40456.fb2
Co było dalej? Tak, uwierzyliśmy Weiserowi w jego bajeczkę. Jeśli nie chciał być wodzem ani piratem, to dlaczego nie miałby być artystą występującym w cyrku? Mój sen – jak rozumowałem wówczas – potwierdzał tylko takie przypuszczenia, Weiser jak nikt inny wydawał się urodzony do poskramiania dzikich zwierząt. Tylko po co były mu potrzebne pirotechniczne efekty i cały arsenał zgromadzony w piwnicy nieczynnej cegielni? Tego nie mogłem zrozumieć, bo jedno z drugim niewiele miało wspólnego. Wierzyłem więc, ale nie do końca, ufałem, ale nie w pełni i nie zwierzając się z moich wątpliwości nikomu, przychodziłem na kolejne wybuchy w dolince za strzelnicą. Po każdej takiej wyprawie dziura w nodze zaczynała znów ropieć, matka krzyczała na mnie okropnie i jeszcze bardziej pilnowała mnie, żebym nigdzie nie wychodził. O poszczególnych eksplozjach nie będę mówił po raz drugi. Były takie, jak opisałem. Nic więcej nie mogę na ich temat wyznać, bo niczego nie zataiłem i niczego chyba nie pominąłem. A Weiser? Oprócz wybuchów uczył Szymka i Piotra strzelania jak poprzednio – albo w piwnicy cegielni, albo w dolince. Okropnie nudziłem się w domu, wiedząc że oni mają niezłą zabawę. Bałem się jednak wychodzić, nie ze względu na matkę, tylko z obawy, że nadwerężona tym noga nie pozwoli mi wymknąć się na następny wybuch, o którym wiedziałem zawsze dzień wcześniej od Szymka lub Piotra. Minęło sporo czasu i któregoś dnia zobaczyłem na niebie pierwsze obłoki. Ich wysokie, rozciągnięte pióra nie zapowiadały wprawdzie zmiany pogody, lecz mogłem teraz ślęczeć w oknie z brodą podpartą rękoma i śledzić powolne przemiany kształtów na niebieskim jak akwamaryna sklepieniu. Wiadomości przynoszone przez Szymka i Piotra były zwyczajne – w zatoce zupa rybna rozrzedziła się trochę i na piasku nie zalegały cuchnące kupy gnijącej padliny, ale o kąpieli nie było co marzyć. Śmiałek, który zanurzył w wodzie koniec nogi, cofał ją natychmiast z obrzydzeniem. Masowo padały też mewy i pracownicy oczyszczania znosili martwe kadłuby na wielkie stosy, które z daleka wyglądały jak górki śniegu. Wywożono je razem z rybami za miasto i palono na wspólnym wysypisku. Rybacy z Jelitkowa wystąpili do władz o odszkodowania, ale nikt nie potrafił powiedzieć nic pewnego., W Brętowie pojawił się za to ponownie Żółtoskrzydły i jak opowiadali ludzie – przeparadował któregoś razu w naszym zardzewiałym hełmie obok domów, wzbudzając powszechny niepokój. Ale nie złapano go. W każdym razie nie sypiał już w naszej krypcie, więc miał jakąś inną kryjówkę. A w ogóle w dolinie po drugiej stronie nasypu, zaraz za cmentarzem, pojawili się ludzie z tyczkami, mierzyli ziemię i ogradzali teren pod ogródki, działkowe zwojami kolczastego drutu. Tam, gdzie teren był już ogrodzony, przychodzili inni ludzie i z desek, starych sklejek i papy klecili szopy i małe domki i bardzo nie lubili, gdy ktoś obcy kręcił się w pobliżu. Może dlatego, że w tych szopach chowali szpadle, motyki i grabie, a może dlatego, że byli po prostu źli i nieuprzejmi od urodzenia, o czym przekonany był Piotr. W Gdańsku, na Długim Targu puszczono historyczny tramwaj zaprzężony w dwa konie, a bilet na jeden przejazd kosztował okrągłych pięćdziesiąt groszy. Jechali tym tramwajem, ale bez Elki i Weisera, którzy tego dnia znikli gdzieś bez wieści. Pytałem, gdzie mogli pójść – na lotnisko czy do cegielni, ale poza tym, że Elka miała rano ze sobą ten sam instrument, na którym grała Weiserowi do tańca, nic nie mogli powiedzieć. Szymek domyślał się, że Weiser przygotowywał jakiś nowy numer i pewnie niedługo nam go zaprezentuje. Dzisiaj wiem, że Weiser nie przygotowywał żadnego nowego numeru, bo przecież nigdy nie zamierzał zostać artystą areny. Wtedy mogliśmy w to wierzyć i spokojnie podziwiać jego arsenał albo jak Piotr i Szymek tego dnia – jeździć po Długim Targu historycznym tramwajem za okrągłych pięćdziesiąt groszy od jednego kursu. Poza tym ze studni Neptuna nie sikała ani jedna kropla wody, a pan Korotek dostał mandat, bo przez skrzyżowanie, gdzie założyli niedawno pierwsze w mieście światła, przeszedł jak zawsze po swojemu – na skos. Na dodatek zwymyślał milicjantów od smarkaczy i mało co nie zabrali go na komisariat. Czy jeszcze coś? Tak, na sąsiedniej ulicy, która nazywała się Karłowicza instalowano elektryczne lampy, a stare gazowe latarnie miały iść na złom. Bar “Liliput" został zamknięty na całe trzy dni po ostatniej bójce murarzy z żołnierzami, którzy wyskakiwali na jednego z pobliskich koszar bez przepustki. Nowe kino miało nazywać się „Znicz" i obiecywano, że będzie tam panoramiczny ekran, jakiego nie mieli w „Tramwajarzu", obok zajezdni, w pobliżu naszej szkoły.
Weiser ani razu nie odwiedził mnie, kiedy przesiadywałem w domu, gdy zaś przychodziłem na jego wybuchy, słowem nie wracał do dziury w nodze i tego, co się wtedy stało. Czas płynął mi wolno i spokojnie, jak wszystkim w naszej dzielnicy podczas upalnego lata, gdy kurz czerwca, pył lipca i brud sierpnia ani razu nie spłynęły z liści kroplami wciąż upragnionego deszczu Z braku innego zajęcia rysowałem na kartkach zeszytu, co tylko przyszło mi do głowy. Raz był to Żółtoskrzydły stojący na dachu kamienicy na Starym Mieście. Tuż za jego plecami wyrastały smukłe sosny, a nad miastem i głowami zgromadzonych na chodniku ludzi przelatywały samoloty, całymi kluczami jak żurawie. Innym razem kartkę zeszytu wypełnił Weiser przelatujący nad zatoką na czarnej panterze, rybacy padali na kolana, a ich żony chowały głowy ze strachu. Był też pan Korotek toczący przez podwórko ogromną jak beczka flaszkę wódki, z której umykały myszy prosto na pobliski śmietnik. M-skiego narysowałem razem z proboszczem Dudakiem, któremu dorobiłem motyle skrzydła i umieściłem w siatce przyrodnika jako kolejny eksponat. Była też jedna panorama albo lepiej – widok ogólny – znad wzgórz w kierunku lotniska pomykał samolot w kształcie kadzielnicy, my wszyscy byliśmy w środku, a nad miastem, zatoką i cmentarzem zamiast słońca świeciło wielkie, trójkątne oko, wysyłające promienie we wszystkich kierunkach. Matka nie lubiła, kiedy siedziałem zgarbiony nad kartką, bo zamiast kwiatów czy drzew widziała na moich obrazkach same maszkary. Tak przynajmniej je nazywała, przerywając moje zajęcie, bo znów czekały ziemniaki albo makaron.
Aż któregoś dnia – było to chyba po piątym z kolei wybuchu, kiedy noga wyglądała już prawie dobrze, do drzwi naszego mieszkania zastukał Szymek. W rękach trzymał zwinięty rulon papieru.
– Wiesz, co to jest? – pytał od drzwi. – Zgadnij prędko!
– Flaga? List gończy? Ogłoszenie?
– Już lepiej – uśmiechnął się – to jest plakat!
– Aha – powiedziałem bez przekonania – no i co z tego?
Szymek rozwijając kolorowy rulon na tapczanie, nie przestawał mówić:
– Dał mi go ten pan, który nakleja afisze na słupach, ten ze starym rowerem, popatrz tylko, jakie cudo – i rzeczywiście ujrzałem wielką paszczę lwa obok ubranej w barwny kostium kobiety, a pod spodem napis – CYRK ARENA ZAPRASZA!!!
– Niezłe – powiedziałem – i co dalej?
– Co dalej? Jutro idziemy do cyrku – wyrzucił z siebie radosną nowinę, nie rozumiesz?
– A bilety?
– Elka już pojechała kupić, dla ciebie też.
– A pieniądze?
– Nie martw się o pieniądze, jak będziesz miał to oddasz!
– Ile?
– Dla, dorosłych dziesięć, a dla nas po pięć złotych!
– A skąd mieliście tyle?
– Zaraz ci wszystko powiem – Szymek odsunął plakat i usiadł na tapczanie, bo wszystkie krzesła w pokoju były zarzucone bielizną przygotowaną do prania. – No więc rano Piotr pojechał do Gdańska kupić w żelaznym sklepie gwoździ dla ojca. I wtedy zobaczył na placu zebrań cyrkowe wozy. No i nie poszedł do sklepu, tylko wyskoczył z tramwaju na tamtym przystanku i wszystko sobie dobrze oglądnął – wóz, w którym mieszka clown, klatki z dzikimi zwierzętami, konie, akrobatów, widział nawet cylinder magika, bo kiedy tragarze przenosili pakunki, ten cylinder wypadł i potoczył się po ziemi, a magik, który wyglądał jak zwyczajny człowiek strasznie krzyczał i zwymyślał tragarzy od niedołęgów. Wszystko to Piotr widział i słyszał, patrzył też na robotników naciągających liny wielkiego namiotu, a na koniec zobaczył, jak dużymi młotami wbijają w ziemię grube paliki, podtrzymujące odciągi. Potem przypomniał sobie o gwoździach dla ojca, kupił, co trzeba i przyjechał z nowiną do nas. A pół godziny później, no może godzinę, na naszym słupie ogłoszeniowym pojawiło się to – Szymek wyciągnął rękę, dotykając jaskrawego plakatu. – A pieniądze, skąd mieliście pieniądze? – Ach, to było dziwacznie – mówił dalej – staliśmy obok słupa i gapiliśmy się, jak ten od afiszy smaruje klejem papier i przykleja, a potem znowu smaruje i znowu przykleja, bo on cały słup okleił prawie tym samym plakatem, staliśmy tak i gadaliśmy – jakby to było fajnie iść do cyrku, gdyby były pieniądze, bo ja bym miał na bilet i Piotr też, ale Elka chyba nie, a Weiser to nie wiem, no i ty, a wtedy nadszedł pan Korotek, całkiem trzeźwy i, zdaje się, słyszał naszą rozmowę. – No to ile was sztuk jest? – zapytał. – Pięć – odpowiedzieliśmy, bo razem z tobą to pięć – a on wyjął wtedy portmonetkę i dał nam całych trzydzieści złotych. -Macie – powiedział – a jak sprzedacie butelki, to możecie mi oddać – powiedział – ale niekoniecznie. – Elka pojechała po bilety i ma kupić na jutro, bo dzisiaj występów jeszcze nie będzie, no to nieźle, co? – skończył opowiadać, zwijając plakat w długi rulon. – Powieszę to sobie nad łóżkiem – dodał – o ile matka nie wyrzuci, bo ta pani jest prawie całkiem rozebrana.
Szymek wyszedł bardzo zadowolony, a moja matka, która słyszała fragment rozmowy, powiedziała, że pięć złotych na bilet da mi bardzo chętnie i nie potrzebuję – tak powiedziała – korzystać ze wspaniałomyślności pana Korotka. Następnego dnia od rana czas dłużył się nieznośnie, bo przedstawienie, na które mieliśmy bilety, rozpoczynało się o godzinie szesnastej. Wcześnie rano wyszedłem przed dom, żeby zobaczyć plakaty rozlepione na betonowym okrąglaku. Słup wyglądał wspaniale – od samej ziemi aż po jego czubek ciągnęły się dookoła takie same lwie paszcze i takie same panie w kostiumach. Przyzwyczajony do szarzyzny słupa, na którym od kilku już miesięcy nie naklejano nic nowego, gdzie resztki starych afiszy mieszały się ze świńskimi napisami i zeszłorocznym zarządzeniem o rejestracji poborowych, stałem jak urzeczony i myślałem, czy lew, jakiego zobaczę w cyrku, będzie tak samo groźny jak ten na plakacie, z ogromną rozwartą paszczą i dwoma rzędami wielkich, połyskujących kłów. Nagle poczułem lekkie szturchnięcie w bok.
– Możesz już chodzić – tak, to był głos Weisera – nie puchnie noga?
– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą – nic już nie boli i nic nie puchnie, a co? – W tym „a co" kryła się naturalnie nadzieja na coś nowego, jeśli Weiser zaszedł mnie od tyłu i pytał, musiał mieć jakiś pomysł – myślałem.
– To chodź ze mną – powiedział – zobaczysz, jak łapie się zaskrońce.
– A po co ci zaskrońce? – pytałem. – Będziesz je tresował?
Weiser wzruszył ramionami.
– Jak nie chcesz, to nie, myślałem tylko, że będziesz chciał zobaczyć, jak się to robi – mówił wolno, zrezygnowanym tonem.
Chciałem zobaczyć, jak będzie łapał zaskrońce, ale chciałem też wiedzieć, do czego mu będą potrzebne. Ruszyliśmy ulicą pod górę i dopiero wtedy zapytałem raz jeszcze:
– Ale po co ci one?
– Zobaczysz, wszystko zobaczysz – powiedział. -
To jest worek, gdzie będziemy je wrzucać – wyjaśnił – a kij znajdziemy już w lesie.
Minęliśmy rząd małych, identycznych prawie domów, ze skośnymi dachami, w których półokrągłe okienka mansard wyglądały jak wyłączone w ciągu dnia lampy samochodowe. Weiser umilkł i przez dalszą drogę, kiedy wspinaliśmy się ścieżką między modrzewiami, nie powiedział ani słowa. Po dziesięciu minutach, sapiąc, staliśmy na wzgórzu, skąd widać było lotnisko i zatokę z jednej strony, a od południa, daleko w dole majaczyły zarysy Brętowa i wzgórz, za którymi była strzelnica.
– Idziemy tam – powiedział, wskazując ręką na południe, tam gdzie założyli płoty i gdzie będą ogródki działkowe!
Teraz schodziliśmy w dół po stoku prawie tak, jak na nartach – raz w lewo, raz w prawo, ostrymi zakosami, żeby zanadto się nie rozpędzać. W powietrzu spotykały się smugi różnych zapachów, woń przekwitłego łubinu zmieszana była z koniczyną, a chłodny zapach mięty łączył się z ostrym aromatem rosnącej dziko macierzanki.
– Powiedz, będziesz je sprzedawał? Albo zaniesiesz M-skiemu? A nie wystarczy mu jeden zaskroniec, musi ich mieć kilka? – pytałem, gdy tylko stanęliśmy w dolinie, tej samej, która swoim skrajem, stąd niewidocznym, przylegała do cmentarza i nasypu, po którym nie jeździł żaden pociąg. Ale Weiser nie odpowiedział. Najpierw wyszukał długi na metr, rozwidlony patyk, taki sam, jakiego używają poławiacze żmij w Bieszczadach, a później zwrócił się do mnie:
– Widzisz tamte zarośla? Skinąłem głową.
– Tam jest ich najwięcej, idź tam i poruszaj krzakami, żeby je wypłoszyć. Ale powoli, nie za mocno – dodał – żeby nie uciekały wszystkie naraz, rozumiesz?
Zadanie nie było trudne, szedłem wolno wzdłuż pasa zarośli i kijem poruszałem kępy wysokich traw, pokrzyw, karłowatych malin, czarnego żarnowca i paproci. Zaskrońce najpierw powoli, później coraz szybciej wyślizgiwały się spod moich stóp i pomykały bezszelestnie w kierunku Weisera, a on z ogromną zręcznością najpierw unieruchamiał je rozwidlonym patykiem, a potem chwytał delikatnie w palce i wrzucał do parcianego worka.
– Jeszcze raz – powiedział, kiedy skończyłem nagonkę – nigdy nie wypłoszy się wszystkich!
Powtórzyłem czynność dokładnie tak samo i ku mojemu zaskoczeniu umykających zaskrońców było niewiele mniej niż poprzednim razem. Weiser zawiązał worek na duży, ale szczelny supeł.
– Dobra – powiedział – teraz przejdziemy przez te cholerne działki i zaniesiemy je na drugą stronę. – Cholerne działki – powiedział, pamiętam bardzo dobrze, bo Weiser nigdy nie mówił za dużo i wszystko można było zapamiętać bardzo dokładnie. – Cholerne działki – powtórzył raz jeszcze, gdy mijaliśmy pracujących tu ludzi, którzy z uporem przekopywali suchą jak na pustyni ziemię i z jeszcze większym uporem klecili z desek i dziurawej sklejki swoje budy nazywane domkami, na których nie wiedzieć dlaczego malowali zaraz uśmiechnięte krasnale, zabłąkane sarenki albo stokrotki z dziewczęcymi twarzyczkami, co wyglądało okropnie i wprost nieprzyzwoicie.
– Co tam niesiecie, chłopcy – zaczepił nas spocony grubas, podnosząc czoło znad motyki – czego tu szukacie?
– E nic, proszę pana – odpowiedziałem pierwszy – tylko trawę dla królików zbieramy, bo tu najwięcej.
Weiser zwolnił nieco kroku, ale nie zatrzymał się i nawet nie spojrzał na grubasa, a ja, ruszyłem za nim patrząc na worek, który poruszał się w takt miarowych kroków.
– Na drugi raz – zawołał grubas – szukajcie trawy gdzie indziej i lepiej jak was tu nie spotkam, zrozumieliście? To już nie jest ziemia niczyja – i grubas krzyczał coś, ale my byliśmy coraz dalej. Ścieżką w dół dotarliśmy do nasypu.
– Nieźle to wymyśliłeś – powiedział Weiser – można na ciebie liczyć.
Serce o mało nie pękło mi z dumy i ani się obejrzałem, jak byliśmy na cmentarzu, w jego górnej części, gdzie zatrzymał mnie ruchem ręki.
– Tu je wypuścimy – mówił odwiązując worek – tu już nic im nie grozi.
Zobaczyłem, jak z otwartego worka wypełzają zaskrońce, niektóre prędko, inne, bardziej może przerażone, powoli, tak, że Weiser musiał je poszturchiwać ręką. Węże rozpełzały się między nagrobkami. Ich szarobrunatne zygzaki przemykały zwinnie w gęstych chaszczach pokrzyw i lebiody i po chwili nie było już ani jednego w zasięgu naszego wzroku. Ani jednego – napisałem, choć nie była to prawda. Nagle ujrzałem na płycie nagrobka długie cielsko węża w migotliwych strumieniach światła, w jego refleksach docierających tu przez kopułę bukowych liści, tak jak przez zielone szybki witraży w naszym kościele podczas sumy. Zaskroniec miał ponad metr długości, nie ruszał się prawie i jakby szukając światła, podnosił tylko łeb, po chwili opuszczając go na powrót na kamienną płytę. Jego żółte plamy tuż koło pyska rozjaśniały się symetrycznie, ilekroć promień z góry docierał do płyty. – Popatrz – wyszeptałem do Weisera – zupełnie się nas nie boi. – I rzeczywiście, kiedy wyciągnąłem rękę do węża i poczułem na palcach chłodny dotyk jego spłaszczonego pyska jak dotyk psiego nosa, zaskroniec nie uciekł, cofając się tylko nieznacznie. Dopiero po chwili odwrócił od nas swój pysk i zniknął w pobliskiej kępie paproci rozkołysanej lekko dotknięciem jego ciała.
– Tu jest coś napisane – zwróciłem się do Weisera. – umiesz to przeczytać?