40456.fb2
– Dobrze, kawałek, no więc gdzieście go znaleźli po wybuchu?
– Tam proszę pana jest taki stary dąb, tam żeśmy go znaleźli.
Mundurowy przysunął mi mapę.
– Gdzie?
– O tutaj, tutaj jest ten dąb i tutaj – pokazałem palcem – leżał ten kawałek.
– Kto znalazł? – M-ski zapytał szybko. Zrobiłem pauzę, jakbym musiał sobie przypomnieć ten szczegół.
– Szymek, proszę pana.
– No dobrze – twarz M-skiego nie zdradzała niczego, choć wiedziałem, jak bardzo musi być zadowolony – a gdzie spaliliście ten kawałek?
– Na kamieniołomach, proszę pana. Mundurowy zniecierpliwił się ostatnim wyjaśnieniem.
– Tu w okolicy nie ma żadnych kamieniołomów, co ty pleciesz?
– Dobrze – dyrektor nie pozwolił mi na dalsze wyjaśnienie tej kwestii. – To jest polana z głazami narzutowymi – zwrócił się do mundurowego – wszyscy z okolicy tak ją nazywają.
– A kiedy to było? – badał dalej M-ski.
– Tego samego dnia wieczorem, proszę pana.
– To ty niosłeś ten strzęp sukienki, tak?
– Ja, a skąd pan wie?
M-ski uśmiechnął się tryumfująco.
– Widzisz, przed nami niewiele da się ukryć. Która, to była godzina?
– Nie pamiętam dokładnie, proszę pana, gdzieś po siódmej chyba było, raczej przed ósmą.
– Tak. A co zrobiliście potem?
– Już nic, potem poszliśmy do domu.
– A dlaczego nie powiedzieliście o tym rodzicom?
– Bo to było straszne, proszę pana, że oni wylecieli w powietrze, to było tak straszne, że nie wiem nawet, czy na spowiedzi mógłbym o tym opowiedzieć – wyrzuciłem jednym tchem.
M-ski uśmiechnął się po raz drugi.
– No proszę, a jednak powiedziałeś i to nie księdzu, tylko nam!
– Jesteście tutejsi? – spytał niespodziewanie mundurowy.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem, bo rzeczywiście, o co mu mogło chodzić w tym pytaniu?
– Pytam, czy twoi rodzice są stąd.
– Tak, proszę pana, stąd, ojciec urodził się w Gdańsku i matka też.
– No dobrze – M-ski kończył przesłuchanie – a jakiejś rzeczy Weisera, czegoś po nim nie znaleźliście?
– Nie, proszę pana, zresztą wybuch był tak silny, że nawet niczego nie szukaliśmy, bo ten kawałek sukienki, to był czysty przypadek!
– Możesz już iść i zawołaj drugiego kolegę – uciął dyrektor. – No, na co czekasz?
Po raz pierwszy od rozpoczęcia śledztwa poczułem się pewniejszy.
– Piotr, teraz ty – zawołałem go z otwartych drzwi i kiedy mijał mnie, dałem oko, takie samo jak Szymek, że wszystko na razie idzie ustaloną trasą, tak jak tamci chcieli od początku. Siadłem na składanym krześle i pokiwałem do Szymka głową, zrozumiał natychmiast. Woźny ziewał nieubłaganie, ukazując rząd czarnych, zepsutych zębów, a ja przypomniałem sobie, co wydarzyło się dalej.
Rano następnego dnia w sklepie Cyrsona usłyszałem taką rozmowę naszych sąsiadek:
– Słyszała pani? Złapali tego wariata, co po Brętowie biegał i ludzi straszył.
– Też coś, to nie był wariat, ale zboczeniec moja droga.
– Jezus Maria, zboczeniec mówi pani?
– A tak, zboczeniec, jaki normalny wariat biega po cmentarzu i dzwoni? Jaki wariat zakłada sobie hełm na głowę i lezie przez ulice? Normalny wariat, proszę pani, robi za Napoliona albo za Mickiewicza.
– A bo to wiadomo – wtrąciła się teraz nowa rozmówczyni – moja szwagierka mówi, bo ona tam mieszka, że to nie był wcale wariat, tylko natchniony, święty jakby człowiek, raz stał podobno na dachu i mówił takie rzeczy jak z Pisma Świętego!
– Jak to, z Pisma Świętego?
– No niby niedokładnie, ale jakby z Pisma, cały czas o Bogu i karze za grzechy!
– Też coś, nie, to jednak wariat, od tego jest ksiądz, żeby o Bogu mówić, na dachu mówi pani?
– Na dachu i nawet milicja przyjechała, ale wtedy im uciekł.
Przyszła moja kolej na kupowanie i nie słuchałem dalej, co mówią sąsiadki, a gdy wybiegłem ze sklepu, spotkałem Szymka.
– Przeszło ci już? – zapytał bez gniewu.
– No to przeczytaj sobie – podsunął mi pod nos gazetę, z którą wracał do_ domu. – Tu – pokazał palcem nagłówek.
„Obywatelska postawa" głosiły czcionki.
– A o co chodzi?
– Nie pytaj, tylko patrz – zniecierpliwił się wyraźnie.