40456.fb2 Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Weiser zatrzymał się przed jej klatką. Elka położyła palec na ustach i kazała nam stanąć nieco z tyłu, żeby mu nie przeszkadzać. Weiser odwrócony do nas plecami tkwił w bezruchu kilka dobrych minut, zanim spod klatki nie odeszli inni ludzie i wtedy zobaczyliśmy, że pantera drzemiąca do tej pory w swojej południowej sjeście powoli podnosi głowę. Wargi jej, z długimi igłami wąsów, wydęły się lekko i wyglądało to tak, jakby pantera czknęła, ale to był dopiero początek. Wargi unosiły się drgając coraz wyżej i pod czarnym aksamitem widać teraz było rzędy białych kłów. Usłyszeliśmy pierwszy szmer, który zaraz potem przeszedł w głęboki, dobywający się gdzieś z głębi pomruk. Pantera powoli, miękkim ruchem spłynęła z konara i ze zjeżoną sierścią zbliżała się do krat, jej ogon drgnął nieznacznie, po czym coraz mocniej, rytmiczniej, jak wahadło zegara bił o lśniące boki. I teraz zwierzę, dotykając pyskiem żelaznych prętów, stało naprzeciw Weisera, a to, co wcześniej było warkotem, przeszło nagle w gardłowe bulgotanie, w którym marszowy werbel mieszał się z hukiem wezbranej rzeki, a jesienna wichura z głosem dzwonów rezurekcyjnych. Pantera szalała przy kracie, biła łapą w cementową podłogę, opuszczała, to znów wznosiła pysk, a wreszcie podnosiła swoje cielsko jak pionową belkę, wspierając się przednimi łapami o pręty i widzieliśmy, jak wysuwały się grube i zakrzywione pazury. Lecz to nie było wszystko. Weiser przesadził barierkę oddzielającą go od klatki i stanął teraz tak blisko jej żelaznych prętów, że mógłby pochyliwszy się zaledwie o krok, dotknąć czołem pazurów kota. Pantera znieruchomiała. I nagle gardłowe bulgotanie przeszło w głęboki warkot, a warkot w cichy jak na początku pomruk i zwierzę, nadal ze zjeżoną sierścią i ogonem bijącym w boki, pełzło do tyłu, ze wzrokiem utkwionym w Weisera. To było niezwykłe. Pantera czołgała się w głąb klatki, bardzo wolno, brzuchem szorując po betonowej posadzce, a jej skośne t przymrużone oczy, lśniące jak nieruchome lusterka, wpatrzone były w Weisera. Gdy jej ogon wyczuł tylną ścianę wybiegu, siadła skulona w kącie i wreszcie opuściła oczy, drżąc na całym ciele. Każdy muskuł pod napiętą skórą dygotał teraz jak z zimna i wielki kot przypominał ratlerka pani Korotkowej, który uciekał w kąt podwórka na tupnięcie nogą. Staliśmy w milczeniu, kiedy Weiser podszedł do nas i kiedy Elka podała mu chustkę, a on wycierał krople potu z czoła jak po ciężkiej pracy. Ale to nie był koniec naszego dnia spędzonego z Weiserem, podobnie, jak nie jest to koniec historii tamtego lata, kiedy zupa rybna warzyła się w wodach zatoki, a ludzie modlili się po kościołach o odwrócenie suszy i deszcz.

Bo Weiser pokazał nam inną drogę do domu niż ta, którą przybyliśmy do oliwskiego zoo. Nie było tramwajowej pętli ani rozklekotanego tramwaju linii numer dwa, który, kursując wtedy pomiędzy Targiem Węgłowym a Oliwą, przejeżdżał obok zajezdni, naszej szkoły i kamienicy. Była za to droga Doliną Radości w górę, obok nieczynnej kuźni cystersów nad dopływem Oliwskiego Potoku, były trawy wysokie do kolan na płaskowyżu, skąd jak z Bukowej Górki widać było morze, były głębokie jary i rozpadliny w cieniu bukowych liści, i był wąski, piaszczysty trakt przez sosnowy starodrzew, który miejscami mieszał się z brzozowymi zagajnikami i leszczynową gęstwiną. Teraz brzmi to jak liryczne kwękanie po utraconym raju, ale kiedy Weiser pokazał nam miejsce obok źródła, w którym Fryderyk Wielki odpoczywał na polowaniu, albo kiedy, na prześwietlonej słońcem polanie zatupotały wypłoszone sarny lub kiedy zbieraliśmy pełnymi garściami słodkie maliny, wtedy był to dla nas raj odnaleziony, daleki od miasta i powabnie wciągający, jak mroczny chłód katedry w Upalny dzień. Weiser szedł przodem i mówił niby do Elki, ale właściwie do nas – o, tutaj zimą przychodzą dziki, albo – o, tędy się idzie do Matemblewa, lub – o, a tam jest największe mrowisko czerwonych mrówek z czaszką zająca. Ze szczególnym upodobaniem pokazywał miejsca, gdzie las przecinały linie okopów z ostatniej wojny i w podobnym stylu wyjaśniał – o, to jest lej od pocisku moździerza, albo – o, tu jest wykop dla samochodu, czego słuchaliśmy z zapartym tchem. Aż wreszcie wyprowadził nas przez dolinkę za strzelnicą na skraj moreny, skąd ujrzeliśmy wieżyczkę ceglanego kościoła w Brętowie i dobrze znajome zarysy cmentarza. I chociaż tę samą drogę przemierzałem już później w obie strony sam lub w towarzystwie, latem piechotą albo na rowerze, zimą na nartach, i chociaż nazwałem tę drogę – liczącą sześć i pół kilometra drogą Weisera, nigdy, nawet teraz, kiedy jest ona tylko niebieskim szlakiem parku krajobrazowego opisanym w przewodniku, nigdy wiec nie mogłem sobie przypomnieć, czy Weiser prowadząc nas z powrotem do domu, wszystko to pokazywał ręką, czy też trzymał w dłoni sękaty kij, którym podpierać się mógł jak laską. Bo przecież wracaliśmy do domu i on prowadził nas jakbyśmy byli od tego dnia jego ludem.

A pod wieczór siedzieliśmy na ławce pod kasztanem i Piotr zastanawiał się, co by było, gdyby czarna pantera nie była oddzielona od Weisera żelaznymi kratami. – Byłoby jak w cyrku – twierdził Szymek, tam dzikie zwierzęta też słuchają człowieka, a nawet dotykają go i jedzą z ręki. Ale ja powiedziałem, że Weiser nie jest przecież treserem, nie ma długich, lśniących butów ani bicza, ani białej koszuli z muszką, no i nie ćwiczy czarnej pantery codziennie. To trzeba wyjaśnić, co do tego zgodziliśmy się, bez sprzeciwów i wpadliśmy na pomysł, żeby jeszcze raz wypróbować Weisera, może na innym zwierzęciu i niekoniecznie w zoo. Nie wiedzieliśmy tylko, że przez następne dni Weiser będzie znów chodził swoimi drogami, a nasze wątpliwości są zupełnie nieistotne dla kogoś takiego jak on. Z bramy wyszła matka Elki i zatrzymała się na chwilę. – Co tak siedzicie chłopcy – mówiła z wyrzutem w głosie. – Poszlibyście lepiej do kościoła, dzisiaj proboszcz odprawia nabożeństwo, co? – Zanim jednak odeszła brukowaną kocimi łbami ulicą w stronę kościoła Ojców Zmartwychwstańców, powiedziała nam jeszcze, że wczoraj widziano nad zatoką ogromną kometę i nic dobrego czekać nas nie może.

Tymczasem woźny zaparzył kawę i wniósł dzbanek do gabinetu dyrektora. Zadzwonił telefon i kiedy usłyszałem zmęczony głos M-skiego, który podniósł słuchawkę, znieruchomiałem. – Tak, panie Heller – mówił M-ski. – Pana syn jest tutaj z nami, zaraz, oddaję słuchawkę towarzyszowi dyrektorowi - i dalej mówił już dyrektor, a właściwie nie mówił, tylko odpowiadał na pytania mojego ojca. -Ależ nie – wyjaśniał uprzejmym głosem – pański syn nie jest o nic oskarżony, to tylko przesłuchanie przez naszą komisję, działamy w oparciu o polecenie prokuratora, nie, nie, my nie oskarżamy pana syna o spowodowanie wypadku, śledztwo jednoznacznie wskazuje na tego Weisera, my musimy tylko wyjaśnić wszelkie okoliczności tragedii, niech pan to zrozumie, wszelkie okoliczności! -Ale ojciec widocznie nie dawał za wygraną, bo dyrektor mówił dalej jeszcze głośniej niż przed chwilą: – Dlaczego pan się denerwuje, nie widzę powodów do składania skarg, gdziekolwiek. To nie jest bezprawne przetrzymanie. Niech pan się lepiej zastanowi, panie Heller, dlaczego on chodził tam bez niczyjej wiedzy, w końcu pańskiemu dziecku groziło poważne niebezpieczeństwo, a pan jako ojciec nie zrobił nic, żeby… – I tu dyrektor przerwał na dłuższą chwilę, a ja domyśliłem się, że to był jeden z cholerycznych wybuchów mojego ojca, który zazwyczaj spokojny, jeśli już wpadał w gniew, to nie liczył się z niczym i z nikim. Żałowałem nawet, że nie ma go tu z nami, bo zobaczyłem nagle M-skiego wylatującego przez okno, dyrektora wiszącego na swoim krawacie u sufitu, a tego w mundurze rozpłaszczonego na drzwiach gabinetu i jakoś dziwnie dobrze zrobiło mi się wokół serca, gdy pomyślałem o tym wszystkim. A ojciec jeszcze nie skończył, bo dyrektor chrząkał tylko do słuchawki i wiercił się pewnie na swoim fotelu i drugą wolną ręką poprawiał chyba węzeł swojego krawata, gdy wreszcie przerwał ostro: – Nie, to wykluczone, szkoła jest zamknięta aż do zakończenia przez nas pracy – i powiedział jeszcze (pamiętam to dobrze) – żegnam, panie Heller. Zupełnie jak na filmie albo w książce – żegnam, panie Heller i słuchawka klapnęła na widełki.

Na dworze było już ciemno, przy ulicy rozbłysły latarnie. Ich blask wpadał do sekretariatu i zanim woźny przekręcił wyłącznik, siedzieliśmy w żółtobladym snopie światła jak dewotki w kościele po dawno skończonym nabożeństwie, A ja zastanawiałem się, dlaczego Weiser nie miał rodziców i mieszkał tylko ze swoim dziadkiem. Nigdy, ani wtedy, ani później, nie dowiedziałem się, kim był jego ojciec lub matka. Być może człowiek, który mieszkał pod jedenastką i zajmował się krawiectwem był tylko jego przyszywanym dziadkiem, nawet niekoniecznie kimś z rodziny. Tylko że nikt nie mógł tego wyjaśnić, ani wtedy, ani później, kiedy po latach nie bez podstępu udało mi się przejrzeć szkolne papiery Weisera i kiedy dotarłem również do odpowiednich dokumentów w archiwum Urzędu Miejskiego. Stare dzienniki lekcyjne były już wówczas skasowane, ale pozostały arkusze ocen, gdzie wyblakłym atramentem zapisano – nazwisko: Weiser; imię: Dawid; ur.: 10.09.1945. Rubryka miejsca urodzenia podzielona na dwie części, wojewódzką i powiatową, była nie wypełniona i tylko na dole ktoś dopisał kopiowym ołówkiem – Brody, a w nawiasie widniało jeszcze – ZSRR, W rubrykach – ojciec – matka – ta sama ręka postawiła najpierw atramentem poziome kreski, a później musiała dopisać, też kopiowym ołówkiem – sierota. I dalej tym samym charakterem pisma naniesiono informację – opiekun prawny: A. Weiser, zamieszkały – i tu podany był nasz adres, to znaczy adres naszej kamienicy z numerem mieszkania Weisera. Dzisiaj, kiedy to wszystko wyławiam z pamięci jak okruszyny bursztynu w brudnej wodzie zatoki, rodzice Weisera wyłaniają się w kształcie dwóch poziomych kresek postawionych atramentem w arkuszu ocen. Bo dział ewidencji ludności Urzędu Miejskiego nie ma na ten temat więcej do powiedzenia. W okienku, które przypomina kasę obskurnego dworca, ręka urzędniczki położyła małą karteczkę, z której dowiedziałem się rzeczy następujących; Abraham Weiser narodowości żydowskiej obywatelstwa polskiego, urodzony w Krzyworówni (ZSRR) w roku 1879 przybył do Gdańska w roku 1946 jako repatriant. W tym roku brak jakiejkolwiek adnotacji o dzieciach, które towarzyszyłyby mu w tej podróży. Dopiero w roku czterdziestym ósmym, a więc w dwa latach później, Abraham Weiser zgłosił, że pod jego opieką znajduje się chłopiec, narodowości polskiej obywatelstwa polskiego, urodzony w Brodach 10.09.1945. Adnotacji o rodzicach chłopca brak, nie ma też żadnych kopii aktu urodzenia dziecka. Abraham Weiser utrzymywał, że dziecko jest jego wnukiem, lecz w rubrykach – rodzice – nie zapisano jakichkolwiek danych o matce lub ojcu chłopca. Dlaczego tak się stało – nikt nie jest w stanie wyjaśnić. Podobnie, jak nie wyjaśniono do tej pory przyczyn zaginięcia dwunastoletniego Dawida Weisera, który prawdopodobnie zginął w lesie brętowskim w sierpniu 1957 roku rozerwany niewypałem. Co do zgonu Abrahama Weisera nie ma żadnych wątpliwości, poświadcza to akt wystawiony przez lekarza szpitala wojewódzkiego, który miał wówczas dyżur – Czy chce pan numer tego aktu – zapytała urzędniczka, widząc jak stoję nadal przy okienku i jak mijają mnie w ciemnym i ponurym korytarzu milczący ludzie, ale ja nie miałem już pytań, a przynajmniej nie do niej ani do nikogo z tych ludzi, którzy nosili w rękach kartki, formularze, podania, odpisy, wyciągi, kopie, nakazy, wezwania, świadectwa i całą makulaturę, w jaką obrasta życie, nawet po śmierci. Nie miałem już żadnych pytań, a raczej miałem wciąż to samo pytanie, kim w końcu był Weiser, bo jeśli nie wnukiem Abrahama Weisera, jeśli nie był jego wnukiem, to dlaczego nosił to samo nazwisko i czy to było jego prawdziwe nazwisko, a także czemu pan Abraham Weiser zgłaszając w dziale ewidencji ludności chłopca i uznając go za swojego wnuka, nie podał, kim byli jego rodzice. Bo przecież, jeśli to był jego wnuk prawdziwy, kość z kości, krew z krwi, to ojciec Dawida musiał być synem Abrahama Weisera lub jego zięciem, matka Dawida była córką Abrahama Weisera lub jego synową, więc musiał przecież znać imiona córki i zięcia lub syna i synowej i nawet, jeśli przykryła ich warstwa piachu lub zmarli od mrozu albo na tyfus, to on musiał wiedzieć, tylko nie chciał tego podać albo chciał podać, ale nie wiedział nic lub niewiele. Tylko, że wtedy Dawid Weiser nie byłby wcale Dawidem, nie byłby jego wnukiem, nie byłby Żydem i nie urodził się w Brodach i nawet niekoniecznie w roku czterdziestym piątym. Tak, wtedy po wojnie, kiedy tysiące ludzi zmierzało ze wschodu na zachód, z południa na północ i z zachodu na wschód, wtedy ginęły papiery i można było podać różne rzeczy, bo nie wszystko można było sprawdzić. Zaginięcia i cudowne odnalezienia były, zdaje się, chlebem codziennym ówczesnych urzędników działu ewidencji ludności i pan Abraham Weiser mógł z powodzeniem twierdzić, że chłopiec jest jego wnukiem, że nazywa się Dawid i nosi to samo nazwisko, co on, tyle tylko, że jest narodowości polskiej, ale to może dlatego, że tamten naród przestał już zupełnie istnieć. Po prostu, kiedy pan Abraham Weiser wypełniał formularz, jego naród zniknął z Europy i dlatego wpisał lub wpisać kazał chłopcu narodowość polską, bo przecież obywatelstwo to jest rzecz drugorzędna w epokach jak ta, którą przeżył gdzieś na południowym wschodzie wśród Ukraińców, Niemców, Rosjan, Polaków, Żydów, Ormian i kogo tam jeszcze – myślałem, wychodząc z ciemnego gmachu urzędu i zobaczyłem raz jeszcze dwie poziome kreski w arkuszu ocen Weisera, te dwie linie pociągnięte jaśniejącym z roku na rok atramentem. I teraz, kiedy to piszę, też je widzę, choć może atrament wyblakł już zupełnie i rubryka – ojciec, matka – wygląda tak, jakby tam nigdy nic nie było napisane.

Wszystko zamiast rozjaśniał się, jest jeszcze bardziej skomplikowane, ale w sekretariacie naszej szkoły, po telefonie mojego ojca, który dostał ataku furii i zwymyślał dyrektora i wszystkie szkoły na świecie, wtedy, przypuszczałem, że nagła śmierć pana Weisera, ten gwałtowny atak serca, był dziełem samego Weisera. Skoro potrafił okiełznać dzikie zwierzę i jeśli robił w nieczynnej cegielni coś, od czego włosy stawały nam na głowie, o czym dalej zresztą napiszę, więc jeśli Weiser mógł robić takie rzeczy, to dlaczego nie miałby przyspieszyć nagle rytmu serca swojego dziadka – pomyślałem. Czemu nie miałby uwolnić go od maszyny do szycia, igieł, kredy, szablonów, podpinek i guzików, nad którymi ślęczał przygarbiony całymi dniami, dlaczego nie miałby tego zrobić, żeby już nikt nie zapytał go o cokolwiek. Weiser usunął świadka i dziś muszę przyznać, że kiedy Piotr zginął w siedemdziesiątym roku na ulicy, a Elka wyjechała do Niemiec, myślałem podobnie, że Weiser usuwa ich po prostu stąd różnymi sposobami, bo wyjazd Szymka do dalekiego miasta też był rodzajem usunięcia go poza coś, czego pojąć nie mogłem, ale co dla Weisera musiało być najwyraźniej ważne. A wtedy, w sekretariacie przestraszyłem się bardzo, bo przecież całe śledztwo mogło być próbą, na jaką wystawia nas Weiser i jeśli będzie coś nie tak, to wstrzyma rytm naszych serc, tak samo jak zrobił to z sercem swojego dziadka. Tymczasem tamci podejrzanie długo trzymali Szymka u siebie, a ja przypomniałem sobie dzień, w którym nie poszedłem grać w piłkę na boisko obok pruskich koszar, dzięki czemu Weiser i Elka zabrali mnie na wycieczkę, choć wcale zwykłą ta wyprawa nie była. Ale po kolei:

Następnego dnia po ogrodzie zoologicznym z samego rana matka wysłała mnie do sklepu Cyrsona po włoszczyznę. Lubiłem tam chodzić, w chłodnym wnętrzu pachniało jarzynami, w skrzynkach pęczniały papierówki, a ze szklanej gabloty przykuwały wzrok słoje z landrynkami i kolorowe myszki z krochmalu, po dwadzieścia pięć groszy sztuka. Żona właściciela, obsługująca klientów za drewnianym kontuarem, miała wielkie jak donice piersi, była bardzo wesoła i kiedy ruszała się żwawo podając towar, te piersi latały jej pod kretonową sukienką i brudnym fartuchem jak sprężynujące połówki arbuza. A kiedy z zakupów została złotówka reszty, można było za nią kupić garść landrynek albo cztery myszki z krochmalu, każdą w innym kolorze, lub wypić oranżadę z butelki zakończonej porcelanowym kapslem na sprężynie z grubego drutu. To były właśnie krachle, jak nazywali je dorośli, do dzisiaj nie wiem czemu, bo to nie były żadne krachle tylko oranżada i zawsze z jej otworzeniem, kiedy stało się na betonowej podmurówce przed wejściem do sklepu, wiązały się pewne emocje. Jeśli zamknięcie było szczelne i gaz nie uszedł małymi pęcherzykami, wstrząsało się butelką i lekko podważony kapsel odskakiwał sam, w powietrzu razem z odgłosem wystrzału unosiła się pachnąca mgiełka i wszyscy kupujący odwracali się w twoją stronę, a ty stałeś na podmurówce i przechylałeś butelkę do gardła, zupełnie tak samo jak ojciec albo pan Korotek w barze „Liliput" przechylali butelki z piwem. Ale otwieranie oranżady było podwójną loterią. Niespodzianką – obok eksplozji korka – był także jej kolor. W tamtych czasach oranżadę robiono w dwóch barwach – najczęściej była ona żółta, ale zdarzała się też czerwona, o szczególnie pięknym odcieniu, i nawet dzisiaj dałbym sobie głowę uciąć, że ta czerwona miała silniejszy aromat i była znacznie lepiej gazowana.

Stałem więc na cementowej podmurówce sklepu Cyrsona i patrząc w ciemnozielone szkło butelki, chciałem odgadnąć, jaka to będzie oranżada – żółta czy czerwona, gdy w kurzu ulicy zobaczyłem chłopaków ciągnących w stronę pruskich koszar. Na czele maszerował Piotr z prawdziwą piłką pod pachą i przypomniałem sobie, że dzisiaj mieliśmy właśnie wypróbować tę piłkę, którą Piotr dostał wczoraj od bogatego wujka. Skórzana piłka to nie byle co, do tej pory graliśmy gumową, która nie wytrzymywała dłużej niż miesiąc, a teraz, dzięki wujowi Piotra, mogliśmy poczuć się jak prawdziwi zawodnicy. Podeszli do mnie i już z daleka słyszałem ich krzyki – czerwona – żółta – czerwona – żółta – mówię ci, że czerwona – a właśnie że nie, bo żółta – i kiedy podważyłem kciukiem drut sprężyny i gdy podskoczył porcelanowy korek z gumową uszczelką, wszyscy wrzasnęli – czerwona, czerwona – i piliśmy czerwoną oranżadę, każdy po małym łyku, jak zawsze, gdy któremuś z nas udało się sprzedać butelki albo została reszta z pieniędzy na zakupy. Oni poszli na boisko, a ja musiałem zanieść matce włoszczyznę i kiedy już pędziłem po schodach w dół, wybiegając z klatki, zobaczyłem Weisera i Elkę idących chodnikiem w stronę Oliwy. Coś tknęło mnie, tak samo jak wtedy, tego dnia, gdy z Szymkiem i francuską lornetką śledziliśmy ich z wiaduktu obok lotniska i chociaż pod ręką nie miałem Szymka ani jego lornetki, postanowiłem iść za nimi. Nasza ulica, tak samo jak dzisiaj, biegła długim łukiem równolegle do oddalonej o jakieś dwieście metrów linii tramwajowej i dopiero koło muru zajezdni skręcała ostro w lewo, obok jednego z zerwanych mostów nie istniejącej linii kolejowej. W myślach podawałem piłkę na lewe skrzydło do Szymka, on pędził jak burza, kiwając obrońców na lewo i prawo, ale z oczu nie spuszczałem Weisera i Elki, którzy znikli na zakręcie za wykruszonym filarem akurat w czasie dośrodkowania i strzału. Przyspieszyłem kroku, żeby zdążyć na ewentualną dobitkę i żeby nie zgubić tych dwojga, ale zamiast dobitki był róg, a Weiser z Elką czekali na mnie właśnie za tym filarem. – Wcale nie musisz nas szpiegować – powiedziała Elka patrząc to na mnie, to znów na Weisera. – Jak chcesz, to chodź z nami, on się zgadza – i znowu przechyliła głowę w jego kierunku. Przystałem na to, choć Szymek w tym czasie rąbał pewnie następnego gola, wyobraziłem sobie jednak Weisera sam na sam z dzikim jaguarem bez prętów klatki albo całą nasza trójką pod lśniącym kadłubem Iła na skraju startowego pasa i dreszcz przeszedł mnie od takich przypuszczeń. Ale Weiser nigdy się nie powtarzał, przynajmniej wtedy, gdy mógł go oglądać któryś z nas. Możliwe, że z Elką było inaczej, nawet na pewno, tylko, że z Elką Weiser był cały czas, a z nami wtedy, kiedy zechciał. A tego dnia zechciał, nie wiem naturalnie, dlaczego, żebym poszedł razem z nim i Elką, chociaż nie było dzikich zwierząt ani huczącego samolotu. Było zwyczajne zwiedzanie różnych miejsc, z początku nawet trochę nudne, bo dla mnie nie wszystko, co wtedy Weiser mówił, a mówił właściwie tylko do Elki, nie wszystko to było do końca zrozumiałe i jasne. Na ulicy Polanki stanął przed jednym z tych starych domów, których mówiło się, że mieszkali tu bogaci Niemcy.

I taka była rozmowa pomiędzy nim a Elką:

– O, widzisz, a tu mieszkał kiedyś Schopenhauer i pod tymi kasztanami chodził jesienią na spacery.

– A kto to był Schopenhauer? – pyta Elka.

– To był wielki niemiecki filozof, bardzo sławny.

– Ojej, to ciekawe, ale czym zajmuje się właściwie filozof, no, co on robi, że jest taki sławny?

– Nie każdy filozof jest sławny tak jak on – odpowiada Weiser.

– Ale co robi taki filozof? – niecierpliwi się Elka. – Sławny czy nie, musi coś robić, tak?

– Filozof wszystko wie o życiu, rozumiesz? I wie, jakie to życie jest, to znaczy dobre czy złe. Wie także, dlaczego gwiazdy nie spadają na Ziemię, a rzeki płyną przed siebie. I jeśli chce, to pisze o tym w książkach, a ludzie mogą to czytać.

– Wszystko? – pyta z niedowierzaniem Elka.

– Wszystko – odpowiada Weiser. – O śmierci też filozof wie bardzo dużo.

– O śmierci?

– No, jak się umiera – kończy Weiser – bo filozof musi o tym myśleć, nawet, kiedy chodzi na spacery pod kasztanami.

I kiedy byliśmy już dalej, obok następnego domu, który wyglądał trochę jak dwór, cofnięty od ulicy ze trzydzieści metrów w stronę lasu i kiedy mijałem prowadzącą do niego lipową aleję obok wywalonej bramy, Elka zapytała jeszcze:

– A ty jesteś filozofem, tak?

– Nie – odpowiedział Weiser – dlaczego miałbym być?

– To skąd wiesz to wszystko – dodała szybko.

– Wiem od dziadka – wyjaśnił równie prędko. – Mój dziadek jest największym na świecie filozofem, ale nie pisze książek.

Tak, zdaje się, skończył tę odpowiedź Weiser, niczego chyba nie ominąłem, niczego, co dzisiaj dla mnie byłoby istotne, ale gdy przypominam sobie tę odpowiedź, to czuję takie same ciarki biegające po plecach jak te, kiedy Ił podnosił czerwoną sukienkę Elki w krzakach żarnowca albo, kiedy Weiser poskromił czarną panterę lub, kiedy w piwnicy nieczynnej cegielni zrobił to, od czego włosy stawały nam na głowie. Nie wiedziałem, czy dziadek Weisera oprócz szycia na maszynie zajmował się jeszcze czymkolwiek, a w szczególności filozofią. Więc jak to było?

W oliwskiej katedrze Weiser pokazał nam gotyckie

sklepienia i wielkie organy, objaśniając, do czego służą aniołom mosiężne trąby, trochę podobne do szabel, bo wykrzywione i długie. A kiedy stanęliśmy na mostku w parku, żeby popatrzeć, jak odbijają się w umykającej spod naszych stóp wodzie wieże katedry, obok starego spichlerza, Elka zapytała go, czy okoń, który pomykał między wodorostami, może coś powiedzieć. Było to głupie pytanie, akurat w stylu Elki, bo niby dlaczego okoń miałby coś mówić, na każdej prawie lekcji przyrody M-ski tłumaczył, że mamy siedzieć cicho jak ryby, a jeśli już nawet, to do kogo ten okoń połyskujący w słońcu miałby mówić – do nas, czy też cło swoich rybich krewnych – tak pomyślałem wówczas, ale Weiser odpowiadał z całą powagą. Opowiadał właściwie, a nie odpowiadał, i znów było o dziadku, największym filozofie, który przed wojną wcale nie zajmował się krawiectwem, tylko jeździł po wsiach jako wędrowny szklarz i gdy zarobił już dużo pieniędzy, to szedł w góry i rozmawiał tam ze wszystkim, co stworzył Bóg – ptakiem, kamieniem, wodą, rybą, obłokiem, drzewem i kwiatem. Tak było według słów Weisera, a ja stałem oparty o sękatą poręcz mostu rozdziawiając, jak się to mówi, gębę, stałem i spoglądałem na niego, to znowu na widniejące za wieżami katedry stoki Pachołka, bo przecież nigdy wcześniej nie byłem w prawdziwych górach i jeśli Weiser mówił, że jego dziadek w tych górach spędzał nieraz pół roku, to dla mnie było tak, jakbym widział pana Weisera pośród bukowych drzew na tej właśnie górze, z uchem przytkniętym do ziemi albo strumienia, bez drucianych okularów i centymetra przewieszonego przez szyję. Tak. Dzisiaj niczego nie jestem pewny, być może, Weiser zmyślił tę historię z dziadkiem od początku do końca, ale nawet, jeśli zełgał w sobie tylko wiadomym celu, to obraz ten, obraz pana Weisera z uchem przytkniętym do ziemi na wzgórzu Pachołek, za katedrą jest jednym z najpiękniejszych, jakie darowało mi życie.

A później dwójką pojechaliśmy do Wrzeszcza i Weiser wysiadł specjalnie po to, żeby pokazać Elce jeszcze jeden dom, tym razem nie filozofa, ale Schichaua, który przed wojną, kiedy ta część miasta nazywała się Langfuhr, był właścicielem stoczni i musiał mieć pewnie strasznie dużo pieniędzy, bo dom był rzeczywiście ogromny, miał kilka wejść i okrągłych wieżyczek, które Elce podobały się najbardziej. – Zupełnie jak w bajce – śmiała się do Weisera, pokazując palcem wieżyczkę z oknem. – Tam chciałabym mieszkać pilnowana przez smoki, a ty byś przyszedł i uwolnił mnie z rąk złego czarnoksiężnika, albo nie, ty byś najlepiej był Merlinem i męczył mnie okropnie, zamieniał w żabę albo ropuchę, albo w pająka, a ja bym strasznie płakała i nikt by mnie nie uwolnił – i Elka paplała swoje trzy po trzy, Weiser nie mówił nic, a ja zastanawiałem się, dlaczego taki Schichau i jemu podobni bogacze budowali takie dziwne domy. Na co im były te niepraktyczne wieżyczki, te zawijasy, esy-floresy, te szpiczaste zakończone dachy, balkoniki i galeryjki i pomyślałem wtedy, że to pewnie z nudów, bo kiedy M-ski na lekcjach przyrody opowiadał nam o wyzysku i walce klasowej, to właśnie tak wyrażał się o bogaczach, że z nudów robili najgorsze rzeczy, strzelali do robotników, zabierali im żony i córki i w ogóle byli zdegenerowani i niemoralni, bo nic nie mieli do roboty. Na szczęście nie musze dzisiaj przypominać, co M-ski uważał za dobre i moralne, ale wtedy wyobraziłem sobie Schichaua, jak siedzi w swoim gabinecie, gruby, tłusty, zlany potem, pali cygaro, a za oknem Jaśkową Doliną, bo tak się ta ulica domów z wieżyczkami niewinnie nazywa, za oknem, więc maszerują nasi ojcowie i śpiewają „Gdy naród do boju wyruszył z orężem", a pan Schichau podnosi palcami grubymi jak serdelki słuchawkę złotego telefonu i wzywa policje, bo on, pan Schichau ma już dosyć wrzasków za oknem swojej willi i czas z tym zrobić porządek. Nasi ojcowie nigdy wprawdzie nie maszerowali przed domem pana Schichaua Jaśkową Doliną i nie śpiewali „Gdy naród do boju", ale w siedemdziesiątym roku szli obok komitetu partii i śpiewali „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód". A Piotr wyszedł na ulice zobaczyć, co się dzieje i dostał kulą w głowę. Ale to inna historia, całkiem już z Weiserem nie związana.

Spod domu Schichaua wróciliśmy na przystanek tramwajowy i Weiser zawiózł nas do Gdańska. Do dzisiaj zastanawiam się, czy taką marszrutę mieli zaplanowaną, czy też zmienił coś ze względu na moją obecność? A może w ogóle nie było żadnej marszruty, żadnego planu i po prostu Weiser włóczył się tego dnia z Elką tak sobie, żeby jej coś pokazać, dla zabicia czasu? Nie wierzę w to za bardzo, nie mam jednakże sensownej odpowiedzi. Podobnie nie wiem, skąd Weiser czerpał swoje wiadomości, które zwłaszcza wtedy wydawały mi się przerażająco głębokie. Bo kiedy pokazywał nam budynek Poczty Polskiej, to nie mogłem wyjść z podziwu, skąd on to wszystko wie. – O, tutaj stała niemiecka pancerka – pokazywał ręką. – A tutaj atakowali żołnierze miotaczami ognia, a tam dalej stały ckm-y, a stąd, w tym miejscu z dachu zleciał niemiecki żołnierz trafiony przez pocztowca w głowę, a tędy ich wyprowadzali – i mówił to wszystko bardzo swobodnie, jakby tu był na miejscu i widział własnymi oczami pancerkę, miotacze ognia i ckm-y. A kiedy byliśmy na Długim Targu, opowiedział nam, w którym miejscu, stał Parteigenosse Gauleiter Forster, kiedy obwieszczał przyłączenie naszego miasta do Tysiącletniej Rzeszy. Tego przecież nie mógł dowiedzieć się od dziadka ani z żadnego podręcznika historii, bo historycy, nawet najbardziej skrupulatni, nie zajmują się takimi sprawami. I żaden z nich słowem nie wspomina, w jakim miejscu Fryderyk Wielki polując w oliwskich lasach zatrzymał się dla odpoczynku. Już wtedy, siedząc w sekretariacie szkoły, wiedziałem, że Weiser ze szczególnym upodobaniem tropił niemieckie ślady, ale co było tego przyczyną, nie mogłem dociec ani wtedy, ani teraz, gdy przypominam sobie jego zbiór znaczków albo skład broni w nieczynnej cegielni i wybuchy w dolince za strzelnicą. Bo zardzewiały schmeiser, który podarował nam na brętowskim cmentarzu, kiedy Szymek miał rozpoczynać egzekucję i którego nie mogliśmy odżałować po ucieczce wariata w żółtym szlafroku, ten schmeiser to był pożałowania godny odpadek z jego kolekcji, jak okazało się później, kiedy wytropiliśmy Weisera i Elkę w ich kryjówce.

Tymczasem z Długiego Targu wróciliśmy do tramwaju i gdy trzęsący się wóz unosił nas w kierunku Wrzeszcza, myślałem znowu o nowej piłce Piotra, podaniach Szymka i o tym, czy jeszcze tego dnia będziemy grać po południu na murawie obok pruskich koszar.

I rzeczywiście – graliśmy tego popołudnia, tylko, że nie był to zwyczajny mecz, bo gdyby był zwyczajny tak jak wszystkie i gdyby nie wiązał się z Weiserem, nie wspominałbym o nim. Ale po kolei. Kiedy ja włóczyłem się z Weiserem i Elką, chłopcy grali na murawie obok pruskich koszar, rozkoszując się uderzeniami w prawdziwą, skórzaną piłkę. To od niej właśnie zaczęły się nieszczęścia tego dnia, jeszcze raz powtórzę, żeby nie było wątpliwości – nieszczęścia tego dnia, a nie nieszczęścia w ogóle. Na boisko gdzieś po godzinie gry przyszli wojskowi. Jasne, że nie żołnierze w mundurach, tylko chłopacy, których ojcowie byli wojskowymi i którzy mieszkali w nowych blokach za koszarami. Zgrywali ważniaków, a przede wszystkim byli od nas trochę starsi i lepiej ubrani. Pewnie dlatego, że ich matki miały pralki i własne łazienki, nie to, co nasze, bo u nas, jak wspominałem, była jedna łazienka na całe piętro, a pralkę miał wtedy tylko ojciec Leszka Żwirełły. Więc tamci byli ważniakami, ale takiej piłki jak my też nie mieli i oczy im rozbłysły pożądliwie. Najpierw stali z boku i patrzyli, jak rozgrywamy piłkę i co chwila przeszkadzali, rzucali kamykami albo śmiali się głośno, że niby po co nam taka piłka, skoro nie umiemy grać, pokrzykiwali, że lepiej dadzą nam zwykłą szmaciankę, bo szkoda dobrej piłki na nasze nogi. To rozeźliło Szymka, bo podszedł do ich herszta i powiedział, żeby zagrali z nami, to zobaczymy. Ale tamci byli sprytni. – Zgoda – odpowiedzieli – ale jak przegracie, to piłka nasza. – Nasi zgodzili się i Piotr też się zgodził, bo tu nie chodziło tylko o piłkę, ale o honor, jak na wojnie.

Wybrano składy po sześć plus bramkarz i ustalono, że mecz będzie prawdziwy, to znaczy w dwóch połowach, jedna do obiadu, a druga po południu, jak trochę ochłodzi. I chociaż Szymek dwoił się i troił, Piotr przechodził samego siebie, a Staś Ostapiuk podawał Krzyśkowi celnie jak nigdy dotąd, wojskowi wygrali pierwszą połowę cztery do jednego. Właśnie kiedy wróciłem do domu, przechodząc obok betonowego okrąglaka, na którym od miesięcy szarzały strzępki tych samych afiszy, zobaczyłem, jak wlekli się przygnębieni bez nadziei na zwycięstwo w drugiej połowie. Szymek powiedział mi, o co chodzi. I po obiedzie wróciliśmy na murawę, gdzie pasła się krowa, wyjadając kępy zeschniętej trawy. Tamci przyszli trochę później, ale pewni, że mają piłkę w garści. Zaczęliśmy grać. Piotr przerzucił piłkę długim podaniem na lewe skrzydło do Leszka, ten przeszedł dwóch wojskowych i zbliżał się do ich pola karnego, gdy obrońca odebrał mu ją i posłał potężnym kopem na naszą połowę, gdzie mieliśmy tylko Krzyśka, naszego bramkarza i czterech tamtych. Kiwnęli go i już pędzili pod naszą bramkę, a w sekundę później było pięć jeden. Szymek nic nie mówił, a Piotr miał łzy w oczach, bo oprócz honoru tracił coraz wyraźniej swoją piłkę, którą dostał od bogatego wuja. Wtedy stało się coś nieoczekiwanego, coś, co właściwie nie miało prawa się wydarzyć. Z małego pagórka zszedł do nas Weiser, którego zobaczyliśmy dopiero teraz i powiedział, że wygramy ten mecz, jeśli on zagra z nami i jeśli będziemy we wszystkim słuchać jego rozkazów. Szymek był kapitanem i zawahał się, ale nie było czasu na rozmyślania, bo wojskowi zaczynali przynaglać.

Teraz zaczęło się wspaniałe widowisko i chociaż nie mieliśmy stu tysięcy kibiców ani nawet jednakowych koszulek, a Krzysiek i ja graliśmy boso, to każdy trener popadłby w absolutny zachwyt. Bo to nie była zwykła gra, zwykłe kopanie, podawanie, kiwanie, strzelanie, to był prawdziwy poemat z pięcioma aktorami w roli głównej i narratorem wszechwiedzącym, którym okazał się Weiser. Przede wszystkim poustawiał nas, jak należy i nie biegaliśmy odtąd za piłką w kupie. A więc na lewym skrzydle Szymek, na prawym ja, w środku Weiser i trochę za nim, cofnięty parę metrów Piotr. W obronie, na naszej połowie zostali Krzysiek Barski i Leszek Żwirełło, a na bramce, jak zawsze stróżował Janek Lipski, w przydługim, kolejarskim podkoszulku taty. Przez pierwszych parę minut zza linii autowej krzywił się na te zmiany Staś Ostapiuk, bo musiał ustąpić miejsca Weiserowi, ale tylko przez kilka minut, do pierwszej bramki, którą wrąbał wojskowym Szymek, kiedy z prawego skrzydła podałem Weiserowi. Ten kiwnął dwóch tamtych i zamiast iść od razu na bramkarza, zmylił go, wykładając piętą piłkę do tyłu na strzał, co natychmiast pojął i wykonał cudnie Szymek. Było pięć dwa. Ale to dopiero początek. Bo Weiser ku naszemu zdziwieniu grał doskonale, a jeszcze lepiej kierował nami na boisku i nic nie uchodziło jego uwadze. Kiedy wchodził na połowę wojskowych, najpierw zwlekał i zwalniał grę, czekając, aż otoczą go zwabieni pozorną bezradnością. Wtedy, jakby się z nimi bawił, wyrzucał piłkę podbiciem, a następnie głową na lewe albo prawe skrzydło i krzyczał do Szymka albo do mnie – teraz – teraz, a my tylko czekaliśmy na taką sposobność, żeby szybko dołożyć wojskowym następne gole. Trzecią bramkę wrzepiłem ja, z takiego właśnie podania, a czwartą władował Piotr, kiedy Weiser najpierw podał do Szymka, ten z powrotem do niego, a Weiser podobnie jak przy drugiej, pędząc na bramkę, wyłożył piłkę na strzał do tyłu, tym razem Piotrowi, który nie zmarnował okazji. Piąta, wyrównująca bramka padła z bezpośredniego rzutu wolnego i tu Weiser pokazał, co umie, bo piłka poszybowała dosłownie centymetr nad głowami muru wojskowych i wleciała między drewniane słupki na oczach bezradnego bramkarza. Elka szalała, krzycząc i wymachując rękami, a Staś Ostapiuk tańczył obok niej zwariowany taniec kibica i pokazywał nam kciuk wzniesiony do góry. Do końca meczu pozostawało jeszcze pięć minut, ale Weiser uspokajał nas ruchami ręki. Bo czekał najwyraźniej na swoją chwilę, czekał na swój popisowy numer i choć grał ż nami jeden jedyny raz, to długo jeszcze później mówiliśmy o numerze Weisera. Na czym to polegało? Piotr, który znalazł się nieoczekiwanie na lewym skrzydle obok Szymka, wyłuskał piłkę z nóg wojskowego i wykonał dośrodkowanie, tyle tylko, że trochę przedobrzył i Weiser nie wiem, jakim sprintem nie doszedłby do kozłującej piłki, bo brakowało mu całe pół metra. Więc skulił się, sprężył i w biegu zrobił salto, a kiedy jego sylwetka znalazła się w pozycji pionowej, to znaczy jego ręce prawie, że dotykały trawy, a nogi sterczały w górze jak tyczki do fasoli, wtedy kopnął z całej siły jedną tyczką piłkę i miękko szurnął na trawę i to była nasza szósta zwycięska bramka. Elka wyła ze swojego miejsca, a wojskowi do końca meczu bali się naszej piłki.

A kiedy skończył się czas i nic nie mogło ich uratować, podszedł do nas ten najwyższy dryblas, mówiąc; – I tak jesteście gnojki, słyszycie, i tak jesteście bandą śmierdzących gnojków. – A my szukaliśmy Weisera, żeby obnieść go naokoło boiska. Ale on przestał się nami interesować, jakby rzeczywiście nigdy nie obchodziła go piłka, włożył spodnie i poszli z Elka w stronę domu. Herszt wojskowych tymczasem chwycił Piotrwy skarb i przeszedł z nim w stronę krzaku, gdzie mieli złożone ubrania. Błyskawicznie wyjął z chlebaka nóż, przedziurawił nam piłkę i rzucił w naszą stroną, krzycząc: – Macie to swoje gówno. – A jego kolesie śmiali się z tego, co powiedział, ryczeli po prostu ze śmiechu i powtarzali „gówno" i „gnojki", jakby już nic innego nie mogli wymyślić. Staliśmy bezradni, bo tamtych z kibicami było dwa razy więcej i zresztą, co było widać, jadali lepsze niż my obiady. Spojrzałem w stronę, gdzie powinien być Weiser i wszyscy tak samo odwrócili głowy w tamtym kierunku, bo nagle zrozumieliśmy, że jedyną osobą, która tu mogła coś poradzić, był właśnie on, chudy i przygarbiony lekko Weiser, który nigdy nie grał z nami w piłkę ani nie pływał w Jelitkowie. Ale on zniknął już za koszarami, bo cóż mogły go obchodzić nasze porachunki? Zakończył występ i jak prawdziwy artysta wzgardził poklaskiem tłumu, odchodząc ze sceny. Nam pozostawił gorzkie okruchy swojej sławy. Takim go widzę dzisiaj – zagrał wcale nie z powodu piłki Piotra ani tym bardziej naszego honoru, on zagrał wtedy, aby pokazać nam, że potrafi to robić lepiej i że we wszystkim jest od nas lepszy. Nie chodziło mu zapewne o zwykle przechwałki, wyglądało to raczej na zdanie – no i co, mówiliście, że nie umiem grać w piłkę, bo nigdy nie uganiałem się z wami na boisku, no to sobie popatrzyliście. A gdyby ktoś z nas zapytał, czy zagra z nami jeszcze, pewnie powiedziałby – to mnie zupełnie nie interesuje. Podejrzewam, że w tym domniemanym stwierdzeniu, które mu przypisuję, kryła się spora część jego natury.

Siedząc na składanym krześle w sekretariacie szkoły, kiedy Szymek pozostawał w gabinecie podejrzanie długo, zastanawiałem się, dlaczego Weiser wolał przez wszystkie te lata uchodzić w naszych oczach za łamagę, niż zagrać choć raz w piłkę albo popłynąć z nami do czerwonej boi w Jelitkowie. I już wtedy, gdy wracaliśmy z boiska obok pruskich koszar z dziurawą piłką Piotra, ale bardzo szczęśliwi, już wtedy ogarnęło nas coś w rodzaju niepokoju. Bo skoro Weiser ukrywał przed nami swoje umiejętności, jeśli nigdy nie pokazywał nam, jak potrafi kiwać trzech naraz przeciwników albo podnieść piłkę z ziemi czubkiem buta, umieścić ją na podbiciu, wyrzucić dalej kolanem do góry i pchnąć ją czołem na lewe lub prawe skrzydło, jeśli nigdy nie pokazywał nam tego i przesiadywał często na skraju boiska, patrząc, jak robimy to wiele gorzej od niego, musiał mieć jakieś powody, których nie znaliśmy. No i dlaczego Weiser zdecydował się zagrać z nami, wychodząc z ukrycia akurat tym razem? Szymek powtórzył zdanie Elki, że on wszystko potrafi i teraz nikt już się z tego nie śmiał, bo przypomnieliśmy sobie wczorajsze zoo i czarną panterę, a ja wiedziałem jeszcze, że Weiser z Elką wcale nie bawili się w doktora i pacjenta na skraju pasa startowego, choć nie bardzo mogłem zrozumieć, po co właściwie tam chodzili. Dopiero gdy zegar ścienny wybił dziewiątą, olśniła mnie myśl bardzo prosta, ta mianowicie, że Weiser unosił czerwoną sukienkę Elki za pośrednictwem lśniącego kadłuba samolotu, bo nie chciał tego robić sam, widocznie było to dla niego zbyt proste, a może zbyt prostackie. I kiedy drzwi gabinetu otworzyły się i wypuścili z nich nareszcie Szymka, zobaczyłem raz jeszcze srebrne cielsko Iła nad krzakami żarnowca, uniesione kolana Elki, jej podnoszące się i opadające biodra, pomiędzy którymi falowała trójkątna czarność i miękkość i przypomniałem sobie jej twarz z otwartymi ustami, jakby przekrzykiwała straszny huk lądującej maszyny. Nie powiedziałem, zdaje się, do tej pory, że Elka odnalazła się później i żyła długo wśród nas, zanim nie wyjechała na stałe do Niemiec. Ale ani wtedy, ani później, gdy pisałem do niej listy, ani nawet wtedy, gdy pojechałem do Niemiec tylko po to, żeby się z nią zobaczyć, nigdy więc nie powiedziała nic na temat Weisera ani tego, co wydarzyło się ostatniego dnia nad Strzyżą. Nie powiedziała, a lekarze tłumaczyli jej uparte milczenie szokiem psychicznym, częściową amnezją i tak dalej, i tylko ja wiedziałem i wiem, że to nie jest prawda. Bo jedna Elka musi wiedzieć, kim był albo jest w dalszym ciągu Weiser. Jej milczenie, do dzisiaj, kiedy znów piszę listy do Mannheim niepomny tego, co zaszło między nami podczas mojej tam wizyty, jej uparte milczenie świadczy o tym wymownie. Tak, kiedy przypomnę sobie Weisera w piwnicy nieczynnej cegielni, nawet dzisiaj włosy stają mi na głowie. Byliśmy tam tylko raz, Elka zaś asystowała mu przy tym zapewne wiele razy. I wszystkie wybuchy w dolince za strzelnicą były, zdaje się, także dla niej. Ale nie piszę książki o Weiserze, która mogłaby zaczynać się od sceny w nieczynnej cegielni. Nie robię tego. Wyjaśniam tylko fakty i okoliczności i dlatego Szymek siada teraz na składanym krześle obok mnie, a ja słyszę swoje nazwisko: – Heller, teraz ty – i wstaje powoli, z obolałą nogą, idę w kierunku drzwi obitych pikowaną ceratą, idę i boję się M-skiego, a właściwie tortur, jakie zastosuje w tej kolejce przesłuchania.

Mężczyzna w mundurze rozpiął dwa guziki niebieskiej bluzy i zobaczyłem, że pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod którego przez małe oczka wyłażą gęste, czarne włosy. Zaraz przypomniałem sobie szympansa z oliwskiego zoo, który na piersiach miał takie same kłaki i pomyślałem, jakby zabawnie było zobaczyć tam zamiast niego sierżanta milicji, jak sypie piaskiem w publikę, wścieka się i od czasu do czasu sika w pierwsze rzędy rozbawionych ludzi. Uśmiechnąłem się więc do niego, a on wziął to za dobrą monetę, bo zrewanżował mi się również uśmiechem i pokazując ręką krzesło, powiedział: – Proszę, możesz usiąść. – M-ski łypał podejrzliwie w moją stronę, dyrektor zaś manipulował dłońmi wokół swego krawata, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani szalika, tylko mokrą szmatę nie najlepiej wyżętą i wykręconą.

– Chcemy wiedzieć wszystko o wybuchach za strzelnicą – rozpoczął M-ski. – Ile ich było i w jakich dniach. Skąd wasz kolega miał materiał wybuchowy do eksplozji. Co to było – trotyl? proch? Skąd to brał – z łusek? z niewypałów? I chcemy, żebyś nam opowiedział jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy Weiser i wasza koleżanka zginęli. Niczego się nie bój, powiedz prawdę. Czy nie znaleźliście może kawałka koszuli albo ciała gdzieś w okolicy? A może na którymś z drzew?

Wszystkie te pytania M-ski zadawał szybko i były jak tematy w uwerturze – naraz, jedno po drugim. Bo właściwe przesłuchanie miało się dopiero rozpocząć.

– Tak – westchnął mężczyzna w mundurze. – No więc powiedz nam, kiedy był pierwszy wybuch, kiedy to było?

– Gdzieś na początku sierpnia, proszę pana – odpowiedziałem.

– A dokładniej? – wtrącił dyrektor.

– Dokładniej nie pamiętam, ale na pewno na początku sierpnia, bo wtedy ksiądz proboszcz zaczynał nabożeństwa.

– Jakie znów nabożeństwa?! – podskoczył jak oparzony M-ski. – Jakie znów nabożeństwa – pan słyszy, dyrektorze? Czy oni nigdy nie przestaną – i znów zwrócił się do mnie – więc jakie to były nabożeństwa?

– Nabożeństwa w intencji rolników i rybaków, proszę pana – odpowiadałem grzecznie. – A właściwie na intencję deszczu, żeby oczyścił zatokę i obmył pola, bo była przecież ogromna susza, a proboszcz Dudak mówił, że to kara boża za grzechy.

– Czyje grzechy? – wtrącił ten w mundurze.

– No, za grzechy ludzkie – nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. – Proboszcz mówił, że ludzie, odchodzą od Boga i świętej wiary katolickiej, więc Bóg zesłał tę suszę jako znak, żeby się ludzie poprawili, bo jak nie…

– No, no – podchwycił dyrektor, przekręcając jeszcze bardziej krawat. – Jak nie – to co?

– Bo jak się nie poprawią, to Bóg zrobi to samo z nami, "to samo co w Sodomie i Gomorze, spali miasta i ludzi i…

– Dosyć! – wrzasnął M-ski. Dosyć, pan słyszy, sierżancie? To jeszcze gorzej niż średniowiecze, oni nie oszczędzają nawet dzieci, a my mamy w takich warunkach pracować, co? Szkoda, że tego nie słuchał prokurator, to podpada chyba pod jakieś paragrafy!