40456.fb2
– Tak, czy to już dzień Wszystkich Świętych?
– Nie.
– Czemu przyszedłeś? Nie mówisz nic? – Szymka aresztowali! -, Co się stało?
– Drukował ulotki i siedzi. Dlaczego nic nie odpowiadasz, nie obchodzi cię to?
– Jak ktoś zajmuje się polityką, musi brać pod uwagę takie sytuacje.
– Mówisz, Piotrze, jak ktoś obcy.
– Bo jestem obcy.
– Mówisz, jakby cię nic nie wzruszało.
– Tutaj niewiele może wzruszać.
– Nie wierzę.
– Sam się kiedyś przekonasz.
– Nie strasz mnie.
– Wcale nie straszę, to są oczywiste rzeczy.
– Dla mnie nie takie oczywiste.
Milczeliśmy. Nad cmentarzem, bardzo wysoko buczał samolot, gdzieś z oddali dobiegały nas dźwięki pogrzebowej pieśni, a wiatr niósł pomiędzy rzędami kamiennych nagrobków wyschnięte trawy i liście.
– Dlaczego milczymy, Piotrze?
– Może dlatego, że nie przyszedłeś powiedzieć mi o Szymku.
– Zgadłeś. Nie tylko o nim.
– Więc co?
– Muszę zapytać o Weisera!
– Musisz, czemu?
– Nie daje mi spokoju, od kilku lat coraz bardziej. Do czego byliśmy mu potrzebni? Po co wciągał nas w swoje sprawy? Czy tylko po to, żeby zostawić kilka niedorzecznych przypuszczeń i pytań? Żeby nam zabić ćwieka na dobrych parę lat? Dlaczego nie odpowiadasz, Piotrze? Dlaczego udajesz teraz, że cię nie ma?
– Miałeś przychodzić tylko raz do roku i nie zadawać żadnych pytań, czyżbyś zapomniał?
– Nie zapomniałem, Piotrze, ale dla mnie…
– Nie ma wyjątków, a teraz już idź, jestem zmęczony.
Tak. Dwadzieścia pięć miesięcy temu usłyszałem od Piotra – a teraz już idź, jestem zmęczony. I była to ostatnia rozmowa na temat Weisera, jaką prowadziłem, lub raczej jaką usiłowałem prowadzić. Później zacząłem pisać, gdyż nie było innego sposobu, który by mógł wyjaśnić, jak tylko ten.
Mieliśmy zatem instrukcję, parabellum bez magazynka oraz iglicy, a także wiele dobrych chęci i jeszcze: lepszych domysłów. Weiser przestał być cudotwórcą. Z lekkomyślnością i swobodą typową dla młodego wieku nasze myśli o nim przesunęły się bardziej w kierunku Robin Hooda czy majora Hubala, niż w stronę chaldejskiego maga lub jarmarcznego sztukmistrza i nie było na to rady.
Ćwiczenia jednak zostały opóźnione. Następnego dnia rozpoczynał się bowiem tydzień modlitw w intencji rolników – bo tak nazywały się nabożeństwa o przywrócenie ładu w naturze, czyli o deszcz. Najpierw we wszystkich domach matki pilnowały mycia i ubrania swoich dzieci. Później mężowie zakładali białe koszule, a niektórzy, nie bacząc na upał, wiązali jeszcze krawaty i przywdziewała czarne, odświętne garnitury. Na koniec, skropieni wodą kolońską, która przy trzydziestu dwóch stopniach i tak nie zabijała zapachu potu, wyprowadzili swoje rodziny na ulicę i pieszo albo tramwajem wszyscy wierni zmierzali w kierunku oliwskiej katedry. Obecność na pierwszym, uroczystym nabożeństwie zapowiedział biskup i wszyscy byli ciekawi, w jakich słowach zwróci się do umęczonego ludu. Następne nabożeństwa miały się odbywać w poszczególnych parafiach, codziennie o godzinie osiemnastej. Tyle dowiedziałem się od matki, przejętej tym od samego rana. Nie pozwoliła mi nawet oddalać się dłużej niż na pół godziny, pewnie w obawie, żebym nigdzie się nie zapodział. Zanim weszliśmy do katedry, usłyszałem suplikacje śpiewane tysiącem głosów. A później, gdy byłem już w jej długim i wąskim jak łódź wikingów wnętrzu, śpiewy, modlitwy, huk organów, zapach ludzkiego potu, wody kolońskiej i wypalonego kadzidła zmieszały się w jedno potężne błaganie o deszcz i odwrócenie nieurodzaju na polach i w zatoce. Delegacja rolników i rybaków klęczała w pierwszym rzędzie. Wszystkie oczy zwrócone były na nich, jakby to ich modlitwy miały największą moc.
– W czasach pogańskich – mówił biskup tonący gdzieś daleko w złotych girlandach ambony – gdy przychodziła susza, nasi przodkowie składali krwawą ofiarę w celu przebłagania swoich bóstw i wyproszenia deszczu! Ale my, na których Bóg przelał swą miłość i łaskę w, osobie Maryi i Jej Syna, my, którzy wyznajemy Ewangelię, wolni jesteśmy od zabobonu i fałszywej wiary. Chrystus, który za nas przelał krew, złożył ofiarę największą i ostateczną, ten Chrystus wysłucha naszych pokornych próśb w intencji rolników, rybaków i nas wszystkich!!! – Zahuczały organy. „Święty Boże, święty, mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami" – wyrwało się z tysięcy gardeł. Śpiewali wszyscy i jestem pewien, że biskupi, prałaci i wielmoże z wielkich portretów, jakie wisiały na ścianach, śpiewali wtedy razem z nami. – Umiłowani w Chrystusie Panu – ciągnął biskup – grzech często sprowadza nas na złą drogę i odwodzi od Boga. A wtedy Bóg doświadcza nas, abyśmy opamiętali się, powrócili na drogę cnoty i łaski, abyśmy odrzucili fałszywych proroków i wszelkie pokusy!!! – „Od głodu, wojny i niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie" – zabrzmiało pod wysokimi, jak niebo sklepieniami. – Teraz – mówił biskup – zastanówmy się wspólnie, ile zła, grzechu i nieprawości gościła w naszych sercach i jak bardzo rozgniewało to Pana, który nas doświadcza! Ilu z was stało się wyznawcami mamony, rozpusty, fałszywych bożków, ilu z was w swej zatwardziałości i głupocie odrzuciło wiarę i Boga dla łatwiejszego – jak mniemali zapewne życia? Ilu z was – pytam?!?!?!?- W katedrze zaległa głucha cisza. Opuszczone głowy pokornie przyjmowały gorzkie słowa pasterza. – Odpowiem – wielu z was, moi mili, wielu z was zgrzeszyło przeciw przykazaniom Pańskim, wielu z was na złą zeszło drogę! Dlatego prośmy, ze skruchą w sercach, czyniąc pokutę, prośmy Maryję, aby wyjednała nam przebaczenie u Syna i Ojca, prośmy o zesłanie obfitych łask niebieskich – których, jeśli nie zabraknie – i ziemskich braknąć nie będzie, amen.
Po słowach pasterza jeszcze mocniej, ze zdwojoną siłą zabrzmiały organy, a świątynia wypełniła się po brzegi błagalnym „Słuchaj Je-zu, jak cię bła-ga lud, słu-chaj, słu-chaj, uczyń z nami cud!" Ludzie ukradkiem ocierali łzy, a ja patrzyłem do tyłu, gdzie anioły z krzywymi jak szable trąbami, gdzie wielkie obracające się gwiazdy, gdzie pucołowate jak amorki twarze dęły w piszczałki, dmuchały w dmuchawy, dzwoniły w dzwonki, brzęczały w trójkąty i blachy, gdzie wszystko to złote, srebrne, marmurowe i drewniane brzmiało, ruszało się i grało na chwałę wieczną.
Wieczorem nad miastem przeciągnęła burza, pierwsza tego lata i wszyscy ludzie upatrywali w tym znaku bożego, jak też szczególnej świętości Jego Eminencji biskupa. – Gdyby nie on – mówiono – nie spadłaby ani kropla deszczu. – Ale ulewa nie trwała nawet pół godziny i zaraz po niej niebo wypogodziło się i wszystka trwało jak poprzednio – cuchnąca zupa rybna w zatoce, duchota w powietrzu i susza w ziemi. Następnego dnia rano stałem w sklepie Cyrsona, gdzie matka posłała mnie po kartofle i słuchałem, co mówią kobiety z kolejki.
– Tak, tak, moja złota – dowodziła jedna – gdyby tak wszyscy przystąpili do sakramentów, padałoby przez trzy dni i noce.
– A bo to można ludziom wierzyć? Do kościoła jeden z drugim chodzi, niby to nawet modli się do Najświętszej Panienki – zaperzyła się druga – a w domu i w pracy o wszystkim zapomina. Po wypłacie upije się jak świnia, a gdy sekretarz zapyta o przekonania, zaraz odpowie, że tylko w Marksa wierzy, bo to niby dla robotników pewniejsza wiara niż Ewangelia!
– I to ma być katolik? – wtrąciła się trzecia kobieta – gdybym z takim znalazła się w niebie – niedoczekanie!!!
– Zobaczycie, że podrożeje mąka, jajka i kartofle – dowodziła pierwsza – na taką suszę nic nie poradzi!
– Jeszcze z tego wojna będzie – przestraszyła się druga – jak ceny idą w górę, to na pewno będzie wojna.
A ja nie słuchałem już dalej tych wynurzeń, bo pomyślałem zaraz, że w katedrze zamiast biskupa w złotych girlandach ambony powinien stać Źółtoskrzydły i zamiast słów nadziei i miłości lepiej by było, żeby wierni wysłuchali strasznych przepowiedni szaleńca. Gdyby biskup, jak Żółtoskrzydły, rozpostarł przed, zgromadzonymi groźny obraz zniszczenia i gniewu pańskiego, gdyby jak on mówił o krwi, trupach i karze za niewierność -myślałem – na pewno więcej ludzi padłoby na kolana i bijąc się w piersi wyznałoby „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!!!" Tylko w czyim imieniu mówił biskup, a w czyim Żółtoskrzydły? Zamiast odpowiadać, opowiem, co było dalej.
Poprzedniego dnia Piotr schował parabellum w swojej piwnicy, a klucz od kłódki położył na komodzie w przedpokoju mieszkania. Pech chciał, że jego ojciec, wychodząc do pracy, zabrał klucz ze sobą, najwyraźniej przez pomyłkę. I teraz musieliśmy czekać na powrót taty, nudząc się przeokropnie w wysuszonym na wiór ogródku koło domu. Gdzieś koło drugiej zobaczyłem panią Korotkową z koszem pełnym bielizny. – Ojej – mówiła – co teraz będzie, skaranie boskie z chłopami – tu postawiła kosz na ziemię, wydobyła zza pazuchy drewniane klamerki i wieszała majtki, koszule i ścierki na sznurze. – Skaranie boskie – powtarzała – znowu uchleje się jak wieprz i nie przyniesie wypłaty! – I nagle, po raz pierwszy poczuliśmy solidarność z panią Korotkową i ze wszystkimi matkami i żonami naszej kamienicy, bo przecież to był dzień wypłaty!
– Nie wróci o czwartej – zauważył Piotr – a jak zgubi klucz? Poprzednim razem – wyjaśnił – zgubił cały portfel i dokumenty!
– A drugiego nie macie? – zapytał Szymek.
– Jakbyśmy mieli drugi klucz do piwnicy, barania głowo – żachnął się Piotr – to siedziałbyś tutaj od rana?
Nie trzeba było nic mówić, wiedzieliśmy, że ojciec Piotra, podobnie jak mój, czy pan Korotek wrócić może do domu równie dobrze o szóstej, co dwunastej w nocy.
– Cały dzień zmarnowany – powiedziałem – to co robimy?
Z nieoczekiwaną pomocą przyszła nam pani Korotkową. Wracając z pustym koszem, zatrzymała się obok nas i zagadnęła:
– Co tu robicie, chłopcy?
– E nic, tak sobie siedzimy.
– A obiad jedliście już?
– Tak, proszę pani.
– I nic nie macie teraz do roboty?