40456.fb2 Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

I teraz oni krzyczeli jeden przez drugiego, grozili, stawiali pytania, mówili, że nie wyjdziemy stąd, dopóki sprawa się nie wyjaśni, że nasi rodzice są już powiadomieni o toczącym się śledztwie, że nie dostaniemy nic do jedzenia ani do picia i będziemy tu tkwić, aż wyjawimy całą prawdę. Przekonywali mnie, że są gotowi siedzieć tu z nami do rana albo jeszcze dłużej, a jeśli ktoś znajdzie ten drugi magazyn (po którym zresztą spodziewali się czegoś znacznie gorszego) i zdarzy się jakieś nieszczęście, to my będziemy i za to odpowiadać, lepiej więc przyznać się od razu. Wiedziałem dobrze, że niczego nie zrozumieją i dlatego powtórzyłem to samo, co przed chwilą. M-ski wstał z fotela, podszedł do mnie marszowym krokiem, jakby to była pierwszomajowa manifestacja, chwycił mój zadarty nos w dwa palce i zapytał, czy w dolince widziałem Weisera rze-czy-wiś-cie po raz ostatni. Odpowiedziałem twierdząco, czując, jak powoli mój nos spłaszcza się w jego tłustych paluchach. Ale to nie było zwyczajne wyciskanie słonia, które M-ski stosował na lekcjach przyrody. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie ten moment, nazwałbym to wyciskaniem słonia ze specjalną śrubą, bo najpierw musiałem unieść się lekko do góry, a potem coraz wyżej stawałem na palcach, na samych czubkach palców, dziwiąc się, że jeszcze nie wiszę w powietrzu. Tymczasem ręka M-skiego przesuwała punkt ciężkości mojego ciała raz w lewo, raz w prawo, tak, że musiałem na ułamek sekundy stawać całą stopą na podłodze, żeby nadążyć za jego dłonią i wtedy nos bolał okropnie i robił się jeszcze bardziej zadarty niż przez wszystkie lata od urodzenia, a M-ski powtarzał swoje pytanie wolno, sylabizując każdy wyraz – czy rze-czy-wiś-cie po raz os-tat-ni? Wreszcie puścił mnie wolno, a ja zatoczyłem się pod ścianę i musiałem wytrzeć rękawem krew, bo nos miałem zawsze delikatny i mało odporny na stłuczenia.

W gabinecie zarządzono przerwę, siedzieliśmy więc znów razem we trójkę, na składanych krzesłach w sekretariacie, a mnie wydawało się, że słyszę chóralnie skandowany wierszyk pod adresem Weisera, kiedy to w dzień odebrania świadectw z religii, zanim frunęła jego kraciasta koszula i zanim Elka wystąpiła w jego obronie, ktoś, niekoniecznie z przodu, krzyknął – „Weiser Dawidek nie chodzi na religię!" – a ktoś inny przerobił to zaraz na – „Dawid, Dawidek, Weiser jest Żydek!". I pomyślałem zaraz, że gdyby nie Elka to nigdy przecież nie doszłoby do naszej znajomości z Weiserem, bo wtedy tam, obok parafii Ojców Zmartwychwstańców spuścilibyśmy mu buły i na tym pewnie skończyłoby się, zwyczajnie i banalnie. Weiser unikałby naszego towarzystwa i nigdy przez myśl by nam nie przeszło, żeby podglądać nasze zabawy na brętowskim cmentarzu i żeby podarować nam stary, zardzewiały automat wyprodukowany przez firmę Schmeiser w roku czterdziestym trzecim, a lato tego roku nie różniłoby się od innych wakacji ani wcześniej, ani później. Tak, gdy Elka rzuciła się wówczas z pazurami, żeby bronić Weisera, musiała mieć jakieś przeczucie, jestem o tym przekonany do dzisiaj, zwłaszcza, że nigdy nie mieszała się do naszych bójek i porachunków, w których bywaliśmy okrutni, bardziej niż sami dorośli. A wtedy rzuciła się, jakby Weiser był jej młodszym bratem i efekt takiego posunięcia był zaskakujący – puściliśmy ich bez sprzeciwu, wcale nie ze strachu przed jej pazurami.

Czy ona go kochała?! Tak właśnie myślałem, siedząc w sekretariacie ze spuchniętym nosem, kiedy w gabinecie dyrektora przygotowywano następną rundę przesłuchań, tak przypuszczałem wtedy, wyobrażając sobie jej przedwcześnie zaokrąglone piersi, długie blond włosy i czerwoną sukienkę noszoną w upalne dni. Dzisiaj wiem, że nie miałem racji, choć jeszcze trudniej przychodzi mi określić ich wzajemny stosunek od momentu, kiedy odeszli wzdłuż kościelnego płotu przynaglani naszymi kamieniami. Wcześniej Elka odnosiła się z wyraźną pogardą do tych, którzy nie umieli dopłynąć do czerwonej boi, skoczyć z górnego pomostu mola na główkę albo celnie podać piłki, gdy graliśmy mecz na murawie obok pruskich koszar, aż nagle zobaczyła w chudym i przygarbionym Weiserze kogoś bardzo ważnego i rzuciła się na nas z pazurami. Niemożliwe, aby zmieniła się w ciągu ułamka sekundy. Musiała poczuć to, co my poczuliśmy parę tygodni później, widząc Weisera w piwnicy starej cegielni, od czego przechodziły ciarki i prąd elektryczny latał po całym ciele.

Muszę jednak uporządkować fakty. Tak, to nie jest pisanie książki o Weiserze, ani o nas sprzed kilkudziesięciu lat, ani o naszym mieście z tamtego czasu, ani o szkole, ani tym bardziej o M-skim i epoce, w której był najważniejszym po dyrektorze człowiekiem – nic mnie to nie obchodzi i jeśli postanowiłem zapisać wszystko, przypomnieć sobie zapach tamtego lata, kiedy zupa rybna wypełniła plaże zatoki, to przecież tylko ze względu na Weisera. To właśnie zmusiło mnie do podróży do Niemiec i to właśnie każe mi teraz spisać wszystko od początku, bez pominięcia żadnego, najdrobniejszego nawet szczegółu. Bo w takich przypadkach drobiazg okazuje się czasem kluczem otwierającym wrota i każdy, kto choć raz zetknął się z czymś niewytłumaczalnym, wie o tym dobrze. A zatem:

Mijały pierwsze dni lipca, w upale i duchocie miasto pozbawione zatoki zdawało się ledwie dychać, a zupa rybna gęstniała i gęstniała, przysparzając władzom miejskim coraz to nowych kłopotów. Początkowo ufano, że ta dziwna epidemia przeminie sama i nie robiono nic, następnie przedsięwzięto jakieś kroki, bo na plaży uwijali się od rana mężczyźni z drewnianymi grabiami jak do zbierania siana i zgarniali nimi zwały rybich zewłoków, które następnie wywożono ciężarówkami na śmietnisko miejskie, polewano benzyną i palono. Działania te miały jednak efekt odwrotny od zamierzonego – zdechłych kolek pęczniejących w słonecznym upale przybywało, a gazety donosiły o masowym umieraniu kotów i psów w dzielnicach przylegających do zatoki. Przypominano również, że od dwóch miesięcy, to jest od początku maja, nie spadła ani jedna kropla deszczu, co starzy ludzie z upodobaniem tłumaczyli jako karę boską. A my w tym czasie buszowaliśmy po brętowskim cmentarzu, mając hełm i automat podarowany nam przez Weisera i na przemian raz jako Niemcy, raz jako partyzanci padaliśmy od kuł, całkiem jak w filmach o wojnie wyświetlanych w kinie „Tramwajarz". Tylko czasami przyszło nam do głowy, żeby zapytać samych siebie, dlaczego Elka nie bawi się z nami, a także co widzi w chudym i słabowitym Weiserze, skoro włóczy się z nim po całych dniach w różnych częściach miasta. Ktoś widział ich na Starówce obok studni Neptuna, ktoś inny dałby sobie rękę uciąć za to, że Weiser z Elka przesiadywali najczęściej na łące obok lotniska, innym znów razem Piotr przyuważył ich, jak szli aż za Brętowo, do zerwanego mostu, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym nasypem, po którym od czasu wojny nie jeździł żaden pociąg. Ale na wiadomości te nie zmacaliśmy specjalnej uwagi, codziennie rano któryś z nas wsiadał w tramwaj i jechał do Jelitkowa zobaczyć, jak wygląda rybna zupa i czy aby nie ustępuje, a następnie szukał nas na cmentarzu za Bukową Górką, żeby donieść, iż smród na plaży jest jeszcze większy, a roje wielkich much unoszą się nad zawiesiną jak szarańcza. W cieniu cmentarnych drzew było przyjemniej niż na podwórku i ulicy.

Któregoś dnia obok krypty z gotyckim napisem zobaczyliśmy mężczyznę w piżamie i szpitalnym szlafroku, który siedział na płycie i mamrotał coś pod nosem, zupełnie jakby odmawiał godzinki. Otoczony przez nas kołem nie zdradzał zaniepokojenia i gestem rąk pokazał, skąd wziął się tutaj – był uciekinierem ze szpitala dla czubków, który po drugiej stronie szosy wychodzącej z miasta piętrzył się na wzgórzu czerwono-szarą bryłą. Jeden Piotr radził iść do szpitala i powiedzieć, gdzie przebywa poszukiwany zapewne uciekinier, ale nikt z nas nie widział prawdziwego wariata i chcieliśmy przekonać się, czy to, co proboszcz Dudak mówił w swoich płomiennych kazaniach o szaleńcach wyrzekających się Boga, jest prawdziwe. Bo proboszcz Dudak w naszym parafialnym kościele Zmartwychwstańców, położonym podobnie jak ten brętowski za cmentarzem nie opodal lasu, proboszcz Dudak tak samo jak starzy ludzie mówił, że zupa w zatoce i susza to są znaki dawane od Boga.

– Poprawcie się jeszcze póki czas – krzyczał z ambony w ostatnią niedzielę. – Nie wyrzekajcie się Boga ludzie małej wiary, nie czcijcie fałszywych proroków i bałwanów, bo On odwróci się od was. Nie bądźcie jak ci szaleńcy, którzy ufając tylko we własne siły, świat chcą budować od nowa. A ja pytam was, cóż to za świat, w którym zniknie wiara, cóż to za świat, w którym nie oddaje się Jemu, Stworzycielowi i Odkupicielowi czci najwyższej, pytam się was i ostrzegam, nie dawajcie wiary szaleńcom, opamiętajcie się, póki leszcze pora. Sami widzicie, że Bóg daje wam znaki swojego gniewu – i tak w płomiennym stylu proboszcz Dudak straszył i prosił na przemian swoich parafian, a my rozumieliśmy wtedy, że są szaleńcy, przez których nie możemy kąpać się tego lata w Jelitkowie i chcieliśmy sprawdzić, jak wygląda taki szaleniec. Skoro więc trafiła się okazja, skoro traf przysłał na cmentarz mężczyznę w szpitalnym szlafroku, zakrzyczeliśmy Piotra i nie pobiegliśmy na Srebrzysko, żeby zadenuncjować uciekiniera, tylko staliśmy wokół niego, przyglądając się ciekawie jego pomarszczonej twarzy i przydeptanym kapciom, w których uciekł ze szpitala na opuszczony cmentarz. Ale jeśli był to szaleniec, to na pewno nie z gatunku tych, o których grzmiał z ambony proboszcz Dudak. Nie mówił do nas nic i Szymek jako najodważniejszy nałożył mu na głowę zardzewiały hełm. Wtedy mężczyzna ruchem ręki pokazał, że chce obejrzeć nasz zdezelowany automat, a kiedy już trzymał w rękach schmeiser, stanął na krypcie i wznosząc do góry lufę, zaczął do nas przemawiać pięknym, donośnym głosem:

– Bracia! Słowo pańskie zamieszkało w uchu moim, słuchajcie przeto słów, jakie wam daję na świadectwo! Oto Pan obnaży ziemię i przemieni oblicze jej, a rozproszy obywateli jej. Wielce obnażona będzie ziemia, i bardzo złupiona, albowiem Pan mówił to słowo. Płakać będzie i upadnie ziemia, zwątleje i obali się okrąg ziemski, zemdleją wszystkie narody ziemskie. Przeto, że ta ziemia splugawiona jest przez obywateli, albowiem przestąpili prawa, odmienili ustawy, naruszyli przymierze wieczne!

Nie bardzo rozumieliśmy, o co chodzi w tych słowach, były jednak tak porywające i wzniosłe, że słuchaliśmy mężczyzny w piżamie z zapartym tchem, zapominając zupełnie, że to wariat, który uciekł od czubków ze Srebrzyska. A on podnosił ręce do góry, potrząsając przy tym naszym automatem, unosił się na palcach, jakby chciał stanąć jeszcze wyżej i poły jego brudnego szlafroka przypominały wielkie żółte skrzydła, na których mógłby ulecieć ponad Bukową Górkę albo jeszcze dalej, gdyby tylko zechciał.

– A tak będzie nachylony człowiek – mówiły dalej żółte skrzydła – a zacny mąż poniżony będzie i oczy wyniosłych zniżone będą. Dlatego przekleństwo pożre ziemię, a zniszczeją obywatele jej, dlatego popaleni będą obywatele ziemi, a mało ludzi zostanie. Póki nie będzie wylany na nas duch z wysokości, a nie obróci się pustynia w pole urodzajne, a pole urodzajne za las poczytane nie będzie!

Kiedy przypominam sobie dzisiaj ten czysty, nisko brzmiący głos, nie mam żadnych wątpliwości, że jedyną osobą, która zrozumiałaby wówczas słowa żółtoskrzydłego mężczyzny, był Weiser. Tylko, że nie było go wtedy z nami, siedział pewnie w tym czasie z Elką w piwnicy nieczynnej cegielni albo włóczyli się gdzieś po suchych łąkach okalających lotnisko. Gdzie zresztą by nie był, słuchaliśmy urzeczeni, tymczasem skrzydła zwinęły się, mężczyzna zeskoczył z grobowca i przemawiając dalej, prowadził nas zarośniętą mchem ścieżką w stronę spróchniałej dzwonnicy, która choć położona na nieczynnym cmentarzu, służyła proboszczowi brętowskiego kościółka w niedzielę i święta.

– Kwilcie – głos mężczyzny nabrał teraz zdwojonej mocy – albowiem blisko jest dzień Pański, który przyjdzie jako spustoszenie od Wszechmocnego. Wytracenie, mówię, naznaczone uczyni Pan, Pan Zastępów, w pośrodku tej wszystkiej ziemi. Cóż uczynicie w dzień nawiedzenia i spustoszenia, które z daleka przyjdzie? Tedy spojrzymy na ziemię, a oto ciemności i ucisk, bo i światło zaćmi się przy wytraceniu!

Staliśmy już przy dzwonnicy, a on odłożył automat na poprzeczną belkę i odwiązawszy sznur zaczął go ciągnąć. Razem z pierwszymi dźwiękami spiżu usłyszeliśmy jeszcze słowa dużo piękniejsze od tych, jakie można było usłyszeć na kazaniach proboszcza Dudaka – Dlatego rozszerzyło piekło gardło swoje, a rozdarło nad miarę paszczękę swoje. – I teraz przy olśniewających dźwiękach brętowskich dzwonów, bo w przeciwieństwie do naszej parafii były tu trzy dzwony, a nie jeden, przy wspaniałym dźwięku tych dzwonów, mężczyzna w szlafroku powtarzał niczym refren pieśni: – Biada tym, którzy stanowią prawa niesprawiedliwe, biada tym, którzy stanowią prawa niesprawiedliwe. – A my staliśmy wokół i nawet niektórzy z nas kołysali się do rytmu tej pieśni, bo to była pewna pieśń, tyle że nie kościelna, bo nigdy nie słyszeliśmy jej w kościele, ani też masowa, bo na lekcjach muzyki śpiewaliśmy tylko masowe pieśni, a tej tam nie było. Może za chwilę wszyscy podchwycilibyśmy jej słowa i przejmującą melodię i w ten sposób stałaby się przynajmniej w ograniczonym sensie masową, ale przeszkodził tym narodzinom kulawy kościelny kuśtykający w naszą stronę. Zbliżał się niebezpiecznie szybko i wygrażał w naszym kierunku zaciśniętą pięścią. – Bezbożnicy – krzyczał – to już nie potraficie świętego miejsca uszanować, precz mi stąd, bo jak zaraz i przyspieszał kroku, a jego komża coraz wyraźniej bielała na tle leszczynowych zarośli. Razem z Żółtoskrzydłym rzuciliśmy się do ucieczki w stronę Bukowej

Górki, lecz kościelny postanowił gonić nas dalej, aż do granicy cmentarza, którą wyznaczały betonowe podmurówki nie istniejących od dawna słupków. – Chuligani – krzyczał jeszcze głośniej – wandale – wygrażał kułakiem. – Nie macie czego tu szukać – kuśtykał coraz szybciej – nieboszczykom spokój zakłócać. I gdyśmy już byli poza granicą cmentarza, nagle, jak spod ziemi wyrósł między sosnami M-ski z teczką w jednej ręce, a jakąś rośliną w drugiej. Oderwany od swojego zajęcia patrzył na nas rybim wzrokiem.

– O co chodzi, chłopcy? Widzicie tę roślinkę? Jest piękna, nieprawdaż? Powiedz mi – zwrócił się do mnie – jaka to będzie rodzina? Nie wiesz, co? – ucieszył się jak na lekcji. – To jest rząd Aggregatae, po polsku skupieńce, podrodzina pierwsza – Liguliflorae, po polsku języczkokwiatowe, tak, to jest prawdziwy pomornik górski – Arnica montana – rośnie na łąkach górskich, a znalazłem go tutaj, niebywałe, na północy w morenowym otoczeniu! Kwitnie w czerwcu bądź w lipcu i to się zgadza.

Dalsze rozważania M-skiego o niezwykłym odkryciu przerwał kościelny, który znając nauczyciela przyrody, nie zawahał się uczynić ostrych wymówek:

– Pan darwinista nie musi z młodzieżą zakłócać spokoju świętych miejsc – mówił sapiąc – bo to się nie godzi, ja do dyrekcji szkoły list poślę z zapytaniem, czy dla nauki trzeba po cmentarzach hałas robić.

– Ja, tu, ten, panie – plątał się M-ski – ja tu jestem prywatnie, a ci chłopcy to nie ze mną.

– Nie z panem – zezłościł się kościelny – jak to nie z panem, sam widziałem, jak ciągnęliście razem dzwony i po co to takie psie figle? Czy proboszcz przychodzi do szkoły dzwonić w czasie lekcji? Nie! Więc od kościoła proszę trzymać się z daleka!

Tego już było za wiele, M-ski spurpurowiał i wyrzucił z siebie jednym tchem potok pełen gróźb i ostrzeżeń, w którym słowa – prowokacja – kler – jezuityzm – obskurantyzm – i zacofanie powtarzały się bardzo gęsto. Następnie wrzucił Arnica montana do swojej teczki i odszedł, pogroziwszy, że jeśli zobaczy nas choćby w okolicy cmentarza, nie pozbieramy się w przyszłym roku szkolnym. Kościelny też odszedł, a my dopiero teraz zauważyliśmy brak Zółtoskrzydłego, który umknął, korzystając z zamieszania. Co gorsza zabrał ze sobą wehrmachtowski hełm i zardzewiały schmeiser.

Tak, tego dnia nie było z nami Elki ani Weisera i mógłbym właściwie nie zapisywać niczego, nie przypominać wariata w piżamie i żółtym szlafroku, nie wspominać słowem o trzech dzwonach brętowskiego cmentarza, ani nie wywoływać z pamięci pomornika górskiego z włochatą łodyżką i żółtym, rozczapierzonym kwiatem. Tylko że w tej historii, bardziej zdaje się niż w innych, pewne szczegóły i wydarzenia dopiero z odległej perspektywy nabierają racji swojego istnienia, łączą się ze sobą i nie sposób – jeśli się o tym wszystkim myśli – traktować ich oddzielnie. Naturalnie, gdyby nie Żółtoskrzydły, gdyby nie brętowskie dzwony, groźba M-skiego pod naszym adresem, gdyby nie Arnica montana, nasza uwaga nie skupiłaby się na Weiserze tak, aby on zechciał to zauważyć. Bo myślę, że przez cały ten czas Weiser czekał jak doświadczony myśliwy na moment, w którym zwierzyna traci orientację, mając wiatr z tyłu, a nie w nozdrza. On po prostu badał sobie znanymi sposobami naszą gotowość.

Następnego dnia nie poszliśmy więc przez Bukową Górkę do Brętowa. Od samego rana przed sklepem Cyrsona ustawiła się długa kolejka spragnionych oranżady. Oblepione butelki krążyły z rąk do rąk, żona właściciela odważała jabłka i ogórki, a lep zwisający pod sklepową lampą przypominał włochatą łapę pająka. Na podwórku pani Korotkowa rozwieszała bieliznę, wiedzieliśmy, że jej mąż pracujący w stoczni wróci tego popołudnia pijany w sztok, bo to dzień wypłaty. Podobnie zresztą jak nasi ojcowie, którzy w większości pracowali w stoczni i w większości w dzień wypłaty wracali pijani do swoich żon, a naszych matek, które zresztą jak pani Korotkowa załamywały ręce, robiły awantury i tak samo jak ona zanosiły przed oblicze Pana Boga swoje utrapienia i nieszczęścia. Na razie jednak słoneczny żar zabijał wszelką chęć do życia, pani Korotkowa z pustym koszykiem przemierzała podwórko, mówiąc, że taka pogoda nic dobrego wróżyć nie może. Wyliniały kot wylizywał w cieniu kasztana swoje rany, a nad całą dzielnicą unosił się mdły zapach z masarni położonej za sklepem Cyrsona. Nie częściej niż raz na godzinę po kocich łbach naszej ulicy przejeżdżał z hałasem jakiś samochód, wznosząc tumany wolno opadającego kurzu. I nagle zobaczyliśmy Weisera z Elką wychodzących tylnymi drzwiami kamienicy; szli przez rachityczny, spalony słońcem ogródek, pomiędzy rzędami pożółkłej fasoli, która tego lata nie wyrosła nawet do połowy tyczek. Szli i Weiser mówił coś do niej, a Elka się śmiała. Trąciłem w bok Szymka, żeby iść za nimi, ale Szymek wstrzymał mnie. – Poczekaj – powiedział i pobiegł do domu po francuską lornetkę, którą jego dziadek zdobył pod Verdun w czasie I wojny. Nie wiem, czy jest jeszcze dzisiaj w posiadaniu Szymka, ale pamiętam, że to była lornetka artyleryjska ze skalowaną podziałką w obu okularach, pamiętam też, że była z naszej strony przedmiotem pożądania i zazdrości i pewnie dlatego Szymek wynosił ją z domu bardzo rzadko, tylko przy wyjątkowych okazjach, jak wtedy, rok wcześniej, gdy ze strychu kamienicy oglądaliśmy pożar chińskiego masowca, który zawinął do Nowego Portu z ładunkiem bawełny. Elka i Weiser minęli tory tramwajowe obok pętli dwunastki, udając się ulicą Pilotów w stronę wiaduktu, łączącego Górny Wrzeszcz z Zaspą ponad torami kolejowymi, z którego schodziło się na przystanek. Weiser z Elką zatrzymali się na wiadukcie i patrzyli przez jakiś czas w stronę lotniska. Na razie nie potrzebowaliśmy lornetki tkwiącej w skórzanym futerale, bo ci na wiadukcie byli wyżej od nas o dwa zakręty stromej w tym miejscu drogi. Staliśmy ukryci za płotem fabryki papieru i widzieliśmy, że Weiser wyciąga coś z kieszeni i pokazuje Elce, a ona bierze to do ręki i uważnie ogląda. Cień starych drzew chronił nas skutecznie i jeśli cokolwiek tego dnia było inaczej, niż może wyłowić to z przeszłości moja pamięć, to na pewno cień wielkich klonów jest najprawdziwszy na świecie. Klony musiały rosnąć w tym miejscu już bardzo dawno i kiedy stawiano drewniane magazyny fabryczki, przylegające do ulicy Pilotów, drzew nie wycięto, tylko pozostawiono dziury w szopach. Tak więc staliśmy w cieniu drzew wyrastających wprost z dachu i Szymek zaczynał się niecierpliwić. – Co oni tam robią – pytał i już chciał siekać po lornetkę, kiedy ruszyli w stronę lotniska. Żółto-niebieska kolejka przemknęła gdzieś pod nami, a my już na wiadukcie śledziliśmy Weisera i Elkę, którzy przez dziurę w płocie przedostawali się akurat na teren lotniska.

– Zupełnie nie boją się straży – z uznaniem powiedział Szymek, wyciągając z futerału lornetkę. – A teraz zobaczymy, czego tam szukają – i przytknął do oczu ciemnobrązowe rury. Elka i Weiser zniknęli w gęstych krzakach żarnowca, których kępa przylegała do pasa startowego. Jeżeli piszę – przylegała – to ktoś może pomyśleć, że ta cholernie ważna kępa była gdzieś w połowie długości pasa albo przy jednym z jego bocznych odnóży, przeznaczonych do kołowania. Otóż nic bardziej mylącego – kępa żarnowca, w której znikli Elka i Weiser, była punktem, od którego pas startowy zaczynał się właśnie na południowym krańcu lotniska, biegnąc prostopadle do morza w kierunku północnym.

– Gdzie oni znikli! – emocjonował się Szymek. – Jasny gwint – powiedział (bo tak się wtedy mówiło). – Ja ci mówię, że oni się bawią w wizytę u doktora.

– W co? – zapytałem z niedowierzaniem.

– W wizytę u doktora – powtórzył Szymek. – On jej zdejmuje majtki i wszystko, co trzeba ogląda! Ale gdzie oni są? – Stał wsparty o żeliwną balustradę wiaduktu i obracał pokrętłami okularów, celując w kępę żarnowca.

Po naszej prawej stronie widać było jak na dłoni stary Wrzeszcz, z jego ciemnym, czerwonoceglastym kolorem i wieżami kościołów, po lewej stronie, bardzo daleko, majaczyły zarysy Oliwy, a na wprost ciągnęło się lotnisko z małym budynkiem dworca pasażerskiego, hangarami i zwisającym w bezruchu rękawem w kolorowe pasy. Dalej, tam, gdzie kończyło się lądowisko, widać było białą nitkę plaży, zatokę i statki oczekujące na redzie.

– Gdzie oni mogli zniknąć – powtarzał Szymek – przecież nie wychodzili z krzaków – i podał mi lornetkę niezdecydowanym ruchem, bo rozstawał się z nią niechętnie i zawsze na krótko. Gdy czarne kreski podziałki zamajaczyły mi w okularze na tle kępy żarnowca, poczułem się jak oficer francuskiej artylerii zabity pod Verdun. Właśnie kiedy poprawiałem ostrość, za naszymi plecami, od strony wzgórz zabuczał ciężko samolot. Krzaki żarnowca, te najbliższe betonowego pasa, poruszyły się i dopiero teraz zobaczyłem tych dwoje, jak leżeli obok siebie, trzymając się za ręce i jak niecierpliwie unosili głowy, wypatrując nadlatującego Iła. Tylko, że to nie była zabawa w lekarza i pacjenta, oni leżeli na wznak z wyciągniętymi nogami, trzymali się za ręce, a drugą każde z nich wczepiało się w korzenie żarnowca, które w tym miejscu były grube i poplątane. Samolot obniżając lot minął Bukową Górkę i zbliżał się do wysokości wiaduktu i torów kolejowych, a ja celowałem w czerwoną sukienkę Elki i jej gołe kolana, osiągając wreszcie idealną ostrość. Bo to, co zobaczyłem w kilka sekund później, kiedy ogromne i lśniące cielsko samolotu zdawało się dotykać brzuchem kępy żarnowca, widziałem w absolutnej ostrości. Maszyna jest dziesięć, może piętnaście metrów nad ziemią, a od kępy żarnowca i początku pasa dzieli ją odległość słabego rzutu kamieniem. Elka unosi kolana do góry i twarz jej wykrzywia grymas, wygląda, jakby krzyczała ze strachu, usta ma otwarte. Weiser ma również otwarte usta, ale nie wykrzywione, nie podnosi też kolan. Krzaki żarnowca jak ścięte kładą się od podmuchu, Elka, nie odrywając się od ziemi, unosi kolana jeszcze wyżej, a z nimi biodra, i widać, jak jej czerwona sukienka poderwana uderzeniem powietrznej fali odsłania czarny punkt między nogami. Ale to nie są żadne majtki, żadna tam bielizna, bo to czarne, uniesione lekko do góry, odsłonięte przez czerwoną sukienkę za sprawą huczącego samolotu jest dziwnie miękkie, falujące i tkliwe, to coś pokrywające się z punktem O podziałki artyleryjskiej w okularze francuskiej lornetki spod Verdun, to przypominające trójkąt zjawisko niknie zaraz w fałdach czerwonej sukienki, która opada na biodra i kolana Elki, skoro tylko wielki Ił dotknie kołami betonowej nawierzchni pasa, dziesięć albo piętnaście metrów za nimi. I już jest właściwie po wszystkim, bo oboje wstają i prędko biegną w kierunku płotu, żeby uniknąć pogoni strażnika uzbrojonego w strzelbę. Szymek wyrywa mi lornetkę i przykładając do oczu krzyczy: – Widzisz, bawili się jednak w lekarza, spłoszył ich samolot – ale ja wiedziałem już wtedy, że to nie było to, czego pragnąłby Szymek. Przez cały czas, kiedy samolot nadlatywał, ręka Weisera spoczywała w tym samym miejscu i to nie ona podniosła czerwoną sukienkę Elki. Tak, wiedziałem już wtedy, że Elka za pośrednictwem Weisera pozwala samolotom na dziwne i ekscytujące zabawy. I nie wiem, co zdziwiło mnie bardziej – czy to, że srebrzysty Ił 14 podnosił czerwoną sukienkę Elki, czy też to, że pomiędzy jej nogami było to czarne, trójkątne zjawisko, takie samo jak u mojej matki albo starszej siostry Piotra, o czym trudno było nie wiedzieć, jeśli kamienica nasza miała po jednej łazience na piętro.

Popołudniem upał zelżał trochę, a przez otwarte okna mieszkań dobiegały odgłosy domowych awantur. Wracali ostatni niedopici, którzy w drodze powrotnej zahaczyli jeszcze o bar „Liliput", położony naprzeciwko ewangelickiej kaplicy, w której miało być urządzone nowe kino. Gmina ewangelicka w naszej części miasta miała wprawdzie czynnych wyznawców, ale ich liczba topniała z roku na rok do tego stopnia, że nie mogli utrzymać swojej świątyni. Przeważnie byli to starzy gdańszczanie, nazywani przez ludność napływową Niemcami, co nie zawsze pokrywało się z prawdą. Pani Korotkowa krzyczała na swojego męża – ty łachudro, ty draniu skończony, z radia dobiegały dźwięki skocznego oberka, a wszyscy chłopcy wiedzieli już od Szymka, że Weiser chodzi z Elką na lotnisko, żeby ją macać, chociaż nie wszyscy zapewne umieliby określić, co oznacza to słowo. I kiedy Elka szła przez podwórko, któryś z nich zawołał, żeby się dała pomacać także nam, a nie tylko temu Żydkowi z pierwszego piętra. Elka podeszła do ławki, na której siedzieliśmy i jej oczy ciskały błyskawice.

– Jesteście głupi – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Głupi smarkacze i śmierdzące gnojki, wy, wy, umiecie tylko kopać piłkę i wybijać sobie zęby, nic więcej!

– Bo co – zabrzmiało zaczepnie.

– Bo nic – odparowała. – On potrafi wszystko, rozumiecie szczeniaki głupie? Wszystko, co zechce, może zrobić. Jego nawet zwierzęta słuchają!

– Ehe hę – wyśmiał ją Szymek. – To może on potrafi zatrzymać rozpędzony samochód albo samolot w powietrzu?

Ta ostatnia uwaga zabolała Elkę najbardziej, bo przyskoczyła do Szymka z pazurami i mielibyśmy nową bójkę, mielibyśmy, gdyby nie głos z pierwszego piętra. Przez otwarte okno całą scenę obserwował Weiser i gdy paznokcie Elki miały się już zatopić w twarzy i we włosach Szymka, usłyszeliśmy nagle: – Dobrze, powiedz im, żeby jutro przyszli do zoo o dziesiątej obok głównego wejścia. – Weiser zwrócił się do niej, pamiętam doskonale to – powiedz im, choć miał nas wszystkich jak na dłoni i równie dobrze mógł powiedzieć po prostu – bądźcie jutro przy wejściu do zoo o dziesiątej. Ale on wołał zwrócić się do niej i tak było także później, kiedy zapraszał nas na swoje spektakle w dolince za strzelnicą.

– Słyszeliście – powtórzyła Elka – macie być o dziesiątej przed bramą zoo, to zobaczycie – ale nie powiedziała, co zobaczymy, tylko poszła dalej, a my słuchaliśmy teraz, jak pan Korotek bije swoją żonę pasem zdjętym ze spodni i jak ona wzywa pomocy wszystkich świętych, słabo widać i bez prawdziwej wiary, bo przez otwarte okno co rusz dobiegały nas sążniste plaśnięcia i rozpaczliwe jęki. Wieczorem starzy ludzie wylegli na ławki i spoglądali w niebo, szukając zapowiadanej komety, a my graliśmy w piłkę na zeschłej trawie obok pruskich koszar. Piotr, który tego dnia był w Jelitkowie, donosił, że zupa rybna nabrała teraz fioletowego koloru i cuchnie jeszcze mocniej niż przedtem, a wstępu na plażę bronią wielkie tablice z podpisami władz wszystkich trzech miast położonych nad zatoką.

– Koniec, raz wreszcie należy z tym skończyć. Dlaczego ci chłopcy nie byli na żadnym obozie, na kolonii, hufcu pracy, dlaczego nikt nie pomyślał, żeby zająć ich czas, żeby nie pałętali się po wertepach, gdzie ciągle znajdują niewypały i amunicję. Pan za to w części jest również odpowiedzialny – głos prokuratora brzmiał teraz wysokim tembrem, a dyrektor nie poluźniał już krawata, bo był całkiem rozwiązany. – Dlaczego chłopcy nie wyjechali na wakacje, przecież pan wie – kontynuował prokurator – równie dobrze jak ja, że w tych środowiskach (akcent był na tych) rodzice z braku czasu i umiejętności pedagogicznych tracą wpływ na dorastające dzieci, i tu w tym miejscu jest wasza rola, szkoły, kolektywu, zresztą, czy ja mam was uczyć? Tylko w ubiegłym roku mieliśmy w całej Polsce kilkanaście podobnych wypadków i jestem przekonany, że do wielu z nich nie doszłoby w ogóle, gdyby istniał odpowiedni dozór również (akcent na również) w czasie wakacji!

Słuchaliśmy słów prokuratora, a potem tego, co mówił dyrektor i M-ski z zapartym tchem. Nie wszystko przez uchylone drzwi gabinetu docierało, ma się rozumieć, dokładnie, ale i tak mogliśmy się zorientować, że oni wciąż są na fałszywym tropie. Bo M-ski, dyrektor, mężczyzna w mundurze i prokurator, który zjawił się w sekretariacie szkoły o godzinie siódmej, wszyscy oni myśleli, że Weiser i Elka polecieli prosto do nieba w setkach albo tysiącach kawałeczków po wybuchu w dolince za strzelnicą. Myśleli, że to był niewypał. Jedno tylko nie mogło im się zgodzić – w czasie poszukiwań nie znaleziono żadnego strzępka ubrania ani ciała i dlatego wściekali się na nas, krzyczeli i grozili, jakby to była nasza wina. Nie wierzyli, że tam, w dolince widzieliśmy ich odchodzących pod górę. Nie podejrzewali, że nasze ostatnie spotkanie odbyło się rzeczywiście następnego dnia pod Strzyżą, obok zerwanego mostu, gdzie Brzeczka przepływa pod kolejowym nasypem wąskim tunelem. Gubili się w naszych zeznaniach sądząc, że ze strachu ukryliśmy gdzieś strzępy ciał, a teraz kłamiemy, plącząc się w wyjaśnieniach. Nie przyszło im nawet do głowy, że gdyby tak było w istocie, to przecież powiedzielibyśmy w końcu, gdzie zakopany został strzęp koszuli Weisera albo skrawek czerwonej sukienki Elki.

– Niemcy zostawili po sobie niejeden zakopany arsenał – mówił znów prokurator – i to jest najtragiczniejsze żniwo wojny (akcent na najtragiczniejsze) w dzisiejszych czasach! Tymczasem ani jedna lekcja nie była poświęcona w waszej szkole temu zagadnieniu (akcent na waszej). Powiedzcie dyrektorze, co zrobiliście, żeby przestrzec młodzież przed niebezpieczeństwem tego rodzaju? Wiecie już, ile tego było w cegielni? Mamy dokładne dane – starczyłoby na wysadzenie w powietrze nie tylko tego budynku, ale i wszystkich okolicznych domów.

Dyrektor tłumaczył coś zawile, a później M-ski opowiadał o rosnącej niechęci do masowych organizacji, upadku ducha czujności i tak dalej, aż skończył na polityce Watykanu i nieprzejednanej postawie kleru, z którym on sam miewa – i owszem – zatargi. I opowiedział prokuratorowi o naszym spotkaniu przy brętowskim cmentarzu na dowód, że mówi prawdę.

– Mnie interesują fakty – nie dał się zbyć prokurator – a nie ogólniki. Ja chcę mieć dokładny opis sytuacji tamtego krytycznego dnia. Wy, sierżancie (zwrócił się pewnie do tego w mundurze), do raportu załączycie szkic sytuacyjny i chyba nie muszę was instruować, jak się to robi. Pracujcie, jak chcecie, do poniedziałku rano raport ma być gotowy, bez żadnych niedomówień i niejasności! A swoją drogą – dodał na zakończenie – jeszcze rok temu ci chłopcy (to było o nas) siedzieliby na Okopowej jako grupa dywersyjna nawet Matka Boska by im nie pomogła! Tak, tak – dodał, wychodząc z gabinetu. -Zmieniają się czasy i obyczaje – i przeszedł przez sekretariat, pozostawiając za sobą mocny zapach słodkawej wody kolońskiej.

– No to mamy zagwozdkę – w chwilę później powiedział M-ski (i pewnie pokazał swoim paluchem papiery, którymi zarzucone było biurko dyrektora) – bo tu w tych zeznaniach nic się ze sobą nie zgadza i nie trzyma kupy!

– Oni (to znów o nas) wszyscy bezczelnie kłamią – dodał sierżant – boją się, ale kłamią.

– Kłamią, bo się boją – nie zauważył pan, sierżancie? – podjął kwestię dyrektor i tak przez dłuższą chwilę odbijali słowną piłeczkę, a ja zastanawiałem się w tym czasie, dlaczego stary dziadek Weisera, który był krawcem i bardzo rzadko wychodził z domu, umarł, kiedy rozpoczęły się poszukiwania. Pukano do jego drzwi i nikt nie otwierał, więc je wyważono i okazało się, że pan Weiser umarł na atak serca. Podobno znaleźli go siedzącego na krześle, z głową opartą na starej maszynie do szycia marki Singer, nad nie wykończoną robotą. Była to, jak dowiedziałem się już dużo później, kamizelka od garnituru, zamówionego przez wdowę po kapitanie, dlaczego akurat przez wdowę, tego nie wiem. Pana Weisera przypomniałem sobie z odrobiną lęku; jego śmierć, tak nagła, nie mogła być przypadkowa, teraz rozumiałem to jasno. Bo przecież milczący zawsze dziadek Weisera był jedyną osobą, której moglibyśmy powiedzieć, w jaki sposób Elka i Weiser odeszli od nas tamtego słonecznego dnia i jak to się stało, że nie mogliśmy sami zrozumieć tego do końca.

Bo żeby zrozumieć do końca, trzeba było zrobić mniej więcej to, co robię teraz w dwadzieścia kilka lat później. Trzeba było przypomnieć sobie wszystkie ważne szczegóły, uporządkować je i obejrzeć razem, tak jak ogląda się muchę zastygłą przed milionami lat w bryłce złotego bursztynu. Ale wtedy nikt nie był na to przygotowany, ani Szymek, ani Piotr, ani ja sam. Nikt z nas nie połączyłby wtedy zupy rybnej z obłokiem kadzidlanego dymu wypuszczonego przez proboszcza Dudaka w Boże Ciało, kiedy śpiewaliśmy „Bądźże pozdrowiona, Hosty-jo ży-wa", nikt nie pomyślałby nawet, że susza tego roku nie była taką sobie zwykłą suszą i nikt nie przypuszczał, że wybuchy Weisera przygotowywane w dolince za strzelnicą miały jakiś związek z tym, co robił w piwnicy nieczynnej cegielni albo z lśniącym kadłubem Iła 14, który podnosił czerwoną sukienkę Elki i całe jej ciało w krzakach żarnowca. Zresztą, nawet gdybyśmy opowiedzieli dokładnie to, co widzieliśmy ostatniego dnia nad Strzyżą za zerwanym mostem, ani M-ski, ani dyrektor, ani ten w mundurze, ani nikt inny na całym świecie nie potraktowałby tego poważnie. – To niemożliwe – mówiliby, przecierając okulary, siorbiąc kawę i strzępiąc mankiety od koszuli. – To niemożliwe – powiedzieliby – znów kłamiecie, niegrzeczni chłopcy. – I znów przesłuchania krążyłyby jak wcześniej wokół ostatniego wybuchu, na którym – ich zdaniem – wszystko się skończyło. Byliśmy także związani obietnicą, a właściwie przysięgą, dana Weiserowi. Ale postanowiłem niczego nie uprzedzać, więc na razie siedziałem w sekretariacie pomiędzy Szymkiem i Piotrem, noga łupała mnie okrutnie, a przez uchylone okno ulatywały resztki wykwintnego bukietu wody kolońskiej pana prokuratora, który opuścił szkołę punktualnie o godzinie wpół do ósmej. – Wojtal – zabrzmiało w drzwiach gabinetu nazwisko Piotra – teraz ty – i Piotr wszedł do środka razem z ostatnim uderzeniem zegarowego gongu.

Dlaczego prokurator użył słowa – Okopowej? Bo powiedział, że jeszcze rok temu siedzielibyśmy tam wszyscy trzej jako grupa dywersyjna. Dzisiaj wiem bardzo dobrze, dlaczego tak powiedział, ale wtedy, gdy Piotr zniknął za drzwiami gabinetu i rozpoczęła się druga, a właściwie trzecia kolejka przesłuchania, słowo użyte przez prokuratora nie dawało mi spokoju. Przypomniałem sobie, jak pewnego popołudnia, dwa lata wcześniej, przed naszym domem zatrzymał się zgniłozielony samochód i jak z tego samochodu wysiedli dwaj panowie w płaszczach, po czym udali się do mieszkania pani Korotkowej i wyprowadzili stamtąd jej męża, pana Korotka, pijanego w sztok, choć to nie był wcale dzień wypłaty. Dorośli mówili wtedy szeptem i po kątach, że pana Korotka wzięli na Okopową, bo ktoś doniósł, że słucha Londynu. I pan Korotek wrócił, ale dopiero po trzech tygodniach z okiem jak soczysta śliwka, a kiedy przyszedł sądny dzień następnej wypłaty, stanął na środku podwórka i zdjął koszulę, pokazując każdemu, kto chciał swoje plecy, które wyglądały jak pasiasta zebra żółto-czerwonego koloru. Wykrzykiwał przy tym straszne przekleństwa na swoją dolę i użalał się nad całym światem, którym rządzą kurwy, złodzieje i łajdacy. Stałem wtedy w bramie i widziałem, jak kobiety zamykają przezornie okna, żeby nie słuchać okropnych wyrazów, a pan Korotek, zanim jego żona zbiegła na dół i wtaszczyła go do mieszkania,, unosił rękę do góry i groził Panu Bogu za to, że on z wysokości patrzy na to wszystko i nic nie robi, tylko siedzi w swoim gabinecie z założonymi rękami, zupełnie jakby był dyrektorem, a nie robotnikiem. I kiedy Piotr zniknął za drzwiami gabinetu, a my z Szymkiem słuchaliśmy leniwego tykania zegara, przestraszyłem się widoku tych pleców i ulicy Okopowej, bo pomyślałem wtedy, że najstraszniejsze wyciskanie słonia ani skubanie gęsi, ani grzanie łapki, ani żadne inne tortury M-skiego nie dorównują plecom pana Korotka, fantastycznie kolorowym, z wyżłobionymi kanalikami, jak drzewo żywicowanej sosny.

Na dworze coraz szybciej zapadał zmierzch, gdy woźny wezwany przez dyrektora, wszedł do gabinetu, pozostawiając uchylone drzwi. Szeptem zwróciłem się cło Szymka z propozycją zmiany zeznań – cóż by w końcu szkodziło Weiserowi albo Elce, gdybyśmy opowiedzieli, co wydarzyło się nad Strzyżą następnego dnia po wybuchu w dolince? Jeśli są gdzieś w okolicy i tak ich nie znajdą, spokojna głowa, a jeśli są gdzieś zupełnie indziej, tym bardziej im nie zaszkodzimy. Ale Szymek był twardy. Zawsze, przez całą szkołę był twardy, a w śledztwie postanowił być jeszcze twardszy. Zacisnął zęby, widziałem to dokładnie i pokręcił głową przeczącym ruchem. Takim samym ruchem odpowiadał mi, gdy odwiedziłem go w dalekim mieście i wypytywałem jeszcze raz o tamte wakacje, kiedy zupa rybna zaległa w zatoce, a Weiser i Elka chodzili razem na lotnisko. Nie pragnął wracać do lat szkolnych i w niczym nie chciał mi pomóc, nie pamiętał albo nie chciał pamiętać szarego obłoku ze złotej kadzielnicy proboszcza Dudaka, a na temat Weisera powiedział kilka banalnych i płaskich zdań. To była jego nowa, porosła twardość, o którą zresztą nie mam żalu, bo Szymek jako jedyny z nas doszedł do czegoś w życiu. Tymczasem woźny wyszedł z gabinetu, trzymając porcelanowy dzbanek do zaparzania kawy i kazał mi pobiec do ubikacji po wodę. Szedłem więc pustym korytarzem i pomyślałem, że nie ma nic smutniejszego niż opustoszały szkolny korytarz wiodący nie wiadomo dokąd, melancholijnie pusty i jakby zupełnie nie ten sam, co sprzed kilku godzin, kiedy hałasowały tu setki mikrusów i starszych uczniów. Żałowałem, że nie mam ze sobą trucizny o piorunującym działaniu.

Ale naplułem w dzbanek, mając przed oczami wyłupiaste spojrzenie M-skiego i białą piankę zamieszałem palcem, tak, żeby się rozpuściła. Kiedy wróciłem do sekretariatu, Szymek był już w gabinecie, a Piotr siedział na składanym krześle tak jak wcześniej po mojej lewej stronie. Woźny przyniósł ze stróżówki elektryczną maszynkę i zaczął grzać wodę tutaj, żeby nie tracić nas z oczu. Woda syczała leniwie, cicho tykał zegar, zrobiło się sennie i ciepło.

Następnego dnia Weiser umówił się z nami przed główną bramą oliwskiego zoo. O ile było to zaplanowane, a o ile wynikło z sytuacji, kiedy zaczepiona Elka o mały włos nie przeorała twarzy Szymka pazurami? Nie mam żadnej pewności. A zresztą – co to za słowo – umówił? On po prostu nam to spotkanie wyznaczył jak suweren wasalom, ustami herolda. Wtedy, rzecz jasna, nie odczułem tego, ale już w sekretariacie na składanym krześle, kiedy szumiała woda na "kawę i tykał ścienny zegar, wtedy już miałem niejasne przeczucie, że Weiser był od tej chwili naszym suwerenem i nic tego zmienić nie mogło. Teraz widzę, że pierwszy rozdział nie napisanej książki o nim winien zaczynać się od słów „dobrze, powiedz im, żeby jutro przyszli do zoo o dziesiątej obok głównego wejścia", które Weiser wypowiedział z okna na pierwszym piętrze, skąd dolatywał nas znajomy turkot maszyny do szycia. O tym jednak mówiłem już i jeśli powtarzam niektóre rzeczy i nie wymazuję ich jak w szkolnym "wypracowaniu, to dlatego, że to co robię, nie jest pisaniem książki. Być może razem z Elką, Szymkiem i Piotrem moglibyśmy taką książkę napisać, ale – co zresztą powiedziano – Szymek woli niczego nie pamiętać, Elka nie odpisuje na listy nawet po mojej wizycie w Niemczech, a Piotr zginął na ulicy w grudniu siedemdziesiątego roku i leży w piątej alejce cmentarza na Srebrzysku.

Na lekcjach przyrody M-ski wiele razy podkreślał, że takiego ogrodu zoologicznego jak w Oliwie nie powstydziłoby się żadne europejskie miasto. Nie wiem, co M-ski miał na myśli. Czy to, że my nie mieszkamy

niektórzy – to była to wielka lipa i zawracanie głowy. Ale Weiser badał naszą cierpliwość, postał tu jeszcze przez moment, a następnie ruszył w kierunku klatek z drapieżnikami. Te klatki nawet dzisiaj, kiedy to piszę, muszą mieć odmienny zapach niż pomieszczenia innych zwierząt, różny od małp, różny od wybiegu słonia, wszystkich rogacizn i nierogacizn, bo taki właśnie miały wtedy i takim pamiętam go do dziś – słodkawy, mdły, unoszący się- wąskimi pasemkami w lepkim powietrzu lipca, odpychający zapach zapleśniałych legowisk lwów afrykańskich, tygrysa bengalskiego i czarnej pantery, która leżała na zeschniętym i łysym, konarze.