40456.fb2
– To nie było tak, proszę pana. Hełm i automat po zabawie, jak już mieliśmy wracać do domu, chowaliśmy za każdym razem w pustej krypcie, w samym rogu cmentarza. Aż raz przyszliśmy, no i nie było hełmu ani automatu. I dopiero później ktoś nam powiedział, że ten wariat lata po Brętowie w naszym hełmie i z naszym automatem, ale jego samego nie widzieliśmy.
– Żeby tylko o to chodziło – westchnął dyrektor, poluźniając krawat, który teraz przypominał kolorową chustkę pani Korotkowej. – Żeby tylko o to chodziło, chłopcy, mój Boże, co ja z wami mam – ale nie dokończył, bo M-ski spojrzał na niego groźnie i dyrektor umilkł jak za dotknięciem różdżki, a mundurowy pytał dalej:
– Powiedz nam teraz, ile było tych wybuchów i czym różniły się od siebie?
– Zaraz – liczyłem w pamięci – wybuchów było razem sześć, za każdym razem po jednym. Były do siebie podobne i tylko ten ostatni, o którym mówiłem już poprzednim razem, tylko ten ostatni był bardzo silny, to znaczy silniejszy niż wszystkie tamte.
– Taaak – mruknął mundurowy – no dobrze, a teraz, kolego, jeszcze raz opisz dokładnie, co wydarzyło się w dolinie tym ostatnim razem.
Mówiłem więc tak jak poprzednio, gdy M-ski zrobił mi wyciskanie słonia, mówiłem wolno, żeby niczego nie zmienić, a tamci słuchali uważnie, jakby słowa wybiegające z moich ust były robaczkami i jakby każde z tych stworzeń brali pod lupę, oglądając je na wszystkie strony. A kiedy skończyłem na tym, jak Elka i Weiser znikli na wzgórzu, co było zgodne z prawdą, więc kiedy skończyłem na tym, jak znikli na wzgórzu, M-ski nie wytrzymał i wrzasnął:
– Jak mogliście ich widzieć, przecież oni już wtedy nie żyli. Czy chcesz nam wmówić, że widzieliście dwa duchy zmierzające do nieba, co?
Znów zbliżył się do mnie niebezpiecznie blisko, ale mundurowy powstrzymał go i kazał mi podejść do biurka, gdzie rozłożył wojskową mapę, na której dolina zaznaczona była czarnymi poziomicami.
– Wy staliście tutaj, obok wyrwy, tak?
– Tak, proszę pana – potwierdziłem.
– A góra, o której mówisz, to ta ściana doliny, tak?
– Tak – skinąłem głową.
– No to dzieliło was od podnóża wzniesienia dokładnie sto metrów, jak więc możesz twierdzić z całą pewnością, że to był Weiser i Wiśniewska? A może wam tylko zdawało się, że ich widzicie, co? Może baliście się pomyśleć, że oni wylecieli w powietrze, ktoś, zdaje się Korolewski, powiedział „o, idą tam pod górę" i z tego strachu zobaczyliście ich, bo bardzo chcieliście zobaczyć, czy nie tak było? No, przyznaj się wreszcie.
Milczałem zaskoczony mapą i jego dokładnością. Musiało to wyglądać tak, jakbym przyznawał mu rację, bo zaraz dokończył:
– Z tego, co mówiłeś, wynika, że nie wiesz dokładnie, gdzie znajdował się Weiser i wasza koleżanka w momencie wybuchu. Powiedziałeś – Weiser kazał nam czekać obok modrzewiowego zagajnika, a kiedym zobaczył, że jesteśmy, przeszedł przez dolinę i pomachał ręką na znak, że mamy się już położyć, zaraz potem ziemia zadrżała od eksplozji, a na głowy posypał nam się piasek" – tak powiedziałeś, tak?
Skinąłem głową. Zapach czosnku był teraz wyraźniejszy i przyszła mi ochota na kiszone ogórki.
– No to popatrz tu – mundurowy ołówkiem stuknął w mapę. – Popatrz uważnie. Najpierw, stoicie obok modrzewiowego zagajnika, o tutaj. Weiser widzi was i stoi jakieś dwadzieścia metrów dalej, o tu. Potem rusza w kierunku miny – „przeszedł przez dolinę" – powiedziałeś, więc oddala się od was w stronę ładunku. Wiśniewskiej w tym czasie nie widzicie, bo ona idzie o stąd, za krzakami leszczyny. A teraz patrz uważnie, bo to najważniejsze, Weiser, o stąd, daje wam znak ręką i leżycie nie podnosząc głów, więc nie możecie widzieć, że w tej samej chwili podchodzi do niego wasza koleżanka. I co się dzieje? Zaraz po znaku ręką następuje wybuch. A skąd Weiser kiwał ręką? Tak, to czerwone kółko oznacza miejsce eksplozji, tam gdzie jest wyrwa. Weiser machał do was właśnie stąd, z miejsca, gdzie założona była mina. Bo było tak – Weiser najpierw pomachał ręką i kiedy już leżeliście twarzami do ziemi, nachylił się nad ładunkiem, żeby sprawdzić przewody. Potem chciał iść już razem z Wiśniewską do prądnicy, która była o tu, tu właśnie ją znaleźliśmy, tylko, że tym razem ładunek eksplodował sam, bez pokręcenia korbką i wciśnięcia detonatora. Przypuszczalnie był to niewypał, a nie mina skonstruowana przez waszego kolegę. Przy poprzednich wybuchach – sami to potwierdziliście – od znaku Weisera do detonacji upływały zazwyczaj dwie minuty. Mniej więcej tyle czasu potrzebował, żeby od ładunku przejść w bezpieczne miejsce, gdzie schowana była prądnica. Weiser za każdym razem, choć ładunki położone były w różnych miejscach, robił tak samo. Najpierw dawał znak, żebyście się położyli o tu, albo tu, albo tuf następnie sprawdzał po raz ostatni podłączenie przewodów do zapalnika bomby, czy wszystko jest w porządku, a potem szedł do prądnicy tu, albo tu, albo tu i dopiero wtedy kręcił korbką i wciskał przycisk. Tym razem sprawdził przewody – od znaku ręką mogło upłynąć najwyżej piętnaście sekund i zaczął iść w kierunku prądnicy – o tu, ale nie doszedł, bo ładunek eksplodował sam. Wyleciał w powietrze razem z Wiśniewską, a wy chcieliście ich bardzo zobaczyć, no i zobaczyliście, ale tylko na niby. Uwierzyliście, że idą tu, pod górę, kiedy już staliście obok wyrwy, choć to jest sto metrów od tego miejsca. Czy nie tak było?
Stałem przy biurku i podziwiałem, że wszystko w jego opowiadaniu pasuje do siebie tak dobrze. Zbyt dobrze, aby było prawdziwe. Ale nie powiedziałem nic, bo przecież mundurowy nie Wiedział, że następnego dnia, nad Strzyżą spotkaliśmy się znów, tym razem rzeczywiście po raz ostatni. Nie wiedział nic o czarnej panterze, naszym meczu z wojskowymi na murawie obok pruskich koszar, nie widział Weisera w piwnicy starej cegielni i włosy nie stawały mu dęba na głowie, a przynajmniej nie od tego. Odetchnął i znów poczułem, strużkę czosnkowego zapachu a M-ski wyjaśnił:
– To się zgadza i nawet nie wiesz, kto potwierdził, że nad Strzyżą widziano was dzień wcześniej, no? – Milczałem, a M-ski dokończył: – Widział was kościelny brętowskiego kościoła. – I M-ski po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się tryumfująco, a odetchnąłem, tym razem ja, bo alibi było poważne. Widocznie, kiedy pytano kościelnego, pomylił daty. Tym lepiej – pomyślałem – jeśli im wszystko zaczyna się układać w taki sposób. Ale to nie był koniec przesłuchania. Mundurowy usiadł z powrotem w fotelu, a M-ski podszedł do mnie.
– Jedno jeszcze musimy wyjaśnić, gdzie ukryliście szczątki Weisera i Wiśniewskiej? Mów! Milczałem.
– To jest kryminalna sprawa – dodał dyrektor. – Nie zgłosiliście ani wypadku, ani tego koszmarnego pogrzebu – głos był coraz groźniejszy. – Jak mogliście zrobić coś tak obrzydliwego?! To jest, to jest, gorsze niż kanibalizm – wyrzucił z siebie. – Nie macie chyba sumienia, czego was w końcu uczą na religii?
– Powiedz natychmiast, jak było z tymi, z tymi – szczątkami – wpadł w słowo mundurowy – Musieliście przecież znaleźć kawałek ciała albo ubrania, tak? – Stałem z pochyloną głową i wyobraziłem sobie, jak trzymam w dłoni oko Weisera, a Szymek ma w ręku strzępek sukienki i składamy to do naszego dołka, a Piotr intonuje „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj im "wieczne spoczywanie", następnie zasypujemy dołek, ubijamy go obcasami, ale oko Weisera mruga na nas spod ziemi i będzie mrugać do końca świata i ujarzmiać nas jak czarną panterę za kratami oliwskiego zoo. To było straszne. Drżałem na całym ciele. M-ski chwycił mnie za włosy tuż przy uchu, w tym miejscu, gdzie dzisiaj zaczyna się zarost, i pociągnął lekko w górę, ale krótkie włoski wymknęły się z jego palców, więc chwycił jeszcze raz, tym razem nieco wyżej i zaczęło się skubanie gęsi.
– Gdzieście to za-kopa-li – skandował i przy każdej sylabie pociągał coraz mocniej do góry, a ja unosiłem się coraz wyżej, aż wreszcie stając na samych czubkach palców, kiwałem się jak pingwin, gdy tymczasem M-ski ciągnął jeszcze mocniej, właściwie wyrywał już moje włosy. – No gdzie-ście to za-ko-pa-li, po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-wać gło-wę, co?
I byłbym pewnie za moment krzyczał wniebogłosy i może nawet w tym krzyku wykrzyczałbym, jak było naprawdę, gdyby nie zadzwonił telefon na biurku dyrektora. M-ski puścił moje baczki i spojrzał w tamtą stronę, a dyrektor, który podniósł słuchawkę, powiedział do mundurowego: – Do was.
Przez chwilę zapanowało milczenie, czułem, jak płonie mi głowa, bo od skubania gęsi bolała cała głowa, policzek i skronie, a mundurowy kiwał czołem i mówił tylko – tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywiście, tak, dobrze, naturalnie, ależ tak, dobrze dobrze. I chociaż do dzisiaj nie wiem, kto wówczas rozmawiał z mężczyzną w mundurze o godzinie dziewiątej, to czuję do tego kogoś ogromną wdzięczność. W końcu dzięki niemu M-ski przestał mnie ciągnąć. Bo kiedy mundurowy odłożył słuchawkę, wyszło na to, że muszą się naradzić i odesłano mnie z powrotem do sekretariatu na składane krzesło, którego listewki okropnie gniotły w siedzenie. Znów więc siedzieliśmy we trójkę pilnowani przez woźnego, a ja patrzyłem na zegar i wydawało mi się, że mosiężny krążek, jakim zakończone było wahadło, jest takiego samego koloru co puszka proboszcza Dudaka, z której wypuszczał na Boże Ciało obłoki siwego dymu, kiedy śpiewaliśmy „Bądź-że poz-dro-wio-na Ho-sty-jo ży-wa".
Taki sam zegar, z prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą, widziałem w Mannhaim, w mieszkaniu Elki, gdy wiele lat później pojechałem do Niemiec, żeby się z nią zobaczyć. Oczywiście, nigdy jej nie wyznałem, jaki jest cel mojej podróży. Kiedy usłyszała mój głos w słuchawce telefonu, a raczej kiedy usłyszała moje nazwisko, nie odpowiedziała nic. Może stanęły jej przed oczami wszystkie listy, które wysyłałem do Mannheim i które ona wyrzucała do kosza. Tego nie wiem, ale milczała dobrą chwilę, zanim usłyszałem całkiem przytomne pytanie:
– A skąd dzwonisz?
– Z dworca – krzyczałem do słuchawki. – Z dworca i chciałbym się z tobą zobaczyć!
Pomilczała znów chwilę.
– No dobrze, jestem w domu przez cały dzień – odpowiedziała, jakbyśmy widzieli się ledwie wczoraj. – Wiesz, jak dojechać?
Naturalnie, wiedziałem, jak dojechać, bo wszystko na to spotkanie miałem przygotowane, wszystko zaplanowane i zapięte na ostatni guzik, kolejne pytania, tematy rozmowy, zdjęcie grobu Piotra, wszystko to podstępnie zmierzało, a -raczej miało zmierzać nieuchronnie do osoby Weisera. Taksówkę, którą jechałem przez śródmieście, prowadził wąsaty Turek. Palił się do rozmowy, gdy wyczuł, że nie jestem Niemcem, ale ja myślami byłem już przy Elce i przypominałem sobie wrześniowy poranek siedemdziesiątego piątego roku, kiedy odprowadzałem ją na Dworzec Morski w Gdyni, skąd odpływała do Hamburga.
– Elka – zapytałem ją po raz ostatni – więc ty naprawdę nic nie pamiętasz, co się wtedy stało? Naprawdę nie wiesz, jak to było? Przecież Weiser prowadził cię za rękę. Ty coś ukrywasz, cały czas ukrywałaś. Powiedz przynajmniej teraz, ja cię bardzo proszę, powiedz, skoro wyjeżdżasz stąd na stałe, co właściwie wydarzyło się: tamtego dnia nad Strzyżą? – I mój głos podnosił się aż do krzyku, w miarę jak Elka podchodziła coraz bliżej do celnej barierki i wreszcie powiedziała:
– Nie krzycz tak, ludzie patrzą.
To były jej ostatnie słowa, żadne tam – do widzenia – żadne – trzymajcie się – tylko właśnie to – nie krzycz tak, ludzie patrzą! A później nie odpowiadała na moje listy, tak samo jak nie chciała rozmawiać na temat Weisera przed wyjazdem. Więc teraz, kiedy jechałem taksówką przez śródmieście Mannheim, pomyślałem, że drugi raz nie popełnię takiego błędu i gdy samochód stanął na światłach, wiedziałem, że zacznę zupełnie inaczej i długo będę krążyć, długo czekać na właściwy moment, żeby ją wreszcie przyprzeć do muru, zmuszając do wyznań.
Elka przez pierwsze półtora roku nie miała tu łatwego życia. Pracowała u dalekiej ciotki, potwornie złośliwej starej kobiety, jako służąca. Ta ciotka nazywała Elkę komunistką i upokarzała na każdym kroku, ale Elka zaciskała zęby, bo ciotka była bogata i miała jej zapisać trochę grosza. Kiedy otworzono testament, Elka harowała jeszcze gorzej, bo ciotka nie zostawiła jej nic. Harowała na dwie zmiany, rano sprzątała prywatne mieszkania, a wieczorem zmywała podłogi w restauracji, której właściciel był znajomym ciotki. I tu poznała Horsta, bo Horst stracił żonę w wypadku samochodowym gdzieś w Hesji i teraz zamiast pilnować swojej firmy, popijał aż do zamknięcia lokalu, późno w nocy. Wyszła za niego bez większych wahań, nie był stary ani brzydki, a przede wszystkim handlował końmi, miał własną firmę i Elka nie musiała już zmywać podłóg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst często wyjeżdża i Elka siedzi wtedy całymi dniami sama, bo Horst nie ma oprócz niej żadnej rodziny, a sama nie lubi składać wizyt i przyjmować gości. Czasami wyjeżdżają razem, kiedy Horst nie spieszy się za bardzo, urlopy spędzają na południu w górach. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się w kilkanaście minut później, gdy taksówka wyjechała już; ze śródmieścia, gdy minęliśmy z wąsatym Turkiem parę przecznic i gdy siedziałem naprzeciw Elki pijąc kawę, a ona pokazywała mi zdjęcie Horsta z ostatniego urlopu, jaki spędzili w Bawarii. Na ścianach dużego pokoju wisiały akwarele przedstawiające jeźdźców i konie, pośrodku zaś zegar, taki sam, jak w sekretariacie naszej szkoły, z długim prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą. Tego naturalnie Elka nie mogła pamiętać. Pokazałem jej zdjęcie nagrobku Piotra. Elka była tam kilka razy, ale płyty oczywiście nie widziała, a ja opowiadałem jej, jakie z tym były kłopoty, bo żaden kamieniarz nie chciał wykuć napisu – „zamordowany" i w końcu zostało – „zginął tragicznie". Wszyscy znajomi składali się na tę płytę i to był właściwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choć Piotr nie brał udziału w demonstracji i walkach, wyszedł tylko na ulicę zobaczyć, co się dzieje. Ale to wspominaliśmy już przy grzankach, które Elka przyrządzała wspaniale – z keczupem, listkami sałaty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem, pieprzem, papryką i nie wiem już czym jeszcze, na gorąco, wprost z piekarnika. Grzanki zmieszały mi wprawdzie szyki, ale do dzisiaj pamiętam ich smak, kiedy Elka powiedziała niespodziewanie:
– Nie odpowiadałam na twoje listy, tak jak na żadne inne. Bo jak się jest tu – wyjaśniła – to nie można być tam i na odwrót. Ja nie potrafię być tu i tam.
Już chciałem wtrącić coś, niby od niechcenia, żeby mówiła dalej, ale szybko zmieniła temat, tak zręcznie, że musiałem opowiedzieć o sobie, a raczej o swoim życiu obecnym, w którym nie było zresztą rzeczy interesujących ani pięknych. Była to więc opowieść szara i nużąca, lecz Elka nie dawała poznać, co o tym myśli, przerywała nawet czasami, wypytując o jakiś szczegół, osobę, zdarzenie. Czułem, że robi to z grzeczności. Dowiedziała się na koniec, co porabiam w Niemczech i zapytała, czy już dzisiaj muszę wracać do Monachium, skąd przyjechałem, żeby ją odwiedzić. Tak, rzeczywiście przez dwa tygodnie mieszkałem w Monachium i miałem tam jeszcze wrócić na kilka dni, do domu stryja, który z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wrócił, bo to nie była jego zdaniem Polska, tylko atrapa, jaką się pokazuje w nie najlepszym teatrze. Ale nie wyjaśniałem Elce tych zawiłości, powiedziałem tylko, że nie muszę, bo rzeczywiście nie musiałem, a przede wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie weszła nawet w fazę początkowej konwersacji o pogodzie.
– To wspaniale – tym razem ucieszyła się szczerze. – Gdybyś zechciał zostać kilka dni, nie będzie żadnych kłopotów i Horst się ucieszy, jak wróci – mówiła – bo teraz wyjechał – i chociaż nie bardzo rozumiałem, z czego miałby cieszyć się jej mąż, zgodziłem się zostać do następnego dnia. Na szczęście miałem pieniądze i kiedy pojechaliśmy do miasta, nie musiałem liczyć każdej marki. Ale zanim Elka wyprowadziła z garażu samochód, obejrzałem ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy prostokątny, z małym ogródkiem, trzema pokojami na górze, jadalnią i kuchnią na parterze i pomyślałem sobie, że jak na dwa lata zmywania podłóg to jest bardzo dużo, ale na całe życie chyba trochę mało, choć trawnik przed wejściem był puszysty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrym, jak mi się zdaje, guście i gatunku.
Więc kiedy właściwie zaczęła się gra pomiędzy mną a Elką, gra o Weisera, w której oboje podchodziliśmy do siebie na palcach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy z wiatrem, kiedy zaczęła się nasza gra, która w pewnym sensie trwa po dzień teraźniejszy? Dzisiaj wiem, że Elka grała od samego początku, od momentu, gdy zadzwoniłem z dworca, już wtedy musiała zrozumieć, o co mi chodzi i już wtedy zapewne ułożyła swój plan lub jego ogólny zarys. Tylko, że wtedy, w Mannheim dałem się zwieść pozorom, nie zastanowiłem się nawet, dlaczego chce mnie zatrzymać, nie zorientowałem się też od razu, że Elka przejrzała mnie na wylot i chociaż myślałem, że łapię ją w sieć aluzji, pytań, nic z pozoru nie znaczących twierdzeń, w istocie ona chwytała mnie podstępnie w jeszcze misterniej zastawioną pułapkę. Graliśmy zatem od początku. Bo Elka, kiedy już zakończyłem oględziny domu i ogródka powiedziała: – Poczekaj, na taką okazję muszę włożyć coś specjalnego – i zobaczyłem ją w chwilę później w czerwonej sukience, naturalnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogiego materiału, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że chodzi o sukienkę, w której widziałem ją wtedy nad. Strzyżą, gdzie potok przepływa wąskim tunelem pod nasypem nie istniejącej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, Elka wsiadająca do samochodu wiedziała,, co czułem, a kiedy mijaliśmy już za miastem składy fabryczne Deimler-Benz Werke, zapytała, czy nie mam ochoty pojechać nad Ren, bo ona chciałaby popatrzeć, jak płynie woda. Staliśmy potem na jednym, z betonowych występów tamy i Elka rzucała w dół patyki, a ja myślałem przez cały czas, czy amnezja, o jakiej mówili lekarze, była od początku do końca pomysłem Weisera, czy Elka wpadła na to sama. Na obiad zawiozła mnie do restauracji, z okien której widzieliśmy mury Friedrichsburgu i do podania deseru zdążyła mi opowiedzieć historię miasta, wyczytaną kiedyś z przewodnika, czego nie ukrywała. Przy lodach rozmowa zeszła nie wiedzieć czemu na zwierzęta.
– Nie mogę znieść jednego – mówiła oblizując łyżeczkę. – W tutejszych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj, to się nazywa karmienie lwów… W każdym mieście, gdzie tylko jest zoo, ludzie pędzą na określoną godzinę i patrzą, jak dozorcy rzucają, zwierzętom ociekające krwią kawały mięsa, a największa uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywają sobie te ochłapy. – I zaraz dodała: – U was tego się nie praktykuje, prawda?
– U nas się tego nie praktykuje – powiedziałem. – A pamiętasz naszą wyprawę do zoo w Oliwie?
Elka skinęła głową.
– Tak, oczywiście, ogród jest położony w lesie i wracaliśmy wtedy jakoś przez las.
– A pamiętasz klatkę z panterą – nie dawałem za wygraną.
– Tak – odpowiedziała prędko – pantera była rozdrażniona, to sobie przypominam, dozorca podszedł wtedy do nas i powiedział, żeby odejść od klatki.
– Nie, to nie było tak, nie było przecież żadnego dozorcy – odłożyłem swoją łyżeczkę – to nie było tak, przecież Weiser, ten Weiser, z którym było tyle hałasu…
Przerwała mi:
– Ciągle o niego pytasz, och, jakie to męczące, w końcu nie będziemy się spierać o szczegóły, prawda?
– Ale to nie jest szczegół – zaprotestowałem – bo ty się znalazłaś, nie wiem jak, ale się znalazłaś, a on?