40456.fb2
– Ja spadłam z nasypu i miałam rozbitą głowę. Skoro tak wszystko pamiętasz, to wiesz, że dwa miesiące leżałam w szpitalu, czy nie tak?
– Tak, tak, wiem, ale ty nie spadłaś przecież z nasypu – mówiłem rozgorączkowany.
Na co Elka, przywołując kelnera, wyjaśniła, a właściwie nie wyjaśniła, tylko zamotała jeszcze bardziej:
– No tak, ty, zdaje się, jesteś z gatunku ludzi, którzy wiedzą lepiej, ale co mogę na to poradzić?
I tak było do wieczora, zawsze tak samo – kiedy ja próbowałem mówić o lotnisku., Elka odpowiadała, że owszem, puszczała tam latawce, być może z Weiserem, skoro ja tak twierdzę, ale także z innymi chłopakami, co do tego nie ma wątpliwości, gdy zaś wspomniałem o meczu z wojskowymi, mówiła, że przecież w piłkę graliśmy bez przerwy, jak wszyscy chłopcy na świecie, ale czy ona może pamiętać akurat jeden mecz? I tylko na wspomnienie starej cegielni nie powiedziała nic, bo w sprawie wybuchów zgodziła się, że były wspaniałe. Zdaniem Elki, Weiser musiał wylecieć w powietrze, a ona spadła następnego dnia z nasypu, kiedy bawiliśmy się nad Strzyżą. Ale to powiedziała już później, nie w restauracji, tylko w domu, kiedy zrobiliśmy razem kolację i piliśmy drugą butelkę wina, najpierw czerwonego, a ta druga to był biały wermut i poczułem, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo przecież wiedziałem, że ona bawi się ze mną w ciuciubabkę, a mój przyjazd do Mannheim był bezcelowy, podobnie jak listy, które wysyłam jeszcze dzisiaj z uporem godnym spraw ostatecznych. Poszedłem na górę, gdzie Elka przygotowała mi spanie, położyłem się w niebieskiej pościeli i usłyszałem, jak woła coś do mnie z dołu, przepraszając, bo zdaje się, o czymś zapomniała. I dopiero kiedy stanąłem na szczycie schodów patrząc w dół, ogarnęło mnie przerażenie. Elka zakpiła ze mnie okrutnie. Kanapa stojąca w jadalni pod oknem ustawiona teraz była na środku pokoju i wyglądała jak przedłużenie schodów. A ona sama leżała na kanapie z dwoma poduszkami – jedną pod głową, drugą na wysokości krzyża, rozchylała lekko nogi i czerwona sukienka falowała na nich z rytmem całego ciała. Żadna moc nie mogła mnie powstrzymać przed krokiem do przodu, a właściwie krokiem w dół, bo stałem przecież na szczycie schodów. I na tym polegał szatański pomysł Elki. Z każdym bowiem krokiem moje nogi stawiały coraz mniejszy opór, jakby odrywały się od ziemi, gdzieś w połowie drogi zrozumiałem wreszcie, że moje ciało płynie w dół i nie jest już moim ciałem, tylko lśniącym w promieniach słońca kadłubem samolotu, a moje ramiona nie są już ramionami, tylko każde z nich jest srebrzystym skrzydłem i nie widziałem już kanapy, tylko początek startowego pasa, mijałem wzgórza na południowym krańcu miasta, przelatywałem nisko nad czerwonymi dachami domów, mignąłem nad torami obok wiaduktu i teraz widziałem już tylko rozchylone uda Elki, jej unoszącą się sukienkę i w falującym podmuchu powietrza obnażoną czarność i miękkość, do której zbliżałem się z hukiem i drżeniem. Ale srebrzysty kadłub nie lądował tym razem na betonowych płytach pasa, on wchodził w kępę silnym uderzeniem masy i pędu, z gwizdem tnąc powietrze, wchodził w jej miękkość niepokalaną, a ona przyjmowała jego chłód sprężystym falowaniem i krzykiem, który ginął w łoskocie maszyny i powietrza. Tak, Elka doprowadziła do lotniczej katastrofy i opętana szaleństwem destrukcji, zmuszała mnie, kiedy wracałem już na górę, bym znów przemieniwszy ciało w lśniący kadłub, powtórzył lądowanie jeszcze kilkakroć, aż wreszcie konstrukcja stalowego ptaka zaczęła nie wytrzymywać ciągłego wznoszenia i opadania między niebem a ziemią i legła zdruzgotana, z połamanymi skrzydłami w kępie żarnowca, która pachniała migdałami. Elka wczepiła palce w moje włosy, a mnie zdawało się, że słyszę głos Żółtoskrzydłego o spaleniu ziemi i obywateli jej, a zaraz potem poczułem kwaśny oddech proboszcza Dudaka zza kratek konfesjonału, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale to strach z imaginacją prześcigały się nawzajem, bo jedynym głosem był głos Elki, szepczącej nie moje imię, a jedynym zapachem był zapach jej ciała, w którym wiatr, sól i krem migdałowy zmieszały się równocześnie. Gra o Weisera była skończona, nie wyszedłem z niej czysto ani zwycięsko.
Następnego dnia pojechałem do Monachium, gdzie prowadziłem również grę, tym razem z moim stryjem i była to gra stricte polityczna. Bo stryj, kiedy już umyłem jego samochód, kiedy wystrzygłem trawnik przed jego domem, siadał naprzeciw mnie i mówił: – Jak wy możecie tam żyć? A ja odpowiadałem: – Stryju, uszczypnij mniej w ucho – i stryj szczypał rozbawiony. A ja mówiłem: – No i widzisz, niby masz rację, a jednak zupełnie jej nie masz. – Jak to, dlaczego? – pytał zaciekawiony, a ja na to, że jeśli istnieję naprawdę, o czym mógł się przekonać szczypiąc mnie przed chwilą, to nie mogę być żadną tam atrapą czy rekwizytem. A skoro jestem częścią całości, to tamto wszystko też nie jest atrapą, Polska nie jest atrapą i w ogóle chociaż świat bardziej przypomina burdel niż teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju, dzisiaj spoczywasz już pod ziemią i nie wiesz, że wtedy nie przyjechałem wcale do Niemiec i do ciebie w celach zarobkowych, jak tysiące Turków, Jugosłowian, Polaków, nie przyjechałem zarobić na samochód ani inne cudowności, bo jedynym moim celem było spotkać się z Elką i wypytać ją o Weisera, a jeśli przy okazji – w pewnym sensie cię okłamując – zarobiłem trochę marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi.
Co było dalej? M-ski wyszedł z gabinetu, niosąc duże arkusze papieru kancelaryjnego. Dał nam podwójne kartki i powiedział, że teraz musimy opisać to wszystko, co mówiliśmy w prostych słowach i dokładnie. Mamy opowiedzieć o kolejnych wybuchach Weisera, włącznie z ostatnim, niczego nie pomijając, bez żadnych fantazji i upiększeń. Woźny zapalił dodatkowe światło i rozsadzono nas, każdego z osobna, zupełnie jakbyśmy pisali klasówkę. Żałowałem tylko, że naszych wypracowań nie będzie czytać pani Regina, jedyna nauczycielka w szkole, którą kochaliśmy bezinteresownie. Bo pani Regina uczyła nas języka polskiego, nigdy nie mówiła o wyzysku, nie krzyczała na nas i czytała wiersze tak pięknie, że słuchaliśmy zawsze z zapartym tchem, kiedy Ordon wysadzał redutę w powietrze, razem ze sobą i szturmującymi Moskalami, albo kiedy generał Sowiński zginął, broniąc się szpadą przed wrogami Ojczyzny. Tak, pani Regina nie bardzo, zdaje się, dbała o program nauczania i dzisiaj jestem jej za to wdzięczny. Ale to inna historia. Wtedy, w sekretariacie szkoły nie bardzo wiedziałem, jak mam to napisać. Parę razy zaczynałem zdanie, po czym skreślałem je w poczuciu zupełnej bezsilności i braku inwencji. Każdy, kto choć raz w życiu był w śledztwie, rozumie taki stan ducha. Bo co innego zeznawać ustnie, a co innego pisać własną ręką to, czego oni pragną się dowiedzieć. Jak pisać, żeby nic nie powiedzieć? Albo – jak pisać, żeby powiedzieć tylko to, co można? Trzeba uważać na każde słowo, na każdy przecinek i kropkę, bo oni wezmą to pod lupę i będą czytać każde zdanie dwa albo trzy razy.
Kiedy odpowiadając na pytanie M-skiego, mówiłem – widziałem Weisera, mogłem zaraz dopowiedzieć – ale właściwie niedokładnie. A gdy ten zmarszczył brwi, natychmiast można się było poprawić – ale to innym razem widziałem go niedokładnie, bo wtedy, tego dnia, o który pan pyta, widziałem go jak pana, bardzo dokładnie. Tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru w kratkę to jest zupełnie coś innego. Co mogłem wyznać w takiej sytuacji, a co miałem zataić? Niewiele było do powiedzenia. Niewiele – bo czy mogłem opisać im finezję wybuchów, z których każdy niepodobny był do poprzednich? Czy mogłem opowiedzieć, w jaki sposób Weiser zachwycał nas swoimi pomysłami? A nawet jeśli mogłem, to czy oni na to zasługiwali?
Dotknąłem spuchniętego nosa i miejsca na policzku, w którym dzisiaj zaczyna się zarost. Jedno i drugie bolało nieźle. Pomyślałem, że chociaż i tak nie powiem, co wydarzyło się nad Strzyżą ostatniego dnia, to jednak coś powiedzieć muszę, coś napisać na ogromnej kartce, żeby nie wywoływać ich gniewu i złości.
Pamiętam pierwsze zdanie:,,Dawid nie bawił się z nami w wojnę, bo jego dziadek nie pozwalał mu na takie zabawy". Czy właśnie od takiego zdania nie powinna zaczynać się książka o Weiserze? Bo jego pierwszy wybuch, który oglądaliśmy w dolince za strzelnicą, to przecież nie była zabawa w wojnę. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Weiser robił te eksplozje, do czego mu były potrzebne, ale kiedy zobaczyłem tryskającą w niebo niebieską fontannę pyłu, już wtedy przeczuwałem, że tu nie chodzi o żadną wojnę. Weiser do każdego ładunku dodawał zabarwiającej substancji i kiedy detonacja rozrywała ziemię, w powietrze leciał kolorowy strumień. Za pierwszym razem był to wybuch niebieski. Gdy na ziemię opadły już ostatnie kawałki gliny i drewna, zobaczyliśmy, że ta niebieska mgiełka unosi się jeszcze w powietrzu i wyglądało to tak, jakby błękitny obłok wirował ponad naszymi głowami, z wolna unosząc się coraz wyżej i zmieniając kształty, aż wreszcie zniknął z pola widzenia. Byliśmy absolutnie zachwyceni i tylko Weiser kręcił głową, jakby mu coś nie wyszło. Przypuszczam, że on przez cały czas eksperymentował na naszych oczach, a my byliśmy jak garstka profanów wpuszczona do pełnej retort, tygli i płonących palników pracowni alchemika. Nie twierdzę, że Weiser interesował się alchemią, tego nie wiem, ale tak właśnie to wyglądało, bo zanim zdążyliśmy ochłonąć z pierwszego wrażenia, kazał nam czekać w tym samym miejscu, założył nowy ładunek, połączył go drutami z czarną skrzynką i znów powietrze rozdarł huk eksplozji.
Efekt był jeszcze bardziej zdumiewający – obłok, jaki utrzymywał się w powietrzu po wybuchu, był wyraźnie dwukolorowy – jego dolna część mieniła się w słońcu wszystkimi odcieniami fioletu, a zwieńczenie wirującej kolumny stanowił czerwony pompon. Tym razem Weiser był, zdaje się, zadowolony. Obłok dosyć długo unosił się nad dolinką i dopiero po dwóch, może trzech minutach rozpłynął się w nicość, przechodząc przedtem w zgniłozieloną kulę. Było to bardziej podniecające niż szare obłoki dymu wypuszczane przez proboszcza Dudaka ze złotej puszki kadzielnicy, czuliśmy to doskonale, ale na tym Weiser zakończył pracę, schował gdzieś czarną skrzynkę prądnicy i powiedział, że możemy iść do domu. Dzisiaj wiem, że takie sztuczki to nic skomplikowanego, stosowali je nawet Tatarzy, wypuszczając na rycerstwo chrześcijańskie barwne obłoki, od czego płoszyły się konie, a ludzie truchleli ze zgrozy, ale wtedy uważaliśmy Weisera za cudotwórcę. Było to po naszej wizycie w nieczynnej cegielni, do której dotarliśmy tropiąc Elkę i nic nie mogło zmienić naszego przekonania, że Weiser, jeśliby tylko chciał, może zrobić wszystko. Ale o tym, co widzieliśmy w wilgotnej piwnicy, jeszcze powiem. Bo do tego muszę się przygotować lepiej niż do spowiedzi wielkanocnej, kiedy w- obawie przed gniewem Boga i samego proboszcza Dudaka, zapisywałem grzechy i uczyłem się ich na pamięć jak aktor przed próbą generalną.
Następny wybuch albo raczej następny występ Weisera odbył się gdzieś w tydzień później i był całkiem różny od pierwszego. W powietrze wzbił się słup błyszczących blaszek, które opadały na ziemię bardzo wolno. Najpiękniejsze było tym razem samo opadanie – obłok nie rozpłynął się bowiem w górze, jak za poprzednim razem, tylko spływał powoli w dół, osiadając na kępach trawy i paproci, które rosły w dolince bardzo gęsto. Na ich liściach pozostał szary pył i nie mogłem zrozumieć, dlaczego w górze wyglądało to tak imponująco, a tu, nisko, lśniące przed chwilą drobiny przypominały zwyczajny kurz lipca, który tego lata pokrywał wszystko lepką warstwą brudu.
Weisera nie bawiły układy proste i nieskomplikowane, za każdym razem dążył do coraz subtelniejszych efektów i chociaż ta uwaga nasuwa się teraz dopiero, po tylu latach, uważam ją za oczywistą. Bo następnym razem, kiedy ziemia zadrżała od eksplozji, ujrzeliśmy obraz, który przewyższył najśmielsze oczekiwania. Co to było? Jeżeli powiem, że francuski sztandar, nie skłamię, ale nie powiem też prawdy. Jeśli napiszę, że przypominało to trzy wirujące obok siebie słupy, każdy innego koloru, to też nie będzie to oczywiste ani w pełni oddające istotę rzeczy. Czy zresztą w ogóle można oddać istotę rzeczy? Obawiam się, że nie można i dlatego przecież nie piszę książki, o której myślę, że powinna być napisana dawno. Tak samo jak książka o Piotrze i tamtym grudniu, kiedy nad miastem latały helikoptery, albo o naszych ojcach, którzy w znakomitej większości upijali się w dzień wypłaty i jak pan Korotek złorzeczyli Panu Bogu, że na to wszystko pozwala. A wtedy, w dolince, Szymek trącił mnie w bok i powiedział: – Jezu, jakie to piękne – i zaraz dodał – jak on to robi, Żydek jeden. – Ale tym razem to nie był obraźliwy epitet, tylko coś w rodzaju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek mógł powiedzieć – skurczybyk jeden – i to byłoby to samo, tak czułem to wtedy, zapatrzony w niebo, na tle którego wirowały trzy słupy dymu albo raczej trzy wydłużone pionowo obłoki. Jeden biały jak płótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak płachta matadora, którą zwabia oszalałe zwierzę prosto na śmiertelny sztych szpady. Kolorowe płaszczyzny tym razem nie mieszały się ze sobą, tylko unosiły coraz wyżej i wyżej, aż znikły ponad czubami sosen.
Tego dnia, gdy wracaliśmy w stronę Brętowa głębokim jarem i Szymek kłócił się z Piotrem – co to było: wstęgi od kapelusza czy sztandar francuski, spotkaliśmy M-skiego. Najpierw u wylotu gliniastego wąwozu zamajaczyła znana siatka na motyle, a potem ujrzeliśmy pana od przyrody, jak biegiem forsował stromą w tym miejscu skarpę, czepiając się rękami widłaków. Motyl, którego gonił M-ski, frunął tuż na ziemią, toteż nauczyciel wyciągał szyję, jak mógł do przodu i prawie że zahaczał nosem o widłaki. Gdy M-ski był już w połowie góry, motyl zmienił zamiary, bo wykonał nad jego głową chybotliwe salto i frunął teraz w dół, migając kolorowymi skrzydełkami. M-ski rzucił się za nim, jednakże biegnąc teraz po stromiźnie, nie mógł wyhamować swego pędu i tak runął nam prawie pod nogi, a my usłyszeliśmy trzask kija, na którym zamocowana była siatka. Lecz M-ski nie zauważył nas ani złamanego kija, bo w siatce trzepotał się ogromny motyl.
– Powoli, malutki, powoli – szeptał M-ski i cały czas leżąc wyjmował z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejętnym ruchem schwytał w nie motyla. – Nareszcie cię mam – przemawiał doń pieszczotliwie. – Dostaniesz najładniejszą szpileczkę, kochasiu – a gdy zobaczył już nas podnosząc się z kolan, nie był wcale zmieszany, tylko uśmiechnął się tryumfująco. – No i co, chłopcy – powiedział – czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyrie, to by graniczyło z cudem, ale i tak będzie, co opisać. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Pamassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na północy, w morenie polodowcowej! Zaginął zupełnie w Sudetach, żyje w Pieninach i Tatrach, tak, tak chłopcy, żaden uczony nie dawałby wiary, że niepylak apollo występuje także i tutaj! A ja go znalazłem. I opiszę to we „Wszechświecie"! Gąsienice niepylaka żerują na rozchodniku, a wiecie wy przynajmniej, jak nazywa się po łacinie rozchodnik? Rząd Succulentae, a nazywa, się Sedum acre, zapamiętajcie chłopcy – Sedum acre, co tłumaczy się rozchodnik ostry!
Staliśmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypominało maleńki cylinder i widzieliśmy, jak motyl próbuje machać skrzydłami, lecz ma za mało miejsca w szklanej pułapce i tłucze się zupełnie jak ryba w akwarium, bez zrozumienia własnej sytuacji. Oczywiście M-ski, który poszedł zaraz własną drogą, nie miał nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pisząc kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papierze w kratkę, pisząc je wolno i z namysłem, pomyślałem sobie, że Weiser czasami przypominał takiego motyla, zwłaszcza, gdy mu coś nie wychodziło i denerwował się, pokrywając zmieszanie nadmierną gestykulacją. Tak, czwarty wybuch nie należał do udanych, to było jasne, bo kiedy usłyszeliśmy eksplozję, naszym oczom ukazała się zwyczajna szara chmura kurzu, która opadła prędko i to było wszystko. Weiser pobiegł do miejsca, gdzie założony był ładunek i podrygując jak Parnassius apollo, wrócił do nas wyraźnie zniechęcony. – Jeszcze raz – powiedział do Elki – i znów usłyszeliśmy kręcenie korbką, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie nastąpiła w ogóle. – Może przewody są przerwane – zapytał nieśmiało Piotr, ale Weiser rozmachał się jeszcze bardziej. – To niemożliwe – wyjaśnił patrząc w niebo. – To zupełnie niemożliwe, spróbujemy jeszcze raz – i znów pobiegł do ładunku, a jego ręce nie ustawały w ciągłym trzepotaniu. Tym razem wybuch nastąpił, ale oprócz żółtawego obłoczku, który unosił się przez krótką chwilę nad fontanną piachu, nie było nic. Tego dnia Weiser wracał do domu z nami i pamiętam, że nie odezwał się ani słowem nawet do Elki.
Nie twierdzę, że miał coś wspólnego z jakimkolwiek motylem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybił godzinę dziesiątą, a ja pisałem właśnie ostatnią linijkę pierwszej strony, porównanie to wydało mi się szczególnie trafne, bardziej niż dzisiaj, gdy moja wyobraźnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy obłok zatrzymałem wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisałem ani słowa o eksperymentach Weisera, ani o tym, jak wyglądał naprawdę ostatni wybuch. Pisałem zwyczajnie, według pomysłu tamtych trzech, zamkniętych teraz za drzwiami z pikowaną ceratą. Pisałem, że Weiser za każdym razem szedł do prądnicy na drugą stronę dolinki, że w czasie wybuchów głowy trzymaliśmy nisko, przy samej ziemi i że właściwie eksplozje nie różniły się niczym poza siłą detonacji. A kiedy woźny wyszedł na chwilę, Szymek podniósł głowę znad swojej kartki i szepnął: – Ja to napiszę – i wiedzieliśmy już z Piotrem co, zanim Szymek dodał jeszcze ciszej: – napiszę, że znaleźliśmy kawałek czerwonej sukienki i że go wyrzuciłem na śmietnik, nic więcej, albo – poprawił się zaraz – że go spaliliśmy w ognisku. Wiedziałem, tak samo jak Szymek i Piotr, że to ich zadowoli, bo oni mieli swój obraz wydarzeń i od nas domagali się jedynie jego wypełnienia. Woźny powrócił z ubikacji, a ja myślałem, jak opisać ostatni wybuch, na dzień przed tym, co wydarzyło się nad Strzyżą, wybuch, który dla Weisera musiał mieć szczególne znaczenie, o czym przekonany jestem także dzisiaj. Tym razem nie chodziło o efekt kolorystyczny, ale coś bardziej wymyślnego.
Jak zwykle w takich przypadkach brak mi skali porównawczej. Do czego to było podobne? Gdybym miał określić to wówczas, powiedziałbym że do lejka, jakim moja matka wlewała do butelki sok malinowy – chmura pyłu powstała po wybuchu była zupełnie czarna, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i obracała się wokół własnej osi. Ale to, zdaje się, nie był żaden lejek, bo jeżeli już, to potężny, wirujący jak trąba powietrzna lej czarnych drobin. Ukazał się naszym oczom zaraz po wybuchu i unosił się w ruchu okrężnym ponad doliną dobrą minutę, zanim nie zniknął rozpływając się w powietrzu. Dopiero po latach uderzyło mnie podobieństwo Weiserowego leja do Archanioła walczącego ze smokiem. Nie miałem wątpliwości, że fantastycznie ułożone szaty świętego, jego rozłożone skrzydła i cały zastęp niebieskich wojowników, że wszystko to zawierało się w czarnej, wirującej chmurze, choć naturalnie Weiser mógł nigdy drzeworytu nie widzieć, podobnie jak my wówczas nie wiedzieliśmy jasno, co to takiego sztuka. – Taka trąba może wszystko wessać – powiedział z przekonaniem Szymek – całego człowieka. – A Elka jak zwykle skłonna do przesady dodała: – Coś ty, nie tylko człowieka, to może wessać cały dom i przenieść go gdzieś dalej. – I kiedy kończyłem już ostatnie zdanie w moim pisemnym zeznaniu, pomyślałem sobie, że Weiser mógłby przecież zesłać nagle taką trąbę, żeby porwała budynek naszej szkoły i przeniosła go gdzieś za Bukową Górkę, w okolice starego cmentarza albo jeszcze lepiej w dolinką za strzelnicą i wtedy dopiero M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, że tu zaszło coś innego niż zwykły wypadek z niewypałem. Ale Weiser z sobie wiadomego miejsca nie kwapił się z pomocą, więc postawiłem kropkę i czekałem, co będzie dalej. Woźny zbierał nasze wypracowania. A ja znów pomyślałem o pani Reginie, która uczyła nas języka polskiego i pięknie czytała wiersze. Szczególnie ten o zbrodniczej kobiecie, która zamordowała swego męża, utkwił mi w pamięci, bo gdy pani Regina doszła już do momentu walki dwóch braci, kiedy w kościele pojawia się duch w zbroi i woła głosem jak z podziemi i kiedy nigdy, nikt nie rozmawiał, nikt nie rozlewał atramentu i było jeszcze bardziej odświętnie niż w czasie Podniesienia, gdy proboszcz Dudak unosił do góry okrągły jak słońce opłatek i śpiewał po łacinie. Gdyby pani kościół zapada się z hukiem, to w klasie była cisza jak Regina kazała nam napisać wypracowanie o Weiserze, byłoby ono zupełnie inne niż to, które oddałem woźnemu. Być może nie napisałbym wszystkiego, ale na pewno obok czarnej pantery byłby wspaniały mecz, a nad zupą rybną w zatoce zawirowałaby trąba powietrzna, wsysając całe świństwo do potężnego leja i następnego dnia moglibyśmy się kąpać jak każdego roku.
Tymczasem siedzieliśmy dalej na składanych krzesłach, których listewki gniotły w siedzenie, a woźny, nie zamykając za sobą drzwi, zniknął w czeluściach gabinetu. – Teraz musicie poczekać – oznajmił nam Wracając po chwili. – Jak wszystko będzie w porządku, podpiszecie zeznania i pójdziecie do domów. Ale rozmawiać jeszcze nie wolno – dodał groźnie spoglądając na Piotra, który przechylił się w moją stronę. Więc nie rozmawialiśmy, jak przez wszystkie godziny, które minęły od wprowadzenia nas tutaj i słyszałem, że w żołądku Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy coraz bardziej, bo oni rzeczywiście nie dali nam nic do jedzenia. Woźny włączył radio i z drewnianej skrzynki cichutko dobiegała muzyka ludowa. – Zaraz będą wiadomości – powiedział do siebie i zabrał się do pałaszowania kolejnej kanapki. Istotnie, muzyka ucichła i spiker zapowiedział, że teraz będą fragmenty przemówienia Władysława Gomułki, którego łysina widniała od niedawna na portretach we wszystkich klasach. Śmieszny, piskliwy trochę głos mówił coś o porządkach w naszym wspólnym domu, a ja dziwiłem się, dlaczego dorośli wymawiali nazwisko tego pana z takim nabożeństwem, skoro on mówił nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na niedzielnej sumie. Któż jednak zgłębi tajniki politycznych meandrów? Dzisiaj, kiedy wiem już, dlaczego ludzie zachłystywali się Władysławem Gomułką, a przynajmniej mogę to zrozumieć, przypominam sobie tych samych dorosłych, którzy entuzjazmowali się słowami jego następcy, zwłaszcza tym, co powiedział w stoczni, kiedy nie obeschła jeszcze mogiła Piotra, bo też mówił o porządkach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj uchodzę za dorosłego i chociaż nie interesuję się polityką, nigdy nie popadam w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczyna od wspólnego domu i porządków. Kończę już, bo przecież nie o tym chciałem opowiadać. Chodzi o Weisera. Tylko o niego. I pozostało jeszcze bardzo dużo do wyjaśnienia. Gra nie została skończona. Gra? Nie mogę określić tego inaczej. Przypuszczam, że tak samo, jak wtedy, gdy siedzieliśmy we trójkę, oczekując na podpisanie zeznań i zakończenie śledztwa, tak samo teraz Weiser bawi się ze mną i obserwuje moje poczynania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi jeszcze powiedzieć.
– Co było po pamiętnym meczu z wojskowymi? Najważniejsza była pogoda. Słońce paliło miasto i zatokę jak wściekłe, liście na drzewach pożółkły jak na początku jesieni, a ptaki wcale już prawie nie śpiewały, umęczone żarem lejącym się z nieba. Któregoś dnia pojechaliśmy do Jelitkowa zbadać stan rybnej zupy – i to co ujrzeliśmy, przechodziło wszelkie, najczarniejsze oczekiwania. Bo oto oprócz kolek, w stojącej bez ruchu wodzie zalegały setki śniętych węgorzy, fląder, śledzi i innych ryb, których nazw nie znam do dzisiaj. Wszystko to na pół przegniłe i strasznie cuchnące ruszało się w drgawkach. Szczególnie węgorze, najsilniejsze ze wszystkich ryb, umierały długo, ich wijące się ciała pamiętam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed swoje chałupy i całymi dniami przesiadywali na ławkach, ćmiąc papierosy i złorzecząc na swój los. Jeden z nich zaczepił nas, kiedy przechodziliśmy między pustymi skrzynkami:
– Co tu robicie chłopcy – powiedział melancholijnie – nic tu po was. – I zaraz potem, wcale nie pytany rozgadał się trochę. – To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówię wam, chłopcy, świńskie pruskie nasienie. – A kiedy zorientował się, że nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, tłumaczył dalej: – No, nie wiecie, że iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot zatonął w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i cały był załadowany iperytem, jak beczka śledziami, no i zrobiło się teraz, mamy szambo, a nie zatokę!
– Jo, jo, Ignac – usłyszeliśmy przez okno – nie zawracaj dzieciakom głowy, wszyscy wiedzą, że to nie U-Boot, tylko ruskie manewry tu były na świętego Jana i puścili do wody coś takiego, że wszyscy pozdychamy jak te ryby!
Rybak rozeźlił się na dobre:
– Idź stara, nie pleszcz tyle – warknął do żony i zwracając się w naszym kierunku, jeszcze raz powiedział: – U-Boot i tyle, przerdzewiał i puszki puściły to świństwo, przeklęte hitlersyny, mało nam biedy narobiły, to jeszcze teraz!
A my podzieliliśmy się zaraz na dwie frakcje i kiedy w oczekiwaniu na tramwaj obok pętli przy krzyżu wrzała głośna sprzeczka pomiędzy zwolennikami U-Boota i radzieckich manewrów, ja patrzyłem w niebo, rozgrzane do białości, patrzyłem na kulę słońca i wiedziałem, że to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce są przyczyną tego wszystkiego. Gdyby jednakże spytał mnie ktoś wówczas, albo i teraz, co było przyczyną zupy rybnej, nie umiałbym ani nie umiem udzielić jasnej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew boży, jak sądził proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkańców naszej kamienicy. Zbierali się wieczorami na podwórku i rozmawiali ściszonymi głosami, jakby się bali straszniejszych nieszczęść. I coraz dziwniejsze rzeczy można było usłyszeć w rozmowach – a to, że nad wodami zatoki widzieli rybacy z Helu pomarańczową kulę, która wyglądała jak piorun kulisty, a to, że Matka Boska z Matemblewa ukazała się jednej kobiecie, kiedy szła przez las do Brętowa, a to, że marynarze widzieli na własne oczy żaglowiec bez załogi, przemykający nocą między statkami na redzie. Byli też tacy, którzy widzieli kometę w kształcie końskiej głowy, jak krążyła nad miastem, i ci którzy ją widzieli, zaklinali się, że kometa powróci po okrążeniu Ziemi i spadnie ze straszliwą siłą.
Tymczasem każdy dzień wydawał się gorętszy od poprzedniego, a my nie graliśmy nawet w piłkę obok pruskich koszar Z uwagi na upał i tumany gryzącego kurzu, jaki wzbijał się ze spalonej trawy. Co było robić? Mimo groźby M-skiego chodziliśmy na brętowski cmentarz. W cieniu starych buków było chłodniej. Tylko że nie mieliśmy już hełmu ani zardzewiałego schmeisera, a po Żółtoskrzydłym ślad wszelki zaginął. Przypuszczaliśmy, że złapano go gdzieś w okolicy, a nasza broń uległa konfiskacie. Zabawa w Niemców i partyzantów bez tych atrybutów wydała nam się pozbawiona blasku i nuda coraz większa ogarniała nasze serca. Gdyby Weiser zechciał przybyć tutaj tak jak wtedy – myśleliśmy – może miałby ze sobą coś interesującego, coś, co pozwoliłoby nam na prowadzenie wojen z jeszcze większym zapałem. Ale Weiser ani myślał przychodzić. Jego występ w meczu był ostatnim znakiem, jaki nam dał i czekał teraz, aż przyjdziemy do niego. Powoli dojrzewaliśmy do tej myśli, ale nie poszło to znów tak prędko. Któregoś razu Piotr leżąc w cierniu leszczynowych krzaków, powiedział: – Plaża zamknięta, boisko do chrzanu, co właściwie mamy tutaj robić? – Nie wiadomo, co miał na myśli – cmentarz, czy w ogóle miasto wydające ostatnie tchnienia pod rozżarzoną kulą słońca, ale właściwie od tego zdania, powiedzianego od niechcenia, zdania, które nie było skierowane do żadnego z nas i które poleciało w powietrze, od tego właśnie zdania zaczęła się nasza przygoda z Weiserem. Po chwili milczenia, jak to zwykle, Szymek wypluł przeżuwaną trawę i powiedział: – Weiser by coś wymyślił. – I wszyscy mu przytaknęli – o tak. Weiser na pewno by coś wymyślił, bo Weiser to nie byle kto – o tym byliśmy już przekonani, tylko jak by do niego podejść, żeby nie wyjść na durniów, co to sami niczego już nie potrafią wymyślić. Z drugiej strony, Weiser jest wymyślaczem i mógłby się z nami czymś podzielić, jasne, że nie grą w ciuciubabkę albo palanta, bo to były rzeczy zwykłe i codzienne, a upał spotęgował naszą naturalną niechęć do rzeczy zwykłych i codziennych. Tak, pragnęliśmy odmiany i kto wie, czy nie była to nieuświadomiona chęć wyzwania losu, która najczęściej odzywa się w chłopcach oglądających mapę lub czytających „Hrabiego de Monte Christo". Pragnienie odmiany paliło nasze dusze zabijane śmiertelną nudą. Nagle zrozumieliśmy, że odmianę może nam dać tylko Weiser. – Trzeba za nimi pójść parę razy – zadecydował Szymek. A Piotr poinformował, że Elka z Weiserem nie chodzą teraz na lotnisko, tylko gdzieś za Brętowo i tam znikają nieraz na pół dnia. Stanęło więc na tym, że jutro od samego rana przyczaimy się za rogiem kamienicy i wybadamy dokładnie, co oni robią, dokąd chodzą, a także dlaczego unikają naszego towarzystwa.
Nie było to jednak takie proste, jak myśleliśmy. Już od samego początku trudności mnożyły się niczym grzyby po deszczu. Po pierwsze Szymek zapomniał swojej francuskiej lornetki i musiał wracać po nią w momencie, gdy Weiser wychodził już z Elką z klatki schodowe, po drugie tych dwoje jakby celowo zmieniło tego dnia zamiary i zamiast pójść – jak myśleliśmy – ulicą prosto w kierunku Bukowej Górki, skręcili alejką między ogródkami i szli w kierunku lotniska. Po trzecie śledzenie całą grupą jest niewygodne, a tego dnia było nas pięciu czy sześciu. Co chwila trzeba było stawać i uciszać kogoś, a wtedy traciliśmy ich z oczu. Koło pętli dwunastki dogonił nas Szymek. – A nie mówiłem – ucieszył się – idą na lotnisko. – I nikt jakoś nie zwrócił mu uwagi, że przecież nic takiego wcześniej nie powiedział. Przez chwilę zadrżałem w nadziei ujrzenia raz jeszcze zabawy z samolotem, ale tylko przez chwilę, ponieważ Elka z Weiserem zeszli schodami w dół, na przystanek kolejki elektrycznej, który wówczas nazywał się Gdańsk-Lotnisko. I zanim zdążyliśmy się zorientować, odjechali żółto-niebieskim wagonem w kierunku Sopotu i to było właściwie wszystko tego dnia. – Wystrychnęli nas na dudka – skwitował Piotr – możemy iść do domu. – I staliśmy tak na moście, czekając na jakiś lepszy pomysł, ale pomysłu nie było. Zamiast niego zobaczyliśmy na niebie dwupłatowiec, który wzbijał się w górę chrypliwym rzężeniem silnika.
– O, dwupłatowiec – powiedział Piotr.
– Żaden tam dwupłatowiec, tylko kukuruźnik – sprostował Szymek i wyjął z futerału swoją francuską lornetkę – popatrzymy trochę!
Ustawiliśmy się w kolejce do lornetki wzdłuż żelaznej barierki mostu, samolot tymczasem, osiągając coraz wyższy pułap, oddalał się od nas w kierunku zatoki. Szymek, aczkolwiek niechętnie, puścił lornetkę w obieg. Kukuruźnik tymczasem, nabrawszy już odpowiedniej wysokości, zawrócił w stronę miasta i lecąc z wyłączonym silnikiem, strzelał co chwila wolnym śmigłem – trach – trach trach – trach trrrach – trach trach. Nagle, gdy zgniłozielony kadłub minął cmentarz na Zaspie widoczny stąd jedynie pod postacią kępy drzew, z samolotu wykwitła purchawka spadochronu. Jedna, a w kilka sekund później jeszcze jedna i jeszcze jedna, a za nimi jeszcze dwie, razem pięciu spadochroniarzy szybowało teraz w dół, prosto na murawę lotniska. Samolot przeleciał nad naszymi głowami, zawrócił, wyrównał kurs i wylądował obok hangarów. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, każdej wiosny i lata raz alba dwa razy w tygodniu ćwiczyli tu spadochroniarze i terkot dwupłatowca nad naszą dzielnicą pamiętam z tamtych czasów jak filmowy refren. Tylko że wtedy nic lepszego nie mieliśmy do roboty i spadochroniarze podobali nam się bardzo, staliśmy tak na moście, dwupłatowiec startował i lądował, białe kopuły wykwitały na niebie, a za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony nasze miasto odziedziczyło po berlińskim metrze.
Napisałem – odziedziczyło, czy to źle? Nie napisałbym tak, gdyby to wszystko składało się na książkę o Weiserze, a skoro na książkę, to znaczy do wydawnictwa, tam zaraz podkreślają takie wyrazy i pytają – jak to – odziedziczyło?! Hans Jürgen, Hupka, Gonschorek, Czaja, oni czekają na takie sformułowania i zacierają ręce. – To nasze – powiadają – to wszystko nasze, niemieckie i zaraz odpowiedzialny redaktor wykreśla takie słowo, po cóż lać odwetowcom wodę na ich młyn? I widzę już, jak na moim manuskrypcie ręka redaktora pisze uwagę: Zastąpić innym sformułowaniem. A za naszymi plecami co sześć minut przejeżdżał niebiesko-żółty wąż kolejki, której wagony w naszym pięknym piastowskim mieście znalazły się dzięki braterstwu broni bohaterskiej armii polskiej i niezwyciężonej armii radzieckiej, które we wspólnym szturmie zgniotły berlińską bestię. No tak, przeholowałem trochę, dzisiaj żaden redaktor tak by już nie napisał, a w miejsce skreślonego „odziedziczyło" znalazłbym – „otrzymało jako reparacje wojenne". Tylko że nie składam książki o Weiserze. „Żyję po to, żeby pisać i uważam, że bez względu na okoliczności, trzeba poświęcić życie wyjaśnianiu zarówno chaosu jak i ładu". Nie pamiętam już, kto to powiedział. I chociaż pierwsza część tego zdania trąci szmirą, i chociaż wcale nie żyję dla pisania, to druga część jest jakby ważniejsza teraz, kiedy zapełniam linijki w nadziei, że wreszcie zrozumiem, czego zrozumieć nie mogą, że wreszcie ujrzę, czego wcześniej nie zauważyłem. Że oddzielę ład od chaosu albo w chaosie objawi się jakiś inny, zupełnie nieznany ład… Tak, o to właśnie chodzi. Dlatego tyle jest w tym poplątanych nitek. Dlatego też nie zmienię napisanego już wyrazu na żaden inny, nawet lepiej brzmiący.
Czy nasze wystawanie na moście i skoki spadochroniarzy miały jakiś związek z Weiserem? I tak, i nie. Jeśli wspominam tę chwilę gorącego lata, to przede wszystkim dlatego, że powróciłem do niej kiedyś w mojej rozmowie z Piotrem. Co roku przychodzę do niego na cmentarz i kiedy odejdą już wszyscy ludzie, wszyscy dorośli ludzie, którzy wierzą w Boga, ale nie wierzą w duchy, kiedy pozostawią na mogiłach kwiaty, wieńce, czarne chorągiewki i zapalone świece, wtedy ja siadam na kamiennej płycie i rozmawiam z Piotrem, czasem nawet kłócimy się o mało istotne szczegóły, zupełnie tak, jakbyśmy chodzili jeszcze do tej samej szkoły w Górnym Wrzeszczu. Któregoś roku przysiadłem na samym rogu płyty, odgarnąłem zeschnięte liście, a Piotr pyta mnie od razu:
– No i co nowego w mieście?
A ja odpowiadam mu, że właściwie to nic szczególnego, tylko z komunikacją duże kłopoty.
– Jakie kłopoty?
– No tak, przecież ty się stąd nie ruszasz – mówię Piotrowi pojednawczo – kolejkę wymieniają.
– Jak to wymieniają?
– Ano wymieniają – odpowiadam – stary tabor, ten z berlińskiego metra, na złom pójdzie, a w jego miejsce kursować będzie nowy, taki jak w całej Polsce, pod Warszawą, Łodzią, czy Krakowem, też elektryczna kolejka, tylko, że na trzy tysiące woltów, a tamta była na dziewięćset. – Dziewięćset – mówi z niedowierzaniem Piotr – ta kolejka nie była na dziewięćset woltów tylko na osiemset. -Nie – mówię Piotrowi – źle pamiętasz – na pewno nie na osiemset, tylko na dziewięćset woltów! – Na osiemset – Piotr – na dziewięćset – ja – na pewno na osiemset – znów Piotr – nie, na pewno na dziewięćset – znowu ja – przecież wymieniają całą trakcję, żeby połączyć ten odcinek bezpośrednio do Bydgoszczy, na co Piotr – to nie jest argument, tak czy tak muszą przerobić trakcję, ale mówię ci, że ta stara była na osiemset! I tak kłócimy się jak dwójka dobrych przyjaciół, a ostatnie składy starej kolejki elektrycznej kursują jeszcze pomiędzy Gdańskiem i Wejherowem w nieregularnych odstępach czasu, bo roboty trwają nawet w takie jak teraz, świąteczne dni. A gdy schodziłem już krętą alejką cmentarza w dół w coraz większej powodzi świateł, w zapachu tysięcy świec, przypominałem sobie ten dzień, kiedy staliśmy oparci o żelazną poręcz mostu, śledząc ćwiczenia spadochroniarzy, gdy już prawie zapomnieliśmy o Weiserze, a za naszymi plecami przemykały żółto-niebieskie wagony kolejki elektrycznej berlińskiego metra. Pamięć Piotra okazała się lepsza, tamta kolejka rzeczywiście miała trakcję ośmiuset woltów.
Tymczasem kukuruźnik wylądował na murawie po raz ostatni, spadochroniarze zniknęli w czeluściach hangaru, a lornetka spod Verdun powędrowała z rąk Piotra prosto do skórzanego futerału. Szymek strzyknął fontanną śliny w dół. – Nic tu po nas – powiedział zdecydowanie – wracamy. I znów rozmowa zeszła na Weisera. Tylko p czym i w jaki sposób rozmawialiśmy? Nie pamiętam już. Ale na pewno o nim, już tylko o nim, namiętnie i gorąco toczyliśmy spory, w jaki sposób go podejść, jak go zaskoczyć, jak zaproponować mu,, żeby coś z nami zrobił.
Minęły jeszcze dwa dni, straszliwie nudne i bezowocne. Weiser za każdym razem wymykał się naszej czujności, raz zniknął gdzieś w okolicy kościoła Zmartwychwstańców, a drugim razem straciliśmy go z oczu na wysokości Bukowej Górki. Wówczas postanowiliśmy czatować na niego przy starym nasypie, bo jeśli prawdą było, że chodzi z Elką aż za Brętowo, to musiał spory kawałek drogi przejść właśnie tędy. Od rana siedzieliśmy na cmentarzu, w miejscu, gdzie przylega on jednym ze swoich rogów do dawnej linii kolejowej. Dzisiaj, gdy usiłuję odtworzyć przebieg tamtego dnia, wiele pozostaje białych plam, z kartograficzną jednak dokładnością wypływa z mgły ta kolej, której przecież nie było. Jej trasa biegła łukiem w kierunku południowowschodnim. Odchodząc na wysokości przystanku Gdańsk-Lotnisko od głównej arterii miasta, przecinała przyczółkami zerwanych mostów ulicę Grunwaldzką, Wita Stwosza, Polanki, biegła następnie pod lasem obok kościoła Zmartwychwstańców, przechodząc w głębi jar przekopu, dalej mijała cmentarz brętowski, przeskakiwała znów zerwanymi filarami wiaduktu szosę wiodącą do Rębiechowa i niespełna pół kilometra dalej, na wysokości szpitala czubków, wchodziła w jeszcze głębszy jar, zaraz za miejscem, w którym Strzyża przepływała pod nasypem wąsko sklepionym tunelem. Tam uciekała dalej w nie znane nam terytorium, wiedzieliśmy tylko, że tak samo jak tu zerwane mosty towarzyszą jej nieodmiennie z uporem niezrozumiałej logiki. Trudno zresztą było zrozumieć, dlaczego pośród tylu zerwanych mostów ocalały tylko te, które dzisiaj były zupełnie nieużyteczne, jak ten pomiędzy kościołem proboszcza Dudaka a brętowskim cmentarzem, fantastycznie wysoki, łączący nad przekopem brzegi skarpy porośniętej trawą, żarnowcem i dzikimi malinami.
Ale wtedy nie był to najważniejszy problem. Czekaliśmy na Weisera usadowieni w pustej krypcie, która ukryta w zaroślach pokrzyw i paproci stanowiła świetną kryjówkę. Szymek nie odrywał oczu od okularów lornetki, a my leżeliśmy na brzuchach, przeżuwaliśmy źdźbła trawy i od czasu do czasu ktoś odzywał się leniwie pośród brzęczenia os i trzmieli. Upał z wolna przedostawał się także i tu, do wnętrza krypty, tak, że zapach zbutwiałej wilgoci i chłodnego, cementu mieszał się coraz bardziej z duszną wonią kwiatów. Słońce było coraz wyżej i gdzieś koło południa Szymek odkładając lornetkę powiedział, że leżymy tutaj właściwie nie wiadomo po co, bo skoro Weiser nie pojawił się do tej pory, pewnie już nie przyjdzie. A może w ogóle poszedł, nie tędy. Może ominął to miejsce, idąc przez kamieniołomy i górę, którą nazywaliśmy wulkanem przez jej stożkowaty kształt i wklęsły szczyt? A może siedzi teraz w krzakach żarnowca na lotnisku i czeka z Elką na lądujący samolot? Wszystko przecież było możliwe. Nic nie było nieprawdopodobne. Pewnie dlatego pomyślałem wówczas, że za chwilę usłyszymy zza wzgórza stukot żelaznych kół, przeciągły świst gwizdka i w kłębach pary, pośród syku i zgrzytu ukaże się naszym oczom lokomotywa prowadzona przez Weisera w kolejarskiej czapce. Zatrzyma maszynę, zeskoczy po stromych szczeblach żelaznej drabinki i pokiwa na nas ręką, żebyśmy wsiadali, bo zaraz odjeżdża dalej. Tłoki zadudnią w przyspieszonym rytmie, para zahuczy w zaworach i ruszymy przed siebie, aż za Strzyżę i ostatni zerwany most z czerwonej cegły, tam gdzie muszą być w końcu prawdziwe tory i zwrotnice. Wierzyłem wtedy, że nasyp prowadzi do takiego miejsca i wyobrażałem sobie, jak jedziemy z Weiserem, napotykając nieczynne stacyjki, zardzewiałe semafory i zarośnięte zielskiem budki dróżników, a Weiser, jak kapitan statku, posyła mnie na oko, żebym uważał na podstępne i niewidoczne spod kęp wybujałej trawy rozjazdy, od których rozgałęziają się zdradziecko ślepe tory. Wszystko opowiedziałem na głos, nie wiem właściwie dlaczego, a jednak nikt nie roześmiał się ani nie uważał, że jest to głupie. Cóż w końcu znaczyły zerwane mosty i nie istniejące szyny wobec możliwości Weisera? Jego lokomotywa mogłaby z powodzeniem zajechać tutaj w kłębach pary i zabrać nas w podróż w nieznane. Lecz on sam nie nadchodził i czas zaczynał dłużyć się okropnie.
Nie pamiętam już kogo wysłaliśmy po oranżadę do sklepu Cyrsona, a kogo po bułki albo cokolwiek do jedzenia wyniesionego po cichu z domu. Nie mogę sobie również przypomnieć, ile było butelek oranżady i czy ze wszystkich zdążył uciec gaz drobnymi pęcherzykami. Mój pomysł z Weiserem, a właściwie z lokomotywą i Weiserem podobał się bardzo, musiałem jeszcze raz powtórzyć wszystko od początku, a każdy ze słuchaczy dodawał coś od siebie i tak powstała nasza opowieść o niezwykłej lokomotywie umarłej linii kolejowej. Gdy ostatnie krople oranżady zasychały na oblepionych butelkach z zielonego szkła, a okruchy bułek przetaczały na naszych oczach czerwone mrówki, wymyślaliśmy dodatkowe szczegóły tej historii, piękne w naszym mniemaniu i wyjątkowo wzniosłe. Otóż lokomotywa z dziwnym maszynistą pokazywała się zawsze przy pełni księżyca. Z zapalonymi światłami, buchając strumieniem iskier, jechała wolno od strony Wrzeszcza, przeskakując zerwane mosty lekko i swobodnie. Na małym mostku, obok kościoła Zmartwychwstańców zatrzymywała się na chwilę i wtedy można było zobaczyć, jak z zakrystii wybiega chyłkiem człowieczek w kusym fraku. Człowieczek podchodził do sapiącej maszyny i przekazywał maszyniście sakiewkę z brzęczącymi monetami. Lokomotywa ruszała, żegnając człowieczka krótkim gwizdkiem, a ten biegł truchtem w ciemny, jodłowy las po drugiej stronie nasypu. Za co płacono maszyniście? Wszystko ma swoje przyczyny – lokomotywa wjeżdżając teraz w głęboki jar, rozpędzała się znacznie, szybko przemykała pod łukiem kamiennego mostu i już zgrzytała hamując u skraju cmentarza, na którym właśnie teraz siedzieliśmy wymyślając to wszystko. Weiser ciągnął za dźwignię i gwizdał przejmująco trzy razy. I nagle, w świetle księżyca otwierały się zarośnięte krypty, odsuwały popękane tablice i rój nieboszczyków klekoczących piszczelami wyłaził z grobów, udając się pod lokomotywę. Kiedy już wszyscy byli gotowi do drogi, maszynista wpuszczał ich do węglarki i ruszał dalej, przez następne zerwane mosty i niewidzialne zwrotnice. Tak było co miesiąc, w każdą pełnię księżyca, niezależnie od pory roku. Maszynista wracał nad ranem, zmęczeni podróżni udawali się do krypt, a lokomotywa znikała gdzieś w okolicach przystanku Lotniska, gdzie stary nasyp dochodził do prawdziwej linii kolejowej. Niektórzy mieszkańcy oddalonych przedmieść widzieli te rzeczy i truchlejąc ze zgrozy opowiadali o tym zaufanym osobom. Oczywiście, było też kilku śmiałków pragnących zgłębić tajemnicę, ale za ciekawość trzeba słono płacić. Jednego razu brat kościelnego wskoczył na węglarkę i razem z nieboszczykami pojechał w kierunku Strzyży. Nikomu już nie opowiedział o tym, co zobaczył, bo kiedy lokomotywa wróciła z powrotem i zatrzymała się obok cmentarza, szkielety chwyciły go pod ręce i zabrały ze sobą, do jednej z krypt. Odtąd słychać w bezwietrzne noce jak na wpół żywy, na wpół umarły brat kościelnego woła – wypuście mnie stąd! Wypuście mnie stąd – ale nie wiadomo, gdzie skryły go trupy, a zresztą krzyk jest tak straszny, że nikt nie odważyłby się poszukiwać zaginionego.
Może nie wszystkie szczegóły tej historii powtarzam dokładnie, ale teraz, podobnie jak w sekretariacie szkoły, gdy oczekiwaliśmy na rezultat naszych pisemnych zeznań, myślę, że nie jest to wcale gorsza opowieść od tej, którą czytała nam pani Regina na lekcji polskiego. Ostatecznie tamta też dzieje się nocą, a nieboszczyk wstaje z grobu i przemawia do żywych. I chociaż nie bardzo baliśmy się cmentarza i było wczesne popołudnie, to kiedy już wszystko zostało wymyślone, opowiedziane i wygłoszone chórem mieszających się głosów, kiedy cała ta historia wybrzmiała w ciszy opuszczonej krypty, zrobiło się nieswojo. Jakby prawdą było to, że powiedziane może zaistnieć realnie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i mądrym umysłom.
Tymczasem Weiser nie pojawił się w polu naszej obserwacji. W dolince naprzeciw cmentarza, po drugiej stronie nasypu brętowski gospodarz kosił trawę. Wyprzęgnięty z dyszla koń szczypał koniczynę, a pracujący mężczyzna przerywał co jakiś czas swoje zajęcie, prostował plecy i wyjętą z kieszeni osełką klepał ostrze. Metaliczny dźwięk leniwie rozpływał się w rozżarzonym powietrzu, a nas było coraz mniej, bo wielu zwątpiło w sens oczekiwania i co chwilę ktoś wracał do domu drogą przez Bukową Górkę, porzucając miejsce w krypcie i nadzieję.
– Proście, a będzie wam dane – sentencjonalnie powiedział Szymek, naśladując przy tym głos proboszcza Dudaka.
– Jak to – zdziwił się Piotr – czy Pan Bóg zajmuje się w ogóle takimi sprawami?
– Jakimi sprawami? – zapytałem.
– No, choćby taką prośbą, żeby Weiser pojawił się tutaj, jakbyśmy bardzo prosili – wyjaśnił Piotr, ale Szymek zaraz rozwiał jego wątpliwości.
– Czy ty myślisz, że Pan Bóg nie ma ważniejszych spraw? I w ogóle to co się nad tym zastanawiać, Weiser jest Żydem, a to zupełnie co innego!