40456.fb2 Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Weiser Dawidek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Ruszyliśmy śladem kościelnego ledwie widzialną ścieżką, która gubiła się wśród rozrośniętych pokrzyw i paproci. Żółtoskrzydły miał ze trzydzieści metrów przewagi i lepiej orientował się w terenie. Skakał od kępy do kępy, chował się między nagrobkami, a kiedy myśleliśmy, że zniknął w jednym z nich, wyskakiwał nagle jak spod ziemi i rwał do przodu. Wyraźnie bawił cię z kościelnym. Wreszcie dotarł na skraj cmentarza, stanął na pękniętej płycie i krzyknął w stronę pościgu: – Eeeee – eeee – eche – eche – eeeee!!! – Kościelny przyśpieszył. Ale Żółtoskrzydły był już daleko. Biegł w stronę pierwszych zabudowań Brętowa, gdzie rozbudzeni ludzie przez otwarte okna wypatrywali przyczyny, nocnego rontu. – Ludzie! – Ludzieee! – krzyczał kościelny. – Łapcie go, chwytajcie wariata, trzymajcie go! – I coraz więcej okien rozjaśniało się, jakby wybuchł pożar albo zaczynała wojna.

. Żółtoskrzydły dobiegł do pierwszego domu i po piorunochronie wdrapał się na spadzisty dach. Stał teraz na jego grani i szeroko rozłożył ramiona, jakby pozdrawiał wszystkich, którzy zaczęli gromadzić się przed budynkiem. Mężczyźni w piżamach, przydeptanych kapciach, albo i boso, niektórzy w krótkich kalesonach pokazywali go sobie palcami. – Ludzie – dopadł ich wreszcie kościelny – to ten sam człowiek, co straszy na cmentarzu wasze żony i dzieci, uciekł od czubków i nie daje wam spokoju, trzeba go złapać, zaraz przyjedzie milicja, weźcie drabinę i łapcie go, tylko szybko, bo znowu ucieknie, łapcie go, na co czekacie!?? – Mężczyźni jednak nie kwapili się do chwytania wariata, w dodatku na dachu. Stali niezdecydowanie, przestępowali z nogi na nogę, spoglądając jeden na drugiego. Kilka żon przydreptało bliżej. Gwar rozmów, szeptów, urywanych prześmiewek rósł coraz bardziej, gdy nagle Żółtoskrzydły wydał z siebie głos.

Właściwie nie był to głos, tylko dźwięk, dźwięk muzyczny, bo wszystko, co teraz nastąpiło, to była muzyka, śpiewanie całych zdań, które wzrastały, wybuchały i cichły jedno za drugim w niewielkich po sobie odstępach czasu. – Biada wam, mieszkańcy kraju nadmorskiego! Biada wam! Słowo pańskie weszło do mego ucha i przemówiło ustami moimi! Bliski jest wielki dzień pański, bliski i spieszny bardzo głos dnia pańskiego, tam i mocarz gorzko wołać będzie! – Mówiąc to, Żółtoskrzydły wspinał się na palce i wznosił ręce do góry, a jego długie, kręcone włosy wyglądały jak broda Mojżesza, którą pamiętałem dobrze z obrazka proboszcza Dudaka, kiedy na lekcji religii pokazywał nam przejście przez Morze Czerwone. – Spadnie – nie spadnie – chyba spadnie – szeptano na dole, ale następne inkantacje Żółtoskrzydłego zamknęły usta ciekawym. – Wtedy ześlę strach na ludzi, tak iż chodzić będą jak ślepi!!! – jego ręka wskazywała teraz głowy stłoczone jedna obok drugiej. – Ich krew będzie rozbryzgana niby proch, a ich wnętrzności rozrzucone niby błoto!!! Ani was srebro, ani złoto nie będzie mogło wyratować w dniu gniewu Pana, bo ogień gniewu Jego pochłonie całą ziemię!!! Doprawdy, koniec straszny zagładę zgotuje wszystkim mieszkańcom ziemi!!!

To ostatnie „ziemi" brzmiało szczególnie długo i przenikliwie. Ujrzałem, jak niektóre kobiety żegnają się z przestrachem, a mężczyźni stoją z głowami zadartymi w górę, jakby zobaczyli na niebie kometę. – Sprowadziłem też posuchę na kraj i na góry, na wszystko, co ziemia wydaje, na wszelką pracę rąk – głos stawał się coraz mocniejszy i brzmiał głośniej niż wszystkie trzy brętowskie dzwony razem. – Biada wam mieszkańcy kraju nadmorskiego! Przetoż niebo zatrzymało swoją rosę nad wami, ziemia także zawarła się, aby nie wydawała urodzaju swego! – Bezradny kościelny rozkładał ręce niczym Poncjusz Piłat, aż wreszcie rozwścieczony do białości zawołał jak najgłośniej, gdy tylko opadła fraza zawodzącej melodii: – Ludzie! Chrześcijanie! Nie słuchajcie go! To antychryst żywy, heretyk, wariat, wariat, mówię wam, to grzech śmiertelny słuchać takich rzeczy! Łapcie go lepiej, no, dalej, żywo!!! – Lecz nikt nie uczynił nawet pół kroku do przodu. Żółtoskrzydły tryumfował.

– Czy już czas dla was – zwrócił się do ludzi na dole jeszcze głośniej – czy już czas, abyście mieszkali w domach wykładanych kafelkami, podczas gdy dom Pana leży w gruzach? Liczyliście na wiele, lecz oto jest mało, a gdy to przynieśliście do domu, zdmuchnąłem to. Dlaczego? Mówi Pan Zastępów: Z powodu mojego domu, który leży w gruzach, podczas gdy każdy z was gorliwie krząta się koło własnego domu!!!

Nagle od strony miasta usłyszeliśmy słabe wycie syreny, a w chwilę później na rębiechowskiej szosie zamajaczyły światła samochodu. – Milicja jedzie – wykrzyknął uradowany kościelny – otoczcie dom, żeby nie uciekł! – ale i tym razem nikt nie rwał się do czynu. Żółtoskrzydły wyciągnął rękę w stronę Ubliżających się świateł. – Biada temu – podniósł głos jeszcze groźniej niż przed chwilą – kto gromadzi mnóstwo tego, co do niego nie „należy! Serce się rozpłynie, kolano o kolano tłuc się będzie i boleść na wszystkich biodrach będzie, a oblicza wszystkich poczernieją! – Z samochodu wyskoczyło czterech milicjantów uzbrojonych w pałki i pistolety. Dowódcą patrolu był ciemnowłosy porucznik. – Rozejść się – rzucił krótko i energicznie – nie przeszkadzajcie teraz, obywatele!! – Lecz Żółtoskrzydły, który w tym momencie miał jeszcze szansę na ucieczkę, zważywszy ciemności i doskonałą znajomość terenu, poczuł przypływ nowego ducha. Pochylając się wyraźnie w kierunku porucznika, wykrzyknął śpiewnie: – Biada temu, który krwią buduje miasto i utwierdza je nieprawością! W dzień ofiary Pańskiej nawiedzę wszystkich, którzy się obłóczą w szaty cudzoziemskie! Biada krwawemu miastu! Wszystko w nim jest oszustwem, pełno w nim łupu, nie masz końca grabieży!

Milicjanci zbili się w ciasną grupkę wokół porucznika, a ten dawał im rozkazy. Dowódca podniósł głowę w kierunku dachu, skąd Żółtoskrzydły rzucał coraz sroższe przekleństwa, tym razem specjalnie na ludzi w mundurach. – Twoje szczenięta pożre miecz! Położę kres twojemu łupiestwu w kraju, już nie będzie słychać głosu twoich posłów!!! Sprowadzę najgorsze z narodów, aby opanowały wasze domy i położę kres waszej dumnej potędze!!! Gdy nadejdzie zgryzota, będziecie szukać pokoju, ale go nie będzie! Postąpię z wami według waszego postępowania i osądzę was zgodnie z waszymi prawami!

– Złaź stamtąd natychmiast – przerwał mu ostry głos porucznika – złaź, bo będę zmuszony użyć siły! – Twoi urzędnicy są jak szarańcza – odpowiedział mu zaśpiew Żółtoskrzydłego – nieuleczalna jest rana twoja, wszyscy, którzy o tobie usłyszą, klaskać będą w dłonie, bo kogóż ustawicznie nie omijało okrucieństwo twoje?!! Ponieważ złupiłeś wiele narodów, więc i ciebie złupią wszystkie inne ludy z powodu przelanej krwi ludzkiej i gwałtu dokonanego na kraju!!! – Ujrzeliśmy, że dwaj milicjanci zachodzą teraz dom od tyłu, a porucznik wyjmuje z kabury pistolet. – Złaź – powtórzył rozkaz – złaź, bo będę strzelał!!! – I wyrzucę na cię obrzydliwości – zabrzmiała odpowiedź Żółtoskrzydłego – zelżę cię i uczynię widowiskiem tak, że ktokolwiek cię ujrzy, oddali się od ciebie!!! Pożre cię ogień, wytnie cię miecz, pożre cię jak szarańcza!!!

Ostatni wyraz, a właściwie ostatnia samogłoska wybrzmiewająca długo i dźwięcznie zbiegła się z hukiem wystrzału. Porucznik dał ognia na postrach w powietrze, ludzie zgromadzeni w bramie sąsiedniego domu i oknach odruchowo wtulili głowy w ramiona, a dwaj milicjanci, którzy zaszli Żółtoskrzydłego od tyłu, wskoczyli na gzyms i wspinali się szybko do góry. Sekundy jego wolności zdawały się policzone. Jeszcze raz podniósł dłonie do nieba, jakby brał gwiazdy na świadków swojej niewinności i krzycząc: – Panujący Pan jest siłą moją – ruszył na spotkanie milicjantów, którzy byli już na dachu. Ich białe pałki wzniesione do uderzenia groźnie odcinały się od czarnego tła nieba. Żółtoskrzydły jednak nie miał w sobie ducha Chrystusowego, bo zamiast poddać się ludziom w mundurach i przyjąć spokojnie spadające nań razy, zepchnął obu milicjantów z dachu jednym zdecydowanym uderzeniem łokci. Dźwięk spadających dachówek, krzyki milicjantów i nowy śpiew Żółtoskrzydłego zlały się teraz w jedno. – Panujący Pan jest siłą moją – powtórzył radośnie – który czyni nogi moje jako nogi łani i po miejscach wysokich prowadzi mię!!! – To mówiąc Żółtoskrzydły zeskoczył z dachu na miękką ziemię ogródka i szybko umykał w stronę cmentarza. Poturbowani milicjanci ruszyli za nim. – Stój – krzyczał porucznik – stój, bo strzelam!!! – Lecz Żółtoskrzydły ani myślał zatrzymywać się. Powietrze rozdarł huk kolejnych wystrzałów, oddanych tak samo, jak pierwszy – w górę, dla postrachu.

I byłoby właściwie już po wszystkim, gdyby nie to, że wariat i ścigająca go pogoń biegli prosto na nas. Uciekaliśmy co sił w nogach, lecz Żółtoskrzydły był szybszy, po sekundach jego oddech czuliśmy już na karkach. Nie zapytał o nic, i widząc, że uciekamy tak jak on, pokazał ręką, żeby się rozdzielić. Nie było to jednak możliwe. Od strony Bukowej Górki, z przeciwległego krańca cmentarza nadbiegały ku nam postacie w białych, powłóczystych szatach. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwał pielęgniarzy ze szpitala, a przede wszystkim dlaczego pojawili się oni z tamtej strony, odcinając nam i Żółtoskrzydłemu odwrót. Być może proboszcz brętowskiego kościoła po wezwaniu milicji zadzwonił jeszcze na wszelki wypadek do szpitala i teraz mieliśmy na karku milicję, wariata i ludzi w białych fartuchach, którzy pomiędzy nagrobkami wyglądali jak duchy. Po raz pierwszy poczułem się jak zwierzyna osaczona w pułapce i przemyśliwałem w strzępkach zdań gwałtownie i chaotycznie, jak też będziemy się tłumaczyć. Czy wezmą nas do aresztu? A jeśli tak, to czy potraktują nas jako wspólników Żółtoskrzydłego? Obława zacieśniała pierścień i już wydawało się, żenić nas nie uratuje, gdy Piotr chwycił mnie za rękę. -

Krypta! Tam nas nie znajdą! – Oczywiście, to był doskonały pomysł. Skoczyliśmy, a za nami Żółtoskrzydły, w stronę nasypu, gdzie była nasza kryjówka. Właz, jak zwykle był trochę odsunięty i teraz mogliśmy wpełznąć do wnętrza bez hałasu.

Tak, tego wieczoru, a właściwie tej nocy nie wszystko jeszcze zostało spełnione, moja pamięć po tylu latach każe mi wspomnieć, że kiedy już obława skończyła się i kiedy spiesznie opuściłem kryptę wraz z Szymkiem i Piotrem, pozostawiając tam Żółtoskrzydłego, i kiedy minąłem już Bukową Górkę i ulicę Kmiecą, która wiodła od lasu do naszej kamienicy, i kiedy zastukałem w drzwi naszego mieszkania – otworzył mi ojciec w piżamie z pasem w ręku i bez słowa przełożył mnie przez kolano, a ilość razów, jaka spadła na moje pośladki, urosła do zgoła astronomicznej sumy. Kiedy ojcu zmęczyła się ręka, robił przerwę i wzdychał: – Nie biję cię za to, żeś nie był w domu, ale za to, że matka od czterech godzin oczy wypłakuje za tobą, smarkaczu! – I było to chyba najtkliwsze zdanie mego ojca w stosunku do mnie, bo właśnie ono utkwiło mi w pamięci najlepiej. Ale wtedy myślałem, że to nieważne, tak samo jak razy, od których spuchł mi tyłek, bo przecież mieliśmy Weisera, a raczej on miał nas od tej nocy w garści, choć nie wiedziałem wówczas, jak krótko będzie to trwało. Dlaczego napisałem o Żółtoskrzydłym? Dlaczego nie zakończyłem na zawaleniu się spróchniałej podłogi albo na robaczkach świętojańskich? Napisałem, jakby to posiadało jakiś związek z Weiserem, bo w istocie, następnego dnia, kiedy okazało się, że nie tylko ja miałem czerwieniejące pręgi na siedzeniu i nie tylko mój ojciec okazał się tak czułym pedagogiem, następnego więc dnia skoro tylko spotkaliśmy się we trójkę, Piotr zaproponował, aby udać się do krypty i sprawdzić, czy nie ma tam Żółtoskrzydłego, a Szymek dodał zaraz, że o wszystkim trzeba Opowiedzieć Weiserowi, a nawet zapytać go, co sądzi o wariatach, a o tym w szczególności. Dziwne, bo kiedy Weiser wychodził z bramy, nikt z nas nie podszedł do niego, zupełnie jakby wyznaczona przez niego godzina szósta była terminem audiencji nie do przekroczenia. Nie śledziliśmy też Elki, która wybiegła zanim. Wczorajsze wydarzenia zawiązały pomiędzy nami nici porozumienia, ale było to porozumienie jednostronne i na swój sposób czuliśmy tę specyfikę. Ostatecznie to Weiser raczył umówić się z nami, a nie na odwrót. Trzeba to było uszanować. Tak samo jak to, co widzieliśmy w nieczynnej cegielni. Bo kiedy tylko Elka znikła za ogłoszeniowym słupem, podszedł do nas Janek Lipski, ten sam, który był z nami w zoo i grał w słynnym meczu z wojskowymi i zapytał:

– No co, wyśledziliście ich w końcu, czy nie? -Janek był ostatnim spoza trójki, który opuścił kryptę w oczekiwaniu na Weisera.

– Iii tam – ratował sytuację Szymek – bo co? – Krótkotrwałe milczenie wypełnione było spojrzeniami, pełnymi nieufności.

– No to co zobaczyliście?

– Nic takiego, nie warto było czekać – kłamał jak z nut Szymek – oni łowili ryby w gliniankach.

– Bujasz.

– Iii tam, to leć teraz za nimi, Tomaszu jeden, nam się już nie chce.

Ten argument przeważył. I nawet nie spostrzegliśmy, jak zawiązało się pomiędzy nami przez to pierwsze kłamstwo tajne porozumienie w sprawie Weisera. Na razie jednak mieliśmy co innego do roboty.

Żółtoskrzydły, którego zastaliśmy w krypcie, nie opuszczał swojej kryjówki od wczoraj. Można się było tego domyślić, gdy widziało się, jak łapczywie zajadał kawałek rogalika podany mu przez Piotra. Bohater zeszłej nocy drżał na całym ciele ze strachu i nie mogliśmy pojąć, jakim sposobem ten niezwykły człowiek, który wygłaszał wspaniałe przemówienia i zrzucał milicjantów z dachu, jak ten człowiek zmienił się w ciągu niespełna dwunastu godzin. Gdy zobaczył nasze twarze pochylające się nad jego niespokojnym snem, zasłonił twarz, jakby spodziewał się uderzenia. Porozumiewał się z nami za pomocą krótkich sylab – ee – - aa – uhm – i gdyby nie jego wczorajszy występ i ten poprzedni, kiedy spotkaliśmy M-skiego z Arnica montana, gdyby nie tamte podniosłe, wyśpiewywane pełną piersią zdania, można było sądzić, że ten nie ogolony mężczyzna w dziurawych drelichach jest niemym włóczęgą, szukającym w naszej krypcie chwilowego schronienia. Dzisiaj przypuszczam, na czym polegała jego tajemnica i chociaż jest to tylko przypuszczenie, wiem, że Żółtoskrzydły potrafił głosić tylko tamte, straszne wersety, grożące klęskami, krwią i mordem. To była jego choroba i wielkość jednocześnie.

Piotr zapytał go, czy chce zostać tutaj. Skinął głową. Szymek zaproponował dostarczenie jedzenia. Uśmiechnął się, a z gardła zamiast odpowiedzi czy podziękowania wylał się nieartykułowany dźwięk oznaczający aprobatę. Zadania zostały więc podzielone. Piotr miał zorganizować jedzenie. Szymek jakieś ubranie, a ja papierosy, gdyż Żółtoskrzydły gestem ręki pokazał, że bardzo tego potrzebuje. Ruszyliśmy przez Bukową Górkę do swoich domów, a właściwie do tego samego domu, tylko do różnych mieszkań i nawet przez myśl nam nie przeszło, że to, co robimy teraz, że cały ten proceder jest czymś niezgodnym z prawem. Czymś, co tak zwane prawo obraża i domaga się kary. Nie chcę powiedzieć, że prawu przeciwstawiliśmy Chrystusowego ducha, o którym tyle razy przypominał proboszcz Dudak, tego powiedzieć nie mogę, gdyż nie byłoby to zgodne z prawdą. Muszę jednak wyjaśnić, że gdyby w tamtej chwili przyszła do nas minuta zastanowienia i gdybyśmy doszli do wniosku, że pomagamy nie tylko niebezpiecznemu wariatowi, ale też komuś, kto czynnie zaatakował milicjantów, to nawet wtedy Piotr zwędziłby ze spiżarni bochenek chleba, żółty ser i kawał słoniny, Szymek przyniósłby przenicowane spodnie i flanelową koszulę w kratę, a ja kombinowałbym papierosy „Grunwald", takie same, jakie palił mój ojciec i jakie kupowałem posyłany przez niego w sklepie Cyrsona, bo wtedy o kiosku „Ruchu" w naszej dzielnicy nikomu się jeszcze nie śniło. Był więc chleb, słonina, żółty ser, przenicowane spodnie, flanelowa koszula w kratę i były papierosy „Grunwald", był także promienny uśmiech Żółtoskrzydłego, kiedy powróciliśmy do krypty z pełnymi rękami. Jadł i palił na wyścigi. A gdy na koniec Piotr wyciągnął z płóciennego worka po jednej butelce oranżady dla nas i dwie dla Żółtoskrzydłego i gdy piliśmy ten nektar z bąbelkami, nasza znajomość z odmieńcem wydawała się ugruntowana. Pamiętam, że tylko w mojej butelce była czerwona oranżada i pamiętam też, że nie zapytałem Piotra, skąd wziął pieniądze na taki wydatek. Ostatecznie pięć oranżad to było pięć złotych, a pięć złotych to nie taka mała suma pieniędzy. Nigdy jednak nie zapytałem Piotra, skąd wziął tyle gotówki, nigdy, gdy byliśmy w tej samej szkole ani też później, gdy nasze drogi rozeszły się, ani nawet wtedy, gdy przychodziłem na jego grób gawędzić o różnych rzeczach, bo przecież jeżeli ktoś jest z tamtej strony, to nie wypada go nagabywać b takie sprawy. Piliśmy więc słodkawy, musujący płyn, rozcierając z lubością jego krople na podniebieniu, a Żółtoskrzydły mlaskał z zadowoleniem i uśmiechnął się do nas, jakbyśmy byli jego najlepszymi przyjaciółmi.

Która to mogła być godzina? Która godzina na zegarze i która godzina śledztwa? Kiedy Piotr ślęczał jeszcze za drzwiami dyrektorskiego gabinetu, a ja przypominałem sobie smak orzeźwiającej oranżady, którą piliśmy w krypcie niczym ambrozję, wtedy właśnie zaczął bić zegar ścienny, obwieszczając, że wszystko przemija, jak czas odmierzany blaszanym mechanizmem. Zbyt jednak byłem spragniony, głodny i wystraszony, by patrzeć, którą godzinę pokazują wskazówki. Ostatecznie nie to było ważne, mrok, jaki panował za oknami, mówił, że jest już bardzo późno. Tak właśnie pomyślałem – jest już bardzo późno, a tamci trzej muszą być zmęczeni. I choćby nie wiem, co mówili, niedługo zakończą śledztwo. Nawet jeśli nie osiągną swojego celu, jeśli obraz wydarzeń, jaki usiłowali skonstruować, nie będzie wystarczający, nawet wtedy przełożą przesłuchanie na dzień następny. A jutro jest przecież niedziela, więc właściwie nie na dzień następny, tylko na poniedziałek. Jasne, że nie zamkną nas tutaj, tylko wypuszczą do domu, a wtedy… Wtedy porozumiemy się co do ostatniego szczegółu, ustalimy dokładnie, gdzie spaliliśmy strzęp czerwonej sukienki, jaki pozostał po Elce. I chociaż Elka ani Weiser nie zostali rozszarpani niewypałem, uczynimy tak dla świętego spokoju. Wszyscy będą zadowoleni – dyrektor, człowiek w mundurze, M-ski, zadowolony będzie prokurator, a przede wszystkim Weiser, który na pewno śledzi nasze wybiegi z uznaniem. Nagle pod przymkniętymi powiekami zobaczyłem, jak mruga na mnie trójkątnego Boga, majaczące w chmurach. Było to jak na obrazku, który pokazywał proboszcz Dudak. – Pamiętajcie – mówił unosząc palec do góry – ono wszystkim wie i wszystko widzi, gdy okłamujecie rodziców, gdy zabieracie koledze ołówek albo gdy nie przeżegnacie się, przechodząc obok krzyża czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pamięta, o każdym grzechu i szlachetnym postępku. A gdy wasze dusze staną przed Jego obliczem, przypomni wam to, co robiliście na ziemi. – Tak, proboszcz Dudak miał niewątpliwie talent pedagogiczny, bo często, kiedy w drobnej sprawie okłamałem matkę albo zatrzymałem sobie resztę z zakupów, trójkątne oko nie dawało mi spokoju. A teraz przypomniałem sobie o jego istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie było małe kłamstewko, to był cały system zbudowany przez nas, cały gmach kłamstwa na użytek, no właśnie – na czyj użytek – tego nie byłem pewien i to nie dawało mi spokoju. Dla kogo było to kłamstwo? Dla tamtych, siedzących za drzwiami z pikowaną ceratą? Dla nas samych? Czy dla Weisera, który kazał nam przysiąc, że nigdy o niczym i nikomu nie powiemy? Ale jeśli tak było, jeśli to kłamstwo powstało przede wszystkim dla Weisera, to co z trójkątnym okiem, patrzącym na każdy gest i słuchającym każdego słowa ze swojej niebieskiej wysokości? Po czyjej stronie jest w takim razie Pan Bóg? – myślałem. Jeśli, po naszej, a przede wszystkim Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyć. A jeśli jednak po tamtej? Jeśli jednak Weiser związał nas przysięgą podstępnie? I teraz przeraziłem się nie na żarty, bo po raz pierwszy wydało mi się, że Weiser mógłby być siłą nieczystą, która omotawszy nas siecią pokus, wystawiła na próbę.

Zaraz też wspomniałem, co proboszcz Dudak opowiadał o szatanie. – On nie zawsze wygląda groźnie. Czasem kolega powie ci, żebyś nie szedł do kościoła i jest to podszept szatana, który zamiast obowiązku łudzi cię obrazem fałszywych przyjemności. Czasami, zamiast pomagać rodzicom, idziesz na plażę, bo jakiś głos podpowiedział ci, że to jest ciekawsze. Tak – proboszcz dramatycznie zawieszał głos jak w czasie kazania – w ten sposób diabeł kusi nawet dzieci, ale pamiętajcie, moi mili, że nic nie ukryje się przed obliczem Boga, a kara za grzechy może być straszna. Popatrzcie tylko – proboszcz zaczynał prawie krzyczeć, wyciągając następny obrazek – jakie męki spotkać mogą grzeszników, którzy nie posłuchali głosu sprawiedliwości, którzy nie opamiętali się na czas, popatrzcie tylko, jak będą cierpieć i to nie przez sto, dwieście, czy pięćset lat, ale przez całą wieczność!!! – I przed naszymi oczami ukazywał się wyobrażony ręką artysty obraz piekielnych czeluści, do których kosmate diabły wrzucały nagich potępieńców. Ich ciała spadające w dół, poskręcane, kłute widłami, szarpane szponami, lizane były płomieniami ognia, który dochodził tutaj z samego dna piekieł. Gdy proboszcz schował reprodukcję, nie mieliśmy wątpliwości, że piekło wygląda tak naprawdę. Tymczasem siedząc obok Szymka na składanym krześle, wciąż nie byłem pewien, czy nasze kłamstwa nie zostaną nam wypomniane przez trójkątne oko, kiedy przyjdzie nam stanąć przed nim sam na sam i kiedy niczego już nie będzie można ukryć, tak jak przed M-skim lub człowiekiem w mundurze.

Dzisiaj wiem, że rozmyślania te miały wszelkie znamiona załamania i od tej chwili śledztwo stało się dla mnie jeszcze większą udręką. Zastanawiałem się, czy nie wyjawić wydarzeń ostatniego dnia nad Strzyżą. Cóż z tego, że nie uwierzyliby, cóż stąd – myślałem – że nie daliby wiary? Ostatecznie była to sprawa Weisera i Elki, niczyja inna. A prawda zostałaby ocalona, prawda, której i tak nikt nie chciałby przyjąć. Ostatecznie nie musiałem wyjawić wszystkich tajemnic Weisera, – do których zostaliśmy dopuszczeni. Wystarczyło po kolei opowiedzieć, minuta po minucie, co robił Weiser i Elka, kiedy staliśmy w wodzie po kostki, w pełnym słońcu, i kiedy Weiser powiedział, żebyśmy teraz na nich poczekali. A może Weiser miał na myśli jakieś inne czekanie, zupełnie różne od tego, gdy czeka się na przyjazd pociągu albo otwarcie sklepu lub rozpoczęcie wakacji? Tego wiedzieć nie mogłem. Z gabinetu, mimo zamkniętych drzwi, doszedł nas krzyk M-skiego, a w chwilę później Piotra. Musieli zastosować wobec niego coś ekstra, może było to wyciskanie słonia połączone ze skubaniem gęsi, a może zrobili mu coś zupełnie innego, czego nawet nie można się było spodziewać? Szymek poruszył się na krześle, a ja poczułem, jak noga cierpnie mi jeszcze bardziej. Nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie tę samą pieśń, którą śpiewaliśmy tego roku na Boże Ciało, postępując za proboszczem Dudakiem i monstrancją – „Witaj Je-e-zu, Sy-nu Ma-ry-i, Tyś jest Bóg praw-dzi-wy w świe-tej Hos-ty-iii". I nawet nie jej słowa, do których nie przywiązywałem wówczas specjalnej wagi, tylko melodia, powolna i dostojna melodia ciągnąca się wąską strużką pamięci niczym smuga kadzidlanego dymu, ta nostalgiczna melodia podziałała na mnie kojąco. Co było dalej?

Do godziny szóstej mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu. Żółtoskrzydły został zaopatrzony, a towarzystwo nie było mu potrzebne. Z nudów rodziły się w naszych głowach najdziwniejsze pomysły, wszystkie oczywiście dotyczące Weisera. Co nam pokaże? A może – co z nami zrobi? Może nauczy nas latać nad ziemią, a może zmieni motyla w żabę albo na odwrót? A gdyby tak zapytać go, po co tańczył w piwnicy nieczynnej cegielni? Piotr zgodził się, że byłoby to ciekawe, ale czy nie lepiej poprosić go o jeszcze jeden zardzewiały schmeiser? Jeśli zna cały las aż do Oliwy albo jeszcze dalej, niejedno mógł wygrzebać w poniemieckich okopach. A może Weiser zechce rozegrać z nami prawdziwą wojenną grę? Po co przypatrywałby się naszym zabawom wtedy, na brętowskim cmentarzu? Już po obiedzie, siedząc na spróchniałej ławce pomiędzy sznurami z bielizną, przypominaliśmy sobie każdy jego gest i każde słowo. Dlaczego nie chodził z nami na religię? Po co mu Elka? Kto go nauczył poskramiania zwierząt? Nasze rozważania przerwała na chwilę pani Korotkowa, która przez okno wyrzucała jak popadnie rzeczy swojego męża. – Draniu jeden, pijaku – krzyczała – wynoś mi się zaraz i nie wracaj więcej! Żeby cię oczy moje nie widziały, żeby cię uszy moje nie słyszały! – Na ziemi wylądowała już koszula, para spodni, buty i nagle z klatki schodowej wyszedł pan Korotek. Chwiejnym krokiem podszedł do kupki swoich rzeczy i jak gdyby nic zaczął się ubierać, bo gniew żony wyrzucił go z mieszkania w samych spodenkach i boso. – Hej – krzyknął w górę – a skarpetki to pies? – Pani Korotkowa nie znała litości, bo zatrzasnęła okno, a my (patrzyliśmy jak pan Korotek, siedząc teraz na ziemi, wkłada buty na bose stopy i jak prawa noga myli mu się z lewym butem i odwrotnie. Wreszcie, gdy dopasował już obuwie, opuścił podwórko marynarskim krokiem, śpiewając wcale nieźle – „Adieu, moja droga kochanko, adieu, moja droga Mulatko!!!" Pani Korotkowa nie była jednak Mulatką i widocznie jej mąż śpiewał tak sobie, dla podniesienia na duchu. Dobrze – ale gdzie Weiser nauczył się grać w piłkę – i to aż tak? – nasza rozmowa biegła tym samym tropem. Skoro w meczu z wojskowymi pokazał taką klasę, to czemu nigdy wcześniej nie widzieliśmy w nim piłkarza, dlaczego stał zawsze na uboczu, gdy nauczyciel wuefu dzielił klasę na dwie drużyny i kazał nam grać? Jaki miał cel w ukrywaniu swoich umiejętności? A na dodatek czy potrafił coś jeszcze, coś, o czym nawet nie mogliśmy mieć pojęcia? Od takich pytań przechodziły ciarki, ale tym chętniej były zadawane.

Nad dachem kamienicy jaskółki śmigały z charakterystycznym dźwiękiem,:- ni to piskiem, ni to gwizdem, niebo jak przez wszystkie dni tego lata przypominało spłowiały szmat błękitu, pan Korotek zdążył już wrócić z baru „Liliput" pijany do granic możliwości ludzkich, a my nadal ciągnęliśmy rozmowę, w której tryb warunkowy i znak zapytania stanowiły główny element wypowiedzi. Za kilka dni lipiec dobiegał końca i mijała połowa wakacji, jednakże ani to, ani zupa rybna w zatoce, ani nawet ekscesy pana Korotka nie mogły odwrócić naszej uwagi od sprawy zasadniczej.

Punktualnie o szóstej byliśmy na skraju lasu, tam gdzie kiedyś zaczynały się składy zrujnowanej cegielni. Jej budynek, który w nocy przypominał stare zamczysko, teraz wyglądał niewinnie, niczym rudera, jakich pełno było na przedmieściach Wrzeszcza i Oliwy. Do wejścia podchodziło się przez zarośnięty perzem, lebiodą i trawami plac, na którym od lat nie położono żadnej cegły. Wewnątrz panował miły chłód, ale ku naszemu zaskoczeniu nie było tam nikogo. Sterty przerdzewiałego żelastwa, powywracane wagoniki i rozebrany w trzech czwartych piec – to było wszystko. Na podłodze walały się puszki po farbie, strzępy worków i kawałki tektury przegniłej i cuchnącej pleśnią. Minęło pięć minut długich jak pięć godzin, w czasie których Piotr kopał puszki, Szymek zaglądał do pieca, a ja usiłowałem przesunąć jeden z wagoników. Zaczynałem wątpić, aby cokolwiek ciekawego miało nas tu czekać, gdy w wejściu, za naszymi plecami usłyszałem głos Weisera" – Pierwszy warunek spełniliście – jesteście sami. Dobrze. A teraz drugi. Chodźcie za mną.

Bez słowa ruszyliśmy w dół, tymi samymi schodami, które zawaliły się razem z drewnianą podłogą wczorajszej nocy. Ale śladów katastrofy próżno byłoby poszukiwać – wszystko było w porządku – klapa, schody i podłoga zostały naprawione. Ani jedna deska nie wyróżniała się świeżymi śladami hebla, ani jeden stopień nie został tu wprawiony z nowej belki. Stanęliśmy na klepisku piwnicy.

– Musicie złożyć przyrzeczenie. Czy jesteście gotowi?

Oczywiście, nie byliśmy gotowi, ale czy Weiserowi można się było sprzeciwić?

– A na co będziemy przysięgać? -zapytał Szymek. – Bo jak na krucyfiks, to musi być naprawdę ważna sprawa.

– Sądzisz, że nie jest ważna? – zapytał Weiser, i po jego pytaniu zapanowało, nieznośne milczenie, bo przecież skoro nie wiedzieliśmy, co trzyma w zanadrzu, byliśmy zaszachowani.

– Więc na co będziemy przysięgać?- zapytał Szymek.

– Dlaczego pytać na co, nie lepiej spytać po co? – zagadnął Weiser.

– No, wiadomo – przerwał Piotr – żeby nie zdradzić tajemnicy. Przysięga się zawsze po to.

– Dobrze – odpowiedział Weiser – żeby nie zdradzić tajemnicy. No to powiedzcie, czy wierzycie w życie pozagrobowe?

Staliśmy stropieni, bo nie zapytał nas nikt o coś takiego wprost. Oczywistość, kiedy przygwoździ się ją takim pytaniem, stać się może wątpliwa nawet dla doświadczonego człowieka, a cóż dopiero dla nas, wtedy, w piwnicy nieczynnej cegielni, gdy nasze oczekiwanie było niczym gorączka paląca serce i wyobraźnię.

– Właściwie to tak – odpowiedziałem za wszystkich -dlaczego mielibyśmy nie wierzyć?

– No dobrze – wyjaśnił Weiser – to przysięgnijcie na życie pozagrobowe, że niczego, co wam pokażę tu albo gdzie indziej, nie wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, będziecie mogli opowiedzieć, gdyby was pytano! A gdybyście wyjawili, umrzecie bez przyszłego życia, to będzie kara za zdradzenie tajemnicy. Zrozumieliście?

Pokiwaliśmy głowami w skupieniu. Weiser kazał nam położyć prawe dłonie na swojej lewej ręce i gdyśmy to uczynili, każdemu z osobna polecił powiedzieć: – Przysięgam!

Wtedy podszedł do jednej ze ścian i pchnął ją lekko, a naszym oczom ukazało się wąskie przejście wiodące do obszernego pomieszczenia. Była to długa sala powstała z połączenia trzech albo czterech komór piwnicznych, w których usunięto ściany działowe. Ich resztki zaznaczały się wystającymi ułamkami cegieł i kamieni. Zaraz obok wejścia, po lewej stronie stały dwie skrzynie, obok których zobaczyliśmy. Elkę. Pomieszczenie oświetlały dwie mocne żarówki zwisające z sufitu wprost na izolowanych kablach. Wtedy nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi, ale dziś przekonany jestem, że Weiser musiał podłączyć całą instalację sam, ciągnąc przewód od drogi do Matemblewa, co wymagało nie lada sprytu i umiejętności. Któż jednak zwracałby uwagę na takie błahostki, kiedy Elka otworzyła pierwszą skrzynię i zobaczyliśmy w jej wnętrzu prawdziwą broń? Tak, to była najprawdziwsza w świecie broń – trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety parabellum i dwa nagany, jakich używali radzieccy oficerowie obok częściej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdnął z podziwem, a Piotr wziął do ręki parabellum, próbując wyjąć magazynek. – Nie tak – Elka zabrała mu pistolet – tak – pokazała. – A tak się wkłada i odbezpiecza. – Staliśmy jak małe dzieci przed wystawą sklepu z zabawkami i chociaż byliśmy dziećmi niewiele większymi, to nasz podziw i pragnienie, żeby dotknąć tego wszystkiego własnymi rękami, były tak samo niecierpliwe i łakome. Gdy więc dotykaliśmy wszystkich cudowności podziwiając wypolerowane lufy, lśniące oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzając spusty i iglice, gdy utonęliśmy w tych czynnościach zupełnie, Weiser wydobył z drugiej skrzyni pudełka z amunicją, a z prawego kąta, na który nie zwróciliśmy do tej pory uwagi, przytargał tekturowe makiety.

Elka wskazała na mnie palcem: – Będziesz strzelał pierwszy, zostawcie jedno parabellum, a resztę zawińcie w szmaty i włóżcie do skrzyni. – Wykonaliśmy rozkaz bez szemrania. Załadowała pistolet i kazała wszystkim stanąć za moimi plecami. Gdy Weiser wrócił od przeciwległej ściany, gdzie ustawił makietę, wręczyła mi odbezpieczone parabellum, – Możesz strzelać – powiedziała – i zabrzmiało to jak kolejny rozkaz. Gdyby nie wszystkie wojenne filmy obejrzane w kinie “Tramwajarz", nie wiedziałbym, jaką przybrać postawę, co zrobić z lewą ręką i jak patrzeć przez szczerbinkę na wierzchołek muszki. Wiedziałem to wszystko – przynajmniej teoretycznie i chciałem wykonać jak najlepiej, ale gdy “skierowałem lufę w kierunku makiety, ręka i nogi zaczęły mi drżeć ze strachu, a na karku i skroniach poczułem krople potu. Na wszystkich filmach bowiem cel był jasno określony – konspirator strzelał do agenta gestapo, SS-man do Żyda, partyzant do żandarma, żołnierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie, a tu zobaczyłem coś, czego nie potrafiłem określić, coś, co przeraziło mnie nie na żarty, zupełnie jakbym miał strzelać do żywego człowieka. Makieta, którą ujrzałem przez szczerbinkę, przedstawiała popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie był to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzieliśmy go w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polan oliwskiego lasu.

Tekturowy M-ski miał domalowane wielkie, sumiaste wąsy, a wyraziste łuki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwalały żywić wątpliwości, do kogo miał być podobny. Tak, chociaż od pewnego czasu wielkie jak prześcieradła portrety zniknęły z ulic i wystaw naszego miasta, poczułem lęk i przerażenie. Na dodatek, jakby tego było mało, mężczyzna, do którego miałem strzelać nosił czapkę oficera Wehrmachtu. Ten pomysł mógł być wymysłem jedynie Weisera.

– Strzelasz czy nie? – słowa Elki zabrzmiały jak szyderstwo. Strzeliłem więc – raz, drugi, trzeci, czwarty, aż do wyczerpania magazynku i wszystkie kule trafiły w ścianę powyżej albo obok makiety, jedna tylko, ostatnia, wywierciła "dziurę dokładnie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widniał niemiecki orzeł ze swastyką. – Gapa, gapa trafiona – krzyczał Piotr, a Weiser, jakby z niedowierzaniem podszedł do M-skiego i wsadził palec w dziurę po pocisku. – Trafiłeś w samo kółko, orzeł jest nie ruszony -powiedział, wracając w naszą stronę, gdy ja rozprostowywałem palce zaciskane przy kolejnych szarpnięciach kolby. Parabellum, jak zresztą każdy prawdziwy pistolet, było za ciężkie dla naszych chłopięcych dłoni, toteż strzały Piotra i Szymka nie były wiele lepsze od moich. Pierwszy trafił tyłka dwa razy w czoło, drugi odstrzelił kawałek lewego wąsa i pocałował M-skiego w prawy policzek.

Czy muszę podkreślać, że dopiero Weiser pokazał klasę? Nie wiem, ile musiał ćwiczyć tu albo gdzieś w lesie, nie wiem, ile łusek upadło na ziemię, zanim doszedł do takiej perfekcji. Weiser oddał sześć strzałów, jeden po drugim i ujrzeliśmy na twarzy M-skiego dwa równoboczne trójkąty zwrócone ku sobie tak, że tworzyły rodzaj gwiazdy. Elka zmieniła makietę. Tym razem był to również M-ski, ale w mundurze amerykańskiego generała z II wojny. Jeden tylko detal odpowiadał poprzedniej gapie z czapki – M-ski-Amerykanin pod kołnierzykiem koszuli, tam, gdzie każdy żołnierz nosi zawiązany krawat – w tym właśnie miejscu M-ski miał zawieszony żelazny krzyż, taki sam, jaki widzieliśmy na wielu wojennych filmach. Strzelaliśmy kolejno – i znów nie najlepiej, a Weiser jak poprzednio zdystansował nas swoimi trafieniami. Tym razem wystrzelał na twarzy makiety dwie litery – US, oddzielone od siebie nosem M-skiego. Kiedy wyławiam z pamięci tamten wieczór, czując na podniebieniu smak ceglanego pyłu i mając w uszach huk wystrzałów, kiedy słyszę płask upadających na klepisko łusek, nie wiem doprawdy, jaka była polityczna orientacja Weisera? Czy zresztą w ogóle interesował się polityką. Nic pozą makietami na to nie wskazuje. Bo cóż może łączyć M-skiego, Stalina, z generałem Eisenhowerem w jednej osobie? Nie ma w tym żadnej konsekwencji. I najprawdopodobniej nie było. Poza gapą i żelaznym krzyżem oczywiście.

Ale to nie było wszystko. Gdy Elka usunęła makietę, Weiser wyciągnął ze skrzyni na amunicję klaser. Tak, był to najprawdziwszy klaser, w sztywnych okładkach, z tekturowymi stronami, po których niczym smugi światła biegły paski celofanowych ochraniaczy. Każdy, kto jak Piotr był w tamtych latach zbieraczem znaczków, na widok takiego skarbu szerzej otwierał oczy. Wewnątrz, na wszystkich niemal stronach leżały poukładane w równe rzędy znaczki Generalgouvernemen dwojakiego rodzaju – jedne przedstawiały Hitlera, drugie z obrazkiem dziedzińca wawelskiego zamku, gdzie w latach okupacji rezydował Hans Frank. Znaczki były bez stempli i ręka Weisera ułożyła je według kolorów – najpierw szły czerwonobrunatne, dalej zgniłozielone, następnie zielone i na końcu kolekcji stalowoniebieskie. Tych z Hitlerem było zdecydowanie więcej, prawie ze wszystkich stron, równymi szeregami jak na paradzie patrzyła na nas ponura twarz z wąsem. – Ale Adolfów – wyszeptał Piotr – w sklepie za sztukę dają dwa złote! – W istocie, znaczki te skupywał sklep filatelistyczny na Starym Mieście, a w języku zbieraczy nazywało się je zwyczajnie Adolfami.

Tyle tylko, że kolekcja Weisera nie była zwyczajną kolekcją znaczków, bo kiedy już obejrzeliśmy cały zbiór, wydobył pięć czerwonabrunatnych podobizn kanclerza, zamknął (klaser i podszedł ze znaczkami do przeciwległej ściany, gdzie przykleił je do cegieł, śliniąc uprzednio każdą sztukę. – Dobra robota – powiedziała Elka, gdy Weiser zbliżał się z powrotem, – klej trzyma jak nowy! – On tymczasem sprawdził magazynek i stanął w rozkroku, zupełnie jak na zawodach. Do każdego strzału nie składał się dłużej niż trzy sekundy, razem więc cała operacja trwała nie więcej niż dwadzieścia sekund, licząc po jednym strzale na podobiznę. Pamiętam, że kiedy podeszliśmy do ściany, trzeba było nie lada wysiłku, by odnaleźć miejsca, w których przyklejony został kanclerz III Rzeszy. Kula trafiająca w znaczek rozszarpywała go w całości i tylko w niektórych punktach został pojedynczy ząbek albo kawałek kolorowego papieru nie większy od zapałczanego łebka. Z pięciu Adolfów nie pozostał żaden. – On mógłby już teraz występować na olimpiadzie – powiedziała z dumą Elka. Weiser złożył parabellum do skrzyni i kazał nam wracać do domu. – Za kilka dni dam wam znać i przyjdziecie tutaj, a na razie macie to – wręczył Szymkowi jakąś książeczkę – i to – podał mi parabellum.

Jeszcze przed wejściem do lasu sprawdziliśmy książeczkę i pistolet. Druk był przedwojenną instrukcją strzelecką dla broni krótkiej, a parabellum nie posiadało magazynka i pozbawione było iglicy. Tak, Weiser nie powiedział – nauczcie się strzelać i róbcie to tak, żeby nikt nie widział. Odebrał od nas przysięgę, dał instrukcję i rozbrojony pistolet. Kto zachowuje się w ten sposób? Nie mogłem tego wiedzieć w sekretariacie szkoły, dzisiaj natomiast myślę, że tuszował w ten sposób prawdziwą działalność. Bo tamtego dnia, gdy zobaczyliśmy, jak tańczy przy dźwiękach fletni Pana i jak unosi się w powietrze, gdy byliśmy świadkami jego transu, wtedy nie spodziewał się nas, nie pragnął mieć żadnych świadków oprócz Elki. Co miał zrobić w tej sytuacji? Dał nam do ręki zabawkę, a potem następne zabawki i od czasu, do czasu sprawdzał, jak potrafimy nakręcać ich mechanizmy.

Ale snułem przecież przypuszczenie, że przez cały czas czyhał na naszą obecność, to jak miało być inaczej? Być może jednak nie spodziewał się, że tak prędko go wyśledzimy, może miało to nastąpić później, w całkiem innych okolicznościach? A tak rozbroił naszą ciekawość i skierował ją na całkiem inne tory. Faktycznie, nigdy nie zapytaliśmy go, ani tym bardziej Elki, o tamtą noc i szaleńczy taniec. Nie przyszło nam do głowy, że dając nam pistolet, pokazując swoją strzelnicę odsuwa nas od najważniejszego. Bo czym wobec mówienia cudzym głosem w niezrozumiałym języku, czym wobec lewitacji były jego strzeleckie popisy? Tak, mogliśmy odtąd uważać Weisera za swojego dowódcę, mogliśmy myśleć, że będziemy jego partyzantami, mogliśmy nawet przypuszczać, że wszystko to skończy się powstaniem, lecz nie musieliśmy zastanawiać się, dlaczego człowiek może lewitować pół metra nad ziemią. Weiser – używając w tym miejscu porównania – wprowadził nas do przedsionka swojego sanktuarium i zasłonę pokazał jako ścianę końcową.

Tylko co chciał przekazać albo o czym przekonać nas, nieświadomych niczego? Nie był to temat na rozmowę z Szymkiem ani z Elką, pozostawał więc Piotr, z którym nie mówiliśmy nigdy o Weiserze. Dopiero dwa lata temu, a dokładniej dwa lata i jeden miesiąc (bo teraz, kiedy to piszę dobiega końca październik), a więc dwadzieścia pięć miesięcy temu zdecydowałem się na tę rozmowę. Zawsze, kiedy przychodzę do Piotra, siadam na skraju płyty i chwilę trwam w milczeniu. Każdy z nas przyzwyczaja się wtedy do obecności drugiego. Tak samo tego wrześniowego popołudnia – najpierw zgarnąłem z cementu liście, piasek i sosnowe igły i dopiero po chwili zagadnąłem: