harrington w czasie miesiąca miodowego miała dla siebie całą wyspę na Pacyfiku, India Scott-Parker pojechała z całym towarzystwem w Himalaje, a Humphrey Pulitt-Jones zabrał narzeczoną na biegun południowy. O czym opowiem przyjaciołom? Że pojechałam do Neapolu i od razu skradziono mi torebkę?
– Daj spokój, kochanie – powiedział Jack, siląc się na spokój. – Przecież i tak nie miałaś w niej pieniędzy.
Melissa rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– To była wieczorowa torebka Lulu Guinness – odrzekła ostrym tonem. – Miała wartość kolekcjonerską!
– No tak. – Sprzeczka kompletnie nie miała sensu. Na wet nie zapłaciła za tę torebkę, pomyślał z goryczą Jack.
Pod tym względem Melissa przejawiała iście królewskie upodobania. Z tą różnicą, że królowa miała własne pienią dze, nawet jeśli ich przy sobie nie nosiła. Pojednawczo rozłożył ręce. – Kupimy ci inną torebkę – powiedział, usiłując nie myśleć o kosztach w postaci nieustannych przeprosin, prezentów oraz zakupowych szaleństw. – Tylko nie krzycz.
W tych starych budynkach ściany są okropnie…
– Tylko mi znowu nie wciskaj, jakie to wszystko interesujące! – wrzasnęła Melissa, nie zważając na jego słowa. – Żebracy i kieszonkowcy na każdym rogu, wszędzie wisi pranie, żadnych porządnych sklepów, a jeśli jeszcze raz zobaczę cholerną pizzerię… – W tym momencie rozległ się stu kot, jakby ktoś walił butem o ścianę.
– Spójrz na to obiektywnie, skarbie – łagodził Jack. – Skąd mogłem wiedzieć, że z dnia na dzień staniesz się zago rzałą wegetarianką i przeciwniczką węglowodanów. Skoro musisz przestrzegać tych modnych diet…
– Dietetyk powiedział, że mam nietolerancję!
– Cóż, chyba od niedawna. Jeszcze trzy tygodnie temu jadłaś wszystko.
Melissa popatrzyła na niego ze złością.
– Dobrze wiesz, że od pszenicy dostaję wzdęcia. Poza tym cywilizowani ludzie nie jedzą mięsa. To w zasadzie morderstwo.
Jack, który od czasu do czasu lubił zjeść stek (i od trzech dni miał nań wielką ochotę), poczuł, że czerwienieje na twarzy.
– Jakoś nie zauważyłem, żebyś na weselu stroniła od sałatki z kurczaka.
– Kurczak to nie mięso – odparowała Melissa – tylko drób.
– Faktycznie, ale ze mnie głupek. Drób. Przecież to słynne warzywo.
– Przestań, Jack! To, że sam jesz jak dzikus…
– A ryby? Możesz jeść ryby? Wiesz, jesteśmy w Neapolu, restauracji rybnych nie brakuje…
– Mogę jeść ryby – odrzekła Melissa. – Po prostu za nimi nie przepadam i tyle.
– Jednym słowem ryba awansowała na warzywo? Fajnie.
Poza tym to afrodyzjak. Może powinnaś spróbować.
Oczy Melissy wezbrały łzami.
– Czasem myślę, że powinieneś urodzić się rybą, Jack – powiedziała, odwracając się plecami. – Zimnokrwisty, śliski i głupi.
Była to ich pierwsza kłótnia małżeńska. Jack robił sobie wyrzuty – w pracy rzadko tracił panowanie i podobna bez – kompromisowość była do niego niepodobna. Niepodobna i całkowicie nieprzydatna, stwierdził w duchu; ostatecznie małżeństwo stanowiło pierwszy etap długofalowego planu, którego powodzenie w dużej mierze zależało od dobrego nastawienia Melissy i jej rodziny. Spójrz na to od tej strony, pomyślał, po co wszczynać kłótnię, skoro za chwilę trzeba się kajać? I to z jakiego powodu! Na miłość boską, jakie znaczenie ma jadłospis Melissy? Sam Jack lubił dobrze zjeść, co starannie ukrywał w pracy, gdzie koledzy żywili się chyba tylko kawą i papierosami. Tutaj jednak udawanie kosztowało go więcej zachodu. Być może z powodu jego włoskiej krwi. Albo neapolitańskiego powietrza, przesyconego zapachem benzyny, popiołu, soli, oleju oraz smażonego czosnku (przypominającego woń seksu, innej pasji, której Melissa również zdawała się nie podzielać). Nie ma sensu wyładowywać na niej złości, doszedł do wniosku. Tak czy inaczej, im szybciej się pogodzą, tym wcześniej zjedzą kolację.
Pomimo starań przywrócenie romantycznego nastroju zajęło mu blisko godzinę. Casa Rosa, mała portowa restauracja, nie zasługiwała na miano wytwornego lokalu, lecz po namyśle Melissa uznała łaskawie, że być może znajdzie tu coś dla siebie. Odrzuciwszy propozycję grzanek z sardelą, pasty caponata, pancetty, risotta z owocami morza, smażonych kalmarów oraz pizzy z leśnymi grzybami, zamówiła wreszcie skromną porcję grillowanego okonia morskiego (bez tłuszczu i sosu) oraz sałatę z dresingiem w osobnej miseczce.
Za to Jack był głodny jak wilk, czy to na skutek stresu, czy też morskiego powietrza. W mgnieniu oka spałaszował tuzin ostryg, solidną porcję homara oraz dwie barweny w ostrym zielonym sosie. O ósmej restauracja wciąż była prawie pusta – tłok robił się zazwyczaj koło dziewiątej albo dziesiątej – i pulchna, wesoła kobieta, która przynosiła talerze, czujnie acz nieco natrętnie kręciła się w pobliżu, pilnując, by nie zabrakło im chleba czy wina. Kiedy zabierała puste talerze Jacka, jej okrągła twarz pojaśniała z aprobatą.
– Dobre, tak?
– Bardzo dobre. – Z uśmiechem popuścił paska. – Buonissimo.
– Ja dziś rano złapać barwena. Wszystka ryba – prosto z wody.
Jack dostrzegł kątem oka, że Melissa marszczy brwi. Prawie nie tknęła kolacji, tylko przesunęła sałatę z jednego końca talerza na drugi. Pulchna kobieta też to zauważyła i jej ożywiona twarz przybrała beznamiętny, kamienny wyraz.
– Moja ryba była dość sucha – oświadczyła Melissa, odkładając sztućce.
Nieruchoma twarz drgnęła. Okolona ciemnymi włosami głowa podskoczyła jak boja. Pulchna kobieta (zapewne Rosa we własnej osobie) pośpiesznie zebrała talerze i odeszła przygarbiona.
– Nie musiałaś tego mówić – powiedział Jack, odprowadzając ją wzrokiem. – Przecież sama chciałaś danie bez tłuszczu. – Jego ryba dosłownie pływała w oleju i kaparach; zgarnął resztki sosu ostatnią kromką oliwkowego chleba.
Melissa popatrzyła na niego z ukosa.
– To, że ty się opychasz, nie znaczy, że muszę robić to samo. Spójrz na siebie. Od przyjazdu przytyłeś co najmniej trzy kilo.
Jack wzruszył ramionami i dolał wina. Melissa ledwie zamoczyła usta. Rosa wyszła z kuchni, niosąc dwa talerze i misę z pokrywą.
– Danie specjalne – powiedziała z niepewnym uśmiechem, stawiając naczynia na stole.
– Przecież niczego więcej nie zamawialiśmy – zaoponowała Melissa.
– Danie specjalne – powtórzyła kobieta, po czym zdjęła pokrywę z glinianego naczynia, uwalniając pikantną, aromatyczną woń. Na talerzu spoczywały kawałki ryby otoczone dużymi krewetkami, małżami, przegrzebkami oraz tłustymi, brązowymi sardelami sycylijskimi. Było tam białe wino, liście laurowe, oliwa z oliwek, świeża pietruszka, czosnek oraz chilli; za obłokiem pary widniało pospolite, sympatyczne oblicze Rosy, lekko zaróżowione w nadziei i oczekiwaniu, z nieśmiałym uśmiechem błądzącym na ustach.
– Ale przecież my niczego… – zaczęła Melissa.
Jack wpadł jej w słowo.
– Wspaniale – powiedział głośno. – Na pewno skosztuję.
Melissa patrzyła, jak Rosa nakłada jej mężowi kopiastą porcję.
– Więcej chleba, tak? – spytała Rosa. – Mamy oliwkowy, orzechowy, sardelowy…
– Cudownie – odparł Jack.
Kiedy Rosa znikła w kuchni, Melissa zwróciła się do ukochanego.
– Co ty wyprawiasz?
– Złożyłaś skargę – odpowiedział Jack.
– I co z tego?
– To, że ona jest neapolitanką. Gościnność zmusza ją, żeby ci to wynagrodzić.
– Co za idiotyzm – oświadczyła Melissa. – Nie wezmę tego do ust.
– Wobec tego zjem wszystko sam – odparł Jack. – Nie mogę zlekceważyć jej uprzejmości. – Wiedział od babki, że odmowa poczęstunku to najgorsza zniewaga. Rosa boleśnie odczuła krytyczną uwagę Melissy i odrzucenie jej przeprosin byłoby niewybaczalne.
– Daj spokój – rzekła wzgardliwie Melissa. – Po prostu szukasz wymówki, żeby się nażreć. Zobaczysz, że każe nam za to zapłacić. Chyba nie liczysz na jej wspaniałomyślność, co?
Jack wepchnął do ust solidną porcję ryby ociekającej tłuszczem, winem i przyprawami.
– Pyszności – powiedział prowokująco i Rosa, która właśnie przyniosła chleb, poróżowiała z zadowolenia. Pomimo znacznej tuszy emanowała niezwykłym czarem: skóra o barwie kawy z mlekiem nie miała najmniejszej skazy; z upiętego luźno koka wystawały pojedyncze kosmyki lśniących kruczych włosów. Piersi uwypuklające się pod czystym, białym fartuchem przypominały puchowe poduszki, a kiedy pochyliła się, żeby podać Jackowi dokładkę, podchwycił rześką woń wanilii i chleba.
– Spójrz na siebie – powiedziała ściszonym głosem Melissa, kiedy pustą skorupą małża czerpał sos i wlewał do ust. – Myślałby kto, że nie jadłeś od tygodnia.
Jack wzruszył ramionami i oderwał głowę krewetki. Mięso było różowe i soczyste, nasączone winem i przyprawione oliwą.
– Obrzydliwość – oznajmiła Melissa, kiedy wyssał sok z głowy krewetki i odłożył pancerz na bok talerza. – Jesteś obrzydliwy. Chcę wracać do hotelu.
– Jeszcze nie skończyłem. Chcesz, to idź.
Melissa nie odpowiedziała. Jack doskonale wiedział, że bez niego nigdzie się nie ruszy: Neapol w dzień budził jej lęk, a w nocy nieopisaną zgrozę. Zacisnęła usta (nie był to przyjemny widok – stwierdził Jack, zabierając się za rybę – gdyż w ten sposób łudząco przypominała własną matkę) i przez kilka minut siedziała w milczeniu, z miną cierpiętnicy, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na męża, co zresztą bardzo mu odpowiadało.
W rogu pomieszczenia Rosa układała owoce w dużej glinianej misie. Upał w kuchni wymalował kolory na jej policzkach; wyglądało to bardzo oryginalnie, niczym rumieniec dojrzałej brzoskwini. Z uśmiechem popatrzyła w kierunku Jacka (chwilę po tym, jak zlustrował z uznaniem krągły zarys pośladka pod opiętą spódnicą), który uświadomił sobie ze zdumieniem, że ma przed oczami młodą kobietę. Początkowo wziął ją za osobę w średnim wieku, teraz jednak zobaczył wyraźnie, że jest w wieku Melissy, może młodsza. Stwierdził też, że sama Melissa wygląda na bardzo zmęczoną, ma suchą skórę ze śladami poparzeń od słońca, a między wyskubanymi brwiami rysuje się sroga, podwójna zmarszczka, dodatkowo ją postarzając. Bardziej żylasta niż szczupła, przypominała przypieczonego kurczaka. Wiedział, że przed ślubem schudła, z rozmiaru dziesięć przeszła na osiem: głęboki dekolt obnażał połać zwiotczałej skóry, spod której przebijał zarys kości.
Poniewczasie odkrył, że wypychała stanik żelowymi wkładkami; tak zwanymi filetami. Wzdrygnął się na wspomnienie tamtej chwili. Doznał wówczas swoistego szoku, zawsze lubił kobiety hojnie wyposażone przez naturę. Następnie obrócił to w żart, który niestety nie spodobał się Melissie. Ciekawe, czy filety kwalifikują się jako mięso czy drób, przeszło mu przez myśl. Dolewając sobie wina, stwierdził, że opróżnił butelkę.
Zjadł do końca potrawę oraz niemal cały chleb. Kiedy Rosa przyszła po talerze, jej twarz promieniała.
– Dziękujemy – powiedziała ozięble Melissa.
– Dobre?
– Wspaniałe – odparł Jack.
– Może deser, tak? Kawa?
– Poproszę o rachunek – zażądała Melissa.
Rosa wyglądała na nieco dotkniętą.
– Deser nie? Mamy tiramisu, torta delia nonna i…
– Nie, dziękujemy. Proszę przynieść rachunek.
Cała ona, pomyślał Jack, czerwony na twarzy. Myśli wyłącznie o sobie, kompletnie nie bierze pod uwagę potrzeb innych ludzi. Zresztą wcale nie miała zamiaru sama zapłacić; kwestia wspólnego rachunku bankowego wywołała kiedyś takie poruszenie i wrzawę, że Jack przezornie odstąpił od tematu, odkładając go na czas bliżej nieokreślony.
– Poproszę o deser – powiedział głośno. – Do tego grappę i espresso.
Na pobladłej, ściągniętej twarzy Melissy malowała się furia. Policzki Rosy czerwieniały jak maki w słoneczny dzień.
– Menu? – spytała.
Pokręcił głową.
– Lubię niespodzianki.
Przy kawie, której w ogóle nie tknęła, Melissa świdrowała Jacka szklistym, rozzłoszczonym spojrzeniem.
– Robisz to specjalnie – syknęła.
– Dlaczego tak sądzisz? – spytał Jack, popijając grappę.
– Niech cię diabli, Jack, ja chcę stąd wyjść!
Wzruszył ramionami.
– Jestem głodny.
– Jesteś świnią.
Drżał jej głos. Zaraz się rozpłacze. Po co ja to robię, pomyślał z nagłym zdumieniem Jack. Tyle się namęczył, żeby zdobyć Melissę, dlaczego jej to robi? Dlaczego robi to sobie? Owa myśl utkwiła mu w głowie niczym bryła lodu pośrodku rozmiękłego creme brulee; Jack odstawił kieliszek z niejasnym podejrzeniem, że dosypano mu coś do jedzenia. Melissa spoglądała na niego z nienawiścią w niebieskich oczach, zaciśnięte usta wyglądały jak cienka kreska.
– Dobrze. Pójdziemy.
Ależ ona jest brzydka, pomyślał. Te wytapirowane farbowane włosy. Korony na zębach. Chuda szyja, wyciągnięta jak linowa drabina aż po filety upchnięte w kosztownym staniku La Perlą. Rosa wyszła z kuchni, miękka, jasna i promienna. Postawiła tacę i przeniosła na Jacka roziskrzone spojrzenie, bursztynowoczekoladowych oczu.
– Po deserze – dodał bezwiednie.
Melissa zesztywniała. Pochłonięty widokiem Rosy Jack prawie o niej zapomniał. Zrozumiał, że gospodyni przyniosła mu nie jeden, ale wiele deserów: malutkie porcje wszystkich pozycji specjalnego menu. Było tam tiramisu oproszone czekoladą i rozkosznie wilgotne, cytrynowa polenta i czekoladowe risotto, cieniutkie płatki migdałów, kokosowe makaroniki, gruszkowe tarteletki, lody brzoskwiniowe oraz mocno przyprawione waniliowe brulee z pokruszonymi migdałami i miodem.
– Chyba żartujesz – szepnęła rozwścieczona Melissa.
Jack puścił jej słowa mimo uszu i z lubością oddał się degustacji. Towarzyszyło mu narastające uniesienie. Rosa obserwowała go z matczynym uśmiechem; ręce splecione na piersi przypominały anielskie skrzydła. Jakim cudem uznał, że jest brzydka: była olśniewająca, dojrzała niczym truskawka w pełni lata, zmysłowa jak bita śmietana. Przeniósł wzrok na kobietę siedzącą naprzeciw z kwaśną miną, usiłując przypomnieć sobie, co ona tu robi; miało to jakiś związek z pieniędzmi, perspektywami i interesem. Nieważne, Jack znowu pogrążył się w świecie smaków i aromatów, będących dziełem wspaniałej neapolitanki.
Rosa zdawała się w pełni podzielać jego zachwyt. Stała z lekko rozchylonymi ustami i roziskrzonym spojrzeniem, na jej policzkach malowały się rumieńce. Skinęła mu głową, najpierw z aprobatą, potem z tłumionym podnieceniem. Zobaczył, że drży – splata i rozplata ręce na białym tle fartucha. Skosztował kremu orzechowego i na chwilę przymknął oczy, pewien, że ona uczyniła to samo; powtórnie sięgając po łyżkę, usłyszał pełne zadowolenia westchnienie.
– Dobre! Tak! – Mimo że prawie niedosłyszalne, posłyszał je wyraźnie: ciche westchnienie, stłumiony jęk rozkoszy. Kolejny ruch łyżką, kolejne westchnienie; palce zadrgały w powietrzu. Był pełny, ale pragnął jeszcze, byle tylko móc oglądać jej twarz. Mgliście przypomniał sobie, jak mówił komuś (tylko komu?), że ryba to afrodyzjak; usiłował przywołać twarz swego rozmówcy, lecz myśl ulotniła się niepostrzeżenie.
Wciąż jadł, kiedy skwaszona kobieta wstała od stołu i zaciskając usta, opuściła restaurację. Nie zareagował nawet wówczas, gdy walnęła drzwiami. Rosa przyniosła kawę, likier i małe babeczki z kandyzowanymi owocami, po czym usiadła obok i rozpięła mu pasek, uwalniając zesztywniały brzuch. Następnie, delikatnie muskając jego ucho, szepnęła głosem jak krew, piżmo i spadziowy miód: „A teraz, caressimo, moja kolej”.