40456.fb2 Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Notka mówiła o schwytaniu niebezpiecznego szaleńca, którego ujęto dzięki pomocy szczęśliwych właścicieli Państwowych Ogródków Działkowych imienia Róży Luksemburg. Podpisana inicjałami kz nie zrobiła na mnie większego wrażenia.

– No i co – zapytałem, – co z tego?

____________________Nic, tylko, że o nim napisali, a o nas nie.

– A chciałbyś, żeby o nas?

– Przy tym to nie, lepiej żeby nikt nie wiedział, żeśmy mu pomagali.

– Tak – odpowiedziałem – lepiej żeby nie wiedzieli.

Przeszliśmy przez kocie łby na drugą stronę ulicy. Z masarni za sklepem Cyrsona unosił się nieprzyjemny, słodka wy zapach flaków. Przy bramie spotkaliśmy Weisera i Elkę, którzy wychodzili właśnie z domu.

– Przyjdźcie trochę wcześniej, bo robimy dziś piknik – powiedziała wesoło.

– Tam, gdzie zawsze?

– Tam, gdzie zawsze – i już goniła za Weiserem.

– Zaraz – zatrzymał ją Szymek – jak piknik, to trzeba mieć jakieś jedzenie, tak?

– Dobra – zawołała Elka i pokazała na koszyk trzymany w prawej ręce – ja wszystko mam, możecie nic nie przynosić.

Szli pod górę, w stronę lasu.

– Wybuchowy piknik – Szymon śmiał się z własnego pomysłu – niezłe, co?

Ale piknik nie był wcale wybuchowy. Kiedy zeszliśmy w dolinkę, Elka i Weiser siedzieli pod dębem nad rozłożonym obrusem

– Skąd to wykombinowałaś – spytał Piotr – od proboszcza Dudaka?

– Nie poplam tylko – spojrzała na nas – nie widzisz, jaki biały?

Wszystko było przygotowane z dużym szykiem, trzeba przyznać, że Elka znała się na rzeczy – obok pokrojonych w plastry pomidorów leżały ogórki, pomiędzy nimi stała samiczka, masło w porcelanowym kubeczku i żółty ser, też pokrojony w plasterki. Usiedliśmy po turecku. Szymek wyjął z siatki pięć butelek oranżady, którą kupiliśmy wspólnie, żeby nie przychodzić z pustymi rękami.

– No, całkiem nieźle – mówiła soląc pomidory – też coś przynieśliście.

Kiedy wszystko było gotowe, wyciągnęła z koszyka bochenek chleba i nóż. Podała to Weiserowi, a on kroił szerokie pajdy i podawał każdemu po kolei według wskazówek zegara.

– Właściwie to niezła rzecz, taki piknik – mówił Piotr, przeżuwając chleb z pomidorem – jedzenie w lesie, zamiast w domu, czemu nie wpadliśmy na to wcześniej?

A ja zapytałem Elkę, z jakiej okazji ten piknik; nie mówiła, że myśli o czymś takim.

– Ale z was kapuściane głąby – śmiała się wiewiórczymi zębami – przecież to pożegnanie wakacji!

Wszystkim zrobiło się smutno, rzeczywiście, pojutrze mieliśmy stać w sali gimnastycznej w białych koszulach i ciemnych spodenkach i słuchać przemówienia dyrektora, że kończy się już niedługo lato, że wypoczęci jesteśmy i opaleni i że wita nas znowu z radością w tych murach, które powinniśmy cenie i szanować. Tylko każdego lata nadchodzący kres czuło się we wszystkim – w kłębiastych chmurach, które jak skrzydła aniołów przesuwały się nad zatoką, w ostrym powietrzu końcowych dni sierpnia, w chłodnych podmuchach wiatru, jeszcze nie zimnych, ale już słonych jak zapowiedź sztormu, czuło się umierające lato, gdy letnicy opuszczali Jelitkowo i coraz więcej koszy plażowych świeciło pustką. A teraz, kiedy zapadło milczenie wokół białego obrusa, wszystko było inaczej – lato zdawało się pęcznieć w rozgrzanym i drgającym powietrzu, kurz trzech miesięcy pokrywał szarą warstwą liście drzew i paproci i żaden, najsłabszy nawet podmuch wiatru nie mącił lepkiej ciszy pomiędzy ziemią a bezchmurnym niebem, skąd cienką strugą dobiegało nas buczenie niewidocznego samolotu. Jedynie świerszcze tak samo jak zawsze wygrywały swoje monotonne melodie i tak samo, jak co roku o tej porze pojawiły się mrówka z cienkimi błonami skrzydełek, dziwne i cudaczne, które znikały po dwóch tygodniach, aby pojawić się dopiero za rok o tej samej porze.

– Chryste, co ja bym dał, żeby tak jeszcze miesiąc – przerwał milczenie Szymek. Ale nikt nie kwapił się do rozmowy. Weiser otworzył pierwszą butelkę oranżady ii nalewał musujący płyn do szklanki, którą podsunęła mu Elka. Naczynie krążyło z rąk do rąk, a ja dziwiłem się, po co tyle zachodu, skoro zawsze piliśmy z butelki. – Czerwona – powiedział z uznaniem Piotr – nie wiem, dlaczego czerwona jest lepsza od żółtej – ale i tym razem nikomu nie chciało się mówić, skoro każdy, kto kupował w sklepie Cyrsona wie, że czerwona oranżada ma w sobie więcej gazu i pachnie lepiej niż żółta. Kiedy wszystko zostało już zjedzone i wypite, Elka pozbierała rzeczy do koszyka. Weiser w tym czasie przytargał z krzaków prądnicę i łączył jak zawsze przewody. Przeszliśmy spod dębu na drugą stronę dolinki.

Napisałem już, że ostatnia eksplozja, choć wtedy nie wiedzieliśmy, że, będzie ostatnią, a więc ostatnia eksplozja była inna niż poprzednie. Napisałem też, że obłok pyłu, drobin ziemi i strzępów trawy był jak olbrzymia trąba powietrzna, ciemnego, prawie czarnego koloru, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i napisałem też, z czym skojarzyła mi się wiele lat później. I chociaż porównanie to jest może pretensjonalne, a nawet niedorzeczne, to przecież – czego nie napisałem i co obecnie czynię – trąba poruszała się prawie po całej dolince jak nakręcony niewidzialną ręką bąk, wsysając w swój wirujący tygiel małe patyki, zeszłoroczne i opadłe w tym roku liście, szyszki, a nawet małe kamienie. Nie napisałem też, co czynię teraz, że trąba zawinęła swoim rękawem koszyk, który został pod dębem, uniosła go w górę i wyrzuciła kilkanaście metrów dalej, ale do góry dnem tak, że wszystko co było w środku, także butelki po oranżadzie, wypadło z brzękiem i hałasem na ziemię. Biały obrus powoli opadał, huśtając się nieznacznie w lewo i prawo.

A potem Weiser i Elka pożegnali się z nami, ale nie jakoś specjalnie, tylko jak zwykle -: no to cześć – i poszli pod górę razem. Sam już nie wiem – trzymali się za ręce czy nie, ale wobec tego, co wydarzyło się następnego dnia, jest to rzecz o drugorzędnym znaczeniu. Szymek powiedziałby – zabawiali się w doktora i pacjentkę albo na odwrót. Nie jestem tego taki pewien. Być może spędzili tę noc w piwnicy cegielni, gdzie ona grała na fletni Pana, a on tańczył, padał na ziemię, mówił niezrozumiałe słowa i lewito wał. Być może włóczyli się całą noc po lesie albo przesiedzieli aż do świtu na którymś ze wzgórz, czekając na wschód słońca. Wszystko być może. W każdym razie pierwsza osobą, którą spotkałem rano na klatce schodowej, był dziadek Weisera,

– Gdzie jest Dawid – zapytał ostro, a ja byłem przestraszony, bo pan Weiser nigdy prawie nie wychodził z domu i kiedy się już pokazał, wyglądał zawsze groźnie.

– Nie wiem – odpowiedziałem, a wtedy on pochylił się tak, że przewieszony przez szyję centymetr dotknął mojego nosa. – Musisz wiedzieć – mówił wolno i bardzo wyraźnie – bo kto ma wiedzieć, jak nie ty?

Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie pani Korotkowa, wracająca właśnie z zakupami. Słuch miała dobry i zaraz wtrąciła się do rozmowy.

– Jak to, pan nie wie, panie Weiser, pojechał z Elką do Pszczółek, na wieś.

– Gdzie, pani mówi, z kim- pan Weiser popatrzył na nią znad drucianych binokli.

– Pszczółki, proszę pana, to taka miejscowość w stronę Tczewa, pół godziny pociągiem.

– Niby jak?

– Mówię, pół godziny pociągiem.

– Niby jak?

– Mówię, pół godziny pociągiem, a Elka pojechała tam do babki na jeden dzień i przenocowała.

– A Dawid?

– Dawid, pan pyta, przecież on za nią lata dzień w dzień – Korotkowa pokazała w uśmiechu wszystkie pozostałe przy życiu zęby – i świata bożego poza nią nie widzi, nie wie pan?

Ale pan Weiser nie był zadowolony z wyjaśnienia. Poprawił binokle i zdjął z szyi centymetr.

– Dawid o wszystkim zawsze mówi, dlaczego nic nie powiedział?

– Niech pan jego zapyta, jak wróci – i pani Korotkowa ruszyła do góry, a ja w chwilę później słyszałem pana Weisera pukającego do drzwi Elki, słyszałem, jak pyta o to wszystko i jak pani Wiśniewska odpowiada mu, że chyba tak, bo Elka pytała, czy może zaprosić na ten wyjazd kolegę i ona zgodziła się, czemu nie, miejsca mają na wsi więcej niż tutaj i nawet dała im coś do jedzenia na drogę, bo od stacji trzeba tam iść dobre trzy kilometry z hakiem. A kiedy byłem już na dole i szedłem przez podwórko, Szymek z Piotrem wiedzieli o wszystkim, bo podsłuchiwali całą rozmowę przy tylnych drzwiach do ogrodu. Wiedzieliśmy, że nie pojechali do Pszczółek, na razie tylko tyle. Ale w cegielni nie było ich, a ściana, przez którą wchodziło się na strzelnicę, była zaparta od wewnątrz. Nie było ich także w dolince ani na cmentarzu, ani na kamieniołomach. Nigdzie. W końcu poszliśmy nasypem kolejowym aż do rębiechowskiej szosy, gdzie na zerwanym przęśle mostu można było usiąść i patrzeć jak pod stopami, dziesięć metrów niżej przejeżdża co jakiś czas samochód. Zamiast usiąść, staliśmy jednak na betonowym progu, jak nad przepaścią, i strzykaliśmy śliną w dół, gdy tylko przejeżdżał jakiś samochód…

Z drugiej strony szosy, za takim samym przyczółkiem zerwanego mostu, nasyp biegnie dalej i po pięciuset metrach łagodnego łuku przechodzi w przekop w miejscu, gdzie zaczyna się wzgórze. Tam właśnie, po jego lewej stronie dochodzi ogrodzenie szpitala czubków, a nieco wcześniej, jeszcze pod nasypem, przepływa Strzyża. Aby dojść do potoku, nie trzeba iść śladem kolejowych podkładów po nasypie, lecz jego podnóżem, gdzie biegnie wąska ścieżka ta sama, po której M-ski szedł na spotkanie z gospodynią. Ścieżka urywa się nad wodą i nie prowadzi, już donikąd. Aby iść w górę rzeczki, na południe, należy przedzierać się przez zarośla, jak my, gdy śledziliśmy nauczyciela. Po lewej strome nasypu Strzyża rozlewa się w niewielki staw i znika w ocembrowanym ujęciu, skąd płynie dalej w kierunku miasta podziemnym kanałem. Widzę to wszystko bardzo dokładnie jak na rysowanej z pamięci manie i wiem, że za chwilę krzyknę – o – i wyciągnę dłoń dokładnie tam, gdzie potok od południowej strony podpływa do nasypu i zaraz zbiegniemy z przyczółka mostu na szosę i będziemy biec wąską ścieżka jeden za drugim, nadeptując sobie na pięty, bo właśnie tam, gdzie Strzyża wpada do wąskiego tunelu pod kolejowym wałem przed chwilą zobaczyłem Elkę i Weisera, albo raczej Weisera i Elkę, jak siedzą nad wodą, siedzą i nic nie robią, tylko moczą w niej nogi i biec będziemy na ich spotkanie tyle razy, ile o tym pomyślę, zawsze tak samo głośno i zawsze tak wesoło, jakbyśmy odnaleźli bursztynową komnatę albo skarb ostatniego króla Inków.

Więc jak to było na koniec? Nie, nie na koniec tego dnia ani całej historii, bo ta historia nie ma żadnego końca, pytani, jak było na koniec śledztwa, za trzy dwunasta, kiedy już przesłuchano Piotra i kiedy M-ski wezwał nas wszystkich trzech do gabinetu? Staliśmy przed biurkiem dyrektora, za nami woźny, w szarym od dymu powietrzu unosił się zapach potu, za oknami bębnił wrześniowy deszcz, a my jeden po drugim żółtym długopisem mundurowego podpisywaliśmy zeznania i brudnopis protokółu, podpisywaliśmy dwa razy przez kalkę, czyli że każdy z nas zostawił tam cztery swoje autografy na potwierdzenie ustalonej wersji wydarzeń. Widzieliśmy ostatni wybuch w dolince za strzelnicą. Weisera i Elkę rozerwało na strzępy, niestety, oprócz skrawka jej czerwonej sukienki, który ze strachu spaliliśmy tego samego dnia wieczorem na kamieniołomach, nie pozostało nic innego. Nie wiemy nic o żadnym składzie wybuchowych materiałów poza tym, który odnaleziono w piwnicach nieczynnej cegielni. Owszem, Weiser miał jakiś stary, zardzewiały automat niemiecki i nawet pozwolił nam kiedyś dotknąć go na chwilę, ale to wszystko, o czym wiemy. Tak wygląda sprawa. Najpierw swój koślawy podpis położył Szymon, bo zawsze pisał lewą ręką i zawsze trochę koślawo. Po nim Piotr, literami wielkimi jak dwuzłotówki. Ostatni podpisałem ja. Równo z ostatnią literą nazwiska zegar wybił godzinę dwunastą. – No – rzekł M-ski – teraz możecie iść do domu, odprowadzi was sierżant. -.Dyrektor wstał i zapiął marynarkę, a woźny wysypywał do kosza niedopałki z popielniczki. Tak, w tym miejscu M-ski niechybnie powiedziałby jakiś morał, jakąś piękną sentencję niczym na akademii, coś w rodzaju – kto się prawdy nie boi – niczego się nie boi, bez wątpienia powiedziałby coś w tym stylu, ale rozległo się łomotanie do drzwi wejściowych szkoły i ktoś przekrzykując deszcz darł się okropnie: – Otwierać, otwierać natychmiast, natychmiast otwierać! – i znowu targał za klamkę i walił kułakiem w drzwi.

W świetle zapalonej przez woźnego lampy ujrzałem w strugach deszczu mojego ojca, a za nim pana Korotka i ojca Piotra, a jeszcze dalej matkę Szymka i moją. Mój ojciec wpadł do środka i zanim ktokolwiek coś powiedział, chwycił M-skiego za klapy i wrzasnął: – Znaleźli, znaleźli ją. – A kiedy ojciec puścił już M-skiego, wszyscy mówili naraz, jak na przyjęciu albo na targu, więc w pierwszej chwili niczego nie można było zrozumieć. Tak, znaleziono Elkę nad stawem, tam gdzie potok już za tunelem rozlewa się szeroko, wśród gęstych szuwarów. Żyje, ale nie odzyskała na razie przytomności. Zawieźli ją do Akademii. Nie wiadomo, skąd się tam wzięła. Wcześniej przeczesywali całą okolicę, ale tylko do wojskowej strzelnicy. Nie wiadomo też, co się stało z Weiserem. Milicją szuka teraz po tamtej stronie, gdzie ją znaleźli. M-ski spojrzał na nas i w jego oczach ujrzeliśmy łagodne zadziwienie, takie samo, jak gdy ktoś bezbłędnie odpowiadał przy tablicy albo na piątkę napisał klasówkę. – W takim razie – powiedział – śledztwo nie jest zakończone, a sprawę przekazujemy prokuraturze! – Proszę bardzo – jeszcze głośniej mówił mój ojciec – ale nie dzisiaj! – i wyglądał przy tym tak groźnie, że gdyby M-ski albo mundurowy lub dyrektor chcieli nas jeszcze zatrzymać, choćby przez moment, ojciec na pewno uderzyłby któregoś z nich i byłaby straszna awantura, jeszcze chyba gorsza niż w barze „Liliput", bo pan Korotek i ojciec Piotra stanęli zaraz przy nas i wyglądali równie groźnie.

Śledztwo jednak nie zostało wznowione w poniedziałek ani nigdy później. Bo kiedy tylko Elka odzyskała przytomność, wypytywano ją, lecz niczego nie pamiętała, ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka. Tłumaczono to szokiem i czekano na polepszenie. Po trzech tygodniach wiedziała już, gdzie mieszka, ale twierdziła, że jest chłopakiem i że nazywa się Weiser. Nie umiała nazwać niektórych przedmiotów i mówiła do pielęgniarki – podaj mi zegar, a chodziło jej o talerz z zupą. Wszystko się jej pomieszało. Dopiero na początku października złapała równowagę, ale o tamtym nadal ani słowa, milczała jak grób. Twierdziła na przykład, że po raz ostatni bawiła się z Weiserem w połowie sierpnia i niewiele z tego pamięta. W tym czasie nie żył już pan Weiser i poza prokuratorem, który przesłuchał nas jeszcze raz na dużej przerwie, nikt nie dopytywał się o Dawida. Prokuratorowi powiedzieliśmy, że oczywiście żadnego pogrzebu sukienki nie było. W dolince po wybuchu oni odeszli na górę i to był ostatni raz, jak ich widzieliśmy. I w końcu dochodzenie umorzono.

Ostateczna wersja była taka: Elkę po wybuchu fala powietrza odrzuciła w gęste paprocie, a my, ze strachu, daliśmy drapaka. Nie mogliśmy widzieć Weisera, bo go rozerwało, ani Elki, bo leżała bez przytomności w zaroślach. Strach i wyobraźnia dopisały resztę – mogło nam się wydać, że idą pod górę. Ale to była tylko fantazja, fantazja niegrzecznych chłopców, co bawili się niewypałami i później ze strachu dorobili taką historię. Elka odzyskała po jakimś czasie przytomność, przynajmniej częściowo i usiłowała dotrzeć o własnych siłach do domu, ale zbłądziła aż nad Strzyże i tam upadła w szuwary krążąc wokół stawu albo spadła z nasypu do stawu i prąd wyniósł ją na brzeg, zanim zdążyła się utopić. Wszystkie kłamstwa puszczono nam w niepamięć, bo ostatecznie, jak stwierdzono, Weiser był prowodyrem niebezpiecznych zabaw i na nim spoczywała wina główna. Tylko M-ski na lekcjach przyrody patrzył na nas podejrzliwie aż do samego końca szkoły, ale to może dlatego, że coś niecoś wiedzieliśmy o jego ukrytych pasjach. Wszystko? Wszystko, gdyby nie tamten dzień nad Strzyżą, kiedy dobiegamy właśnie do potoku, Elka odwraca głowę w naszym kierunku i woła: – Hej, czy musicie płoszyć nam ryby?

Żartowała. W Strzyży nie było ryb, a oni nie mieli wędki ani podbieraka.

– Co tu robicie? – dyszał Szymek. – Szukają was.

– Szukają – zdziwiła się – kto nas szuka?