40456.fb2
– Mam coś dla was – uśmiechnęła się przebiegle.
– Jak masz to dawaj i ulatniaj się, nie mamy czasu – z nonszalancją odpowiedział Piotr.
Elka śmiała się teraz, ukazując rzędy lśniąco białych wiewiórczych zębów.
– Ale z was gamonie! Mam wiadomość!
– Od Weisera? – Skinęła głową. – Bądźcie jutro
0 piątej w dolince za strzelnicą, a to przynieście ze sobą – i zrobiła z palców coś w kształcie pistoletu – jasne?
Wszystko było wtedy jasne, poza tym, co pokaże nam Weiser albo co każe nam robić. Wiedzieliśmy tylko, że pierwszy miesiąc wakacji mamy już za sobą i nikt nie przypuszczał nawet, że dc końca naszej znajomości pozostało już niewiele więcej dni.
Następnego dnia na cmentarzu nie zastaliśmy Żółtoskrzydłego. – Poszedł gdzieś – albo go złapali – ale nie tutaj, bo nie ma żadnych śladów – wymieniliśmy uwagi. – No to do roboty – zakomenderował Szymek i w chwilę później słyszeć można było ściśle fachowe uwagi. Jak stoisz, nie tak. Wyżej ręka. Bez podpórki, mówię bez podpórki! Teraz szczerbinka i muszka, spust, dobrze, jeszcze raz, za długo celujesz, trzeba naciskać od razu, jak się zobaczy cel na linii strzału, o tak, dobrze. Teraz ja! Słońce dawno minęło swój najwyższy punkt, a my bez ustanku powtarzaliśmy te same czynności, do znudzenia przybierając prawidłową postawę, składając się do strzału i naciskając nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas Szymek stawał na szczycie krypty i lustrował teren francuską lornetką, bo przecież wszystko, co, robiliśmy, to była konspiracja i przygotowanie do prawdziwej walki. Dalej ćwiczyliśmy strzał z przyklęku, z biodra i na leżąco, dokładnie tak, jak pouczała przedwojenna instrukcja. – Teraz moglibyśmy rabować bank – oświadczył Piotr – żeby tylko mieć prawdziwy pistolet. – Szymek był innego zdania – partyzanci ani powstańcy nie rabują banków, a ja przypomniałem im film, w którym konspiratorzy opróżniają pancerne kasy z bronią w ręku, zdobywając pieniądze dla organizacji. – Tylko że wtedy była okupacja i wszystko zabierało się Niemcom, a teraz – nie dał za wygraną Szymek – teraz co? – Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Ostatecznie decydować mógł Weiser i jemu pozostawiliśmy pomysły na przyszłość. Po obiedzie znów przyszliśmy na cmentarz, bo do godziny piątej pozostawało sporo jeszcze czasu. Lecz niedługo ćwiczyliśmy. Nasypem kolejowym w stronę Brętowa szedł M-ski, bez siatki na motyle ani bez pudła na rośliny i trawy. – Gdyby nie brak jego stałych atrybutów, nie poszlibyśmy za nim, ale puste ręce d szybki krok zaintrygowały nas bardzo. M-ski szedł nasypem aż do zerwanego mostu tam, gdzie umarła linia kolejowa krzyżuje się z rębiechowską szosą. Kiedy przeciął asfaltową nawierzchnię, nie wszedł z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp, lecz posuwał się dalej ścieżką biegnącą w połowie jego wysokości. Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym wałem wąskim tunelem i ruszył w górę potoku, nie oglądając się za siebie. – O – wskazał ręką Szymek – ktoś na niego czeka! – W istocie, jakieś trzysta metrów dalej, na małej polance, wśród gęstwiny leszczyn i olch porastających brzegi potoku M-ski zatrzymał się obok jakiejś postaci. Podeszliśmy bliżej, czołgając się na brzuchach ostatnie dwadzieścia metrów. M-ski siedział już na trawie obok ciemnowłosej kobiety, która wyglądała na gospodynię, oderwaną przed chwilą od gotowania czy prasowania. Ręka nauczyciela wpełzła pod jej fartuch.
– Nie – mówiła kobieta – teraz nie, mówiłam ci, żebyś już więcej nie przychodził tutaj! Musimy spotykać się gdzie indziej!
– To czemu przyszłaś sama? – M-ski zdjął już fartuch, a jego ręka gładziła udo kobiety jak samochodowa wycieraczka na deszczu, tam i z powrotem. – Jeszcze raz – prosił ją – jeszcze jeden raz.
– Och nie, nie – powiedziała pani, ale rozpięła M-skiemu spodnie. – Tak jak zawsze – zapytała go nieco ciszej.
– Tak jak zawsze – odpowiedział M-ski i wtedy pani wstała i M-ski też wstał, pani zdjęła swoją sukienkę, M-ski śmieszne białe kalesony, które miał pod spodniami i pani uderzyła Męskiego z całej siły w twarz, raz i drugi, na odlew.
– Och – usłyszeliśmy jęk – jeszcze! – Pani biła teraz M-skiego po twarzy bez ustanku, a my widzieliśmy, jak jego nakrapiane pieprzykami plecy wznosiły się i opadały przy następnych uderzeniach. – Jeszcze, jeszcze trochę – wysapał M-ski, więc pani zmieniła rękę i dalej waliła nauczyciela po twarzy. Nagle M-ski stanął wyprostowany jak struna, jego ciałem wstrząsnął dreszcz i zobaczyliśmy, jak zadrżały mu pośladki. – Och – westchnął nauczyciel.
– Już – powiedziała pani i założyła sukienkę, na nią fartuch, a M-ski nadal stojąc wciągał opuszczone kalesony i spodnie, z których wyjął następnie zwinięty banknot i wręczył go pani, jak wręcza się kolejowy bilet konduktorowi.
– Następnym razem – powiedziała pani – nie szukaj mnie tu.
– A gdzie? – spytał łagodnie M-ski.
– Tam, gdzie poprzednim razem.
– Dobrze, ale przyjdziesz?
– Przyjdę, przyjdę – odpowiedziała pani i ruszyła w górę potoku, skąd widocznie nadeszła, M-ski zaś poprawiwszy spodnie i koszulę, bez pożegnania udał się w powrotną drogę.
– To ci heca – mówił Szymek, gdy szybko zdążaliśmy w stronę Brętowa – czy on nie mógł macać jej normalnie? Coś mi się nie zgadza, przecież on nawet nie położył się na niej!
– Położył, czy nie – oburzył się Piotr – to przecież świństwo!
– Gadanie – ciągnął Szymek – jakbyście widzieli, co siostra Janka wyprawiała ze swoim chłopakiem u nas na strychu, dopiero mielibyście pojęcie, jak robi się to naprawdę!!!
– A dlaczego nie poszli do lasu – zapytałem – tylko robili to na strychu?
– Zima była, kapuściany głąbie! – Szymek trącił mnie w bok. – A teraz lećmy, bo niedługo piąta!
Biegliśmy w górę morenowego wzgórza na skos i tylko wysokie kępy trawy sięgającej do kolan hamowały nasz pęd. Po lewej stronie, daleko w dole majaczyły zarysy wojskowej strzelnicy, po prawej, za ścianą lasu widniało jeszcze dalsze i niebieskie jak na obrazku morze. – Słychać was jak stado słoni – złościła się Elka na przywitanie – czekamy już od kwadransa! – Nikt jednak nie wyjaśnił, co było przyczyną naszego spóźnienia. – A teraz – powiedziała Elka – teraz zobaczycie coś, co powinno was nauczyć szacunku! – Dla kogo albo dla czego? Nie, tego Elka nie określiła, powiedziała tak właśnie – nauczyć szacunku! – nie wyjaśniając niczego więcej. Weiser pokręcił korbką prądnicy i wówczas leżąc na skraju dolinki zobaczyliśmy pierwszy wybuch, o którym napisałem już, że przypominał obłok w kształcie pionowo wirującego słupa w błękitnym kolorze. Tak, to była pierwsza eksplozja Weisera, jaką nam zaprezentował w dolince za strzelnicą. Gdy spieszyliśmy na spotkanie w umówionym miejscu, ani przez myśl nam nie przeszło przypuszczać coś takiego. Ostatecznie byliśmy przygotowani na egzamin strzelecki, tymczasem Weiser zaskoczył nas znowu czymś olśniewająco nieoczekiwanym. Gdy zaś założył następny ładunek i powietrze znów rozdarł huk eksplozji, a w górę zawirował obłok dwukolorowy, i gdy po kilku chwilach zniknął, rozpływając się jak poranna mgła, gotowi byliśmy złożyć przed Weiserem nie jedną, ale dziesięć przysiąg na cokolwiek by zażądał i zrobić wszystko, co by zechciał. Ale on nie spieszył się wcale i nie żądał na razie niczego, Elka zabrała nam instrukcją i zdezelowane parabellum i to było wszystko, oprócz terminu jutrzejszego spotkania, które miało się odbyć w cegielni wczesnym popołudniem. Staliśmy dosyć niepewnie, czekając, co będzie dalej.
– Możecie iść do domu – powiedział Weiser – na dzisiaj dosyć!
– A jutro będziemy strzelać, prawda? – zagadnął nieśmiało Szymek. Weiser nie odpowiedział, Elka za to wyskoczyła:
– Nie zawracajcie mu głowy – jakby Szymek zachował się niewłaściwie. – On ma ważniejsze sprawy od waszego strzelania! Macie słuchać i o nic nie pytać, jasne?
Czy można było coś dodać? Wieczorem, z braku innego zajęcia strzelaliśmy z proc do puszek ustawionych na śmietniku i taka mniej więcej toczyła się między nami rozmowa:
– Mówię ci, on szykuje coś wielkiego.
– Niby co?
– Nie wiem, no, coś takiego, że całe miasto będzie o tym mówiło, a o nas napiszą w gazetach!
– Głupi! W gazetach nie piszą o takich jak my!
– To napiszą!
– A] e co on właściwie robi?
– Jakby nas złapali, to kryminał murowany!
– Za co?
– A broń to pies? A prądnica i wybuchy to pies? – Nie nasze przecież!
– Nasze nie nasze, byliśmy z nim!
– No to co on właściwie takiego zrobi? – Powstanie!
– Hę, powstanie! Powstanie to się robi w mieście, muszą być barykady!
– No to zrobi partyzantkę!
– Tylko z nami? Pięć osób to za mało.
– A skąd wiesz, że tylko z nami? Może on ma takich jak my na pęczki i tylko dla lepszej tajemnicy jedni nie wiedzą o drugich?
– No!
– A może on wysadzi bramę zoo i wszystkie klatki, i wypuści zwierzęta na wolność?
– Ale by było, lew idzie po Grunwaldzkiej!
– Nie idzie, tylko się rzuca na matkę z dzieckiem, a my wybiegamy – trach – nie ma lwa – trach – nie ma tygrysa – trach – nie ma czarnej pantery!
– Czarna pantera będzie dla niego!