40456.fb2 Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

– Pan Jezus też był Żydem – nie dawał za wygraną Piotr – a skoro był synem Pana Boga, to znaczy, że Pan Bóg też jest Żydem, czy nie tak?. Jak twój ojciec jest Polakiem – zwrócił się do Szymka – to ty się rodzisz też Polakiem, a gdyby był Niemcem, to byś się urodził jako Niemiec, tak?

– Gdyby babcia miała wąsy – odburknął Szymek niechętnie i dalej nie rozmawiał już na ten temat.

Gdzieś daleko, za wzgórzami Niedźwiednika zahuczał samolot. Milczeliśmy długo, już tylko we trzech i żadnemu z nas nie chciało się mleć niepotrzebnie ozorem. Pomyślałem, podobnie jak oni, że Weiser nie przejdzie tędy dzisiaj i właściwie możemy iść do domu, a gdybyśmy się pospieszyli, zdążymy jeszcze oddać butelki po oranżadzie przed zamknięciem sklepu Cyrsona. Słońce było już niżej i długie cienie sosen przecinały teraz nasyp jak belki przerzucone nad strumieniem. Podświetlone pnie drzew wyglądały nienaturalnie czerwono, jak u jarmarcznego malarza. Po drugiej stronie mężczyzna kończył grabienie skoszonej trawy w małe kupki, po czym zaprzągł konia i pojechał w stronę zabudowań. Poczuliśmy zapach siana zmieszany z wonią zwierzęcego potu, powietrze stało nieruchome jak przez wszystkie te dni, odkąd zupa rybna zaległa zatokę. – A może przyjdziemy tu nocą – przerwał ciszę Piotr. – Niby po co? – zapytał Szymek. A wtedy Piotr powiedział, że warto by sprawdzić, czy rzeczywiście o dwunastej w nocy nieboszczycy wstają z grobów, a przynajmniej rozmawiają ze sobą. Ludzie tak mówią i nie wiadomo, ile w tym prawdy. Może mówią, bo wiedzą, a może dlatego, że się po prostu boją i sami nigdy nie sprawdzili. Więc moglibyśmy sprawdzić. -No dobrze – zgodził się Szymek – ale kto pójdzie? Bo na cmentarz nocą trzeba iść samemu, nieboszczyki wyczuwają większą ilość ludzi, zupełnie jak zwierzęta – mówił – i wtedy cała zabawa na nic. Postanowiliśmy ciągnąć losy – pójdziemy oczywiście we trójkę, ale przed cmentarzem ten, na kogo wypadnie, przeżegna się i dalej pójdzie sam. I będzie co najmniej piętnaście minut czekać w samym środku cmentarza, obok kamiennych aniołów ze strzaskanymi skrzydłami. Ale losowania nie było.

– Popatrzcie – szepnął Szymek wypełzając z krypty – idą, o tam!

Rzeczywiście, nasypem szedł Weiser, a pół kroku za nim, trzymając jakieś zawiniątko, maszerowała Elka, podrygując jak mała dziewczynka. Szybko opuściliśmy kryptę, kryjąc się za gęstym krzakiem głogu, który od nasypu oddalony był nie więcej niż pięć metrów. Minęli nas i skręcili w polną drogę, idąc w kierunku strzelnicy. Gdy znikli w wylocie gliniastego wąwozu, ruszyliśmy za nimi. To był ten sam wąwóz, w którym dużo później spotkaliśmy M-skiego z siatką na motyle, kiedy ścigał niepylaka apollo. Byliśmy jak psy spuszczone po długim oczekiwaniu ze smyczy, psy, które zwietrzyły zwierzynę i które wyrywają przed siebie, aby nie zgubić tropu. Tam gdzie kończy się wąwóz, droga biegnie lekko do góry. Przywarliśmy do tego wzniesienia, patrząc jak tamci wspinają się teraz skrajem moreny na płaskowyż. Podchodziliśmy ich z zachowaniem wszelkich reguł sztuki wojennej i nie było to łatwe zadanie, zważywszy przewagę wysokości, jaką mieli nad nami. Leżąc za rozrośniętą kępą żarnowca, obserwowaliśmy każdy ich ruch i gest. Ale oni zachowywali się nadzwyczaj spokojnie. Siedzieli w najwyższym punkcie płaskowyżu zwróceni w stronę morza i rozmawiali o czymś, chyba mało ważnym, jak można było sądzić po wyrazie twarzy Elki. Wtedy sądziliśmy, że Elka czeka z Weiserem na jakiś znak, na coś ważnego, co wyrwie ich i nas z drętwego oczekiwania, ale dzisiaj wiem, że oni czekali po prostu na zachód słońca. Bo to, co wydarzyło się później mogło wydarzyć się tylko po zachodzie słońca. Pomarańczowa kula znikła wreszcie za lasem, na niebie rozlała się czerwieniejąca łuna, na której tle migały z zawrotną szybkością czarne punkciki owadów, i wtedy Weiser wstał, podając rękę Elce i poszli dalej w kierunku strzelnicy. Sunęliśmy za nimi jak duchy – szybko i bezszelestnie. Przechodziliśmy przez starodrzew, dalej wzdłuż dolinki za strzelnicą, skąd wąską ścieżką kluczyliśmy do góry pośród ponurych buków i leszczyny, następnie nasza droga przecięła rębiechowską szosę i dalej już bez przerwy lasem wiodła nas w nieznanym kierunku, coraz dalej od zabudowań Brętowa. W rozgrzanym powietrzu można było wyczuć zapach żywicy i wysuszonej kory, którego nie rozwiewał żaden, najmniejszy nawet podmuch wiatru. W ciemną, bezksiężycową noc, kiedy jedynie gwiazdy spoglądały na nas milcząco, budynek nieczynnej cegielni, który wyrósł niespodzianie przed naszymi oczami, wydał się wielkim gmaszyskiem ze strzelistą wieżą komina, czarnymi jamami okien i spadzistym dachem, w którym straszyły odsłonięte krokwie, jak żebra wielkiego zwierzęcia.

Staliśmy nieśmiało na skraju lasu i dopiero dudniący głos Weisera przywrócił nas rzeczywistości. Mówił coś do Elki, a ona mu odpowiadała urywanymi zdaniami. Słowa dobiegały gdzieś z głębi zwielokrotnione echem pustych ścian. Było jasne, że oni są gdzieś na dole, prawdopodobnie w piwnicy. Na palcach przemknęliśmy obok żeliwnych wózków i otworu pieca do wypalania cegły. W części hali, skąd dobiegały głosy, podłoga była drewniana i w dodatku spróchniała. Trzymając buty w dłoniach, jak najciszej podeszliśmy do uniesionej klapy, skąd widać było schody biegnące w dół. Nagle pod nami rozbłysło światło zapałki, a zaraz potem świecy, którą Elka postawiła przy ścianie. Przywarliśmy twarzami do desek, na szczęście szpary były tu na tyle szerokie, że wszystko widzieliśmy jak na dłoni. Elka usiadła po turecku obok ściany w pobliżu świecy. Na środku piwnicy, również na podłodze, siedział Weiser i wyglądał, jakby był skulony albo jakby się modlił. Milczeli, a ja przełykałem ślinę i czułem, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Słyszałem własną krew jak wodospad Niagara w każdej żyłce i naczyniu.

Elka rozwinęła zawiniątko. W migotliwym blasku świecy ujrzałem w jej dłoniach dziwny instrument muzyczny, przypominało to połączone obok siebie piszczałki nierównej długości, które przytknęła do ust, czekając znaku, od Weisera. Wreszcie, gdy uniósł głowę, usłyszeliśmy pierwsze dźwięki dziwnie od nas dalekie, zupełnie jakby grał ktoś na szczycie góry powolną i pełną tęsknoty melodię. Tembr instrumentu był miękki i falujący. Weiser wstał. Uniósł ramiona, przez chwilę pozostając w tej pozycji. Melodia stawała się coraz żywsza, frazy rwały się jedna po drugiej, powracając jednak stale do tego samego tematu. A Weiser, ten sam, którego ujrzeliśmy w Boże Ciało pośród obłoku kadzidlanego dymu, ten sam Weiser z lotniska i ogrodu zoologicznego w Oliwie, Weiser, który wygrał mecz z wojskowymi, tańczył teraz przy świeczce i melodii wygrywanej na śmiesznych piszczałkach. Tańczył w piwnicy zrujnowanej cegielni, wzbijając tumany kurzu, wyrzucając ręce do góry i na boki, przechylając głowę we wszystkich możliwych kierunkach. Tańczył coraz szybciej i gwałtowniej, jakby melodia przyspieszająca z każdym taktem aż do niemożliwości trzymała go w swojej władzy. Tańczył, jakby go opętały demony drgawek i skoków, tańczył z przymrużonymi oczami niczym upojony trunkiem gość weselny, tańczył jak nawiedzony szaleniec, nie znający umiaru ani granicy zmęczenia, tańczył, a nasze źrenice rozszerzały się coraz bardziej i bardziej, bo przecież zobaczyliśmy nagle kogoś zupełnie obcego. To nie był już Weiser, nasz szkolny kolega spod trzynastki na pierwszym piętrze, wnuk pana Abrahama Weisera, krawca. Był to raczej ktoś przerażająco nieznany, niepokojąco obcy, ktoś, kto przez zbieg okoliczności występował teraz w ludzkiej postaci, która najwyraźniej krępowała jego ruchy zmierzające do uwolnienia się z niewidzialnych pęt ciała.

Nagle muzyka ucichła. Było to bardziej niesamowite, niż gdyby wśród dźwięków piszczałek zahuczały organy albo rogi myśliwskie". Weiser upadł na podłogę. Czerwonawy pył unosił się wokół jego postaci, a w świetle świecy ujrzałem wirujące smugi kurzu tej samej barwy. Nie zdążyłem pomyśleć, że to właśnie cisza brzmi tak okropnie i złowrogo, gdy Weiser otworzył usta jak dla złapania oddechu i usłyszeliśmy niski głos mężczyzny, mówiący w niezrozumiałym języku jakieś urwane wyrazy. Wydawało się, że czyjaś ręka dotyka moich pleców i wiem, że to złudzenie zawdzięczam przerażeniu, bo głos, najzupełniej obcy i surowy wydobywał się z gardła "Weisera, jakby on sam mówił nie wiedząc o tym. Oczy miał zamknięte. Jego zaciśnięte pięści kurczyły się i rozluźniały przy każdym wyrazie. Wyglądał na zmęczonego człowieka, który cedzi głoski przez spuchnięte gardło z największą męką i wbrew sobie. Dopiero, gdy przerwał, a wyglądał teraz jak martwy, spojrzałem na Elkę. Siedziała nieruchomo pod ścianą i właściwie nie była już Elką, tylko drewnianą kukłą. Jej oczy wpatrzone w Weisera przypominały szklane paciorki lalek z dziecięcego teatru. Nie poruszyły się nawet i nie drgnęły, gdy wreszcie Weiser uniósł ciało do pozycji klęczącej i przesunął świecę bardziej na środek. I wtedy to nastąpiło. Weiser stanął na obu stopach, rozłożył ręce jak do lotu i stał wpatrzony w płomień świecy bardzo długo. Nie wiem, w którym momencie, po jakim czasie zauważyłem, że jego nogi nie dotykają już klepiska. Z początku wziąłem to za przywidzenie, ale stopy Weisera coraz wyraźniej unosiły się nad podłogą. Tak, całe jego ciało wisiało teraz w powietrzu najpierw trzydzieści, może czterdzieści centymetrów nad ziemią i powoli unosiło się jeszcze wyżej, kołysane niewidzialnym ramieniem. – Chryste – usłyszałem szept Szymka – Chryste, co on robi? Weiser lewitował nad brudną podłogą i jego ciało nie było już naprężone. Palce Piotra zacisnęły się na moim ramieniu.

Więc jak to było naprawdę? Czy to, co widzieliśmy w piwnicy nieczynnej cegielni, mogło być tylko przywidzeniem? Czy mogło nam się tylko zdawać, że Weiser unosi się ponad podłogą, czy też rzeczywiście lewitował przy świetle migotającej świecy? Dwadzieścia trzy lata później to samo pytanie zadawałem Szymkowi, kiedy siedzieliśmy naprzeciw siebie w jego słonecznym mieszkaniu, w zupełnie innym mieście – i co także należy podkreślić – w zupełnie innej epoce. Pod oknami domu przeciągał pochód. Na transparentach widniały nowe hasła albo prawie zupełnie nowe. „Żądamy rejestracji" – przeczytałem na jednym z nich, „Prasa kłamie" – widniało na drugim, „Niech żyje Gdańsk" – zauważyłem także gdzieś w środku masy ludzi, tuż obok dużego portretu papieża niesionego przez młodą dziewczynę. Szymek nie był już tamtym Szymkiem z francuską lornetką spod Verdun, to jasne, ale mimo to nie spodziewałem się aż takiej zmiany, większej niż odległość dwudziestu trzech lat i dzielących nasze miasta kilometrów. Interesował się wypadkami bieżącymi i ciągle wypytywał mnie o szczegóły z Gdańska. Długo tłumaczyłem mu, jak to wszystko wyglądało u nas, a jeszcze dłużej musiałem opowiadać, jak wyglądała przez wszystkie dni brama stoczni i drewniany krzyż, do którego ludzie przypinali wizerunki Czarnej Madonny i składali pod nim kwiaty.

– Tym razem nie strzelali – cieszył się jak dziecko – ale co będzie dalej?

Nie wiedziałem, co będzie dalej i nikt zresztą nie mógł tego przewidzieć od Tatr do plaży w Jelitkowie, złościłem się tylko, że moje pytania o Weisera pozostają tam samo bez odpowiedzi jak kwestie wielkiej polityki, nad którymi łamali sobie głowę korespondenci wszystkich gazet świata.

– Ostatecznie, czy teraz jest to aż takie ważne – mówił Szymek – po tylu latach i to akurat teraz, kiedy dzieją się takie rzeczy?

Nie mogłem go jakoś przekonać, że owszem, dla mnie jest to najważniejsza sprawa.

– Więc jak to było naprawdę – nie dawałem za wygraną – Weiser lewitował, czy ulegliśmy zbiorowej psychozie?

Szymek otwierał butelki piwa, które na południu jest smaczniejsze i kręcił głową z powątpiewaniem. Mówił jak zawsze spokojnie.

– Jeśli przeczytasz w książce, że jej autorowi objawił się Bóg w postaci słupa ognia i szumu skrzydeł, to przecież nie wiesz, czy było tak w istocie, czy też autorowi wydawało się tylko, że tak było. Oczywiście – dodał przechylając szklankę – pominąć musimy przypadek jawnej mistyfikacji.

– A tam, w piwnicy – pytałem – czy tam Weiser unosił się w powietrzu, czy tylko wydawało się, że to robi?

Szymek zapalił papierosa.

– Nie wiem odpowiedział po chwili – może rzeczywiście lewitował, a może tylko ulegliśmy zbiorowej psychozie, to ostatecznie zdarza się częściej niż fruwanie nad ziemią, nie uważasz?

I tak już było przez cały czas mojej wizyty w jego domu, jedyne zresztą przez wszystkie te lata. Szymek nie miał określonego zdania co do Weisera i wszystkie kwestie przeze mnie postawione rozstrzygał podobnie – mogło być tak, ale mogło być też inaczej – odpowiadał za każdym razem. Tyle lat upłynęło, a nasza pamięć jest przecież zawodna. A kiedy dowiedział się, że trzy lata temu byłem w Mannheim u Elki, zapytał, jaki ma samochód i jak się jej powodzi. Nie, nie domyślił się nawet, po co do niej jeździłem i nie był też ciekaw, czy Elka powiedziała mi coś na temat Weisera. Szymek jedno pamiętał bardzo dobrze, a mianowicie instrument, na którym grała Weiserowi do tańca w piwnicy starej cegielni. -Fletnia Pana to rzeczywiście niezwykły dźwięk, dziwna muzyka – mówił do mnie z ożywieniem – skąd ona mogła mieć taki instrument?

Wiedziałem naturalnie, jak to było, sprawę zbadałem bardzo dokładnie tego samego roku, kiedy przeglądałem szkolne papiery Weisera i rozmawiałem nawet z niezmordowaną nauczycielką muzyki. Potwierdziła, że z kolekcji instrumentów ludowych zginęła jej tamtego roku fletnia Pana i nigdy nie mogła sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że ze szkolnej gabloty, dumy jej gabinetu, gdzie obok ksylofonu można było oglądać ukulele, bałałajkę, skandynawskie skrzypce i kupę innych eksponatów zginęła właśnie fletnia Pana. – Komu to było potrzebne – rozkładała ramiona już przygarbione od ciągłego wymachiwania na próbach chóru – Kto na tym umiałby grać? – Ale o tym wszystkim nie powiedziałem Szymkowi. A kiedy piliśmy ostatnie butelki piwa i przez otwarte okno słychać było znowu zwyczajny gwar ulicy i śpiew ptaków, i kiedy żona Szymka wniosła wielki jak obrus półmisek kanapek, zapytałem wreszcie, co sądzi o tamtym dniu nad Strzyżą, kiedy Weiser po raz ostatni rozmawiał z nami i dlaczego Elka znalazła się w kilka dni później, a Weiser nie? I co właściwie mogła znaczyć jej amnezja, która nigdy nie ustąpiła we wszystkim, co dotyczyło jego osoby? Szymek zmienił najpierw szklanki, bo w miejsce piwa pojawiło się na stole wino domowej roboty.

Tak, on też zastanawiał się nad tym, już wiele lat później, nikomu się do tego nie przyznając. Wszystko wskazywało na to, że Weiser miał jakieś ukryte zdolności hipnotyczne, o których możemy mieć jedynie mgliste pojęcie. Potwierdza to przypuszczenie jego popis z panterą, bez wątpienia potrafił to także wykorzystywać w stosunku do ludzi. Do czego była mu potrzebna Elka? To jasne – wykorzystywał ją i przeprowadzał na niej eksperymenty, ponieważ sam był wtedy na etapie odkrywania swoich nie do końca uświadomionych możliwości. Tam, w piwnicy cegielni poddawał ją rozmaitym próbom i nawet my ulegliśmy nadzwyczajnej sile sugestii. Więc jednak raczej nie lewitował. Udawał, że lewituje, a Elce i nam kazał wierzyć, że unosi się w powietrzu. Psychologia zna takie przypadki i tłumaczy to dosyć prostymi mechanizmami oddziaływania sugestywnego. Wybuchy? Tak, to trudno wytłumaczyć, ostatecznie Weiser, który wychowywał się praktycznie sam pod okiem zdziwaczałego starca, mógł mieć inne jeszcze, stokroć gorsze manie prześladowcze. Weiser był piromanem, nie ulega wątpliwości. A te efekty wizualne? Przeczytał parę książek i cały sekret jego wiedzy staje się oczywisty. Dlaczego kładli się z Elka tuż przy pasie startowym lotniska? To było ćwiczenie jej wytrzymałości na strach, ostatecznie ktoś, kto chociaż raz przeleży pod brzuchem lądującego samolotu, nie będzie czuł strachu przed hipnozą i wprawianiem go w stany transu. Nad Strzyżą, ostatniego dnia wakacji, Elkę po prostu zabrała woda, co musiało ujść naszej uwadze. Gdy Weiser zorientował się, co się stało, ukrył się gdzieś z boku i czekał, aż pójdziemy, a potem rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Tylko przecenił swoje możliwości i kiedy szukał jej ciała w pobliskim stawie, przez który przepływa Strzyżą, utopił się najzwyczajniej w świecie, a jego zwłoki woda uniosła do podziemnego kanału, którym rzeczka płynie dalej pod miejskimi zabudowaniami. Innej możliwości nie ma. Tylko, że Elka cudem nie utonęła, prąd zniósł ją w przybrzeżne szuwary i przeleżała tam półprzytomna, aż odnaleźli ją milicjanci z psami. Weiser zapłacił za swoją nieuwagę. Przecież nie umiał pływać, nigdy nie kąpał się z nami w Jelitkowie. W jaki sposób Elka przeżyła trzy dni, leżąc w szuwarach? To istotnie zagadkowa sprawa, ale raczej z dziedziny biologii. W każdym razie jest to w pełni prawdopodobne, takie przypadki odnotowano już niejednokrotnie. Tak, gdyby nie opieka tego zdziwaczałego krawca, a raczej zupełny brak opieki z jego strony, Weiser byłby dzisiaj czymś w rodzaju artysty estrady, może nawet występowałby w cyrku, gdzie jego talent zyskiwałby poklask i uznanie. Tak czy inaczej był w jakimś sensie ofiarą wojny, jego sieroctwo musiało spowodować poważne zmiany w psychice. Czy myślał kiedyś o swoich rodzicach? Bez wątpienia, ale co mógł myśleć? Kto wie, co opowiadał mu na ten temat stary Weiser. Wyglądał na ponurego dziwaka, który spojrzeniem oskarża wszystkich ludzi o to tylko, że żyją. Taki wzrok nie oznacza nic dobrego. Dawid miał wyraźną obsesję na tle niemieckim i cały arsenał, jaki znalazł, a następnie przechowywał w cegielni, jest tego najlepszym przykładem. On pragnął ich zabijać i wszystko, co robił z bronią, było prawdopodobnie tylko przygotowaniem. Ostatecznie do kogo albo raczej do czego celował, kiedyśmy przychodzili już później do cegielni? Makiety nie mogą pozostawiać żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości. Wybujała fantazja, nieprawdopodobny spryt, dziecięca naiwność w połączeniu z hipnotycznymi zdolnościami, których zresztą musiał bać się więcej niż Elka, to wszystko złożyło się na osobę Weisera.

Przy trzeciej szklaneczce wina Szymek urwał swój monolog. Miałem ochotę wypytać go o kilka szczegółów. Takich na przykład, skąd w nim ta pewność, że Weiser nie umiał pływać? Może było z tym tak samo jak z grą w piłkę? Albo skąd przekonanie, że Elkę uniosła woda i że uszło to jakoś naszej uwadze? Przecież zniknęli oboje równocześnie i to, co twierdził Szymek, nie trzymało się kupy. Poza tym ciało Weisera, nawet gdyby rzeczywiście utonął, nie mogło przedostać się do podziemnego kanału, gdyż wlot u końca stawu był zakończony żelazną kratą. Ale oboje pytali mnie o nowiny z Gdańska. Pomnik, jaki miał teraz stanąć obok bramy stoczni, w tym samym miejscu, gdzie padły strzały, ten pomnik interesował ich najbardziej. Pytali, czy będzie tam nazwisko Piotra. Nie potrafiłem odpowiedzieć, chociaż po tym, co przeszli jego rodzice, po tym nocnym pogrzebie z ekipą uzbrojonych grabarzy i ciałem Piotra rzuconym w plastykowym worku w jamę ziemi, po tym wszystkim, nie spodziewałem się, aby ten wielki i wspaniały monument mógł im w czymkolwiek wynagrodzić tamtą zimę – Nie o to przecież chodzi – zniecierpliwił się Szymek. – Tak, rzeczywiście nie o to chodzi – odpowiedziałem machinalnie i przypominałem sobie, że Piotr według relacji jego matki nie mógł ścierpieć tego dnia widoku helikopterów krążących nad miastem i poszedł piechotą do Gdańska (nie jeździły już tramwaje), żeby zobaczyć, co się dzieje. – Zabili go z tego helikoptera – twierdziła uparcie matka, a gdy naoczni świadkowie opowiadali jej, że Piotr dostał się przez przypadek pomiędzy tłum a oddział wojska i wtedy trafiła go ta kula prosto w głowę, z lewej strony, na wylot, wtedy machała ręką i mówiła, że to nieprawda, bo na pewno strzelali z helikoptera i jeszcze złościła się, gdy mówiono o wojsku. Dla niej była to przebrana milicja. Mówiłem więc o pomniku, a Szymek i jego żona słuchali mnie z uwagą.

A Weiser? Weiser uleciał z naszej rozmowy, jakby go nigdy nie było i kiedy siedziałem już w wagonie kołysanym równomiernym rytmem podkładów i zwrotnic, wydawało mi się, że jadę właśnie nie istniejącą linią kolejową przez dziesięć zerwanych mostów i mijam brętowski cmentarz z małym, ceglanym kościółkiem ukrytym w zaciszu drzew, a lokomotywę prowadzi Weiser w kolejarskiej czapce, spowity obłokiem kadzidlanego dymu, pachnącego jak wieczność.

Tymczasem do gabinetu dyrektora wezwano woźnego. – Tak nie może być – usłyszałem głos M-skiego – żeby ci smarkacze wodzili nas zanoś! Mówiłem dyrektorze, że tu trzeba od razu ostrych metod, o, ja ich znam bez tego ani rusz! A pan – zwrócił się do woźnego – będzie tu musiał siedzieć z nami, bo to jeszcze trochę potrwa!- Woźny zamruczał coś pod nosem, coś, co z czeluści gabinetu zabrzmiało niewyraźnie, ale wówczas dałbym głowę, że to jego znane porzekadło – jak mus to mus – i wrócił do sekretariatu, wołając Piotra. Coś nie zgadza się w naszych pisemnych zeznaniach i pewnie dlatego M-ski złości się tak bardzo – pomyślałem.

Ach tak, już wiem, chodzi o tę sukienkę, a raczej o strzęp sukienki, czerwonej sukienki Elki, o której Szymek dla ich świętego spokoju napisał, że spaliliśmy ją po ostatnim wybuchu. Tak, nie znaleźli tego w zeznaniu moim ani Piotra, a więc będą pytali, jak było z tą sukienką. Kto ją znalazł, gdzie, kiedy spaliliśmy ten strzęp materiału, który pozostał po naszej koleżance. Popełniliśmy błąd, trzeba było ustalić szczegóły, gdy w sekretariacie nie było woźnego i teraz każdy powiedziałby to samo, a oni zakończyliby śledztwo w przekonaniu, że było, jak wymyślili. Ale woźny rozsiadł się wygodnie na swoim krześle i ani myślał pozostawić nas przez chwilę samych. W radiu już dawno skończyło się przemówienie Władysława Gomułki nagrodzone hucznymi oklaskami i owacją. Z głośnika dobiegały teraz dźwięki muzyki operetkowej, nieznośnie cienki głos śpiewaczki wyciągał coraz dłuższe – och och ko-oo-oo-cha-aaa-aa-m cię, a ja czułem drętwiejącą nogę i ból lewej stopy nie dawał mi spokoju. Ten ból zawdzięczałem i w pewnym sensie zawdzięczam do dzisiaj Weiserowi. Zawsze, kiedy zbiera się na deszcz, spoglądam na małą bliznę poniżej kostki i wiem, że w wilgotną pogodę będę utykać. Ale nie uprzedzając wydarzeń, wracam jeszcze do nieczynnej cegielni, ponieważ nie wszystko zostało wyjaśnione.

– Chryste – powiedział szeptem Szymek – co on robi? Palce Piotra zacisnęły się na moim ramieniu i w chwilę później usłyszeliśmy potworny trzask łamanych desek. Razem z podłogą i drewnianymi stemplami, z hukiem i łoskotem polecieliśmy w dół, prosto na Weisera i Elkę. Świeca zgasła,, czułem tylko, że oni są gdzieś między nami, bardzo blisko, ale nie mówią nic i czekają, aż odezwiemy się pierwsi. Wreszcie Piotr, który najprędzej wygrzebał się ze sterty połamanych desek, powiedział nieśmiało:

– Elka, nie gniewaj się, my tylko tak – i głos uwiązł mu w gardle, bo między deskami coś poruszyło się nieznacznie.

– Czy macie jakieś światło – głos Weisera nie zdradzał oznak gniewu ani zniecierpliwienia. – Jak macie, to poświećcie!

Szymek wydobył z kieszeni zapalniczkę benzynową, ukradzioną starszemu bratu jeszcze na początku wakacji i nikły płomień rozświetlił wnętrze piwnicy. Drewniane schody były w połowie złamane i żeby wydostać się stąd, trzeba było przystawić do ściany prowizorycznie skleconą drabinę. Pracą komenderował Weiser, a kiedy wszyscy byliśmy już na górze, spojrzał na nas i spytał:

– A umiecie trzymać język za zębami? Zamiast słów odpowiedziały mu kiwnięcia głowy.

– No dobrze – mówił dalej po chwili wyczekiwania – skoro tak, to przyjdźcie tu jutro o szóstej, ale tylko we trzech, jasne?

I tak oto, w nieoczekiwany sposób, osiągnęliśmy swój cel – Weiser bowiem zaproponował nam spotkanie. Dziwne, ale gdy wracaliśmy tą samą drogą w kierunku Brętowa, żaden z nas nie chciał rozmawiać o tym, co zobaczyliśmy w nieczynnej cegielna. Dzisiaj wiem, że był to zwyczajny strach. Mniejsza już o kadzidlany obłok, zupę rybną, lądujący samolot, czarną panterę, wygrany mecz, mniejsza o moją wycieczkę, w czasie, której po raz pierwszy w życiu usłyszałem o kimś takim jak Schopenhauer i zobaczyłem, gdzie stała niemiecka pancerka przed budynkiem Poczty Polskiej. Mniejsza o to wszystko, czego zresztą wtedy nie łączyliśmy ze sobą w jeden łańcuch prowadzący do Weisera, wystarczyło, że widzieliśmy go ponad podłogą piwnicy i nagle okazało się, iż Weiser, najpierw wyśmiewany Dawidek, później dziwny trochę zaklinacz zwierząt i genialny piłkarz, ten sam niby, nie był już tą samą osobą. Zastanawiam się, jak oddać uczucie, które wówczas opanowało, nasze dusze. Bo nie był to, jak napisałem przed chwilą, zwyczajny strach. Jednak nie. Czasami, kiedy za dużo wypiję albo zanurzam się w niedobrą mgłę, męczy mnie dziwny sen. Jestem w kuchni mieszkania mojej matki. Stoję przy oknie, a za moimi plecami Piotr nastawia wodę w okopconym czajniku. Nagle odwracam głowę w stronę kuchenki i widzę, że stoi za mną ktoś zupełnie obcy, ktoś, kto nie jest Piotrem. Podchodzę do niego, żądając wyjaśnień, a nieznajomy mężczyzna zamiast powiedzieć coś, uśmiecha się wyrozumiale. Najgorsze, że w jego uśmiechu poznaję coś z Piotra – ten sam grymas górnej wargi i nie wiem, jak to wytłumaczyć. Więc wtedy czuliśmy coś podobnego. Weiser stał się dla nas kimś jeszcze bardziej obcym niż przez wszystkie lata szkoły i wszystkie dni wakacji, odkąd zawarliśmy z nim dość szczególną znajomość w Boże Ciało, a właściwie w dzień rozdania świadectw z religii. Będąc Weiserem, nie był nim równocześnie. Ale kim stawał się, gdy przychodziła ta chwila, w której przestawał być już sobą? A może w ogóle nie było takiej specjalnej chwili, może on przez cały czas udawał tylko, że jest zwyczajnym chłopcem? I niby skąd mieliśmy to wszystko wiedzieć, skoro nawet dzisiaj nie potrafię wyjaśnić tej kwestii? Szliśmy w zupełnym milczeniu i obawa, aby nagle nie wyrósł przed nami w świetle gwiazd, na tle czarnej ściany lasu, nie wyrósł tak samo jak w piwnicy cegielni – metr albo i więcej ponad ziemią, ta obawa zamykała nam usta i odbierała chęć wszelkiej rozmowy. Ze skraju moreny weszliśmy w jar. Było tu jeszcze ciemniej niż w otwartej przestrzeni. Na tle czarnej wieży brętowskiego kościoła, widocznej już przy wylocie jaru, zamajaczyły złote punkciki.

– Chryste – powiedział po raz drugi Szymek – gwiazdy spadają! – Ale to nie były gwiazdy. Chmara świętojańskich robaczków unosiła się ponad nami jak deszcz złotych drobin i było tak cicho, że słyszeliśmy własne oddechy. – Myślałem – dodał Szymek – że one świecą tylko w czerwcu.

I rzeczywiście było w tym coś dziwnego. Nigdy przedtem ani później nie widziałem już w naszej okolicy takiej masy świetlików w lipcową noc.

– To są dusze zmarłych – szepnął z absolutną powagą Piotr – i dlatego świecą.

– Dusze zmarłych w latających robakach?! – żachnął się Szymek; – Kto ci o tym mówił?

Lecz Piotr nie był skory do zwierzeń. Dopiero na kolejowym nasypie, bliżej kościoła powiedział mniej więcej tyle, że pokutujące dusze, kiedy uda się im wejść w ciało owada, zaczynają świecić. Ale robaki nie wytrzymują czegoś takiego długo i umierają, dlatego też świetliki można zobaczyć tylko przez krótki czas, na początku lata. – Te dusze – wyjaśnił Piotr – muszą być wielkich grzeszników i świecą dłużej niż zwykle.

Szymek był oburzony, jakby chodziło o jego lornetkę albo przepisy piłkarskie.

– Głupi jesteś – protestował głośno – duszy nie można zobaczyć, bo jest niewidzialna! Co mówił ksiądz Dudak na religii? No co?

– Że dusza jest nieśmiertelna – bronił się Piotr – ale nie powiedział wcale, że nie można jej zobaczyć!

– Wcale nie, mówił, że jest nieśmiertelna i niewidzialna, jedno i drugie tak samo ważne, tak? – Z tym pytaniem Szymek wyskoczył nagle do mnie, biorąc mnie na świadka. Nie byłem pewien, jak z tym jest, tak samo zresztą jak dzisiaj – czy można zobaczyć duszę? Jeśli można, to kiedy ktoś umiera, powinno się ją widzieć, czy ja wiem zresztą w jakiej postaci? Ważne, żeby ją ujrzeć, kiedy opuszcza śmiertelne ciało, które za dzień lub dwa złożą do grobu. Powinno się ją widzieć w postaci białego obłoku pary, a może w postaci łagodnego światła, które umyka do góry nie rozpraszając się po drodze. Nie wiem. I wtedy też nie wiedziałem. Najgorsze, że ja miałem rozstrzygnąć spór, jakbym był teologiem albo papieżem.

– Ksiądz proboszcz Dudak – powiedziałem – też tego nie wie, a mówi tak, bo…

– Bo co? – No właśnie, dlaczego tak mówi? – przerywali mi niecierpliwie.

– Mówi tak – wyjaśniłem dalej – bo tak nauczyli go w seminarium i tak każe mówić ksiądz biskup, a proboszcz musi we wszystkim słuchać biskupa, zupełnie jak w wojsku.

– Jak to – zezłościli się obaj, to ksiądz może tego nie wiedzieć?

– Tego się nigdy nie wie – stwierdziłem pewnym głosem – dopiero jak się umrze, można to sprawdzić.

Spojrzeliśmy na cmentarz mijany po prawej ręce. Kawałki figur i rozbite nagrobki wyglądały teraz jak pochyleni, modlący się ludzie.

– To okropne – westchnął Szymek – umierać, żeby się czegoś pewnego dowiedzieć, nie? – Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem.

W tym samym momencie dzwony brętowskie rozkołysały się poruszone czyjąś ręką i przez las, w środku nocy jak na trwogę przeleciał potężny głos. – Chryste – powiedział, a właściwie krzyknął trzeci taż Szymek – ktoś jest na cmentarzu! – Nie, nie napiszę teraz – serca struchlały nam ze zgrozy – albo – duszę mieliśmy na ramieniu – lub jeszcze lepiej – serce podeszło mi do gardła. Nie napiszę, ponieważ takie rzeczy daje się do książek, takie rzeczy i takie sceny, doskonale pasujące do edukacyjnej powieści. W pierwszym momencie pomyślałem, że to Weiser bawi się z nami, chcąc wypróbować, czy nie czmychniemy przypadkiem przez Bukową Górkę do domu. Idąc na skróty mógł tu być kwadrans wcześniej. Zaraz jednak przyszła mi myśl druga, zgoła trzeźwiejsza – to nie było w stylu Weisera, ten nocny alarm dzwonów, wciskający się między sosny, huczący pod roziskrzoną kopułą nieba, skandalicznie głośny i rozdzierający ciszę rozgrzanego powietrza. W istocie, nie był to pomysł Weisera i nie jego ręka ciągnęła wszystkie trzy sznury między spróchniałymi belkami dzwonnicy. Był to Żółtoskrzydły. Skoro tylko poznaliśmy go, przycupnięci za krzakiem leszczyny, padła propozycja, by wrócić do domu. – Już raz były z nim kłopoty – przypomniał Szymek – zaraz tu ktoś przyleci z plebanii i będzie na nas. – Nie byłem tego taki pewny. – W środku nocy? Teraz? – Ale Piotr wskazał ręką na budynek przylegający do kościoła: – Popatrzcie tylko! – Rzeczywiście, między gałęziami w oddali rozbłysło światło, najpierw w jednym, a później w drugim oknie. Tymczasem Żółtoskrzydły podskakiwał do góry, kolebał się na boki, przysiadał w kicki, wszystko to w rytm coraz głośniejszego bicia dzwonów. Wyglądał jak uwiązany do sznurów manekin, trochę śmiesznie, trochę groźnie, Nie miał już na sobie szpitalnego szlafroka, a jego odzienie stanowiły ukradzione gdzieś zapewne drelichowe spodnie i taka sama bluza. Nie mogliśmy oderwać od niego wzroku, przy każdym pociągnięciu powrozów mówił coś do siebie, ale ginęło to w metalicznym trójgłosie. Może właśnie przez te dzwony nie ruszyliśmy się z miejsca ani na krok, nawet wtedy, gdy od strony plebanii zobaczyliśmy dwóch nadbiegających mężczyzn – kościelnego i proboszcza tutejszego kościoła, który w niczym nie przypominał naszego księdza Dudaka. Być może o to chodziło Żółtoskrzydłemu – wywabić ich z domu i zwrócić na siebie uwagę – bo odczekał, aż tamci podbiegną bardzo blisko, po czym wypuścił ż rąk sznury i dał susa w pobliskie chaszcze, umykając w stronę Brętowa. – Niech ksiądz dobrodziej – wysapał kościelny – wraca na plebanię i po milicję dzwoni, a ja pobiegnę za nim! – Mężczyźni rozdzielili się – kościelny, sapiąc jeszcze głośniej, ruszył za uciekinierem, ksiądz potruchtał na plebanię. Teraz, rzecz jasna, nie mogliśmy się wycofać. Trzeba było doczekać końca tej historii i chociaż Żółtoskrzydły był nam właściwie obojętny, byliśmy ciekawi, jak skończy się obława.