40456.fb2 Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

– No dobra, załatwiamy wszystkie dzikie zwierzęta, a potem nas sfotografują w gazecie, wyobrażacie sobie? Uczniowie szkoły sześćdziesiątej szóstej uratowali przechodniów przed dzikimi zwierzętami!

– Ja myślę, że tu chodzi o statek!

– Jaki statek?

– Jak nas wyszkoli, porwiemy statek z portu! – Nie z portu, tylko z redy!

– Dobra, może być z redy i proszę bardzo – on pilnuje mostka, my kabiny i ładowni, i jazda – do Kanady!

– Do Afryki!

– Afryka nie, mówię ci, że do Kanady!

I tak pomiędzy partyzantką a porwaniem statku do Kanady upływał nam wieczór na strzelaniu do zardzewiałej puszki, coraz więcej kamieni zbierało się pod śmietnikiem, coraz mocniej naciągaliśmy rowerowe wentyle, aż zapadł zmierzch i trzeba było wracać do domu. Tylko dlaczego nie rozmawialiśmy o M-skim? Dlaczego nie mówiliśmy o jego spotkaniu z czarnowłosą kobietą nad potokiem, dlaczego nie zastanawiał nas widok nauczyciela w opuszczonych spodniach i kalesonach, bitego po twarzy, tego samego M-skiego, przed którym drżeliśmy na lekcjach przyrody i w czasie przerw, gdy przechodził zatłoczonym korytarzem? Może Weiser bliższy nam był niż sekrety M-skiego? A może nie znaliśmy jeszcze występku?

Tej nocy miałem wszakże sen, który pamiętam do dzisiaj, kolorowy jak film Disneya i bardzo niepokojący. Stałem nad brzegiem morza, prawdopodobnie o świcie, a z wody wychodziły jedno za drugim zwierzęta. Bestii takich na próżno by szukać w zoologicznym ogrodzie lub jakiejkolwiek książce o faunie zamorskich krajów. Najpierw, ociekając wodą, ukazał się skrzydlaty lew, zaraz za nim na piasek wyszedł ryczący niedźwiedź, trzymając w zębach kości, a dalej z zielonej toni wyłoniła się czarna pantera o czterech głowach, z ptasimi skrzydłami na grzbiecie. Korowód zamykało na j dziwaczniejsze monstrum – skrzyżowanie nosorożca z tygrysem, o wielkich stalowych zębiskach, mające niczym wynaturzony jeleń kilkanaście rogów. Ile ich wyrastało ze strasznego łba – nie pamiętam, może dziesięć, a może dwanaście, nie to zresztą było najważniejsze – zwierzęta rzuciły się na pobliskie domy rybaków, wyłamywały uderzeniami łap drzwi i okiennice, rozszarpywały obudzonych ze snu mężczyzn, pazurami zrywały włosy kobiet; a dzieci, które nie zdołały umknąć, roztrzaskiwane były o bielone ściany. Trwało to długo, a strach, jaki czułem, nie pozwalał nawet na przebudzenie i wyrwanie się z koszmaru. Nagle, od wschodniej strony zobaczyłem w promieniach słonecznych małego chłopca ubranego na biało. Nie mogło być wątpliwości – to nadchodził Weiser i wyciągniętą dłonią pokazywał coś albo kogoś, czego nie mogłem dojrzeć w plątaninie drgających ciał i poskręcanych trupów. Weiser podszedł najpierw do lwa i wyrwał mu orle skrzydła. Zwierzę padło bez tchu na ziemię, bezładnie bijąc ogonem. Następnie przyparł dłonią niedźwiedzia – i to zwierzę przewróciło się na piasek bez mocy. Jako trzecie było monstrum z rogami – Weiser powyrywał je niczym badyle i potwór zwalił się na kolana, a następnie na brzuch – stalowe zębiska wypadały mu z paszczy i przemieniały się w okrągłe dziesięciozłotówki. Na koniec Weiser zmierzył się z czarną, czterogłową panterą o ptasich skrzydłach na grzbiecie i to było najdziwniejsze i najstraszniejsze zarazem – wszystkie cztery pary oczu i cztery nosy, i ośmioro uszu – wszystko to należało do M-skiego, bo cztery głowy bestii to były cztery twarze M-skiego. Nigdy nie zapomnę, jak okropnie wyglądające. Tak samo jak w zoo Weiser przeszył panterę wzrokiem i w sobie tylko wiadomy sposób uczynił z niej przestraszonego kotka, który łasił się i lizał rękę poskramiacza. Nie słyszałem, co Weiser powiedział do pozostałych przy życiu rybaków i ich rodzin, huk fal zagłuszył wszystko, także nadjeżdżający tramwaj linii numer cztery, zakręcający zazwyczaj z potwornym piskiem i zgrzytem na jelitkowskiej pętli, do którego wskoczył teraz zwinnie Weiser i odjechał, jakby był turystą powracającym z plaży do miasta. Blask słoneczny odbity w szybie drugiego wozu oślepił mnie i nagle poczułem wilgotną od potu pościel i zrozumiałem, że jestem w łóżku, a wszystko tamto, to był najzwyczajniejszy w świecie sen. Najzwyczajniejszy? Promień słońca wpadał przez szczelinę w zasłonie i łaskotał mnie, przez zamknięte drzwi do kuchni usłyszałem ojca wychodzącego do pracy, obok mnie chrapała jeszcze matka zmęczona wczorajszym, całodziennym praniem. Nad łóżkiem wisiał oprawiony w biedermeierowskie ramy obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a z ulicy przez otwarte okno dobiegał turkot furmanki zdążającej na targowisko w Oliwie. Nie było morza, wychodzących zeń zwierząt, Weisera w białym ubraniu ani rozszarpywanych rybaków. Zamiast tego usłyszałem kroki na korytarzu i człapanie sąsiada do łazienki. W poniemieckim mieszkaniu podzielonym na małe klitki cienkimi ściankami słyszało się bardzo wiele – także to, że sąsiad goli się teraz równymi pociągnięciami brzytwy i po wczorajszym piciu ma rozwolnienie. Więc jak było z tym snem? Niczego nie przeoczyłem ani też niczego nie dodałem. Może przyszedł na mnie zamiast naszej rozmowy o M-skim, której nigdy nie było?

Bałem się tego snu tak bardzo, że nawet kiedy po raz ostatni klęczałem u kratek konfesjonału i proboszcz Dudak wydawał mi się ważny jak sam papież albo Święta Kongregacja do Spraw Wiary, nawet wtedy nie mogłem opowiedzieć mu o tych obrazach, które zapamiętałem na zawsze. Było to w styczniu siedemdziesiątego pierwszego roku, kiedy wiedziałem dokładnie, co stało się z Piotrem i jak wyglądał jego pogrzeb. Nie przyszedłem wtedy spowiadać się z grzechów, klęczałem jednak jak zawsze pełen pokory i skruchy wobec majestatu.

– Nie gorączkuj się synu, wyroki Opatrzności są niezbadane i nie nam, doprawdy, zgłębiać ich sens i znaczenie – mówił proboszcz, a ja czułem jego kwaśny, starczy oddech i coraz bardziej wzrastał we mnie ślepy gniew i rozpacz.

– Czy oznacza to, ojcze – pytałem – że Bóg chciał jego śmierci?

– Nigdy nie można tak powiedzieć, nigdy – wyrzucił z siebie jednym tchem, a ja pytałem dalej:

– A przecież, ojcze, wszystko dzieje się z woli Boga, więc i ta śmierć jakoś była mu potrzebna, czy nie tak?

– Od miecza ginie, kto mieczem wojuje – dobiegł głos zza kratek.

I wtedy nie mogłem już powstrzymać żalu; krzycząc prawie na całe gardło, aż wypłoszyły się wszystkie podsłuchujące dewotki:

– To nie może być, ojcze, Piotr z nikim nie wojował i nie podniósł nawet kamienia, sam ojciec wie, jak to się stało, właściwie przypadkiem.

– A czego ty właściwie chcesz – przerwał mi proboszcz Dudak – nie ma przypadków, gdzie rządzi Bóg. Czego byś chciał? Żebym ja, jego sługa, wyjawiał tobie, który jesteś prochem Jego tajemnice? Z jakich to powodów miałby On tobie wyjawiać swoje zamiary? Grzeszysz, mój synu, pychą, a ciężki to grzech, więksi od ciebie pytali, a im nie odpowiedział. Znasz księgę Hioba? Ile ty przecierpiałeś w porównaniu z nim, że śmiesz tak pytać i jeszcze unosisz się gniewem? Tu trzeba ducha pokory, mój synu, pokory i cierpliwości nam wszystkim trzeba! Ot co!

– Nie brak mi pokory, ojcze – odpowiedziałem już ciszej – dlaczego jednak niesprawiedliwy chodzi w chwale, szydząc z prawości bogobojnego!? I czy nie można tego zmienić?

– Zapłata wasza obfita będzie w niebiesiech, a do polityki nie mieszaj się!

– Piotr się nie mieszał!

– Nie tobie, synu, wyrokować o sądach pańskich, czy jeszcze masz jakieś grzechy?

– Nie mam żadnych, ojcze, przyszedłem zapytać tylko, dlaczego coraz mniej we mnie wiary.

– Zgrzeszyłeś zatem – przerwał mi znów, poruszając się na swoim siedzeniu – nie tylko pychą, ale zwątpieniem! Przestań już myśleć o swoim przyjacielu i módl się.

– Nie mogę – przetrwałem teraz ja – nie mogę, ojcze, im więcej myślę, tym mniej we mnie wiary!

– Żałuj za swoje grzechy!

– Nie mogę!

– Proś Boga o przebaczenie!

– Nie znajduję w sobie winy, ojcze!

– Szatan czyha na ciebie, synu, proś przebaczenia! – Nie mogę, nie mogę, nie mogę!

I krzycząc wybiegłem z kościoła, bo przed oczami raz jeszcze zobaczyłem scenę ze snu o pogromcy dzikich bestii na jelitkowskiej plaży.

Znów więc Weiser powrócił do mnie – między kratkami konfesjonału. Być może był to jeszcze jeden podstęp dla zmylenia uwagi, to wtargnięcie niespodziewane w najintymniejszą sferę życia, do tego jednak przyjdzie mi jeszcze wrócić. Leżałem więc na tapczanie, przebudzony po koszmarnym śnie, matka chrapała zmęczona wczorajszym praniem, a z łazienki dobiegł mnie odgłos spuszczanej wody. Pomyślałem sobie, że dzisiaj Weiser sprawdzi na pewno, jakie postępy uczyniliśmy w trudnej sztuce ogniowej i ucieszyłem się na samą myśl odwiedzenia nieczynnej cegielni.

Tymczasem. Tymczasem? Niech będzie – tymczasem drzwi gabinetu, nie wiem już po raz który otworzyły się iż wielkiej, zionącej światłem i tytoniowym dymem paszczy Lewiatana wypchnięto chudą postać Piotra. To, że tam krzyczał, wyprowadziło go z równowagi – przed nami wolałby nie przyznawać się do łez. Zachował jednak przytomność umysłu, bo kiedy mężczyzna w mundurze wywoływał Szymka, Piotr, tak abyśmy zobaczyli, uczynił dłonią gest zapalania zapałki. Znaczyło to, że w czasie przesłuchania zeznał ustaloną wersję – skrawek sukienki Elki spłonąć miał w ognisku, ku zadowoleniu tamtych trzech i pana prokuratora, czekającego na zamknięcie sprawy. Kiwnęliśmy nieznacznie głowami. Tylko gdzie leżał ten nieszczęsny skrawek, gdzie mieliśmy go znaleźć? Na pewno wyciągną mapę i każą pokazywać z dokładnością co do metra. Tak samo – gdzie było to ognisko. Tego nie ustaliliśmy, a żaden z nas niestety nie posiadał skłonności telepatycznych. Mundurowy zatrzasnął za Szymkiem drzwi i w sekretariacie, w którym policzyłem już wszystkie możliwe kombinacje klepek parkietu – wzdłuż, wszerz i po przekątnej, w sekretariacie zapanowała głucha cisza wypełniona miarowym tykaniem zegara. Bałem się zasnąć. Od czasu tamtego snu bałem się, że kiedy zamknę powieki, kiedy nie będę mógł oddalić od siebie złych myśli – tamto może pojawić się znów. Bałem się przez wszystkie następne dni, aż do końca wakacji, a teraz w sekretariacie szkoły bałem się jeszcze bardziej. Dlaczego wówczas nie powiedziałem o śnie Szymkowi albo Piotrowi? Dlaczego zataiłem ów obraz dziwnych bestii wypełzających z morza na jelitkowską plażę, dlaczego nie stanąłem jak Żółtoskrzydły i nie wyjawiłem swojej prawdy? Teraz dopiero, gdy w blasku jednej lampy palącej się przy stoliku woźnego siedzieliśmy na składanych krzesłach, i gdy Piotr z rezygnacją opuścił głowę, a ja zobaczyłem pręgi na jego dłoniach, teraz dopiero zaczynałem jaśniej rozumieć wypadek, który zdarzył się po moim śnie, kiedy strzelaliśmy ze schmeisera w dolince za strzelnicą. Ale po kolei.

O umówionej porze byliśmy naturalnie w cegielni. Weiser bez słowa wyciągnął z klaseru dwanaście zgniłozielonych Adolfów, przykleił je na ceglanej ścianie, wręczył załadowane parabellum i powiedział: – Na każdego z was po cztery, strzelacie do skutku! – Elka miała liczyć ilość zużytych łusek i uzupełniać magazynek. Pamiętam dokładnie – najlepszy okazał się Piotr, bo na trafienie czterech kanclerzy zużył tylko sześć naboi, drugi był Szymek z ośmioma łuskami, trzeci byłem ja – na czterech Adolfów potrzebowałem aż jedenastu strzałów. Od huku dzwoniło mi w uszach. – Nie najgorzej – powiedział Weiser – a ty – to było do mnie – powinieneś jeszcze poćwiczyć! – I kiedy Weiser oświadczył, że teraz pójdziemy do dolinki, bo nie zawiódł się na nas – tak to właśnie określił, kiedy szliśmy w gęstwinie paproci, pokrzyw i żarnowca, mijając zagajnik i czarne nawet w dzień świerki, zaczekałem, aż on będzie z tyłu, trochę dalej od wszystkich i wyjawiłem mój sen jak największą tajemnicę. Opowiedziałem o bestiach wypełzających z morza i o tym, jak on poskromił je, ratując nieszczęśliwych rybaków. Nie sądzę, abym wówczas chciał mu się przypochlebić, chociaż strzelałem najgorzej, nie, zresztą Weiser tego tak nie przyjął, wysłuchał mnie nie przerywając do końca i powiedział – pamiętam to doskonale: – Dobrze, nie mów o tym nikomu. – Ale nie była to groźba, i po chwili dodał: – Będziesz zmieniał plansze, to bardzo ważna robota. – A ja szedłem dalej uszczęśliwiony, bo przecież było tak, jakby specjalny fawor spłynął na mnie, mimo fatalnego strzelania.

Tak, jeśli dzisiaj piszę, że Weiser był kimś zupełnie innym, mam sporo racji, nie oznacza to jednak wcale, że nie był w tamtym czasie naszym wodzem lub po prostu generałem. Kto inny, jak nie generał wpadłby na pomysł strzelania tuż obok wojskowej strzelnicy, pod samym nosem najprawdziwszych na świecie żołnierzy? Piwnica cegielni była za mała na zabawy z automatem. Ale gdzie można było strzelać tak, aby odgłosy kanonady prędzej czy później nie ściągnęły na nas uwagi okolicznych mieszkańców lub amatorów leśnych malin? Jego pomysł był prosty – jeśli na wojskowej strzelnicy odbywały się ćwiczenia strzeleckie, to my mieliśmy odbywać nasze ćwiczenia w tym samym czasie i w pobliskim miejscu. Zaraz za wysokim wałem strzelnicy rozpoczynała się dolina, gdzie przycupnięty zagajnik, wysokie trawy i gęste partie krzewów dawały szansę w razie koniecznej ucieczki. Zresztą dolina przechodziła dalej w ciągnącą się ze dwa kilometry i porośniętą sosnowym borem rozpadlinę, na której zamknięcie żołnierze potrzebowaliby z pięćdziesięciu ludzi. Wszystko to przewidział i zaplanował szczegółowo Weiser, patrzyliśmy z podziwem, jak każe nam zajmować stanowiska, ładuje automat i czeka, kiedy z tamtej strony nasypu rozlegną się strzały. – Teraz pokażę wam – powiedział przygotowany do naciśnięcia spustu – jak trzeba to robić! – I kiedy tylko usłyszeliśmy łomocące po ścianach lasu dudnienie krótkiej serii z tamtej strony wału, Weiser przyłożył się do automatu i dał ognia taką samą krótką serią, która była jak odbicie tamtej. – Niczego się nie domyśla – powiedział – z tamtej strony brzmi to jak echo, trzeba tylko strzelać w tym samym momencie.

Na tym polegała sztuka – trzeba było za każdym razem przygotować się do strzału i oczekiwać, aż z drugiej strony wału, na prawdziwej strzelnicy kolejny żołnierz pociągnie za spust. Praktycznie strzelaliśmy więc równocześnie do tej samej darni, jaką obłożony był nasyp po obu stronach. Tylko, że tamci mieli pistolety automatyczne Kałasznikowa, a my niemiecki schmeiser odnaleziony i konserwowany przez Weisera. Najtrudniej było jednak przystosować się do rytmu tamtych. Ich serie, krótkie, złożone najczęściej z trzech sekwencji rzadko kiedy były jednakowo regularne. Tach, ta tach, ta ta tach – taka była najczęściej – jeden, dwa i trzy wystrzały w krótkich odstępach. Ale były też sekwencje inne – na przykład trzy, dwa, dwa, jeden, albo dwa, trzy, dwa, lub jeden, jeden, trzy, a potem niespodzianie jeszcze jeden.

– Strzelają, jakby im brakowało amunicji – powiedział Szymek – zupełnie tego nie rozumiem.

A Weiser znad wyjętego magazynka uśmiechnął się, jak to on, prawie nieznacznie i dorzucił od niechcenia:

– Święta prawda, żołnierz musi tak strzelać, jakby brakowało mu amunicji.

Piotr ciekawy był, dlaczego.

– A ile naboi udźwignąłbyś w polu walki – spytała Elka zarozumiale, jakby sama wiedziała wszystko – sto? dwieście? dziewięćdziesiąt sztuk?

Po tym pytaniu, na które nikt zresztą nie udzielił odpowiedzi, byliśmy przekonani, że Weiser przygotowuje coś wielkiego i poczuliśmy się nagle jak zaufani partyzanci Fidela Castro, którzy rok temu, drugiego grudnia wylądowali w prowincji Oriente i walczyli ze znienawidzonym Batistą, sługusem imperialistów, o czym zajmująco przez całą lekcję przyrody opowiadał M-ski.

– Szkoda – wyszeptał Szymek, kiedy leżeliśmy w dołku pod paprociami, bo z drugiej strony była akurat przerwa – szkoda, że u nas nie ma takiego Batisty!

– Tobie co? – zapytała Elka.

– Nie rozumiesz – wyjaśnił Piotr – dopiero byśmy mu dali Lądujemy z morza na plaży, atakujemy koszary i cały kraj obejmuje rewolucja, taka prawdziwa rewolucja z partyzantką i w ogóle!

Elka roześmiała się głośno, tak, że nawet Weiser spojrzał na nią z wyrzutem.

– Ale z was gamonie – mówiła tłumiąc wesołość – ale durnie, jak można robić rewolucję drugi raz?

Ale nie było czasu na wytłumaczenie Elce, jak bardzo się myliła w przedmiocie naszych pragnień, Weiser kazał mi iść na nasyp, a oni przygotowywali się do następnej kolejki strzelania.

Plansze, do których celowaliśmy, to nie był niestety Batistą. Na pakowym papierze czarną farbą namalowany był M-ski z wąsami i podobnie jak poprzednim razem w piwnicy cegielni przypominał, może już trochę mniej – ale zawsze – wielkie portrety, jakie nosiliśmy jeszcze w drugiej klasie na pochodzie pierwszomajowym. I wtedy wydarzyło się to, czego wtedy nie mogłem rozumieć, a co w sekretariacie szkoły stało się dla mnie w jakiś sposób jasne i nieprzypadkowe. Gdy przyłożyłem płachtę papieru ostatnim kamieniem, po drugiej stronie strzelnicy rozległy się strzały. – Tach ta tach ta ta tach – zadudniło po ścianach lasu. Była to seria jeden, dwa, trzy wystrzały. – Prędzej – krzyknęła do mnie Elka – zejdź stamtąd, już się zaczyna! – I zrozumiałem, że do następnej serii powinienem zniknąć z pola strzału, bo teraz przy automacie był Weiser i czekał niecierpliwie na następną serię z tamtej strony, która powinna nastąpić nie dłużej niż za dziesięć sekund. Miałem więc dziesięć sekund na zejście z wału i przebiegnięcie wąską ścieżką wzdłuż, aż do jego końca, skąd powracało się do ich miejsca skrajem doliny nie narażonym na kule. Biegłem co sił w nogach, ale nie byłem jeszcze w połowie drogi, gdy zza wału znów rozległa się kanonada. Czy Weiser uznał, że jestem już wystarczająco daleko od celu i że on, który był z nas najlepszy – może już strzelać? Tak myślałem w kilkanaście sekund później, gdy poczułem lekkie szczypnięcie poniżej lewej kostki, tuż ponad piętą i sądziłem, że kolec dzikiego ostu albo kamień przebił mi skórę, tak myślałem przez moment, bo chwilę później leżałem już na trawie, a ból nie pozwalał mi wstać i uczynić kroku. Tamci wybiegli z paproci, pozostawiając automat.

– Rykoszet – krzyczał Weiser – rykoszet, nie ruszaj się, nie ruszaj – i zaraz byli koło mnie.