40484.fb2
Jestem mały chrześcijanin.
Mam być dobry i łagodny,
Szczery, prosty i pogodny,
W każdym czynie swym cierpliwy,
W każdym słowie swym uczciwy.
Bo Bóg patrzy i się dowie
Co ja myślę i co robię.
Szkolna rymowanka amiszów
Niejeden raz śniło jej się, że widzi swoją młodszą siostrzyczkę, martwą, unoszoną przez wody rzeki toczące się pod lodem, ale tej nocy po raz pierwszy Hannah próbowała się wydostać. Widziała jej oczy, mętne, szeroko otwarte; czuła, jak jej paznokcie drapią grubą, zimną taflę. Obudziła się, wyrwana nagle ze snu. To nie była zima, tylko ciepła lipcowa noc. Pod dłońmi nie czuła już lodu; palce przesunęły się po skłębionym prześcieradle na jej własnym łóżku. A jednak wiedziała, że tak samo jak w jej śnie, ktoś próbuje się uwolnić, przejść na drugą stronę.
Przygryzła wargę, czując, jak pięść zaciśnięta w jej brzuchu zwiera się jeszcze mocniej. Starając się nie zwracać uwagi na zalewający ją falami ból, wstała i najciszej jak umiała, wyszła boso w ciemną noc.
Kot miauknął przeraźliwie, kiedy stanęła, zdyszana, na progu obory. Nogi trzęsły się pod nią, jakby to nie były nogi, ale dwie wierzbowe witki. Położyła się ostrożnie na sianie w najdalszym kącie zagrody dla cielnych krów, przyciągając kolana do siebie. Pękate, nabrzmiałe samice łypnęły okrągłymi, smętnymi ślepiami w jej kierunku, po czym odwróciły łby, jakby rozumiały, że tego, co tu się będzie działo, lepiej nie widzieć.
Wbiła wzrok w czarno – białe łaty na bokach stojących w zagrodzie holenderek, wpatrując się tak intensywnie, że zaczęły pływać jej przed oczami. Zacisnęła zęby na rąbku podwiniętej koszuli nocnej. Poczuła nagły nacisk, a jej ciało skręciło się w ciasny lej. Miała wrażenie, że wywraca się na drugą stronę i nagle przypomniała sobie dziurę w płocie z drutu kolczastego stojącym nad strumieniem, tę samą, która służyła jej i Hannah za przejście.
Najpierw trzeba było ułożyć ciało pod odpowiednim kątem, a potem przeciskać się na łokciach i kolanach, sapiąc i stękając, aż wreszcie jakimś cudem wypadało się po drugiej stronie.
Skończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło. Pomiędzy jej udami, na skopanym, zakrwawionym sianie, leżało dziecko.
Aaron Fisher przewrócił się z boku na bok pod kołdrą i spojrzał na budzik stojący na szafce obok łóżka. Był cicho jak makiem zasiał; to po prostu czterdzieści pięć lat uprawiania ziemi i dojenia krów zrobiło swoje. Budziły go już najlżejsze odgłosy: stąpnięcie łamiące kilka łodyg zboża na polu, zmiana w melodii wygrywanej przez wiatr, tarcie szorstkiego języka krowiej matki o grzbiet nowo narodzonego cielęcia.
Poczuł, jak materac za jego plecami się ugina. Sara uniosła się na łokciu, a jej długi warkocz zwinął się na ramieniu, podobny do marynarskiej liny.
– Was ist letz? Co się stało?
To nie mogły być zwierzęta, nie spodziewali się pierwszego cielaka wcześniej niż za miesiąc. Złodziej z kolei narobiłby więcej hałasu. Aaron poczuł, jak żona oplata go ramieniem w poprzek klatki piersiowej, przytulając się do jego pleców.
– Nix. Nic – mruknął, nie wiedząc, czy tym jednym słowem chce przekonać Sarę, czy też samego siebie.
Wiedziała, że tę fioletową spiralę, opadającą zwojami aż do brzucha dziecka, trzeba przeciąć. Drżącymi dłońmi zdołała dosięgnąć kołka obok wejścia do zagrody. Wisiały tam stare nożyce, poplamione rdzą i oblepione źdźbłami siana. Chodziły ciężko; pępowina poddała się dopiero za drugim cięciem i opadła, tryskając krwią. Przerażona tym widokiem, zacisnęła palcami jej koniec, rozglądając się gorączkowo za czymś do podwiązania.
Grzebiąc wolną ręką w sianie, natrafiła na krótki kawałek szpagatu do wiązania snopków. Pospiesznie owinęła nim przeciętą pępowinę. Krwawienie osłabło, potem ustało zupełnie. Z westchnieniem ulgi opadła na siano, opierając się na łokciach. I w tej chwili dziecko zaczęło płakać.
Wzięła je na ręce, przytulając mocno i kołysząc. Jedną nogą zaczęła podgarniać siano, usiłując zamaskować ślady krwi. Dziecko otworzyło usta i zacisnęło ssące wargi na jej bawełnianej koszuli nocnej.
Wiedziała, czego ono chce, czego potrzebuje, ale nie mogła mu tego dać. Gdyby to zrobiła, to nagle wszystko stałoby się prawdą.
Zamiast tego podsunęła mu mały palec, czując, jak maleńkie szczęki pracują z wielką siłą. Sama zaś – tak jak nauczono ją robić w najtrudniej – szych, najcięższych sytuacjach – zaczęła się modlić słowami, które powtarzała już od tylu miesięcy.
– Panie – wyszeptała – proszę, spraw, żeby tego nie było.
Obudziło ją pobrzękiwanie łańcuchów. Na dworze było jeszcze ciemno, ale dojne krowy, posłuszne swojemu wewnętrznemu zegarowi, zaczęły już wstawać w zagrodach. Pomiędzy ich zadnimi nogami, niczym księżyce w pełni, wisiały pękate od mleka wymiona, poznaczone siatką błękitnych żył. Choć czuła się nieludzko zmęczona i obolała na całym ciele, to wiedziała, że kiedy mężczyźni przyjdą do dojenia, nie może jej już tutaj być. Zerknąwszy w dół, pomiędzy nogi, stwierdziła, że stał się cud: siano, przedtem zalane krwią, było świeże i czyste. Tylko tam, gdzie siedziała, widniała jedna, jedyna maleńka plama, natomiast to, co miała w rękach, zasypiając – nożyce i noworodek – znikło bez śladu.
Wstała z trudem i w nabożnym podziwie uniosła wzrok ku dachowi obory.
– Denke – szepnęła i wybiegła w szary mrok.
Podobnie jak inni młodzi amisze, Levi Esch nie chodził już do szkoły. Zakończył nauki na ósmej klasie, kiedy miał czternaście lat, a teraz trwał w zawieszeniu pomiędzy dzieciństwem a wiekiem, kiedy zgodnie z religią amiszów będzie mógł przyjąć chrzest. Tymczasem zatrudnił go właściciel gospodarstwa mlecznego, Aaron Fisher, któremu zabrakło syna do pomocy. Levi dostał tę pracę dzięki rekomendacji swojego starszego kuzyna Samuela. Samuel praktykował u Fisherów już piąty rok, a ponieważ, jak było wiadomo, miał się niedługo żenić z córką Fisherów i zakładać własne gospodarstwo, wszystko wskazywało na to, że Leviego czeka awans.
Dzień pracy zaczynał się dla niego o czwartej nad ranem, tak jak na każdej farmie mleczarskiej. Nadal było ciemno choć oko wykol. Levi nie mógł dostrzec zbliżającej się bryczki, którą jechał Samuel, ale kiedy dobiegł go nikły brzęk uprzęży, chwycił swój słomiany kapelusz z szerokim rondem i wypadł z domu na dwór. Po chwili siedział już na koźle obok Samuela.
– Cześć – wydyszał.
Kuzyn skinął głową, ale nie odezwał się ani słowem, nie spojrzał nawet na niego.
– Co się stało? – zakpił Levi. – Katie nie dała ci wieczorem buzi na do widzenia?
Samuel skrzywił się gniewnie i trzepnął go w głowę, strącając jego kapelusz do pudła wozu.
– Może byś tak się zamknął? – warknął.
Jechali w milczeniu. Wiatr szeptał w zbożu porastającym pole, które nierówną linią ciągnęło się wzdłuż drogi. Po niedługim czasie Samuel zajechał na podwórko Fisherów. Levi zsiadł z kozła i grzebiąc czubkiem buta w miękkiej ziemi, czekał, aż kuzyn wyprzęgnie i odprowadzi konia na pastwisko. Potem obaj ruszyli do obory.
Lampy, które zapalano do porannego udoju, były zasilane agregatem, podobnie jak próżniowe dojarki zakładane krowom na wymiona. Wewnątrz zastali już Aarona Fishera. Klęczał przy jednej z krów i przecierał jej dójki wodą z jodyną, a potem osuszał je kartkami wyrywanymi ze starej książki telefonicznej.
– Dzień dobry – przywitał się z Samuelem i Levim.
Nie powiedział im, co mają robić, bo sami dobrze wiedzieli. Samuel wziął taczkę, ustawił ją pod silosem i zaczął mieszać paszę. Levi zajął się wybieraniem nawozu spod krów, od czasu do czasu spoglądając w stronę kuzyna i marząc o tym, żeby być już starszym pomocnikiem.
Drzwi się otworzyły. Do obory wszedł wolnym krokiem ojciec Aarona. Elam Fisher nie mieszkał razem ze wszystkimi w domu, ale zajmował niewielką przybudówkę zwaną grossdawdi haus. Przychodził pomagać przy udoju, lecz Levi, jak wszyscy, dobrze znał niepisane reguły: uważać, żeby staruszek nie dźwigał żadnych ciężarów, żeby się nie przemęczał i żeby cały czas był święcie przekonany, że Aaron nie może się bez niego obejść, chociaż było akurat wręcz przeciwnie.
– Chłopcy – zagrzmiał Elam tubalnym głosem i nagle urwał, stając jak wryty pośrodku obory; zmarszczył nos i potrząsnął długą białą brodą. – No proszę, mamy nowego cielaka.
Aaron wstał, spoglądając na niego ze zdziwieniem.
– Nie. Zaglądałem do zagrody. Elam potrząsnął głową.
– Czuć cielakiem.
– Czuć, ale Leviego – zażartował Samuel, podsypując pierwszej krowie świeżej paszy. – Dawno się nie kąpał.
Kiedy go mijał, pchając przed sobą taczki, Levi zamachnął się na niego, ale trafił nogą w krowi placek i wylądował na siedzeniu w rowie na odpadki. Zgrzytnął zębami, słysząc rechot Samuela.
– Nie wałkoń się – złajał go Aaron, chociaż i jemu uśmiech krzywił już usta. – Samuelu, daj mu spokój. Levi, wydaje mi się, że Sara zostawiła twoje zapasowe ubranie w siodłami.
Levi wstał niezgrabnie, czując, jak płoną mu policzki. Minął Aarona, stojącego obok tablicy, na której zapisywano kredą, kiedy która krowa będzie się cielić i wszedł do klitki, gdzie przechowywano derki i uprzęże dla koni pociągowych i mułów pracujących na farmie. Panował tutaj wzorowy porządek, jak zresztą w całej oborze. Na ścianach wisiała pajęcza sieć plecionych skórzanych cugli, a na półkach poukładano zapasowe podkowy i słoje z maścią dla zwierząt.
Levi rozejrzał się, ale niczego nie znalazł, po chwili jednak dostrzegł coś jasnego w stercie końskich derek. No, to ma jakiś sens, pomyślał. Jeśli Sara Fisher uprała moje rzeczy, to przecież nie osobno, tylko razem ze wszystkim. Uniósł ciężki pasiasty koc. Pod spodem leżały jego zapasowe spodnie i koszula koloru szmaragdowego, zwinięta w kulę. Pochylił się, chcąc odrzucić koc do końca i spojrzał w nieruchomą twarzyczkę nowo narodzonego dziecka.
– Aaronie! – Levi wyhamował z poślizgiem obok gospodarza, dysząc ciężko. – Chodźcie tam, szybko.
Powiedział tylko tyle i wrócił pędem do komórki. Aaron wymienił spojrzenie z ojcem, po czym obaj pobiegli za chłopcem, a w ślad za nimi Samuel.
Levi pochylał się nad stołkiem, na którym piętrzyła się wysoka sterta derek dla koni. Na jej szczycie leżało niemowlę zawinięte w koszulę chłopca.
– Chyba… chyba nie oddycha – powiedział Levi.
Aaron podszedł bliżej. Już bardzo dawno nie widział tak małego dziecka. Dotknął je. Jego gładka buzia była zupełnie zimna. Ukląkł i nachylił głowę, mając nadzieję usłyszeć oddech maleństwa. Położył dłoń na jego klatce piersiowej.
W końcu się odwrócił.
– Biegnij do Schuylerów i poproś, żeby pozwolili ci zatelefonować – polecił Leviemu. – Wezwij tu policję.
– Wypchaj się – oświadczyła Lizzie Munro swojemu dowódcy. – Nie jadę oglądać nieprzytomnego niemowlaka. Wyślij tam karetkę.
– Już są na miejscu. Chcą, żeby przyjechał detektyw.
Lizzie przewróciła oczami. Jako sierżant dochodzeniówki napatrzyła się już w życiu na ratowników z pogotowia i poczyniła pewną obserwację, mianowicie taką, że co roku przyjmują tam młodszych. I głupszych.
– To jest robota dla pogotowia, Frank – powtórzyła.
– Niby tak, ale coś mi tam nie gra. – Porucznik podał jej kartkę z zapisanym adresem.
– Fisher? – Lizzie zmarszczyła brew, odczytując nazwisko i nazwę ulicy. – Amisze?
– Na to wygląda.
Lizzie westchnęła, chwytając w jedną rękę swoją przepastną czarną torbę, a w drugą odznakę.
– Dobrze wiesz, że to strata czasu – zawyrokowała. Miała już w przeszłości do czynienia z amiszami. Najczęściej były to grupki nastolatków ze wspólnoty Amiszów Starego Zakonu, którzy zebrali się u kogoś w stodole, żeby sobie popić, potańczyć i w ogóle porozrabiać. Raz albo dwa zdarzyło jej się odebrać zeznanie od amisza – przedsiębiorcy, któremu ktoś włamał się do domu. Jednak ogólnie rzecz biorąc, amisze rzadko miewali kontakt z policją. Ich wspólnota istniała sobie dyskretnie, niezauważalnie, zanurzona w otaczającym ją świecie, niby bańka powietrza nieprzenikalna dla cieczy, w której się unosi.
– Zbierz tylko zeznania od świadków, a ja już ci to wynagrodzę – obiecał Frank, otwierając przed Lizzie drzwi. – Specjalnie wyszukam jakiś smakowity czyn karalny, taki w sam raz dla ciebie.
– Obejdzie się bez kumoterstwa – ofuknęła go Lizzie, ale nawet kiedy już wsiadła do samochodu i ruszyła w stronę farmy Fisherów, wciąż jeszcze się uśmiechała.
Na podwórzu Fisherów stały radiowóz, karetka i bryczka. Lizzie wysiadła, podeszła do drzwi domu i zapukała.
Nikt nie odpowiedział, ale po chwili dobiegło ją pozdrowienie, które wypowiedział ktoś za jej plecami. Głos był kobiecy, o modulowanej, dialektalnej intonacji zmiękczającej spółgłoski. Odwróciła się i ujrzała kobietę średnich lat, w stroju typowym dla amiszów – lawendowej sukni przepasanej czarnym fartuchem – szybkim krokiem zmierzającą w jej kierunku.
– Jestem Sara Fisher. W czym mogę pani pomóc?
– Sierżant Lizzie Munro, wydział dochodzeniowo – śledczy.
Sara Fisher skinęła poważnie głową i zaprowadziła Lizzie do komórki, gdzie było już dwóch ratowników z pogotowia. Klęczeli nad niemowlęciem. Lizzie przykucnęła obok.
– Co tam macie?
– Noworodek, niedawno urodzony. Kiedy tu przyjechaliśmy, nie oddychał i nie miał pulsu. Próbowaliśmy reanimować, nie udało się. Znalazł go pomocnik farmera, zawiniętego w tę zieloną koszulę i przykrytego derką. Trudno stwierdzić, czy urodził się żywy, czy martwy, w każ – dym razie ktoś próbował go ukryć. Jeden z waszych kręci się przy krowach. Od niego pewnie dowiesz się czegoś więcej.
– Zaraz, zaraz. Ktoś chciał ukryć to dziecko zaraz po urodzeniu?
– Zgadza się. Mniej więcej trzy godziny temu – mruknął potakująco ratownik.
Nie stąd, ni zowąd zwyczajna „robota dla pogotowia” skomplikowała się daleko bardziej, niż Lizzie skłonna była się spodziewać, zaś najbardziej prawdopodobny podejrzany stał tuż obok, nie dalej jak trzy kroki od niej. Podniosła wzrok i spojrzała na Sarę Fisher, która przyglądała się całej scenie, oplótłszy się ciasno ramionami.
– Nie żyje? – zapytała i wzdrygnęła się.
– Obawiam się, że tak, pani Fisher.
Lizzie otworzyła usta, chcąc zadać pytanie, ale przeszkodził jej zgłuszony odgłos przestawianych urządzeń gospodarczych.
– Co to? – zdziwiła się.
– Mężczyźni kończą doić krowy.
– Doić krowy? – Lizzie uniosła brwi ze zdziwienia.
– Trzeba to zrobić – odpowiedziała cicho Sara. – Mimo wszystko. Nagle Lizzie ogarnęło ogromne współczucie dla tej kobiety.
Życie biegnie dalej, nie zatrzymuje się nad śmiercią – i właśnie Sara Fisher powinna wiedzieć o tym najlepiej. Położyła dłoń na jej ramieniu i nie mając pewności co do stanu psychicznego swojej rozmówczyni, powiedziała łagodnym głosem:
– Wiem, że to dla pani bardzo trudne, ale muszę zadać kilka pytań na temat pani dziecka.
Sara Fisher uniosła wzrok i spojrzała jej prosto w oczy.
– To nie jest moje dziecko – odparła. – Nie mam pojęcia, skąd się tutaj wzięło.
Pół godziny później Lizzie pochyliła się do ucha fotografa policyjnego.
– Same miejsca, nic więcej – ostrzegła go. – Amisze nie lubią, jak robi im się zdjęcia.
Fotograf skinął głową. Obszedł z aparatem komórkę, a potem zrobił kilka zbliżeń zwłok dziecka.
Przynajmniej rozumiem teraz, po co mnie tu wezwali, pomyślała Lizzie. Martwy, niezidentyfikowany noworodek, porzucony przez nieznaną matkę. I do tego gdzie? Na farmie amiszów.
Zdążyła już porozmawiać z sąsiadami Fisherów, małżeństwem luteranów. Oboje zapewnili ją solennie, że nigdy w życiu nie słyszeli u nich nawet podniesionych głosów, co się zaś tyczyło dziecka, to byli w kropce; w ogóle nie mieściło im się w głowie, skąd mogło się ono wziąć. Ich dwie nastoletnie córki – jedna z nich paradująca z kolczykami w nosie i w pępku – miały alibi na miniony wieczór, ale zgodziły się poddać badaniom ginekologicznym, aby można je było wykluczyć z grona podejrzanych.
Natomiast Sara Fisher odmówiła zgody na badania.
Lizzie stała pod ścianą mleczarni, rozmyślając nad wszystkim, czego się dowiedziała. Patrzyła, jak Aaron Fisher przelewa mleko z małej, ręcznej blaszanki do dużej stągwi. Był to wysoki, ciemnowłosy mężczyzna; ramiona miał węzłowate od muskułów wyrobionych pracą w gospodarstwie. Skończył przelewać, odstawił blaszankę i odwrócił się do Lizzie – teraz mógł poświęcić jej całą swoją uwagę.
– Moja żona nie była w ciąży, pani sierżant – powiedział.
– Czy jest pan tego pewien?
– Sara nie może już rodzić. Tak orzekli lekarze, po tym, jak ostatni poród niemalże zakończył się dla niej tragicznie.
– A państwa dzieci, panie Fisher… Gdzie one były, kiedy znaleziono tego noworodka?
Przez twarz mężczyzny przemknął cień, niknąc momentalnie, ledwie Lizzie zdążyła go zauważyć.
– Jedna córka spała na piętrze. Drugiej… nie ma tutaj.
– Wyprowadziła się?
– Nie żyje.
– Ile lat ma ta córka, która spała na piętrze?
– Osiemnaście.
Słysząc to, Lizzie podniosła głowę. Ani Sara Fisher, ani ratownicy nie wspomnieli choćby jednym słowem, że w tym domu mieszka jeszcze jedna dojrzała kobieta.
– Czy to możliwe, że była w ciąży, panie Fisher?
Gospodarz poczerwieniał tak mocno, że aż się przestraszyła, że coś mu się stało.
– Przecież nie ma jeszcze męża.
– To nie jest konieczny warunek, proszę pana.
Aaron Fisher spojrzał kobiecie – detektywowi prosto w oczy. W jego wzroku był chłód.
– Dla nas jest.
Dojenie czterdziestu mlecznych krów ciągnęło się w nieskończoność, lecz wcale nie dlatego, że przybyło jeszcze kilku policjantów. Samuel wypuścił jałówki na pastwisko, zamknął za nimi bramę i ruszył w kierunku domu. Wiedział, że powinien pomóc Leviemu przy porannym zamiataniu obory, ale zdecydował, że ten jeden raz praca może zaczekać.
Nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapukać, ale od razu otworzył drzwi i wszedł jak do siebie, jakby cały ten dom, wraz z młodą kobietą krzątającą się w kuchni, już należał do niego. Stanął na progu, przyglądając się jej profilowi, zarysowanemu piękną linią w promieniach słońca, które barwiły jej miodowe włosy czystym złotem. Wodził za nią oczami, patrząc na jej ruchy, szybkie i zręczne. Właśnie przygotowywała śniadanie.
– Katie – pozdrowił ją, wchodząc do środka.
Odwróciła się błyskawicznie, spłoszona, a łyżka wypadła jej z ręki i wylądowała w misce pełnej ciasta na naleśniki.
– Samuel! Co dziś tak wcześnie? – Zerknęła ponad jego ramieniem, jakby spodziewała się zobaczyć wielką armię ciągnącą w ślad za nim. – Mama powiedziała, że mam zrobić tyle jedzenia, żeby starczyło dla wszystkich.
Samuel podszedł do niej i zabrał miskę, odstawiając ją na stół. Wziął ją za obie ręce.
– Nie wyglądasz najlepiej.
– Dzięki za komplement – skrzywiła się. Przyciągnął ją do siebie.
– Wszystko w porządku?
Podniosła na niego wzrok. Jej oczy miały lazurowy kolor oceanicznych fal, które widział kiedyś na okładce magazynu podróżniczego. Tak też właśnie wyobrażał sobie nieskończoną głębię oceanu. To te oczy pierwsze przykuły jego uwagę, sprawiły, że dostrzegł Katie w tłumie ludzi zgromadzonych na mszy. Patrząc w nie, wierzył święcie, że dla tej jednej kobiety zrobi wszystko, nawet za sto lat.
Odsunęła się od niego i zaczęła przewracać naleśniki.
– Znasz mnie nie od dziś – powiedziała rwącym się głosem. – Zawsze się denerwuję, kiedy widzę tych Englischers <emphasis>*</emphasis>.
– A ilu ich tam jest? Tylko paru policjantów – powiedział zatroskany Samuel do jej pleców. – Ale pewnie będą chcieli z tobą porozmawiać. Wszystkich wypytują.
Odłożyła łopatkę i odwróciła się z ociąganiem.
– Co oni tam znaleźli, w tej oborze?
– To mama nic ci nie mówiła?
Katie powoli potrząsnęła głową, a Samuel zawahał się przez chwilę, rozdarty pomiędzy dwiema sprzecznościami: z jednej strony wiedział, że Katie w dobrej wierze oczekuje, że usłyszy od niego prawdę, z drugiej zaś pragnął za wszelką cenę utrzymywać ją jak najdłużej w beztroskiej niewiedzy. Przeczesał palcami swoje słomkowe włosy, stawiając je na sztorc.
– No, dobrze. Znaleźli noworodka. Nieżywego.
Jej oczy, te niesamowite lazurowe oczy zrobiły się okrągłe jak spodki, a potem Katie opadła bezsilnie na jedno z kuchennych krzeseł.
– Aha – jęknęła, zszokowana.
W mgnieniu oka był przy niej, porwał w objęcia i zaczął szeptać do ucha, że zabierze ją stąd i niech się dzieje, co chce, do licha z policją. Kiedy poczuł, jak mięknie w jego ramionach, zalała go triumfalna radość – tyle dni boczyła się na niego, odpychała od siebie, ale wreszcie z tym koniec, i to jaki piękny koniec! Nie minęła jednak chwila, a Katie zesztywniała i odsunęła się od Samuela.
– Nie czas teraz na to – złajała go. Wstała z krzesła i powyłączała wszystkie palniki gazowej kuchenki, po czym stanęła przed nim, obejmując się rękoma wpół. – Samuelu, chciałabym, żebyś mnie zabrał w jedno miejsce.
– Dokąd tylko zapragniesz – obiecał.
– Pokaż mi to martwe niemowlę.
– Krew – potwierdził lekarz sądowy, klęczący w zagrodzie dla cielnych krów, pochylony nad maleńką, ciemną plamą. – I łożysko. Ale nie krowie, sądząc po rozmiarach. Tutaj niedawno rodziła jakaś kobieta.
– Czy dziecko było martwe? Zawahał się przez chwilę.
– Tego nie mogę stwierdzić bez autopsji – ale przeczucie mówi mi, że nie.
– Czyli umarło… tak po prostu?
– Tego też nie powiedziałem.
Lizzie wyprostowała się, przysiadając na piętach.
– Mam uwierzyć, że ktoś je zabił? Odpowiedzią było wzruszenie ramion.
– Twoja głowa w tym, żeby się tego dowiedzieć.
Lizzie szybko policzyła w pamięci. Od narodzin do śmierci dziecka upłynęło bardzo niewiele czasu, można więc było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że winna była jego matka.
– Jak to było? Ktoś je zadławił?
– Raczej udusił. Na szyi nie ma śladów. Do jutra podeślę ci wstępne wyniki autopsji.
Lizzie podziękowała lekarzowi sądowemu i opuściła miejsce przestępstwa, a policjanci z patrolu zajęli się jego zabezpieczeniem. Zupełnie nagle to, co wyglądało na zwykłe porzucenie noworodka, zamieniło się w potencjalnie prawdopodobne morderstwo, a to już stanowiło wystarczający argument, aby uzyskać u sędziego okręgowego nakaz pobrania próbek krwi; zdobyte w ten sposób dowody w jednoznaczny sposób wskazałyby sprawcę zbrodni.
Zatrzymała się, słysząc skrzypnięcie drzwi. W półmroku obory stał wysoki blondyn – rozpoznała w nim jednego z pomocników gospodarza – a wraz z nim młoda kobieta. Blondyn skinął Lizzie głową.
– To jest Katie Fisher – przedstawił nieznajomą.
Była to piękna dziewczyna, pełna tego krzepkiego, germańskiego powabu, który Lizzie zawsze kojarzył się z wiosną i świeżo zebraną śmietaną. Miała na sobie tradycyjny strój Amiszów Starego Zakonu: suknię z długimi rękawami i czarny fartuch, sięgający aż za kolana. Jej bose stopy pokrywała twarda, zrogowaciała skóra; Lizzie nigdy nie mogła się nadziwić dzieciakom amiszów, biegającym w lecie na bosaka po drogach wysypanych żwirem, ale tak właśnie się u nich robiło. Na dodatek dziewczyna była ledwie żywa ze strachu, dało to się wyczuć z daleka.
– Cieszę się, że przyszłaś, Katie – powiedziała Lizzie łagodnym głosem. – Rozglądałam się za tobą, bo chcę ci zadać kilka pytań.
Słysząc to, Katie przysunęła się bliżej swojego blondwłosego kolosa, który pospieszył z wyjaśnieniami:
– Katie całą noc spała. Nie wiedziała w ogóle, że coś się stało. Dopiero ja jej o wszystkim powiedziałem.
Lizzie chciała zagadnąć o to Katie, ale uznała, że w tym momencie nic do niej nie dotrze. Dziewczyna nieruchomym wzrokiem patrzyła ponad jej ramieniem, przyglądając się, jak ratownicy pod kierunkiem lekarza sądowego zabierają zwłoki noworodka z komórki. Nagle wyszarpnęła się Samuelowi i wybiegła z obory. Lizzie poszła w ślad za nią, aż na ganek domu.
Była to dosyć gwałtowna reakcja na śmierć. Ciekawe, co ją spowodowało, zastanawiała się Lizzie, patrząc, jak Katie ze wszystkich sił usiłuje się opanować. Gdyby to była zwykła nastolatka, zachowanie tego typu można by uznać za świadectwo winy, ale Katie Fisher była córką amiszów i myślała w zupełnie inny sposób niż dziewczęta w jej wieku. Kto urodził się wśród amiszów i wychowywał w hrabstwie Lancaster w Pensylwanii, nie oglądał ani dzienników telewizyjnych, ani filmów dla dorosłych. Nie słyszał o tym, że na świecie zdarzają się gwałty, morderstwa, że mężowie katują swoje żony. Kto wychował się wśród amiszów, mógł na widok martwego noworodka zareagować szczerym, panicznym strachem.
Z drugiej strony, w ostatnich latach odnotowano wiele wypadków, kiedy to nastoletnie matki ukrywały się z ciążą, a po porodzie pozbywały się problemu razem z dzieckiem. Nie były w najmniejszym stopniu świadome tego, co zrobiły. Zdarzało się to wszędzie, bez względu na pochodzenie, kolor skóry czy religię.
Katie zasłoniła twarz dłońmi i płakała, oparta o słup podtrzymujący dach.
– Przepraszam – załkała. – To dziecko… Zwłoki… Przypomniała mi się moja siostra.
– Ta, która umarła? Dziewczyna skinęła głową.
– Utopiła się. Miała siedem lat.
Lizzie rozejrzała się. Dookoła ciągnęły się pola, zielone morze falujące na wietrze. W oddali zarżał koń, a po chwili inny mu odpowiedział.
– Wiesz, co się dzieje, kiedy rodzi się dziecko? – zapytała cicho Lizzie.
– Mieszkam na wsi – odparła Katie, patrząc na nią spod oka.
– Rozumiem, ale kobieta to nie zwierzę i jeśli po porodzie pozostaje bez opieki lekarskiej, naraża się na poważne niebezpieczeństwo. – Lizzie zawiesiła głos. – Katie – zapytała po chwili – czy chciałabyś może coś mi powiedzieć?
– Nie urodziłam dziecka. – Katie spojrzała policjantce prosto w oczy. – Nie byłam w ciąży. – Ale Lizzie patrzyła w dół, na podłogę. Na pociągniętych białą farbą deskach widniała rdzawoczerwona plama. A na gołej łydce Katie wiła się wężykiem cienka strużka krwi.
ELLIE
Bohaterami moich koszmarów były dzieci. A konkretnie – sześć dziewczynek. Dwie miały ciemne włosy, a cztery jasne. Spod szkolnych fartuszków w szkocką kratę – to barwa Szkoły Podstawowej Świętego Ambrożego – sterczały ich chude kolana, na nich leżały kurczowo splecione dłonie. Trzeba wam wiedzieć, że te dzieci na moich oczach dorosły w jednej chwili; był to moment, kiedy przewodniczący ławy przysięgłych ogłosił uniewinnienie mojego klienta, dyrektora ich szkoły, mężczyzny, który je molestował.
Był to największy wyczyn w mojej karierze adwokackiej. Pracowałam wtedy w sądzie w Filadelfii. Kiedy zapadł ten wyrok, mój telefon rozdzwonił się jak głupi; znalazłam się w kręgu zainteresowania ludzi ze świecznika, którzy z moją pomocą mieli nadzieję znaleźć luki w prawie i upchnąć w nich własne grzeszki. Tego samego dnia, kiedy przysięgli ogłosili werdykt, Stephen zabrał mnie wieczorem do Victor's Cafe na kolację, która kosztowała tyle, że można by za to kupić używany samochód. Kierownikowi sali powiedział, że nazywam się Jeannie Cochran. Zawiadomił mnie, że dwaj starsi wspólnicy w jego firmie, najbardziej prestiżowej w całym mieście, zapraszają mnie na rozmowę.
– Stephen – odpowiedziałam zdumiona – kiedy pięć lat temu byłam u was na rozmowie kwalifikacyjnej, oświadczyłeś mi, że nie wyobrażasz sobie związku z kobietą, która pracuje z tobą w jednej firmie.
– Ellie – wzruszył ramionami – pięć lat temu to było co innego. I miał rację. Pięć lat wcześniej dopiero zaczynałam karierę.
Pięć lat wcześniej wierzyłam, że na uniewinnieniu korzysta przede wszystkim klient, a nie adwokat, czyli ja. Pięć lat wcześniej o takiej okazji jak oferta pracy w firmie Stephena mogłam sobie najwyżej pomarzyć. Uśmiechnęłam się do mego.
– To o której mam to spotkanie?
Po jakimś czasie przeprosiłam go i poszłam do toalety, która miała własną obsługę w postaci cierpliwej pani siedzącej obok stoliczka z bezpłatnymi kosmetykami do makijażu, lakierem do włosów i perfumami. Zamknęłam się w kabinie i zaczęłam płakać; lałam gorzkie łzy, wspominając sześć dziewczynek w sądzie i ten materiał dowodowy, który z powodzeniem udało mi się ukryć, a także na myśl o adwokatce, którą chciałam być dawno temu, kiedy dopiero skończyłam prawo i byłam tak zasadnicza, że za nic w świecie nie podjęłabym się prowadzenia takiej sprawy, a nawet gdyby, to na pewno nie stanęłabym na głowie, żeby ją wygrać.
Wróciłam do umywalni i zaczęłam myć ręce. Podwinęłam rękawy marynarki, namydliłam dłonie i tarłam skórę do czerwoności; po wierzchu, między palcami, pod paznokciami. Nagle poczułam, że ktoś klepie mnie po ramieniu; za mną stała pani z obsługi, trzymając w dłoni płócienny ręcznik. Spojrzenie jej ciemnych jak kasztany oczu było twarde i dobitne.
– Kochana – usłyszałam – są takie plamy, które nigdy nie zejdą.
W moich koszmarach przewijało się jeszcze jedno dziecko, lecz ani razu nie zobaczyłam jego twarzy. To było moje dziecko, to, którego nigdy nie miałam i, wszystko na to wskazywało, że nigdy mieć nie będę. Ludzie często żartują sobie z zegara biologicznego, ale kobiety takie jak ja czują go w sobie – chociaż muszę przyznać, że kiedy był jeszcze zaledwie budzikiem, nie słyszałam go wcale. Dopiero w momencie, gdy jego tykanie zaczęło odliczać wybuch bomby, dotarło do mnie, że on istnieje i cały czas chodzi. Czekaj, zwlekaj, czekaj, zwlekaj, a potem bum! i nic już nie zrobisz, nic nie poradzisz.
Chyba jeszcze nie wspomniałam, że żyłam wtedy ze Stephenem już od ośmiu lat.
Następnego dnia po uniewinnieniu dyrektor od Świętego Ambrożego przysłał mi dwa tuziny czerwonych róż. Stephen wszedł do kuchni akurat wtedy, gdy upychałam je w koszu na śmieci.
– Dlaczego to robisz? Odwróciłam się do niego, powoli.
– Powiedz, czy ciebie też to dręczy, że kiedy raz przekroczysz granicę, to już nie ma powrotu?
– Jezu, znowu ten Konfucjusz. Nie możesz powiedzieć, o co ci chodzi?
– Właśnie mówię. Chcę wiedzieć, czy cię to boli. Tutaj – dotknęłam palcem piersi w miejscu, gdzie biło moje wciąż jeszcze obolałe serce. – Chcę wiedzieć, czy zdarza ci się czasem spojrzeć na ludzi, którzy siedzą po przeciwnej stronie sali sądowej, tych ludzi, którym jakiś kryminalista zrujnował życie. Powiedz mi, czy myślisz o nich, kiedy wiesz dobrze, że twój klient jest winny, winny jak wszyscy diabli?
Stephen wziął do ręki swój kubek na kawę.
– Przecież ktoś musi go bronić. Tak działa nasz system prawny. A ty, skoro masz takie czułe serduszko, to może zgłoś się do pracy w biurze prokuratora okręgowego? – Wyjął różę z kosza, ułamał łodyżkę i zatknął mi kwiat za ucho. – Musisz przestać o tym myśleć. A może byśmy tak podjechali na plażę i wskoczyli do morza? – Pochylił się bliżej ku mnie. – Nago?
– Seks to nie jest plaster z opatrunkiem, Stephen. Cofnął się o krok.
– Och, przepraszam. To było już tak dawno, że zdążyłem zapomnieć.
– Nie chcę teraz dyskutować akurat o tym.
– I nie ma takiej potrzeby. Mam już córkę, dwadzieścia jeden lat w tym roku.
– Ale ja nie mam. – Te słowa zawisły w powietrzu, ulotne, lecz nie do przeoczenia, jak bańka mydlana na ułamek sekundy przed pęknięciem. – Posłuchaj mnie. Potrafię zrozumieć, dlaczego mężczyzna nie chce przywrócić sobie płodności po wazektomii, ale można przecież inaczej…
– Nie można. Nie zamierzam patrzeć, jak przeglądasz do poduszki katalogi banków nasienia. Nie zamierzam też spowiadać się opiece społecznej, która musi wściubić nos we wszystko, od zeznań podatkowych po szufladę z bielizną, zanim wyda mi pozwolenie na adopcję jakiegoś małego Chińczyka, którego rodzice porzucili na szczycie góry, żeby umarł z zimna…
– Przestań, Stephen! Co ci się stało?
O dziwo, Stephen uciszył się w jednej chwili i usiadł, zaciskając wargi. Widać było, że jest wściekły.
– Tego nie musiałaś mówić – odezwał się po długiej chwili milczenia. – Naprawdę mnie uraziłaś.
– Czym?
– Powiedziałaś… że mnie posrało! Spojrzałam mu w oczy.
– Powiedziałam: „Co ci się stało”.
Stephen zamrugał, a potem wybuchnął śmiechem.
– Co ci się stało? No nie! Źle cię zrozumiałem.
Nie pierwszy raz i nie ostatni, pomyślałam, ale ugryzłam się w język i nie powiedziałam tego na głos.
Kancelarie firmy Pfister, Crown i DuPres zajmowały trzy piętra nowoczesnego wieżowca ze szkła i stali, stojącego w centrum Filadelfii. Na spotkanie ze wspólnikami stroiłam się kilka godzin, cztery razy zmieniając koncepcję, zanim wybrałam taki kostium, w którym najbardziej wyglądałam na kobietę sukcesu. Użyłam więcej antyperspirantu niż zazwyczaj. Wypiłam bezkofeinową kawę, bo bałam się, że od prawdziwej będą mi się trzęsły ręce. Przejechałam w myśli trasę do biurowca w centrum i przeznaczyłam sobie na dojazd prawie godzinę, chociaż to było nie więcej niż dwadzieścia pięć kilometrów.
Dokładnie o godzinie jedenastej rano wślizgnęłam się za kierownicę swojej hondy.
– Starszy wspólnik – mruknęłam pod nosem, zerkając we wsteczne lusterko. – Pensja minimum trzysta tysięcy rocznie. – Wsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne i ruszyłam na autostradę.
Stephen zostawił mi w samochodzie kasetę ze swoją specjalną składanką, która miała, jak to się wyraził, „dawać kopa”. Słuchał jej zawsze, kiedy jeździł do sądu. Uśmiechając się lekko, włożyłam kasetę do odtwarzacza, a samochód momentalnie zaczął dudnić w rytm bębnów. Rozkręciłam głośność prawie do oporu, tak, że ledwie usłyszałam wściekły klakson ciężarówki, której zajechałam drogę, zmieniając pasy jak w slalomie.
– Oj – westchnęłam, zaciskając palce na kierownicy, która w tym samym momencie szarpnęła mi się w rękach. Chwyciłam ją mocniej, ale to dało tylko tyle, że samochód targnął się jak wierzgający mustang. Poczułam, jak z gardła do żołądka spływa mi chłodna strużka strachu; momentalnie ogarnęła mnie panika, która przychodzi wtedy, gdy człowiek uświadamia sobie, że właśnie zdarzyło się coś fatalnego i najzwyczajniej w świecie nie starczy mu już czasu, żeby zrobić cokolwiek. We wstecznym lusterku zobaczyłam, jak potężna ciężarówka, trąbiąc zajadle, zawisa nad moim samochodem, który w tym momencie zadygotał konwulsyjnie i stanął pośrodku autostrady, jakby wjechał na ścianę. Dookoła, ze średnią prędkością stu kilometrów na godzinę, zaczęły śmigać inne pojazdy.
Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na huk i wstrząs. Nie doczekałam się.
Pół godziny później, wciąż jeszcze na miękkich nogach, stałam obok Boba, właściciela i ojca chrzestnego warsztatu napraw samochodowych „U Boba”, wysłuchując wykładu na temat tego, co stało się z moim samochodem.
– Najkrócej możną powiedzieć, że wszystko się stopiło – poinformował mnie Bob, wycierając dłonie w kombinezon. – Pękła miska olejowa, silnik się zapiekł i części się pozwierały jedna z drugą.
– Pozwierały się – powtórzyłam powoli. – A jak je można porozwierać?
– Nie można. Trzeba kupić nowy silnik. To będzie jakieś pięć, sześć tysięcy.
– Pięć, sześć… hej! – Zatrzymałam go, bo odwrócił się i najwidoczniej chciał już sobie pójść. – A co ja mam zrobić, dopóki nie wymienię silnika?
Zerknął na mój kostium, walizkę, buty na szpilkach.
– Niech se pani kupi trampki. Zadzwonił telefon.
– Nie odbiera pani? – zapytał mechanik, a do mnie dopiero teraz dotarło, że to dzwoni w przepastnych głębiach mojego neseseru. Przypomniałam sobie o umówionym spotkaniu i jęknęłam. Było już piętnaście minut po czasie.
– Gdzie ty się podziewasz, do diabła? – warknął Stephen, kiedy odebrałam.
– Samochód mi się rozkraczył na środku autostrady. Wyprzedzałam ciężarówkę.
– Cholera, Ellie! Czy ty nie wiesz, od czego są taksówki?
Byłam tak wstrząśnięta tym, co usłyszałam, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. Żadnego „Boże, nic ci się nie stało?”, żadnego „Mam do ciebie przyjechać?”. Spojrzałam na Boba, który kręcił głową nad masą poskręcanego metalu, która jeszcze do niedawna pracowała w moim samochodzie w charakterze silnika i poczułam, jak ogarnia mnie jakiś dziwny spokój.
– Dzisiaj nie dam rady przyjechać – powiedziałam do słuchawki. Stephen westchnął głęboko.
– Spróbuję namówić Johna i Stanleya, żeby spotkali się z tobą w innym terminie. Powinni się zgodzić. Oddzwonię.
Połączenie się urwało, zanim jeszcze zdążyłam odsunąć telefon od ucha. Rozłączyłam się, nie myśląc o tym, co robię i wróciłam do samochodu.
– Mam dla pani dobrą wiadomość – oznajmił Bob. – Taką mianowicie, że po wymianie silnika będzie pani miała w gruncie rzeczy nowy samochód.
– Lubiłam ten stary.
Mechanik wzruszył ramionami.
– Może pani sobie myśleć, że to ten stary, tylko z nowym sercem. Nagle przed oczami stanęła mi ta ciężarówka, która o mały włos nie rozjechała mnie na autostradzie. Zobaczyłam znów, jak ostro skręca, żeby mnie ominąć, w uszach zabrzmiał jej buczący klakson, a potem szum samochodów, które rozdzieliły się jak fale rzeki opływające tkwiący w nurcie kamień. Poczułam zapach rozgrzanego asfaltu, podobnego do tafli jeziora marszczonej łagodnym wiatrem; moje szpilki grzęzły w nim, kiedy schodziłam na pobocze autostrady, kuśtykając na chwiejnych nogach. Byłam raczej daleka od tego, żeby wierzyć w przeznaczenie, ale tym razem naprawdę niewiele brakowało. To musiał być znak, zupełnie jakbym potrzebowała zatrzymać się na chwilę i zobaczyć, że zmierzam w niewłaściwym kierunku. Kiedy nawalił mi samochód, zadzwoniłam na policję i do kilku warsztatów, ale nawet nie przyszło mi do głowy, żeby porozmawiać ze Stephenem. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że jeśli sama sobie nie pomogę, to nikt inny tego nie zrobi. Mój telefon odezwał się ponownie.
– Dobra wiadomość. – Stephen nie dał mi nawet dojść do słowa. – Nasze szychy zgodziły się przełożyć spotkanie na szóstą po południu.
W tym momencie zrozumiałam, że muszę wyjechać.
Stephen pomógł mi zapakować bagaże do samochodu.
– Świetnie cię rozumiem – powiedział, chociaż to nie była prawda. – Potrzebujesz trochę czasu dla siebie, zanim weźmiesz następną dużą sprawę.
Potrzebowałam trochę czasu, żeby zastanowić się, czy w ogóle będę chciała wziąć jeszcze jakąkolwiek sprawę, ale w coś takiego Stephen nie uwierzyłby nigdy w życiu. Nie kończy się studiów prawniczych, nie trafia na łamy „Law Review”, a kiedy nadarzy się życiowa szansa, nie haruje się jak wół po to, żeby potem mieć wątpliwości co do obranej ścieżki kariery. Z drugiej strony, gdybym mu powiedziała, że mogę już nie wrócić, na pewno by się z tym nie pogodził. W to nie mogłam wątpić, bo sama czułam podobnie. Przeżyliśmy razem osiem lat – co prawda bez ślubu, ale jednak razem.
– Zadzwonisz, jak już będziesz na miejscu? – zapytał i pocałował mnie, nie czekając na odpowiedź. Po chwili nasze usta rozdzieliły się niczym pękający szew, a ja wsiadłam do samochodu i odjechałam.
Kto inny w mojej sytuacji – mam tu na myśli kobietę ze złamanym sercem, w wielkiej życiowej rozterce i z całkiem pokaźną, świeżo wpłaconą sumą na koncie – wybrałby się pewnie zupełnie gdzie indziej. Na Kajmany, do Paryża, może nawet na wędrówkę śladami własnej duszy w Góry Skaliste. Dla mnie zawsze było jasne, że jeśli mam lizać rany, to tylko w Pensylwanii, w miasteczku Paradise. W dzieciństwie jeździłam tam co roku w lecie, na tydzień. Mój stryjeczny dziadek miał farmę w tej okolicy, ale musiał wyprzedawać po kawałku swoją ziemię. Robił to aż do śmierci, a potem do domu wprowadził się jego syn Frank, który obsiał pola trawą i otworzył warsztat stolarski. Frank był w wieku mojego ojca. Jego żona miała na imię Leda. Wzięli ślub na długo przed moim urodzeniem.
Nie da się opowiedzieć, co robiłam podczas tych wakacji w Paradise, ale na całe życie zapamiętałam ów wielki spokój, który przenikał dom Franka i Ledy, tę bezproblemową łatwość, z jaką wszystko się tam odbywało. Początkowo wydawało mi się, że dzieje się tak, ponieważ Frank i Leda nigdy nie doczekali się dzieci, później jednak zrozumiałam, że chodzi o coś innego. To była zasługa Ledy, jej charakteru, który zawdzięczała temu, że wyrosła wśród amiszów.
Latem w Paradise nie sposób było nie natknąć się na amiszów, którzy stanowili nieodłączny element krajobrazu hrabstwa Lancaster. Tych „prostych ludzi”, jak na siebie mówili, widywało się w konnych bryczkach na pełnych samochodów ulicach, można się było napatrzeć na ich staroświeckie stroje w kolejce w sklepie spożywczym, odwzajemnić ich wstydliwe uśmiechy, kiedy kupowało się świeże warzywa na ich farmach. W takiej właśnie sytuacji dowiedziałam się, że Leda była kiedyś jedną z nich. Przyjechałyśmy na farmę, żeby kupić słodką kukurydzę. Kiedy czekałyśmy, aż ktoś ją przyniesie, nagle usłyszałam, jak Leda zaczyna rozmawiać z kobietą, której miałyśmy zapłacić, ale nie po angielsku – w niemieckim dialekcie, który, jak się później dowiedziałam, nosił nazwę Pennsylvania Dutch <emphasis>*</emphasis>. Dla mnie, jedenastolatki, widok Ledy (która na oko nie różniła się ode mnie i od całej reszty Amerykanów) posługującej się jakimś germańskim narzeczem był zdumiewający. Po chwili poczułam, jak ciotka wsuwa mi w dłoń dziesięć dolarów.
– Podaj pieniążki tej pani, Ellie – poprosiła mnie, chociaż stała nie dalej jak o krok i mogła zrobić to sama.
Po drodze do domu opowiedziała, mi o tym, że urodziła się wśród prostych ludzi i żyła z nimi, dopóki nie zdecydowała się wyjść za Franka, który nie był amiszem. Według zasad ich religii Ledę od tego momentu obowiązywał bann, czyli ograniczenie kontaktów z amiszami. Nie zabroniono jej rozmawiać z przyjaciółmi ani też z rodziną, ale nie mogła jadać z nimi przy jednym stole. Wolno jej było siedzieć obok nich w autobusie, ale podwieźć własnym samochodem – już nie. Mogła kupować od nich wszystko, czego jej było potrzeba, ale samej transakcji musiał dokonać za nią ktoś trzeci. Tym razem padło na mnie.
Jej rodzice, siostry i bracia – wszyscy żyli w promieniu piętnastu kilometrów od jej domu.
– Wolno ci ich odwiedzać? – zapytałam.
– Tak, ale rzadko to robię – odparła. – Kiedyś mnie zrozumiesz, Ellie. Żyję z daleka od nich, ale nie ze względu na siebie. To nie mnie jest z tym trudno, ale im.
Leda czekała już na mnie na dworcu w Strasburgu. Wyszłam z pociągu, taszcząc dwie walizki – i wpadłam prosto w jej wyciągnięte ramiona.
– Ellie, Ellie – usłyszałam śpiewny głos ciotki. Pachniała pomarańczami i windeksem, płynem do szyb; jej szerokie ramię było wręcz stworzone do tego, aby złożyć na nim głowę. Skończyłam już trzydzieści dziewięć lat, ale w jej objęciach miałam znów jedenaście.
Poszłyśmy razem w stronę niewielkiego parkingu.
– Powiesz mi teraz, co się stało?
– Nic się nie stało. Chciałam was zobaczyć. Leda prychnęła.
– Przyjeżdżasz tutaj tylko wtedy, gdy zaczynają puszczać ci nerwy. Stephen zrobił coś nie tak? – Nie odpowiedziałam. Leda zmrużyła oczy. – A może nic nie zrobił i w tym właśnie problem?
Westchnęłam.
– Nie chodzi o Stephena. Prowadziłam ciężką sprawę i… muszę trochę odpocząć.
– Przecież wygrałaś. Mówili o tym w telewizji.
– Wygrana to nie wszystko.
Ku mojemu zaskoczeniu Leda nic nie odpowiedziała. Na autostradzie zasnęłam. Obudziłam się gwałtownie, dopiero kiedy wjechałyśmy na podjazd.
– Przepraszam – powiedziałam, zawstydzona. – Nie chciałam tak odpłynąć.
Leda z uśmiechem poklepała mnie po ręce.
– Możesz tu odpoczywać, ile tylko zechcesz.
– Nie będę siedzieć długo, na pewno. – Zabrałam swoje walizki z tylnego siedzenia i poszłam za nią na ganek.
– I tak miło, że wpadłaś, bez różnicy, na dwa dni czy na dwa tygodnie – powiedziała Leda. Nagle przekrzywiła głowę, nadstawiając ucha. – Telefon dzwoni. – Pchnęła drzwi i wbiegła do środka, żeby odebrać. – Halo?
Postawiłam walizki na podłodze i przeciągnęłam się, bo czułam bóle w plecach. Kuchnia ciotki Ledy, jak zwykle wysprzątana na wysoki połysk, wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałam: na ścianie kawałek płótna z próbkami haftu, na półce słoik – świnka z ciastkami, na podłodze linoleum w czarno – białą szachownicę. Kiedy zamknęłam oczy, bez wysiłku wyobraziłam sobie, że nigdy stąd nie wyjechałam, a najtrudniejszą decyzją dzisiejszego dnia ma być wybór miejsca na popołudniową drzemkę – drewniany leżak na tyłach domu czy skrzypiąca huśtawka na zamkniętym ganku? W głosie Ledy, rozmawiającej przez telefon, dało się wyczuć zdziwienie; najwyraźniej nie spodziewała się, że ta osoba kiedyś do niej zadzwoni.
– Już dobrze, Saro, cicho… – szeptała uspokajająco do słuchawki. – Was ist letz?
Udało mi się pochwycić tylko pojedyncze słowa tego obcego języka: an Kind… er hat an Kindgfuna… es Kind va dodt <emphasis>*</emphasis>. Usiadłam ciężko na kuchennym stołku, czekając, aż Leda skończy rozmawiać.
Odwiesiła słuchawkę, ale przez długą chwilę nie zdejmowała z niej dłoni. Potem odwróciła się do mnie, blada i wstrząśnięta.
– Ellie, bardzo cię przepraszam, ale muszę gdzieś pojechać.
– Mam ci w czymś…?
– Zostań – przerwała mi. – Przyjechałaś tutaj odpocząć. Przyglądałam się przez okno, jak wycofuje samochód z podjazdu.
Leda poradzi sobie z każdym problemem, pomyślałam. Zawsze tak było. Położyłam nogi na sąsiednim stołku i uśmiechnęłam się do siebie. Kwadrans w tym raju * i proszę, od razu mi lepiej.
– Neh! – wrzasnęła Katie, usiłując kopnąć ratownika z pogotowia, który chciał pomóc jej wsiąść do karetki. – Ich will net gay!
Lizzie przyglądała się, jak dziewczyna stawia zaciekły opór. Dół jej sukienki, uszytej z soczyście zielonego materiału, był teraz cały pokryty czarnymi plamami krwi. Obok ciasnym półkolem stali, wstrząśnięci, jej rodzice, Samuel oraz Levi. Wysoki blondyn wystąpił o krok, zaciskając zęby.
– Postaw ją na ziemi – rozkazał płynną angielszczyzną. Ratownik spojrzał na niego.
– Kolego, ja tu jej pomagam. – W końcu udało mu się wciągnąć Katie do środka. – Państwo mogą jechać z nią – zwrócił się do Fisherów.
Sara Fisher chwyciła męża za przód koszuli, zalewając go potokiem błagalnych słów w języku, którego Lizzie nie rozumiała. Aaron potrząsnął głową, po czym odwrócił się i odszedł, wołając do siebie pozostałych mężczyzn. Jego żona ostrożnie wdrapała się na tył karetki i ujęła dłoń córki, szepcząc coś do niej. Po chwili Katie się uspokoiła. Ratownicy zamknęli dwuskrzydłowe drzwi i karetka ruszyła długim podjazdem, sypiąc spod kół kamykami i wzburzając tumany pyłu.
Lizzie, chociaż wiedziała, że musi jechać do szpitala, żeby porozmawiać z lekarzami, którzy będą badali Katie, nie ruszyła się z miejsca. Obserwowała Samuela, który nie poszedł za Aaronem Fisherem, tylko stał, jakby wrósł w ziemię, patrząc za karetką, dopóki nie znikła mu z oczu.
Świat mijał ją z ogromną prędkością. Nad głową widziała mknące szybko kreski białego, fluorescencyjnego światła, wyglądające zupełnie jak przerywana linia na środku drogi, kiedy wygląda się przez tylne okno jadącej bryczki. Nosze, na których leżała, zatrzymały się nagle. U wezgłowia rozległ się czyjś głos: „Uwaga, na trzy… raz, dwa, trzy!” i uniosła się w powietrze, lądując łagodnie na zimnym, lśniącym stole.
Ratownik poinformował wszystkich, że pacjentka nazywa się Katie i – Boże drogi! – że miała krwawienie. Zobaczyła nad sobą twarz jakiejś kobiety, przyglądającej jej się uważnie.
– Katie? – usłyszała jej głos. – Mówisz po angielsku?
– Ja – mruknęła.
– Jesteś w ciąży?
– Nie!
– Czy możesz nam powiedzieć, kiedy miałaś ostatni okres?
Jej policzki zapłonęły głęboką czerwienią i odwróciła głowę, nie mówiąc ani słowa.
Światła i dźwięki tego dziwnego szpitala atakowały jej zmysły. Falowały jasne parawany; ze wszystkich stron dobiegały sygnały i terkoty; rozlegały się ludzkie głosy, rozproszone, ale w niepojęty sposób zsynchronizowane, zupełnie jak pobożne hymny śpiewane w kanonie.
– Ciśnienie osiemdziesiąt na czterdzieści – mówiła jedna pielęgniarka.
– Puls sto trzydzieści.
– Częstość oddechów?
– Dwadzieścia osiem.
– Pani Fisher – lekarz zwrócił się wprost do matki Katie – czy pani córka była w ciąży?
Sara, oszołomiona szpitalnym rozgardiaszem, nie powiedziała ani słowa, patrzyła tylko na niego.
– Jezu… – westchnął. – Rozbierzcie ją.
Katie poczuła, jak ciągną ją za ubranie, dotykają bielizny.
– To jest część sukienki, nie mogę znaleźć guzików – poskarżyła się jedna z pielęgniarek.
– Nie ma guzików, wszystko spięte szpilkami. A to co…?
– Rozetnijcie, jeśli trzeba. Chcę dostać wyniki badania zewnętrznych narządów płciowych, gonadotropinę kosmówkową z moczu i morfologię. Badanie grupy krwi wysłać do banku krwi. – Twarz lekarza ponownie zawisła nad Katie. – Katie, będę teraz badał twoją macicę. Rozumiesz? Leż spokojnie, muszę dotknąć cię między nogami…
Wystarczyło, że poczuła pierwszy, delikatny dotyk i od razu zaczęła wierzgać.
– Unieruchomić – polecił lekarz. Dwie pielęgniarki przypięły ją strzemionami za kostki do stołu. – Nie bój się, leż spokojnie. Nic ci nie zrobię. – Po policzkach Katie popłynęły łzy. Lekarz zaczął dyktować pielęgniarce z notatnikiem: – Mamy tu coś, co wygląda na odchody krwawe, a oprócz tego miękką, niekurczącą się macicę, wielkości typowej dla dwudziestego czwartego tygodnia ciąży i chyba rozwarcie szyjki macicy. Trzeba zrobić USG, żeby wiedzieć, co się dzieje. Co z tym krwawieniem?
– Jeszcze nie ustało.
– Wezwijcie ginekologa – położnika.
Jedna z pielęgniarek położyła między nogami Katie garść kostek lodu zawiniętych w bawełnianą chustę.
– Tak będzie ci lepiej, kotku – szepnęła.
Katie chciała się jej przyjrzeć, ale nie mogła, bo do rąk i nóg jak z waty dołączyły teraz problemy z widzeniem: zaczęło jej się dwoić i troić w oczach. Pielęgniarka zauważyła co się dzieje i przykryła ją jeszcze jednym kocem. Katie żałowała, że nie może znaleźć słów, aby jej podziękować, powiedzieć, że najbardziej potrzebuje teraz kogoś, kto nie pozwoli jej się rozsypać na kawałki tu, na miejscu, na tym stole – ale wszystkie myśli, które kłębiły się w jej głowie, były w języku jej dzieciństwa.
– Nic ci nie będzie – uspokajała ją pielęgniarka.
Katie zerknęła ukradkiem na matkę i zemdlała, wierząc, że to naprawdę jest możliwe.
Kiedy stały już na peronie, mama wcisnęła jej do ręki pięć dwudziestodolarówek.
– Pamiętasz, na jakiej stacji się przesiadasz? – Katie skinęła potakująco głową. – Gdyby go nie było na dworcu, zadzwoń do niego. – Pogładziła Katie po policzku. – Tym razem możesz, jeśli będzie trzeba.
Nie musiała dodawać, bo obie dobrze o tym wiedziały, że skorzystanie z telefonu będzie zdecydowanie najmniejszym z jej grzechów. Katie jechała zobaczyć się ze swoim bratem – po raz pierwszy, odkąd Jacob wyprowadził się z domu. Miała dopiero dwanaście lat, a on mieszkał tam, gdzie studiował – w mieście State College.
Jej matka rozejrzała się nerwowo, patrząc, kto jeszcze czeka na peronie. Nie można było dać się zauważyć innym amiszom, bo wtedy Aaron mógłby się dowiedzieć, że żona i córka go oszukały.
Długi, lśniący pociąg linii Amtrak wtoczył się na stację. Katie uścisnęła mamę mocno.
– Szkoda, że nie jedziesz ze mną – wyszeptała przez zaciśnięte zęby.
– Nie potrzeba. Jesteś już duża.
Obie wiedziały, że Katie miała na myśli zupełnie co innego. To, żeby Sara pojechała z nią do State College, nie wchodziło w grę.
Byłaby wtedy winna nieposłuszeństwa wobec męża. Tego zrobić nie mogła. Wysłanie córki i siostry w dowód matczynej miłości – to było już i jeszcze na granicy. Zresztą Katie nie przyjęła do tej pory chrztu w kościele amiszów, wspólnocie, którą kierował Ordnung – ścisły porządek. To właśnie jego zasady zabraniały Sarze wsiąść do samochodu razem ze swoim wyklętym synem. Zabraniały jej jeść przy tym samym stole co on.
– Pojedziesz – powiedziała córce, uśmiechając się krzywo – a potem wrócisz i wszystko mi o nim opowiesz.
W pociągu Katie siedziała sama; zamknęła oczy, żeby nie widzieć spojrzeń ciekawskich ludzi, pokazujących ją sobie palcami, gapiących się na jej ubranie i czepek. Splotła dłonie na podołku i wspominała ostatni raz, kiedy widziała Jacoba; oczyma duszy znów zobaczyła, jak wychodzi z domu, żeby już nie wrócić, z głową otoczoną aureolą światła odbitego od jego miedzianej czupryny.
Kiedy pociąg wjeżdżał na dworzec w State College, Katie przycisnęła nos do szyby, szukając twarzy brata w morzu tych obcych, angielskich. Była, rzecz jasna, obyta z widokiem nieamiszów, ale nawet na najbardziej ruchliwej z ulic wschodniego Paradise nie zdarzyło się jej jeszcze, aby w zasięgu wzroku nie było przynajmniej jednej, dwóch osób ubranych tak jak ona, mówiących jej językiem. Stroje ludzi czekających na tym peronie mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, aż w głowie się kręciło. Zauważyła kilka kobiet w topach i szortach, tak krótkich, że praktycznie wszystko miały na wierzchu. Przeraził ją widok młodego mężczyzny, noszącego łańcuch, który spinał kolczyk w uchu z kółkiem w nosie.
Nigdzie nie było widać Jacoba.
Wysiadła z pociągu i powoli obróciła się dookoła, bojąc się, że ten rozfalowany tłum spieszących dokądś ludzi wessie ją, porwie ze sobą. Nagle ktoś poklepał ją po ramieniu.
– Katie?
Za nią stał jej brat. Katie zarumieniła się ze zdziwienia. Nagle stało się oczywiste, dlaczego go przeoczyła w tym tłumie. Wypatrywała przecież chłopaka w szerokim słomianym kapeluszu i czarnych spodniach na szelkach, tymczasem Jacob, którego teraz miała przed oczami, był gładko ogolony i miał na sobie kraciastą koszulę z krótkim rękawem do spodni koloru khaki.
Wpadła w jego ramiona, obejmując go najmocniej, jak umiała; dopiero teraz dotarło do niej, jak samotna czuła się bez niego w domu.
– Mam bardzo za tobą tęskni – wydyszała, nie mogąc złapać tchu. – Mam jej wszystko opowiedzieć, jak wrócę.
– Ja też się za nią stęskniłem. – Brat objął ją ramieniem i razem zaczęli przedzierać się przez tłum. – Urosłaś chyba z pół metra – zauważył.
Wyszli z dworca. Jacob poprowadził Katie do małego, niebieskiego samochodu stojącego na parkingu. Stanęła jak wryta, nie mogąc oderwać od niego oczu.
– To mój wóz – powiedział cicho. – Naprawdę jesteś zdziwiona? A czego się spodziewałaś?
Prawdę mówiąc, nie spodziewała się niczego poza tym, że brat, którego kochała, a który wyrzekł się swojej religii, aby móc studiować, wciąż będzie żył w taki sam sposób, jak oni w domu – tylko gdzieś indziej, nie w Paradise. To, co teraz zobaczyła – obce ubranie i ten samochodzik – przypomniało jej słowa ojca: niemożliwe, żeby Jacob zachował prostotę serca jak prawdziwy amisz, jeśli będzie dalej się kształcił. Zaczęła się zastanawiać, czy ojciec przypadkiem nie miał racji.
Jacob otworzył przed nią drzwi, a sam usiadł za kierownicą.
– Dat nie wie, że pojechałaś do mnie? Co mu powiedziałyście? Kiedy Jacob został wyklęty z kościoła amiszów, umarł w nielitościwych oczach swojego ojca. Aaron Fisher za nic w świecie nie pozwoliłby jej na odwiedziny u brata, tak samo jak zabroniłby żonie pisać listy do syna i dawać je po cichu Katie do wysłania – gdyby tylko o tym wiedział.
– Że jestem u ciotki Ledy.
– Sprytnie. Nie zmusi się, żeby z nią porozmawiać, a w każdym razie zdążysz wrócić, zanim się przemoże i wszystko się wyda. – Jacob uśmiechnął się cierpko. – My wyklęci musimy trzymać się razem.
Katie złożyła dłonie na podołku.
– Powiedz, czy to było tego warte? – zapytała cichym głosem. – Te twoje studia? Masz tu wszystko, czego byś chciał?
Jacob przez długą chwilę patrzył jej w oczy.
– Nie mam wszystkiego, bo was tutaj nie ma.
– Wiesz, że możesz wrócić. Kiedy tylko chcesz. Uczynisz wyznanie winy i będziesz mógł wrócić.
– Wiem, ale tego nie zrobię. – Widząc zachmurzoną minę siostry, Jacob sięgnął i pociągnął za długą tasiemkę przytrzymującą na głowie jej kapp, czepek. – Hej. Przecież to ja. Ten sam łobuz, który wypchnął cię z łódki do stawu, na rybach, pamiętasz? A pamiętasz, jak posadziłem ci żabę na głowie?
Katie uśmiechnęła się lekko.
– W sumie chyba by mi nie przeszkadzało, gdybyś się trochę zmienił.
– To rozumiem – roześmiał się. – Mam coś dla ciebie. – Sięgnął na tylne siedzenie, gdzie leżała paczka owinięta w szary papier i przewiązana czerwoną wstążką. – Chcę, żebyś mnie teraz dobrze zrozumiała. Kiedy przyjeżdżasz tutaj do mnie, to chciałbym, żeby to było dla ciebie jak wakacje. Jak ucieczka. Może dzięki temu nie będziesz kiedyś musiała podejmować tej samej decyzji co ja: wszystko albo nic. – Przyglądał się, jak Katie rozwiązuje kokardkę i odwija z papieru parę wygodnych legginsów, jasnożółtą koszulkę z krótkim rękawem i rozpinany bawełniany sweterek haftowany w kwiaty.
– Och! – Katie, wbrew własnej woli zaintrygowana, przesunęła palcami po misternym hafcie zdobiącym kołnierz swetra. – Ale przecież mi tego nie…
– To tylko na twój pobyt tutaj. Jeśli koniecznie chcesz chodzić w tym, co zawsze, będzie ci trudniej. A zresztą… Nikt się przecież nie dowie, że zmieniłaś ubranie, Katie. Pomyślałem sobie, że może chciałabyś trochę pobawić się w kogoś innego, kiedy przyjeżdżasz do mnie. Być taka jak ja. Spójrz… – Opuścił daszek po stronie pasażera; przed oczami Katie zawisło małe lusterko. Przyłożył sweter do jej ramion, żeby mogła się przejrzeć.
Na policzki Katie wypłynął rumieniec.
– Jacob, jakie to jest piękne.
Nawet on sam był zdumiony; tych kilka wypowiedzianych w nabożnym zachwycie słów sprawiło, że dojrzał w niej zupełnie inną osobę, podobną do tamtych, od których w dzieciństwie i wczesnej młodości zawsze trzymał się z daleka.
– To prawda – skinął głową. – Tak samo piękne jak ty.
Do biura prokuratora okręgowego Lizzie zadzwoniła z samochodu, w drodze do szpitala.
– George Callahan – usłyszała w słuchawce szorstki męski głos.
– No, proszę, kto by pomyślał, że trafię na samego kierownika. A gdzie twoja sekretarka?
George zaśmiał się, kiedy poznał, z kim rozmawia.
– Nie wiem, Lizzie – odpowiedział. – Pewnie poszła przypudrować nos. Chcesz, to cię zatrudnię na jej miejsce?
– Nie dam rady. Za bardzo się uwijam przy łapaniu przestępców, żebyście mieli kogo sądzić.
– I za to ci muszę podziękować. Dzięki tobie mogę być pewny swojej posady.
– W takim razie komfortowo posłuchaj: w miejscowym gospodarstwie amiszów znaleźliśmy w oborze martwe niemowlę. Moim zdaniem coś się tutaj nie zgadza. Jadę właśnie do szpitala, żeby porozmawiać z prawdopodobną podejrzaną i chciałam cię uprzedzić, że w najbliższej przyszłości możesz prowadzić oskarżenie.
– W jakim wieku było dziecko i gdzie je znaleziono? – George przestawił się na tryb zawodowy.
– To był noworodek, natrafiono na niego kilka godzin po porodzie. Leżał przykryty końskimi derkami – powiedziała Lizzie. – Wszyscy przesłuchani zeznają, że w domu nie spodziewano się dziecka.
– Urodziło się martwe?
– Lekarz sądowy uważa, że nie.
– W takim razie należy przypuszczać, że to matka porzuciła je po porodzie. – George błysnął dedukcją. – Powiedziałaś, że masz jakiś trop – przypomniał.
Lizzie zawahała się przez chwilę.
– George, ja wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale w tej rodzinie amiszów jest pewna osiemnastolatka, która przysięga na wszystkie świętości, że nie była w ciąży, a trafiła właśnie do szpitala z objawami krwotoku z pochwy.
Zapadła pełna zaskoczenia cisza.
– Lizzie – powiedział w końcu George – przypomnij sobie, kiedy ostatni raz zdarzyło ci się aresztować amisza pod zarzutem popełnienia przestępstwa.
– Wiem, ale cały materiał dowodowy wskazuje właśnie na nią.
– Masz więc dowody?
– Jeszcze nie…
– To je zdobądź – przerwał jej stanowczym tonem – i wtedy do mnie zadzwoń.
Obok stanowiska do przyjmowania pacjentów stał lekarz rozmawiający z przybyłą przed chwilą specjalistką ginekologiem – położnikiem; opisywał jej, co zastanie na ostrym dyżurze.
– To mi wygląda na atonię macicy i pozostałości tkanek płodowych – zauważyła lekarka, rzuciwszy okiem na kartę pacjentki. – Przebadam ją, a potem zrobimy rozszerzenie i łyżeczkowanie. Co z dzieckiem?
– Ratownicy z pogotowia, którzy ją przywieźli – odpowiedział lekarz z ostrego dyżuru, zniżając głos – mówią, że nie przeżyło.
Lekarka skinęła głową, po czym znikła za parawanem, gdzie leżała Katie Fisher.
Lizzie, która przysłuchiwała się rozmowie, siedząc pod ścianą na jednym ze stojących rzędem plastikowych krzeseł nieokreślonego koloru, wstała. Trzeba było zabrać się do zbierania dowodów, których zażądał George. Dzięki Bogu, pomyślała, za instytucję detektywa w cywilu; funkcjonariusz w mundurze, żeby wyciągnąć od lekarza jakąkolwiek poufną informację, musiałby najpierw okazać mu wezwanie do sądu w charakterze świadka. Podeszła do lekarza z ostrego dyżuru.
– Przepraszam – zagadnęła go, szarpiąc nerwowo fałdy swojej bluzki – czy wie pan może, jak się czuje Katie Fisher?
Spojrzał na nią uważnie.
– A kim pani jest?
– Rozmawiałam z nią, kiedy zaczęło się to krwawienie. – To przecież nie było kłamstwo. – Chciałam się dowiedzieć, czy nic jej nie będzie.
Lekarz potrząsnął głową, marszcząc brwi.
– Raczej nie, powinna wrócić w pełni do zdrowia, ale naprawdę byłoby dla niej lepiej, gdyby urodziła w szpitalu.
– Panie doktorze – uśmiechnęła się Lizzie – nawet pan nie wie, jak wiele to dla mnie znaczy.
Leda pchnęła drzwi do sali, w której leżała jej siostrzenica. Po wejściu zobaczyła Katie, śpiącą spokojnie na łóżku z uniesionym zagłówkiem, a na krześle w kącie – Sarę, siedzącą cicho i bez najmniejszego ruchu. Widząc, kto wszedł, Sara zerwała się i podbiegła do Ledy, rzucając się jej na szyję.
– Całe szczęście, że przyjechałaś – załkała, ściskając siostrę z całych sił.
Leda przyjrzała się Sarze, zatrzymując spojrzenie na jej głowie. Tyle lat czesania się na dwie strony, związywania włosów w ciasny kok, nakrywania ich czepkiem mocowanym szpilką – efektem była łysa bruzda rosnąca z roku na rok niczym wezbrany strumień rozlewający się coraz szerzej, podobna do ciemiączka noworodka, tak samo różowa i delikatna. Leda ucałowała tę łysinkę i odsunęła się od Sary.
Siostra zalała ją potokiem mowy, jakby już od długiego czasu słowa gotowały się w niej, bezskutecznie szukając ujścia:
– Doktorzy twierdzą, że Katie urodziła dziecko. Musieli zrobić operację, żeby zatrzymać krwawienie.
Leda zasłoniła usta dłonią.
– Ty miałaś to samo, kiedy urodziła się Hannah.
– Ja, ale Katie miała niesamowite szczęście. Będzie mogła jeszcze rodzić. Ja już nie mogę.
– Powiedziałaś lekarzowi, że miałaś wyciętą macicę? Sara potrząsnęła głową.
– Nie. To była lekarka. Nie podobała mi się. Nie chciała uwierzyć, kiedy Katie mówiła, że nie była w ciąży.
– Saro, ci lekarze – Anglicy… Oni robią specjalne testy ciążowe. To są naukowe metody. Testy nie kłamią, bo nie mogą. A Katie mogła skłamać. – Leda urwała, wahając się przez chwilę, po czym zapytała ostrożnie: – Niczego nie zauważyłaś? Nie zmieniła się jej figura?
– Nie!
Ale Leda wiedziała, że to nie jest żaden dowód. U niektórych kobiet, zwłaszcza wysokich, jak Katie, ciążę widać wyraźnie dopiero po kilku miesiącach. Katie ubierała się i rozbierała na osobności. Pod kloszowatym fartuchem trudno byłoby zauważyć zaokrąglony brzuch, zaś rosnący obwód w talii nie stanowił problemu, ponieważ tradycyjne kobiece ubrania amiszów, spinane szpilkami, można było z łatwością dopasować.
– Gdyby miała jakieś kłopoty, na pewno by mi o tym powiedziała – upierała się Sara.
– I co wtedy, jak ci się wydaje? – zapytała Leda. Jej siostra odwróciła wzrok.
– Aaron umarłby ze zgryzoty.
– Możesz mi wierzyć, że Aaron nie złamie się jak trzcina na wietrze. I lepiej, żeby zaczął się oswajać z tym, co się stało, bo to dopiero początek.
Sara westchnęła.
– Kiedy tylko Katie wróci do domu, na pewno odwiedzi ją biskup. – Podniosła oczy na siostrę. – Możesz z nią o tym porozmawiać? O tym, że grozi jej Meidung?
Leda osłupiała i opadła bezsilnie na krzesło obok łóżka.
– Odsunięcie od wspólnoty? Saro, ja nie mówię o karze, którą wymierzy jej kościół. Policja znalazła zwłoki noworodka, a Katie skłamała, zeznając, że to nie ona była jego matką. Mogą pomyśleć, że to nie było jej jedyne kłamstwo.
– Chcesz powiedzieć, że u tych Anglików nie wolno mieć nieślubnych dzieci? Że to dla nich jest przestępstwo? – spytała Sara z oburzeniem.
– Przestępstwem jest porzucić dziecko, zostawić je, żeby umarło. Jeżeli policja udowodni, że dziecko urodziło się żywe, Katie będzie miała poważne kłopoty.
Sara wyprostowała się, sztywna jak kij.
– Bóg sprawi, że wszystko się wyjaśni. A jeśli nie zechce tego uczynić, wtedy posłusznie pogodzimy się z Jego wolą.
– Z wolą Boga? A może Aarona? Jeśli Katie zostanie aresztowana, a ty posłuchasz męża i zamiast załatwić dla niej kogoś, kto będzie jej bronił w sądzie, nadstawisz drugi policzek, to twoja córka skończy w więzieniu. Na wiele lat. Może nawet nigdy stamtąd nie wyjdzie. – Leda pogładziła siostrę po ramieniu. – Pozwolisz odebrać sobie jeszcze jedno dziecko? Jak długo to ma trwać? Sara usiadła na skraju łóżka, ujęła w ręce bezwładną dłoń Katie, splotła mocno palce z palcami córki. Teraz, w szpitalnej koszuli nocnej, z rozpuszczonymi włosami opadającymi swobodnie na ramiona, Katie nie wyglądała jak dziecko amiszów. Nie różniła się niczym od pierwszej lepszej młodej dziewczyny.
– Ledo – szepnęła Sara – ja nie umiem poruszać się w tym świecie. Leda położyła dłoń na ramieniu siostry.
– Ale ja umiem.
– Detektyw Munro? Ma pani czas, żeby chwilę porozmawiać?
Nie miała, lecz mimo to skinęła głową funkcjonariuszowi wydziału kryminalnego policji stanowej. On i jego koledzy całe popołudnie przeszukiwali gospodarstwo Fisherów centymetr po centymetrze. Lizzie, kiedy tylko udało jej się ustalić, że Katie Fisher pozostanie w szpitalu przynajmniej do rana, natychmiast udała się do sędziego okręgowego, aby zdobyć nakaz rewizji domu wraz z całym obejściem oraz pobrania próbki krwi Katie celem przeprowadzenia testów DNA. Starając się pozbierać rozproszone myśli, zajęte tysiącem spraw, które jeszcze pozostały do zrobienia, Lizzie uczyniła wysiłek, aby skupić uwagę na tym, co mówi do niej funkcjonariusz ze stanówki.
– Co tam macie?
– Trzeba przyznać, że trudno było znaleźć jakiekolwiek ślady – padła odpowiedź.
– I to was tak dziwi? – uśmiechnęła się oschle. – W tym wydziale nie pracują proste krawężniki. Wszyscy jesteśmy po studiach.
Wezwała kryminalnych z najwyższą niechęcią, ponieważ zawsze spoglądali z góry na miejscowych policjantów, a do tego mieli paskudny zwyczaj przejmowania kierownictwa nad śledztwem, nie oglądając się na to, kto dowodzi. Faktem jednak było, że w kwestii technik śledczych policja z East Paradise nie mogła się z nimi mierzyć; po prostu przewyższali ich praktyką.
– Mieliście jakieś problemy z ojcem dziewczyny? – zapytała. Detektyw wzruszył ramionami.
– Prawdę mówiąc, nie widziałem się z nim. Dwie godziny temu zabrał muły i poszedł na pole. – Wręczył Lizzie zapieczętowaną plastikową torbę na dowody. W środku znajdowała się biała koszula nocna, u dołu poplamiona krwią. – To leżało zwinięte pod łóżkiem dziewczyny. Do tego na stawie za domem znaleźliśmy ślady krwi.
– Urodziła dziecko, umyła się w stawie, ukryła ubranie i wróciła do łóżka.
– No proszę, faktycznie potraficie myśleć. Proszę ze mną, chcę pani coś pokazać. – Zaprowadził Lizzie do komórki, gdzie znaleziono zwłoki noworodka. Przykucnąwszy, wskazał palcem na wgłębienie w podłodze, które po bliższym przyjrzeniu okazało się śladem stopy. – To jest nawóz. Nie zdążył jeszcze zaschnąć, co oznacza, że ten odcisk jest całkiem świeży.
– Można ustalić, kto go zostawił, zidentyfikować tak jak odciski palców?
Detektyw ze stanówki potrząsnął głową.
– Nie, ale można zmierzyć rozmiar stopy. To jest kobieca siódemka, szerokość podwójne „E”. – Skinął na stojącego obok kolegę, który podał drugą torbę na dowody. Była w niej para brzydkich tenisówek. Detektyw włożył gumowe rękawiczki i wyjął lewy but z pary, wywijając język, żeby pokazać Lizzie metkę. – To są tenisówki damskie, szeroka siódemka – oznajmił. – Znaleźliśmy je w szafie Katie Fisher.
Podczas jazdy powrotnej bryczką do domu Levi nie powiedział ani słowa. Samuel zdawał sobie sprawę, że to dla jego kuzyna nie lada wysiłek. Przemówił, kiedy konie stanęły przed jego domem, nie mogąc już dłużej się powstrzymywać.
– I co teraz, jak myślisz? – zapytał.
– Nie wiem. – Samuel wzruszył ramionami.
– Mam nadzieję, że nic jej nie będzie – powiedział Levi poważnym tonem.
– Ja też – odparł Samuel i słysząc, jak głos mu się łamie, odkaszlnął, żeby tamten nie zauważył. Chłopak przez chwilę patrzył na starszego kuzyna, a potem zeskoczył z kozła i pobiegł do domu.
Samuel cmoknął na konie i ruszył dalej, ale nie skręcił w drogę wiodącą do domu swoich rodziców; musieli już usłyszeć o tym, co stało się z Katie i na pewno będą go wypytywać. Pojechał do miasta i stanął przed sklepem Zimmermanna, handlarza artykułami żelaznymi, ale zamiast wejść do środka, okrążył budynek i wyszedł na pole kukurydzy ciągnące się daleko w kierunku północnym. Zerwał kapelusz z głowy i ruszył pędem przed siebie, ściskając go w rękach. Biegł, nie zważając na łodygi smagające go po twarzy i piersiach. Biegł, dopóki w uszach nie za tętnił ogłuszający łomot jego serca, dopóki mógł złapać oddech, dopóki mógł cokolwiek czuć.
Wtedy rzucił się na pole i leżał tak na plecach, dysząc ciężko. Błądził wzrokiem po sinoniebieskim wieczornym niebie i nie próbował ocierać ani powstrzymywać łez.
Kiedy Leda wróciła do domu, zastała w kuchni Ellie, przeglądającą numer „Good Honseheeping”.
– Wszystko w porządku? – zapytała Ellie ciotkę. – Wybiegłaś, jakby się paliło. – Spojrzała w jej oczy, wyblakłe, rozbiegane, pełne bólu. – Widzę, że nie wszystko w porządku.
Leda opadła na krzesło. Torebka zsunęła jej się z ramienia i wylądowała na podłodze. Nie próbowała jej przytrzymać ani podnieść. Zacisnęła powieki, nie mówiąc ani słowa.
– Zaczynam się bać. – Ellie zaśmiała się nerwowo. – Co się stało?
Leda wstała, prostując się z wyraźnym trudem i otworzyła lodówkę. Wyjęła ogórki, sałatę, marchew. Położyła na kuchennym stole. Umyła ręce, wyciągnęła ze stojaka nóż do warzyw i zaczęła je kroić w równiutkie kawałeczki.
– Zjemy sałatkę do obiadu – powiedziała. – Co ty na to?
– Ja na to, że jest dopiero trzecia po południu. – Ellie podeszła, wyjęła jej z ręki nóż i cierpliwie poczekała, aż ciotka spojrzy jej w oczy. – Mów.
– Moja siostrzenica leży w szpitalu.
– Przecież masz tylko mnie… Ach. – Ellie doznała nagłego olśnienia: Leda mówiła o tej rodzinie, o której nigdy dotąd nie wspominała. O tych, od których odeszła. – Jest… chora?
– Urodziła dziecko i mało brakowało, a umarłaby przy porodzie.
Ellie poczuła, że brak jej słów. Nie potrafiła sobie wyobrazić gorszego losu dla kobiety niż urodzić, a potem nie móc cieszyć się tym cudem.
– Ona ma dopiero osiemnaście lat, Ellie. – Leda położyła ciężko dłonie na desce do krojenia. – I nie ma męża – dodała po chwili wahania.
W umyśle Ellie powoli zajaśniał obraz młodej, niezamężnej dziewczyny, usiłującej pozbyć się niechcianego dziecka.
– Usunęła ciążę? – zapytała.
– Nie, urodziła.
– Oczywiście, oczywiście – szybko powiedziała Ellie, uświadamiając sobie, że jej ciotka odebrała wychowanie, które raczej nie czyniło z niej orędowniczki prawa kobiet do przerywania ciąży. – Który tydzień?
– Trzydziesty drugi.
– Osiem miesięcy? – Ellie zrobiła wielkie oczy.
– Okazało się, że nikt nawet nie podejrzewał, że Katie może być w ciąży, dopóki nie znaleziono zwłok dziecka.
Ellie poczuła, jak przebiega ją dreszcz, delikatny jak najmniejsza iskierka, ale go zbagatelizowała. W końcu dziewczyna, o której mowa, to była córka amiszów, a nie jakaś narkomanka z Filadelfii, która wpadła nie wiadomo z kim.
– Urodziło się martwe – domyśliła się. – Współczuję.
Leda odwróciła się do niej plecami. Przez chwilę milczała jak głaz.
– Kiedy jechałam ze szpitala do domu – odezwała się wreszcie – obiecywałam sobie, że tego nie zrobię, ale kocham Katie tak samo mocno jak ciebie. – Wzięła głęboki oddech. – Ellie, istnieje taka możliwość, że dziecko urodziło się żywe.
– Nie. – Słowo wypowiedziało się samo, wyrwało z głębi gardła, rozżarzone niczym bryła węgla w palenisku. – Nie mogę tego zrobić. Nie proś mnie o to.
– Nie znam nikogo innego oprócz ciebie. Ta rodzina to nie są ludzie obeznani z prawem. Jeżeli pozostawimy wszystko w rękach mojej siostry, to Katie pójdzie do więzienia bez względu na winę czy niewinność, bo nie będzie się bronić. To nie leży w jej naturze. – Leda spojrzała na Ellie, jej oczy płonęły. – Oni mi ufają. A ja ufam tobie.
– Po pierwsze, twoja siostrzenica nie została formalnie oskarżona. Po drugie, nawet gdyby postawiono jej oficjalne zarzuty, ja nie mogłabym jej bronić. Nic o niej nie wiem, nie wiem, kim jest, jak żyje.
– Powiedz mi, czy ty mieszkasz na ulicy, jak ci handlarze narkotyków, których broniłaś? A może w zamożnej posiadłości, jak ten dyrektor, którego ostatnio ławnicy oczyścili z wszystkich zarzutów?
– To było co innego, dobrze o tym wiesz. – Ellie wiedziała, że w tej chwili nieważne jest, czy siostrzenica Ledy ma prawo do fachowej obrony prawniczej. Tak samo mało ważne było to, że w przeszłości zdarzało już jej się bronić ludzi oskarżonych o równie odrażające przestępstwa. Narkotyki, pedofilia, napady z bronią w ręku – żadna z tych rzeczy nie dotykała Ellie osobiście.
– Zrozum, że ona jest niewinna! – wykrzyknęła Leda.
Dawno temu, kiedy Ellie zastanawiała się, kim zostanie, wybrała zawód adwokata, myśląc o tym, żeby pomagać pokrzywdzonym. Od tamtej pory, wśród ludzi, których broniła, na palcach jednej ręki mogłaby policzyć tych naprawdę niesłusznie oskarżonych. Teraz zaczęła zdawać sobie sprawę, że większość jej klientów była winna wszystkich stawianych im zarzutów – chociaż każdy z nich miał dla siebie idealne usprawiedliwienie i był gotów wykrzykiwać je wielkim głosem do upadłego. Ellie, choć daleka była od uznania słuszności tych czynów, klasyfikowanych zresztą jako przestępstwa, to w pewien sposób zawsze potrafiła zrozumieć, co skłoniło jej klientów do ich popełnienia. W tym zaś momencie swojego życia nie potrafiła sobie wyobrazić, jakim cudem zdołałaby zrozumieć kobietę, która zamordowała własne dziecko. Bo przecież jest tyle innych kobiet, które nad wszystko na świecie pragną zostać matkami.
– Nie mogę podjąć się obrony twojej siostrzenicy – powiedziała Ellie cicho. – Zrobiłabym jej tylko niedźwiedzią przysługę.
– Proszę cię tylko, żebyś się nad tym zastanowiła.
– Nie będę się nad tym zastanawiać. Postaram się zapomnieć, o co mnie prosiłaś – oznajmiła Ellie i wyszła z kuchni, uciekając jak najdalej, żeby nie widzieć rozczarowania malującego się na twarzy Ledy.
Zwalista sylwetka Samuela wypełniła szczelnie drzwi do szpitalnej salki. Widok ten przypomniał Katie, jak nieraz, stojąc obok niego na otwartym polu, czuła, że mimo wszystko brakuje jej przestrzeni. Uśmiechnęła się niepewnie.
– Wejdź, proszę.
Zbliżył się do jej łóżka, przesuwając nerwowo w palcach rondo słomianego kapelusza, jak materiał pod stopką maszyny do szycia. Pochylił głowę, a jego policzki zabarwiły się czerwienią.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Nic mi nie jest – odpowiedziała Katie. Samuel podsunął sobie krzesło i usiadł tuż obok niej. Przygryzła wargę.
– Gdzie twoja mama?
– Pojechała do domu. Ciocia Leda zamówiła dla niej taksówkę, bo Mam nie chciała wracać z nią jej samochodem.
Samuel skinął głową. Rozumiał, o co chodzi. Kiedy zachodziła potrzeba pojechania gdzieś dalej lub gdy droga prowadziła przez autostradę, po której nie wolno jeździć bryczką, amisze korzystali z usług specjalnych przedsiębiorstw taksówkarskich, prowadzonych przez członków lokalnych wspólnot mennonickich *. Rozumiał także, dlaczego Sara Fisher nie chciała wsiąść do samochodu siostry; czuła, że to nie w porządku, ponieważ Ledę obowiązywał bann.
– A… jak tam w domu? – zapytała Katie.
– Dużo pracy – odparł Samuel, starannie dobierając słowa. – Dzisiaj zrobiliśmy trzecie sianokosy. – Po chwili dodał z wahaniem: – Policja wciąż się u nas kręci. – Zapatrzył się w zaciśniętą dłoń Katie, różową i drobną na tle koca ze sztucznego włókna. Ujął ją delikatnie w ręce, powoli uniósł do twarzy.
Katie pogładziła go po policzku; odpowiedział na pieszczotę, lgnąc do jej ręki. Oczy miała błyszczące, kiedy otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale powstrzymał ją, kładąc palec na jej wargach.
– Cicho… – poprosił. – Nie teraz.
– Ale na pewno coś słyszałeś – szepnęła Katie. – Chcę, żebyś…
– Nie słucham, co ludzie gadają. Wysłucham tylko tego, co ty mi powiesz.
Katie przełknęła z wysiłkiem.
– Samuelu, nie urodziłam żadnego dziecka.
Przypatrywał się jej przez długą chwilę, potem ścisnął ją za rękę.
– Dobrze – odpowiedział. Katie spojrzała mu bystro w oczy.
– Wierzysz mi?
Samuel sięgnął ku jej nogom, wygładził koc, otulił ją ciepło, tak jak układa się dziecko do snu. Spojrzał na jej włosy, spływające kaskadą na ramiona i nagle uświadomił sobie, że od czasu, gdy oboje byli mali, nie widział, jak lśnią, rozpuszczone.
– Muszę – odpowiedział.
Tak się złożyło, że biskup okręgu Elama Fishera był także jego kuzynem. Stary Ephram Stoltzfus zrósł się na dobre ze społecznością i nawet przewodząc lokalnej wspólnocie, był do dyspozycji każdego: często zdarzało się, że zatrzymywał bryczkę, żeby z kimś porozmawiać albo zostawiał pług na środku pola, kiedy zobaczył kogoś, komu chciał coś doradzić. Elam Fisher odwiedził go już wcześniej i opowiedział o zajściu na ich farmie; Ephram wysłuchał go z uwagą i odrzekł, że w tej sprawie musi poradzić się innych. Elam sądził, że chce on omówić tę sprawę z diakonem okręgu bądź też z dwoma pastorami, ale zapytany o to, biskup potrząsnął przecząco głową.
– Poradzę się naszych handlowców – powiedział. – Oni się orientują, jak działa policja Anglików.
Tuż po kolacji, kiedy Sara sprzątała już ze stołu, za bramą zatrzymała się bryczka biskupa Ephrama. Elam i Aaron spojrzeli po sobie, po czym wyszli go przywitać.
– Witajcie, Ephramie – pozdrowił Aaron, uścisnąwszy rękę gościa, kiedy ten skończył już wiązać konia.
– Witajcie, Aaronie. Jak zdrowie Katie?
Aaron zamarł na ułamek sekundy, nie zdoławszy ukryć zaskoczenia.
– Podobno nic jej nie będzie.
– Nie odwiedziłeś jej w szpitalu? – zapytał Ephram. Aaron odwrócił wzrok.
– Neh.
Biskup pochylił głowę. Jego biała broda zapłonęła w blasku zachodzącego słońca.
– Przejdziemy się? – zaproponował.
Poszli we trzech do ogródka warzywnego Sary. Elam usiadł na kamiennej ławce i gestem zaprosił biskupa, aby zajął miejsce obok niego, ale Ephram potrząsnął głową. Zapatrzył się na wysokie tyczki z pomidorami i pnące łodygi fasoli, nad którymi kłębiła się chmara robaczków świętojańskich, migoczące mrowie, garść gwiazd rzucona w powietrze.
– Pamiętam, że kiedyś, przed laty, zaszedłem raz tutaj i zobaczyłem, jak Jacob i Katie uganiają się za świetlikami – powiedział Ephram. – Łapali je do słoika – zaśmiał się. – Jacob powiedział mi, że chce zrobić latarkę amiszów. Masz z nim kontakt, Aaronie? – zapytał.
– Nie i nie życzę sobie, aby było inaczej – odparł Aaron. Ephram potrząsnął głową.
– Jacob został wykluczony z naszego kościoła, ale nie z twojego życia.
– Dla mnie to jedno i to samo.
– I tego właśnie nie pojmuję. Wiesz dlaczego? Bo przebaczenie to pierwsza ze wszystkich reguł.
Aaron spojrzał biskupowi w oczy.
– Czy po to do nas przyjechałeś? Żeby porozmawiać o Jacobie?
– Cóż, prawdę mówiąc, nie – przyznał Ephram. – Po mojej porannej rozmowie z Elamem wybrałem się do Johna Zimmermanna i Martina Lappa. Oni wyjaśnili mi, że jeśli policjanci spędzili u was cały dzień, to z całą pewnością Katie jest podejrzana. W tym momencie wszystko zależy od tego, czy dziecko urodziło się żywe czy nie. Jeżeli tak, wtedy Katie poniesie winę za jego śmierć. – Spojrzał na Aarona, marszcząc brwi. – John i Martin radzili, żebyś porozmawiał z adwokatem, bo inaczej możesz dać się zaskoczyć.
– Moja Katie nie potrzebuje adwokata.
– I ja w to wierzę – przytaknął biskup – jednak w wypadku, gdyby było inaczej, wspólnota nie opuści jej w biedzie. – Po chwili wahania dodał: – Rozumiecie, rzecz jasna, że przy najbliższej okazji nie będzie mogła przystąpić do Stołu Pańskiego.
Elam uniósł na niego wzrok.
– Nie przyjmie komunii? Tylko tyle? A bann? Nie będzie odsunięta od wspólnoty?
– Rzecz jasna, będę musiał jeszcze porozmawiać z Samuelem, a później wszystko przemyśleć. – Ephram położył dłoń na ramieniu Aarona. – Nie pierwsza to młoda para, która nie potrafiła w cierpliwości doczekać nocy poślubnej. Nie muszę też chyba dodawać, że śmierć dziecka to straszna tragedia. Cierpienie jest jednak równie mocnym spoiwem dla związku małżeńskiego jak szczęście. Zaś co do podejrzeń, które padły na Katie – cóż, chyba żaden z nas w to nie wierzy, prawda?
Aaron odwrócił się od biskupa, strząsając jego dłoń ze swojego ramienia.
– Dziękuję, Ephramie, ale nie wynajmiemy adwokata dla Katie i nie będziemy uganiać się po sądach dla Englischers. To nie w naszym zwyczaju.
– Powiedz mi, Aaronie, dlaczego zawsze wyznaczasz innym ludziom granice, które są zmuszeni przekroczyć? – westchnął Ephram. – Coś takiego – o, to dopiero nie jest w naszym zwyczaju.
– Wybaczcie, mam dużo pracy. – Aaron skinął głową biskupowi, skłonił się ojcu i ruszył szybkim krokiem w stronę obory.
Dwaj starsi mężczyźni w milczeniu odprowadzali go wzrokiem.
– Już kiedyś z nim rozmawiałeś na ten sam temat – przypomniał Elam Fisher.
Biskup uśmiechnął się smutno.
– Ja. I tak samo jak dziś miałem wtedy wrażenie, że mówię do ściany.
Katie spała w szpitalu. Śniło jej się, że spada, spada z nieba, jak ptak z przetrąconym skrzydłem, a ziemia wybiega jej na spotkanie. Serce utkwiło jej w gardle, dławiąc krzyk. Dopiero w ostatniej sekundzie dotarło do niej, że ma przed sobą swoją oborę, pola, dom. Zamknęła oczy i poczuła uderzenie, które rozbiło cały krajobraz w drobny mak; kiedy ponownie rozejrzała się dookoła siebie, nie wiedziała, gdzie jest, nie rozpoznawała niczego.
Usiłując przebić wzrokiem otaczającą ją ciemność, Katie z wysiłkiem usiadła na łóżku. Z jej ciała, niczym korzenie, wyrastały przewody i plastikowe rurki. Brzuch miała obolały i tkliwy, nogi i ręce ciężkie jak z żelaza.
Sierp księżyca przeciął na pół niebo posypane szczyptą gwiezdnego pyłu. Katie wsunęła ręce pod pościel, objęła dłońmi brzuch.
– Ich hab ken Kind kaht – szepnęła.
Nie urodziłam żadnego dziecka. Na koc spadły pierwsze łzy.
– Ich hab ken Kind kaht. Ich hab ken Kind kaht - powtarzała Katie raz za razem, aż w końcu te krótkie słowa, ta anielska kołysanka, zaczęły krążyć niczym krew w jej żyłach.
Kilka minut po północy zahuczał nagle faks w mieszkaniu Lizzie, która ćwiczyła właśnie na mechanicznej bieżni. Z nadmiaru adrenaliny do późnej nocy nie mogła zmrużyć oka, postanowiła więc wykorzystać okazję i zażyć nieco ruchu, a przy okazji zmęczyć się na tyle, aby móc zasnąć. Słysząc sygnał, wyłączyła bieżnię i podeszła do faksu, czekając, zdyszana i zlana potem, aż maszyna dostarczy jej wiadomość. Na widok nagłówka zakładu medycyny sądowej jej serce zabiło jeszcze mocniej.
Do świadomości zaczęły stopniowo docierać domagające się uwagi informacje.
Płeć: męska. Wiek: 32 tygodnie. Długość całkowita 39,2 cm, długość ciemieniowo – pośladkowa 26 cm. Test wodny… Rozszerzone przewodziki pęcherzykowe płuca… Plamy na skórze koloru od różowego do ciemnej czerwieni… Oba płuca unosiły się na powierzchni wody, częściowe i nieregularne napowietrzenie wykluczone. W uchu środkowym obecne powietrze. Górna warga posiniała, na dziąsłach wykryto bawełniane włókna.
– Boże jedyny… – szepnęła, drżąc na całym ciele. Miała już w życiu kilkakrotnie do czynienia z mordercami. Rozmawiała z człowiekiem, który za paczkę Cameli zadźgał nożem właściciela sklepu całodobowego, z chłopakiem, który zgwałcił w akademiku kilka studentek, a potem zostawił je na zakrwawionej podłodze, kiedyś nawet zdarzyło jej się poznać kobietę maltretowaną przez męża – tyrana, która pewnej nocy, kiedy zasnął, strzeliła mu z pistoletu prosto w twarz. W obecności takich ludzi zawsze ulegała wrażeniu, że gdyby można ich było otworzyć, tak jak rosyjskie lalki – matrioszki, w środku znalazłoby się rozżarzony, dymiący kawałek węgla.
Tymczasem ta dziewczyna, córka amiszów, nie miała w sobie nic takiego.
Lizzie zrzuciła z siebie strój do ćwiczeń i poszła do łazienki, pod prysznic. Zanim ta dziewczyna zostanie zatrzymana, pouczona o przysługujących jej prawach i formalnie oskarżona… Zanim to nastąpi, Lizzie chciała spojrzeć Katie Fisher w oczy i zrozumieć, co kryje się w jej sercu.
Przyjechała do szpitala o czwartej nad ranem, ale pomimo wczesnej godziny Katie nie spała. Była sama. W jej szeroko otwartych błękitnych oczach zamigotało zdziwienie na widok policjantki.
– Dzień dobry – powiedziała. Lizzie przysiadła obok niej na łóżku.
– Jak się czujesz?
– Lepiej – padła cicha odpowiedź. – Wracają mi siły.
Lizzie zerknęła na książkę rozłożoną na kolanach dziewczyny. To była Biblia.
– Samuel mi przywiózł – wyjaśniła Katie, widząc jej zmarszczone brwi. – A może tu nie wolno czytać Biblii?
– Wolno, oczywiście, że wolno – uspokoiła ją Lizzie, czując, jak jej piramida dowodów, starannie wznoszona od dwudziestu czterech godzin, zaczyna chwiać się w posadach, zetknąwszy się z jedną prostą prawdą: ta dziewczyna należy do amiszów. Czy ten fakt mógł odeprzeć wszelkie zarzuty, czy był na tyle istotny, aby obalić ową górę obciążających argumentów? – Katie, czy lekarz ci wyjaśnił, co się z tobą stało?
Katie uniosła wzrok. Założyła palcem miejsce, gdzie skończyła czytać i zamknęła Biblię, szeleszcząc stronicami, po czym skinęła głową.
– Kiedy rozmawiałyśmy wczoraj, usłyszałam od ciebie, że nie urodziłaś dziecka. – Lizzie wzięła głęboki wdech. – Zastanawiam się, dlaczego tak powiedziałaś.
– Bo nie urodziłam żadnego dziecka. Lizzie potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
– W takim razie skąd ten krwotok?
Katie oblała się rumieńcem aż po samą szyję i kołnierz szpitalnej koszuli nocnej.
– Mam teraz swoje dni – powiedziała cicho.
Odwróciła głowę, usiłując zapanować nad sobą. – Być może jestem prosta, pani detektyw, ale nie głupia. Sądzi pani, że mogłabym urodzić dziecko i nie wiedzieć o tym?
W jej słowach zabrzmiały taka szczerość i powaga, że Lizzie, gdyby nie siedziała, na pewno cofnęłaby się o krok. Gdzie popełniłam błąd?, zapytała siebie w myślach. Przesłuchiwała już w życiu setki ludzi, setki kłamców, lecz nikt nigdy nie zabił jej takiego klina jak Katie Fisher. Wyjrzała przez okno, gdzie horyzont wzbierał wrzącą czerwienią i zrozumiała, na czym polega cała różnica. W tym nie było ani krztyny udawania; Katie Fisher święcie wierzyła w to, co mówi.
Lizzie odchrząknęła, szykując się do ataku z innej strony.
– Zadam ci dziwne pytanie, Katie… Czy miałaś już kontakty seksualne?
Policzki dziewczyny, o ile to możliwe, zapłonęły jeszcze głębszą czerwienią.
– Nie.
– Czy twój przyjaciel, ten blondyn, powie mi to samo, gdy go o to zapytam?
– Proszę pytać – padła wyzywająca odpowiedź.
– Sama widziałaś wczoraj to dziecko – powiedziała Lizzie, dławiąc się własną frustracją. – Skąd ono się wzięło?
– Nie mam pojęcia.
– No, dobrze. – Lizzie pomasowała skronie. – Czyli to nie było twoje.
Na twarzy Katie zajaśniał szeroki uśmiech.
– To właśnie próbuję pani powiedzieć.
– To jest jedyna podejrzana – wyjaśniła Lizzie, przyglądając się, jak George Callahan napycha sobie usta tartymi pieczonymi kartoflami smażonymi z cebulą. Spotkali się na rozmowę w tanim barze, który miał tę zaletę, że znajdował się w połowie drogi pomiędzy East Paradise a biurem prokuratora okręgowego. Zdaniem Lizzie jedyną reklamę tego zakładu mogłoby chyba stanowić zapewnienie, że serwuje się tu wyłącznie dania podbijające cholesterol o sto procent. – Jedz tak dalej, a zawał masz jak w banku – dodała ponuro, marszcząc brwi.
George machnął lekceważąco dłonią.
– Jak tylko zauważę pierwsze objawy arytmii, zaraz składam u Boga wniosek o odroczenie sprawy.
Lizzie odłamała kawałek babeczki i wróciła do swoich notatek.
– Mamy zakrwawioną koszulę nocną, mamy odcisk stopy o wielkości pasującej do rozmiaru buta noszonego przez Katie, mamy zeznanie lekarza z ostrego dyżuru, który stwierdził, że jest pierworódką oraz orzeczenie lekarza sądowego o tym, że dziecko wykonało pierwszy oddech. Do tego krew pobrana od niej pasuje do śladów krwi znalezionych na skórze noworodka. – Wsunęła kawałek ciastka do ust. – Założę się o pięćset dolców, że wyniki testów DNA dodatkowo potwierdzą jej związek z dzieckiem.
George otarł usta serwetką.
– Lizzie, ja się zgadzam, że to są mocne dowody, ale nie wiem, czy można tym uzasadnić oskarżenie o nieumyślne spowodowanie śmierci.
– Zaczekaj, przed nami gwóźdź programu. Lekarz sądowy stwierdził, że usta noworodka były posiniaczone, a na dziąsłach i w gardle znalazł drobinki włókien.
– Jakich włókien?
– Dopasowali je do koszuli, w którą dziecko było zawinięte. Według lekarza sądowego jedno z drugim wskazuje na to, że zostało ono uduszone.
– Uduszone? To nie jest nastolatka z New Jersey, której wody odeszły w pasażu handlowym, urodziła w toalecie i poszła dalej na zakupy. Ci amisze pewnie nawet much nie zabijają. Założę się o każde pieniądze.
– W zeszłym roku, kiedy przyłapaliśmy dwóch młodych amiszów na handlu kokainą, sprawa trafiła na pierwsze strony ogólnokrajowych dzienników – odparowała Lizzie. – Uważasz, że „Sześćdziesiąt minut” nie zainteresuje się morderstwem? – Z satysfakcją zauważyła, że oko prokuratora zabłysło, kiedy na jednej szali spoczęło jego osobiste zdanie względem oskarżenia dziewczyny z rodziny amiszów, na drugiej zaś – szum wokół jego osoby, którego mógł być pewien, gdyby podjął się prowadzenia tak głośnej sprawy. – W oborze na farmie amiszów znaleziono martwego noworodka, a osiemnastolatka, która mieszka na tej farmie, właśnie urodziła dziecko – powiedziała cicho. – Zestaw jedno z drugim, George. Mnie też to się nie podoba, ale nawet ja nie mam żadnych wątpliwości co do tego, jakie zarzuty należy postawić tej dziewczynie. I powiem ci, że trzeba się spieszyć. Ona dzisiaj wychodzi ze szpitala.
George pieczołowicie pokroił sadzone jaja w równą kosteczkę, po czym odłożył nóż i widelec na brzeg talerza, nie tknąwszy ani kęsa.
– Jeżeli uda nam się udowodnić, że dziecko zostało uduszone, to mamy zabójstwo pierwszego stopnia. Umyślne, zamierzone, dokonane z premedytacją. Dziewczyna ukrywała ciążę, urodziła, a potem pozbyła się dziecka. – Podniósł wzrok na Lizzie. – Przesłuchałaś ją?
– Tak.
– No i? Skrzywiła się.
– Wciąż nie chce uwierzyć, że urodziła dziecko.
– A co to ma znaczyć, do diabła?
– Upiera się przy swojej wersji. George zmarszczył brwi.
– Czy ona twoim zdaniem wygląda na wariatkę?
Lizzie była świadoma tego, że wariat w sensie prawnym to ktoś zupełnie inny niż w potocznym tego słowa znaczeniu, ale tym razem nie wydawało jej się, żeby George z rozmysłem wskazywał na tę różnicę.
– Wygląda jak zwyczajna dziewczyna z sąsiedztwa. Tylko tak się składa, że zamiast V.C. Andrewsa czyta Biblię.
– Aha – westchnął George. – No, to będzie proces.
Sara Fisher wzięła kapp leżący na kocu i umocowała go szpilką na głowie córki.
– No i już. Gotowe.
Katie opadła z powrotem na łóżko. Za chwilę miała się zjawić wolontariuszka, z fotelem na kółkach, aby zawieźć ją na parter, do wyjścia. Przed kilkoma minutami pożegnała się z lekarzem, który wypisał ją ze szpitala, a mamie dał tabletki, na wypadek, gdyby ból powrócił. Skuliła się, obejmując rękami brzuch.
Ciocia Leda położyła jej dłoń na ramieniu.
– Jeśli nie czujesz się na siłach, żeby wrócić do domu, możesz pomieszkać u mnie.
Katie potrząsnęła głową.
– Denke. Muszę wrócić. Chcę wrócić. – Uśmiechnęła się lekko. – To bez sensu, wiem.
Leda objęła ją mocno.
– Wydaje mi się, że ja potrafię dostrzec w tym więcej sensu niż ktokolwiek inny.
Drzwi się otworzyły. Katie skoczyła na równe nogi, nie mogąc się doczekać, aż wyjdzie ze szpitala. Czekała ją jednak niespodzianka: zamiast młodej wolontariuszki, której się spodziewała, do salki weszło dwóch umundurowanych policjantów. Sara cofnęła się, wystraszona i zatrzymała obok łóżka, gdzie stały Leda i Katie, zjednoczone lękiem.
– Katie Fisher? – padło pytanie.
Czując, jak kolana drżą jej pod spódnicą i halką, odpowiedziała:
– To ja.
Jeden z policjantów ujął ją delikatnie pod ramię.
– Mamy nakaz aresztowania. Zostałaś oskarżona o morderstwo noworodka znalezionego w oborze twojego ojca.
Drugi policjant zbliżył się do niej. Katie wyciągnęła gorączkowo szyję, usiłując spojrzeć ponad jego ramieniem, pochwycić spojrzenie matki.
– Masz prawo zachować milczenie – wyrecytował. – Wszystko, co powiesz, może być i będzie użyte przeciwko tobie przed sądem. Masz prawo do adwokata…
– Nie! – krzyknęła Sara, wyciągając ręce, kiedy policjanci wyprowadzali jej córkę na korytarz. Pobiegła za nimi, nie zwracając uwagi ani na zaciekawione spojrzenia personelu oddziałowego, ani na wołania swojej siostry.
Leda dogoniła ją dopiero na dole, przy wejściu do szpitala. Zobaczyła, jak Katie zanosi się płaczem, wyciągając ręce do mamy, a jeden z policjantów kładzie dłoń na jej czepku i nieledwie siłą zgina dziewczynę wpół, wpychając na tylne siedzenie radiowozu.
– Może pani jechać za nami do sądu okręgowego – poinformował Sarę uprzejmym głosem, po czym sam wsiadł do samochodu.
Radiowóz odjechał. Leda objęła siostrę.
– Zabrali mi dziecko – łkała Sara. – Zabrali mi dziecko.
Leda zdawała sobie sprawę, że Sara niechętnie zgodziła się na jazdę jej samochodem, ale czasu było niewiele i sytuacja wymagała poświęceń. Zresztą, jazda samochodem z kimś, kogo obowiązywał bann, była i tak daleko mniej przerażająca niż perspektywa wysłuchania oficjalnego oskarżenia własnej córki o morderstwo – a to właśnie czekało Sarę.
– Zaczekaj – powiedziała Leda, parkując przed swoim domem.
– Pójdę tylko po Franka. – Zostawiła Sarę w samochodzie i wbiegła do środka.
Frank siedział w salonie, oglądając powtórkę jakiejś telenoweli. Wystarczyło mu spojrzeć w twarz żony; natychmiast zerwał się z fotela, łapiąc Ledę za ramiona.
– Coś się stało? Nic ci nie jest?
– Policjanci zabrali Katie do sądu okręgowego. Oskarżyli ją o morderstwo. – Ostatnie słowa przepełniły czarę. Leda, która trzymała się dzielnie przed siostrą, rozkleiła się kompletnie w ramionach męża. – Ephram Stoltzfus zebrał od przedsiębiorców ze wspólnoty dwadzieścia tysięcy dolarów na adwokata dla Katie, ale Aaron nie chce przyjąć ani centa.
– Dostanie obrońcę z urzędu, nie bój się, kotku.
– Nie. Aaron będzie chciał, żeby nadstawiła drugi policzek. A po tym, jak zachował się wobec Jacoba, Katie nie ośmieli mu się przeciwstawić. – Leda oparła czoło o pierś męża. – Ona nie ma szans na wygraną. Trafi do więzienia, chociaż jest niewinna.
– A jak to było z Dawidem i Goliatem? – przypomniał jej Frank, ocierając kciukiem łzy z policzka żony. – Gdzie Sara?
– Czeka w samochodzie.
– To chodźmy. – Frank objął Ledę w pasie.
W chwilę po ich wyjściu drzwi do salonu się otworzyły. Stanęła w nich Ellie ubrana w krótkie spodenki i bluzeczkę bez rękawów. Kiedy Leda wpadła do domu, ona była akurat w pokoju obok. Wiązała właśnie tenisówki, bo chciała się przebiec. Słyszała każde słowo. Z twarzą niezdradzającą żadnych uczuć Ellie podeszła do wysokiego, panoramicznego okna i patrzyła, jak samochód ciotki wycofuje się z podjazdu, a potem znika w oddali.
Katie musiała wsunąć ręce pod blat stołu, żeby nikt nie zauważył, jak bardzo się trzęsą. Szpilka, która przytrzymywała jej kapp w miejscu, została w radiowozie i teraz czepek sterczał chwiejnie na samym czubku głowy, zsuwając się przy każdym poruszeniu. Mimo to nie zdjęłaby go za nic w świecie, a już z całą pewnością nie w tej chwili, bo podczas modlitwy należy mieć głowę nakrytą, a od momentu, gdy radiowóz ruszył spod szpitala, nie przestała się modlić nawet na chwilę.
Niedaleko, tuż obok, stał drugi stół, taki sam jak ten, przy którym ją posadzono. Siedział przy nim jakiś mężczyzna i przyglądał się jej, zmarszczywszy brwi. Katie zachodziła w głowę, czym też mogła go aż tak rozgniewać. Przed nią, na podwyższeniu, za trzecim, masywnym stołem, zasiadał jeszcze jeden mężczyzna, ubrany w czarną szatę i dzierżący w dłoni drewniany młotek. W momencie, gdy Katie zobaczyła, jak na salę rozpraw wchodzi ukradkiem jej mama w towarzystwie cioci Ledy i wuja Franka, młotek opadł z wielkim hukiem.
Mężczyzna z młotkiem spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.
– Czy mówi pani po angielsku?
– Ja – odpowiedziała Katie i zaczerwieniła się. – Tak.
– Została pani oskarżona na terenie stanu Pensylwania o zabójstwo pierwszego stopnia. Oskarża się panią, Katie Fisher, o spowodowanie dnia jedenastego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku śmierci noworodka z rodziny Fisherów. Czyn ten popełniony został umyślnie, zamierzenie i z premedytacją na farmie należącej do rodziny Fisherów, znajdującej się w powiecie East Paradise hrabstwa Lancaster. Akt oskarżenia obejmuje również morderstwo trzeciego stopnia. Oskarża się panią…
Potok angielszczyzny spadł na nią jak ulewny deszcz, zbyt intensywny, aby mogła zrozumieć wszystko po kolei. Straciła orientację pośród zlanych w jeden nieprzerwany strumień słów. Zamknęła oczy, chwiejąc się lekko.
– Czy rozumie pani przedstawione zarzuty?
Nie zrozumiała nawet pierwszego zdania, ale mężczyzna w czarnej szacie wyraźnie czekał na odpowiedź, ona zaś nauczyła się już jako dziecko, że Englischers lubią, żeby im przytakiwać.
– Tak – odpowiedziała.
– Czy ma pani adwokata?
Katie wiedziała dobrze, że jej rodzice, podobnie zresztą jak wszyscy amisze, uważają procesowanie się w sądzie za czynność z gruntu pozbawioną sensu. Od czasu do czasu, bardzo rzadko, zdarzało się, że jakiś amisz otrzymywał wezwanie i stawał przed sądem w charakterze świadka – lecz nigdy nie zrobiłby tego z własnej, nieprzymuszonej woli. Katie obejrzała się przez ramię na mamę, przy czym znów przekrzywił się jej czepek.
– Nie życzę sobie mieć adwokata – odpowiedziała cicho.
– Czy zdaje sobie pani sprawę, co to oznacza, panno Fisher? Czy podjęła pani tę decyzję za namową rodziców? – Katie spuściła wzrok. – To jest bardzo poważne oskarżenie, młoda damo. Sądzę, że powinna mieć pani adwokata. Jeżeli przyjmie pani usługi obrońcy z urzędu…
– To nie będzie konieczne.
Katie, a wraz z nią reszta zgromadzonych, odwróciła głowę w kierunku, skąd dobiegło to zdanie, wypowiedziane spokojnym, pewnym siebie głosem. Przejściem pomiędzy ławkami szła żwawym krokiem kobieta ostrzyżona krótko, po męsku, ubrana w nienagannie skrojony niebieski kostium oraz pantofle na szpilkach. Nie zadawszy sobie trudu, aby spojrzeć w stronę Katie, postawiła swój neseser na stole obrony i skinęła głową sędziemu.
– Nazywam się Eleanor Hathaway i jestem adwokatem oskarżonej. Panna Fisher nie potrzebuje korzystać z usług obrońcy z urzędu. Przepraszam za spóźnienie, panie sędzio. Czy mogę prosić o pięć minut rozmowy z moją klientką?
Sędzia machnął przyzwalająco dłonią. Zanim Katie zdążyła się zorientować, co właściwie zaszło, nieznajoma kobieta, ta Eleanor Hathaway, chwyciła ją pod ramię i postawiła na równe nogi. Podreptała spiesznie za nią, przytrzymując na głowie swój kapp. Kiedy były już na środku sali i szły przejściem pomiędzy ławkami, zobaczyła, jak ciocia Leda macha w ich kierunku. Uniosła dłoń w odpowiedzi – i w tej chwili dotarło do niej, że to entuzjastyczne pozdrowienie nie było przeznaczone dla niej, ale dla pani Hathaway.
Adwokatka zaprowadziła Katie do maleńkiego pokoju, w którym przechowywano materiały biurowe i zamknęła za nią drzwi, opierając się o nie plecami.
– Przepraszam cię za ten improwizowany wstęp. Jestem Ellie Hathaway. Ty zaś jesteś Katie i mam nadzieję, że nie ma tutaj mowy o żadnej pomyłce. Ponieważ będziemy miały jeszcze mnóstwo czasu na pogawędki, teraz zapytam cię tylko o jedną rzecz: dlaczego nie chciałaś wziąć adwokata?
Katie otworzyła usta, zamknęła je, otworzyła ponownie i znów zamknęła. Powtórzyła to kilka razy, zanim udało jej się wyartykułować odpowiedź:
– Dat… Mój ojciec by sobie tego nie życzył.
Na Ellie jej oświadczenie nie zrobiło żadnego wrażenia, przewróciła tylko oczami.
– Na razie, kiedy sędzia cię o to zapyta, nie przyznasz się do winy. Potem sobie o wszystkim porozmawiamy. Teraz sprawa oskarżenia. Zarzuty są na tyle ciężkie, że nie dostaniesz kaucji, jeżeli nie uda nam się w jakiś sposób obejść klauzuli o dowodzie i domniemaniu.
– Nic… nie zrozumiałam.
Ellie wyjaśniła, nie unosząc głowy znad pliku papierów, które przebiegała wzrokiem:
– To znaczy, że jeśli kogoś oskarży się o morderstwo, a dowody są jednoznaczne lub domniemanie jest słuszne, to oskarżony nie może liczyć na zwolnienie za kaucją, tylko idzie na rok do aresztu i tam czeka na proces. Rozumiesz? – Katie przełknęła i przytaknęła skinieniem głowy. – Więc teraz musimy znaleźć jakąś furtkę w przepisach.
Katie spojrzała na tę kobietę, która stanęła nagle u jej boku, przybyła na ratunek, niosąc swoją broń – słowa ostre jak sztych miecza.
– Nie urodziłam żadnego dziecka.
– Rozumiem. I nieważne, że dwaj lekarze specjaliści oraz cały personel szpitala, nie wspominając już o miejscowej policji, twierdzą co innego?
– Nie urodziłam żadnego dziecka. Ellie powoli podniosła głowę.
– No cóż – powiedziała – widzę, że sama będę musiała znaleźć tę furtkę.
Kiedy Ellie i Katie wróciły na salę rozpraw, sędzia, który spokojnie obcinał sobie paznokcie, przerwał swoją czynność i zmiótł to, co obciął, na podłogę.
– Zdaje mi się, że mieliśmy przejść do pytania o winę. Ellie wstała.
– Moja klientka nie przyznaje się do winy, wysoki sądzie. Sędzia odwrócił głowę w stronę prokuratora.
– Panie Callahan, czy oskarżenie zaleca wyznaczenie kaucji? George wstał sprężystym ruchem.
– Wysoki sądzie! Kodeks karny stanu Pensylwania nie przewiduje wyznaczenia kaucji dla oskarżonych o zabójstwo pierwszego stopnia, toteż oskarżenie również tego nie zaleci.
– Wysoki sądzie – sprzeciwiła się Ellie – jeśli wolno mi zauważyć, to litera ustawy nie przewiduje wyznaczenia kaucji tylko w przypadkach, kiedy, pozwolę sobie zacytować, „dowody są jednoznaczne lub domniemanie jest słuszne”. Nie jest to bynajmniej zalecenie ogólne. Podobnie w tym szczególnym przypadku oskarżenia o zabójstwo pierwszego stopnia nie można żadną miarą powiedzieć, że dowody winy są jednoznaczne ani też, że domniemanie o winie jest słuszne. Prokurator okręgowy istotnie zebrał szereg poszlak, w tym oświadczenie lekarskie stwierdzające, że panna Fisher była w ciąży i urodziła dziecko oraz protokół policyjny opisujący, jak doszło do znalezienia martwego noworodka na farmie jej rodziców, niemniej jednak brakuje naocznych świadków tego, co działo się z dzieckiem od momentu jego narodzin do chwili zgonu. Nie będziemy wiedzieli, w jaki sposób doszło do tej śmierci, dopóki moja klientka nie stanie przed sądem na uczciwym procesie, do którego ma prawo. – Ellie uśmiechnęła się krzywo do sędziego. – Wysoki sądzie, wymienię cztery główne argumenty przemawiające za wyznaczeniem kaucji w tym wypadku. Po pierwsze, moja klientka została oskarżona o popełnienie brutalnego przestępstwa, bez względu na fakt, że należy ona do wspólnoty amiszów, którzy nie uznają przemocy i od zawsze znani są z tego, że nie dopuszczają się brutalnych czynów. Po drugie, przynależność do społeczności amiszów oznacza silniejszą więź z miejscem zamieszkania niż w przypadku większości oskarżonych stających przed sądem. Religia mojej klientki oraz wychowanie, które otrzymała, wykluczają ryzyko jej ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. Po trzecie, skończyła ona dopiero osiemnaście lat i nie posiada żadnych środków finansowych koniecznych do podjęcia takiej ucieczki. Po czwarte zaś i ostatnie, moja klientka jest osobą niekaraną. W dniu dzisiejszym nie tylko po raz pierwszy staje przed sądem w charakterze oskarżonej, ale również po raz pierwszy ma do czynienia z wymiarem sprawiedliwości w ogóle. Wysoki sądzie, wnioskuję o zwolnienie mojej klientki za kaucją, pod surowymi warunkami. Sędzia pokiwał z namysłem głową.
– Czy zechce nam pani wyjawić, jakie warunki ma na myśli? Ellie wzięła głęboki wdech. Z najwyższą przyjemnością spełniłaby życzenie sędziego, ale tak się złożyło, że jeszcze się nad tym nie zastanowiła. Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę, gdzie siedzieli Leda i Frank, a pomiędzy nimi ta kobieta w stroju amiszów – i nagle wszystko stało się jasne.
– W pełnym poszanowaniu prawa prosimy wysoki sąd o wyznaczenie kaucji pod następującymi zastrzeżeniami: Katie Fisher zamieszka na farmie swoich rodziców, ale otrzyma zakaz opuszczania powiatu East Paradise i będzie musiała pozostawać pod nieustannym nadzorem któregoś z członków rodziny. Natomiast co do kaucji, uważam, że dwadzieścia tysięcy dolarów stanowi stosowną kwotę. Prokurator zaśmiał się głośno.
– To jakiś absurd, wysoki sądzie! Ustawa o kaucji stwierdza wyraźnie, jak należy postępować w wypadku zabójstwa pierwszego stopnia. W Filadelfii przestępców na tych pokazowych procesach sądzi się tak samo, więc pani Hathaway nie może wymawiać się niewiedzą. Gdyby dowody nie były jednoznaczne, akt oskarżenia z pewnością brzmiałby inaczej. Jest oczywiste, że Katie Fisher nie może zostać zwolniona za kaucją.
Sędzia zmierzył wzrokiem najpierw oskarżyciela, potem obrońcę, na końcu zaś Katie.
– Coś państwu powiem. Przychodząc dziś rano do pracy, nie miałem najmniejszego zamiaru zrobić tego, co zaraz uczynię. Zanim jednak wezmę pod rozwagę warunki proponowane przez panią Hathaway, muszę wiedzieć, czy ktoś zgodzi się przyjąć na siebie odpowiedzialność za Katie Fisher. Chcę, żeby jej ojciec poręczył własnym słowem, że pozostanie ona pod nieustającym nadzorem. – Zwrócił wzrok w stronę ławek. – Panie Fisher, uprzejmie proszę wstać.
Leda podniosła się z miejsca.
– Nie ma go tutaj, wysoki sądzie – powiedziała, odchrząknąwszy. – To jest matka Katie. – Pociągnęła siostrę z całej siły, zmuszając do powstania.
– Dobrze. A zatem, pani Fisher, czy zgodzi się pani przyjąć całkowitą odpowiedzialność prawną za swoją córkę?
Sara wbiła wzrok w podłogę. Jej odpowiedź była tak cicha, że sędzia musiał wytężyć słuch, aby pochwycić jej słowa. – Nie.
– Słucham? – Zamrugał ze zdziwienia oczami. Sara uniosła na niego oczy lśniące od łez.
– Nie mogę.
– Ale ja mogę, wysoki sądzie – powiedziała Leda.
– Czy mieszka pani z rodziną? Zawahała się przez chwilę.
– Mogę się wprowadzić.
– Aaron się nie zgodzi! – odezwała się wściekłym szeptem Sara, potrząsając głową.
Sędzia zabębnił niecierpliwie palcami po blacie.
– Czy na sali jest obecny jeszcze ktoś z rodziny panny Fisher, kto zgodzi się otoczyć ją nadzorem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a nie pozostaje w konflikcie z kościołem amiszów ani też z ojcem oskarżonej?
– Ja się tego podejmę.
Zdziwiony, od kogo usłyszał ową deklarację, sędzia spojrzał na Ellie i zobaczył, że adwokatka sama nie posiada się ze zdziwienia, że to właśnie ona ją wygłosiła.
– Dziękuję za poświęcenie, pani mecenas, ale potrzebny nam członek rodziny.
– Wiem o tym. – Ellie z wysiłkiem przełknęła ślinę. – Jestem kuzynką oskarżonej.
ELLIE
Kiedy George Callahan zerwał się z miejsca i wielkim głosem zawołał „Sprzeciw!”, musiałam z całej siły się powstrzymywać, aby nie odkrzyknąć „Popieram”. Po jakie licho się w to pakuję? Przyjechałam do East Paradise kompletnie wypalona; ostatnią rzeczą, o jakiej mogłam zamarzyć, było prowadzenie sprawy tej dziewczyny, a teraz proszę, zgłosiłam się jeszcze na ochotnika do pilnowania jej dzień i noc. Przez mgłę niedowierzania dobiegł mnie głos sędziego odrzucającego sprzeciw prokuratora i przyjmującego mój wniosek; wyznaczył kaucję w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów i zamknął mnie w więzieniu, które sama dla siebie otworzyłam.
Frank i Leda wyrośli przede mną jak spod ziemi. Leda uśmiechała się przez łzy, a Frank mierzył mnie poważnym spojrzeniem swoich ciemnych oczu.
– Na pewno chcesz to zrobić, Ellie? – zapytał. Leda odpowiedziała za mnie.
– Oczywiście, że chce. Przecież ratuje naszą Katie.
Zerknęłam w bok, na dziewczynę skuloną na krześle. Nawet nie zmieniła pozycji. Odkąd wyszłyśmy z pokoiku na zapleczu, gdzie odbyłyśmy tę naszą krótką pogawędkę prezentacyjną, nie odezwała się ani słowem. Dopiero teraz rzuciła mi jedno krótkie spojrzenie, w którym wyraźnie dostrzegłam wielką pretensję. Zjeżyłam się momentalnie. Co ona sobie wyobraża? Że ja robię to dla siebie? Dla dobrego samopoczucia?
Zmrużyłam oczy i już chciałam wygarnąć jej od serca, ale zamknęłam usta, czując na ramieniu miękki dotyk czyjejś dłoni. Przede mną stała starsza, sterana życiem wersja Katie Fisher, ubrana od stóp do głów w szczegółowo dopracowany kostium amiszów, czekając, aż zwrócę na nią uwagę.
– Moja córka pani dziękuje – powiedziała z wahaniem. – I ja także pani dziękuję. Ale mój mąż nie zgodzi się, aby pod naszym dachem zamieszkał ktoś, kto jest Englischer.
I wtedy Leda wybuchła.
– Skoro biskup Ephram sam radził, że trzeba porozmawiać z angielskim prawnikiem, to zgodzi się też, żeby ten sam prawnik podjął się nadzoru nad Katie, jeśli to jest wymóg zwolnienia za kaucją. Cała wspólnota jest skłonna na jakieś odstępstwa od zasad dla dobra Katie, więc może i ty chociaż raz weź ich stronę, zamiast ślepo stać u boku swojego upartego męża!
Nigdy w życiu nie słyszałam jeszcze, żeby Leda podniosła głos, a teraz byłam świadkiem, jak wrzeszczy na swoją siostrę, która wprost kuli się przed nią ze strachu.
– Chodź, Ellie. – Leda wzięła mnie pod ramię. – Musisz się spakować. – Ruszyła do wyjścia, zatrzymując się po drodze tylko raz, żeby obejrzeć się przez ramię na Sarę i jej córkę. – Słyszałyście, co powiedział sędzia. Katie nie może odstępować Ellie na krok. Idziemy.
Nie opierałam się, kiedy Leda wyprowadziła mnie z sądu. Na plecach przez cały czas czułam palący wzrok Katie Fisher.
Droga na farmę Fisherów prowadziła wzdłuż strumienia, który odbijał potem w bok, obiegając dookoła ich pola; stanowił on naturalną granicę tego czterdziestohektarowego gospodarstwa. Krajobraz mienił się tutaj kolorami niczym w kalejdoskopie: jasnozielone liście kukurydzy, czerwone silosy, a w górze rozpięta czasza nieba, błękitna jak jajo drozda. Lecz na moje zmysły najbardziej podziałał zapach, o kompozycji równie unikalnej co woń miasta: koński pot, kapryfolium, bogaty, ostry aromat zaoranej ziemi. Kiedy zamknęłam oczy i napełniłam płuca powietrzem, zadziałał jakiś czar: znów miałam jedenaście lat i byłam na wakacjach w Paradise.
Podwieźliśmy Franka do domu, skąd zabraliśmy moje walizki i ruszyliśmy dalej. Jazda zabrała godzinę, zanim Leda wreszcie skręciła w długą żwirowaną drogę wiodącą do domu Fisherów. Przez okno zobaczyłam dwóch mężczyzn powożących zaprzęgiem mułów, które ciągnęły po łące jakąś staroświecką maszynę olbrzymich rozmiarów – Bóg jeden wie, co to było. Zauważyłam tylko, że zbiera z ziemi wiechcie siana i podrzuca je do góry. Słysząc, że coś nadjeżdża drogą, wyższy farmer obejrzał się, ściągnął lejce i zdjął kapelusz, żeby obetrzeć czoło. Osłaniając oczy przed słońcem, przyjrzał się samochodowi Ledy, a potem oddał lejce temu drugiemu, mniejszemu, sam zaś rzucił się pędem w stronę domu.
Leda zajechała na podwórko i nie upłynęło dziesięć sekund, a on już tam był. Ja i ciotka wysiadłyśmy pierwsze. Po nas z tylnego siedzenia wydobyły się Sara i Katie. Nieznajomy, barczysty blondyn, zaczął coś mówić. Nie zrozumiałam ani słowa – i wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że ta staranna angielszczyzna, którą Katie zademonstrowała przed sądem, nie jest językiem ojczystym ani dla niej, ani dla tych ludzi, wśród których miałam od teraz mieszkać. Sara odpowiedziała młodzieńcowi równie niezrozumiale.
Po żwirze trudno było iść w szpilkach. Zdjęłam marynarkę, bo zaczął dokuczać mi upał i przyjrzałam się człowiekowi, który przybiegł nas przywitać.
Jak na piekielnego tatuśka, którego mi odmalowano in absentia w sądzie, był o wiele za młody. Pomyślałam, że może to brat, ale w tej chwili zauważyłam, że nieznajomy patrzy na Katie wzrokiem co prawda pełnym uczucia, ale bynajmniej nie braterskiego. Spojrzałam z kolei na nią, ale w jej oczach nie dostrzegłam niczego podobnego.
Nagle w potoku obcej mowy wyłowiłam znajome słowo: moje imię. Sara wskazała mnie blondynowi, uśmiechając się z zakłopotaniem, po czym skinęła głową. Nieznajomy wyjął moją walizkę z bagażnika i postawił obok siebie na ziemi. Wyciągnął do mnie rękę.
– Jestem Samuel Stoltzfus – przedstawił się. – Dziękuję, że zechciała się pani zaopiekować moją Katie.
Zauważył, że Katie zamarła, słysząc ten zaborczy zaimek, czy nie? Czy w ogóle ktoś oprócz mnie to dostrzegł?
Odwróciłam się, bo dobiegło mnie podzwanianie uprzęży i podkutych kopyt. Ktoś właśnie wprowadzał konia do stajni. Zobaczyłam żylastego mężczyznę o mięśniach jak postronki i gęstej rudej brodzie, która dopiero zaczynała się srebrzyć tu i ówdzie. Miał na sobie czarne spodnie i bladoniebieską koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. Obrzucił nas wszystkich spojrzeniem, marszcząc brwi na widok samochodu Ledy i zniknął w stajni, ale po chwili wrócił na podwórze.
Nie zwracając uwagi na nikogo, podszedł prosto do Sary i zaczął do niej mówić cichym, ale stanowczym głosem. W ich języku. Sara opuściła głowę, wierzbowa witka ugięta wiatrem. Ale w tym momencie Leda ruszyła się z miejsca, podeszła i odezwała się wprost do niego. Wskazała na Katie, potem na mnie i pogroziła pięścią. W końcu, z rozbieganymi od frustracji oczami, chwyciła mnie za ramiona i popchnęła Aaronowi Fisherowi przed same oczy.
Widywałam już mężczyzn wychodzących z siebie po usłyszeniu wyroku skazującego ich na dożywocie, patrzyłam w puste oczy zmaltretowanej kobiety, opowiadającej przed sądem, jak została napadnięta, ale nigdy jeszcze nie widziałam takiej obojętności jak ta, która odmalowała się na twarzy tego człowieka. Miał się przede mną na baczności, jakby spodziewał się, że cierpienie go złamie, roztrzaska na tysiąc kawałków. Jakby widział we mnie odwiecznego wroga. Jakby wiedział, w głębi serca, że już przegrał. Wyciągnęłam rękę.
– Miło mi.
Aaron Fisher odwrócił się, nie próbując mnie nawet dotknąć. Podszedł do córki – i cały świat przestał dla nich istnieć. Kiedy oparł czoło o jej czoło i zaczął szeptać coś do niej ze łzami w oczach, odwróciłam wzrok, żeby zapewnić im tę odrobinę prywatności. Wreszcie Katie skinęła potakująco głową i ruszyli razem w stronę domu. Aaron szedł obok, obejmując ją ramieniem.
Samuel, Sara i Leda udali się zwartą grupą w ślad za nimi, dyskutując z ożywieniem w tym swoim dialekcie. Zostałam sama na podwórzu, czując, jak wiatr przylepia mi do pleców moją jedwabną bluzkę bez rękawów, a słońce wypala na ramionach nowe piegi. Za drzwiami stajni rozległo się głuche tupnięcie kopytem i ciche rżenie.
Przysiadłam na jednej z walizek, twarzą w stronę domu.
– Z wzajemnością – mruknęłam cicho. – Mnie również miło państwa poznać.
Ku mojemu zdumieniu dom Fisherów nie różnił się w zasadzie niczym od domu, w którym się wychowałam. Podłoga była z twardego drewna, a chodziło się po barwnych chodnikach – szmaciakach obszytych frędzlami. W kącie stał fotel na biegunach z oparciem nakrytym złożoną narzutą z jasnych skrawków. W misternie rzeźbionym kredensie za szybami widać było kolekcję różnorakiej holenderskiej porcelany: od salaterek po filiżanki. Spodziewałam się chyba cofnąć w czasy serialu „Domek na prerii” – koniec końców miałam do czynienia z ludźmi, którzy dobrowolnie wyrzekli się wszelkich nowoczesnych wygód. Tymczasem w kuchni zobaczyłam i piekarnik, i lodówkę, a nawet pralkę – podobną miała moja babcia w latach pięćdziesiątych. Wpadłam w konsternację i chyba było to po mnie widać, bo natychmiast podeszła do mnie Leda.
– Wszystko działa na gaz. Oni nie mają nic przeciwko sprzętom AGD. Chodzi o elektryczność. Czerpanie prądu z sieci komunalnej oznacza kontakt ze światem zewnętrznym. – Pokazała mi lampę ze zbiornikiem na propan w podstawie i cienkimi rurkami do prowadzenia gazu. – Aaron pozwoli ci zostać. Nie podoba mu się to, ale się zgodził.
Skrzywiłam się ironicznie.
– To cudownie.
– Tak właśnie będzie – uśmiechnęła się Leda. – Coś mi mówi, że możesz się zdziwić.
Fisherowie i Samuel zostali w kuchni. Rozmawiałam z ciotką Ledą sam na sam w pokoju wyglądającym z grubsza jak salon. Były tutaj półki z książkami w jakimś nieznanym mi języku – sądząc po kroju liter, był to niemiecki. Na jednej ścianie wisiało starannie wykaligrafowane drzewo genealogiczne; dostrzegłam na nim imię „Leda” tuż nad imieniem „Sara”.
Nie ma telewizji, telefonu, nie ma wideo. Na kanapie nie leży najnowszy numer „Wall Street Journal”, a z głośników wieży nie dobiegają miękkie jazzowe dźwięki. W całym domu pachniało woskiem do czyszczenia o zapachu cytrynowym i było tak ciepło, że aż poczułam duszności. Serce zaczęło mi walić w piersi. W co ja się wpakowałam?
– Ledo – oznajmiłam stanowczo. – Nie dam rady.
Nic nie odpowiedziała. Usiadła na kanapie obitej brązowym sztruksem, absolutnie nijakiej. Na poręczach i oparciu leżały koronkowe ochraniacze. Kiedy ostatni raz widziałam coś takiego?
– Musisz mnie stąd zabrać. Coś wymyślimy. Mogę mieszkać u ciebie i codziennie rano tutaj przyjeżdżać. Umówię się na spotkanie ex parte z sędzią i znajdziemy jakąś alternatywę.
Leda położyła dłonie na kolanach.
– Kogo ty się tak boisz? – zapytała. – Ich czy może tylko samej siebie?
– Nie gadaj głupot.
– Głupot? Ellie, ty jesteś perfekcjonistką. Przywykłaś do rozkazywania. Obracasz wszystkie okoliczności na swoją korzyść. Cały problem w tym, że nagle znalazłaś się w miejscu równie obcym co bazar w Kalkucie.
Opadłam na kanapę obok niej, chowając twarz w dłoniach.
– O Kalkucie przynajmniej coś tam kiedyś czytałam. Leda poklepała mnie po plecach.
– Kotku, pracowałaś z mafijnymi bossami, a nie należysz do mafii.
– Kiedy broniłam Jimmy'ego Pisano, pseudonim Odyniec, nie musiałam z nim mieszkać pod jednym dachem.
Na to Leda już nie miała odpowiedzi. Milczała przez chwilę, potem westchnęła.
– To przecież tylko proces, Ellie, nic więcej. A ty, żeby wygrać, zawsze byłaś gotowa na wszystko.
Zajrzałyśmy przez otwarte drzwi do kuchni, gdzie przy zlewie stały ramię w ramię Katie i Sara – moje kuzynki w dalszej linii.
– Gdyby to był tylko proces i nic więcej, nie byłoby mnie tutaj.
Leda skinęła głową, przyznając mi rację co do tego, że obecna sytuacja wymaga ode mnie zrobienia czegoś, czego zwykle nie robię – i uświadamiając sobie jednocześnie, że powinna zrewanżować mi się tym samym.
– Dobrze – powiedziała. – Udzielę ci pierwszej lekcji. Zasady ogólne: pomagaj każdemu, nie czekając, aż cię poprosi. Dla amiszów, prostych ludzi, liczy się to, co ktoś robi, a nie to, co mówi. Ich nie interesuje, że nie znasz się na uprawie roli ani na krowach. Ważne, żebyś starała się pomóc.
– Mniejsza o pracę na farmie. Ja przecież nie mam pojęcia, co to znaczy być amiszem.
– I nikt nie będzie tego od ciebie wymagał. Nie potrzebujesz żadnych wiadomości. To są tacy sami ludzie jak ty, jak ja. Niektórzy są spokojni, inni porywczy, jedni z chęcią ci pomogą, drudzy udadzą, że cię nie widzą. Turyści widzą w amiszach albo świętych, albo regionalną ciekawostkę. Jeśli chcesz zasłużyć na akceptację tej rodziny, musisz ich traktować jak normalnych ludzi.
Wstała gwałtownie, jakby te słowa o akceptacji ją samą zabolały.
– Pojadę już – oznajmiła. – Aaron Fisher jest niezadowolony, że musi cię gościć, ale jeszcze bardziej drażni go moja obecność.
– Nie możesz mnie teraz zostawić!
– Ellie – powiedziała Leda łagodnie – nic ci nie będzie. Ja jakoś przeżyłam, tak czy nie?
Zmrużyłam oczy.
– Ty się stąd wyprowadziłaś.
– I ty też nie będziesz tu mieszkać wiecznie. Tylko o tym nie zapominaj, a doczekasz się prędzej, niż ci się wydaje. – Zaciągnęła mnie z powrotem do kuchni. Rozmowa ucichła jak nożem uciął i wszyscy spojrzeli na mnie z niejakim zaskoczeniem; najwidoczniej nie spodziewali się zobaczyć mnie ponownie. – Będę się zbierać – powiedziała Leda. – Katie, pokażesz Ellie swój pokój?
Uderzyła mnie ta propozycja, bo tak zazwyczaj robią dzieci, kiedy krewni przyjeżdżają w odwiedziny albo kiedy mają własnych gości: prowadzą ich do siebie, na swoje terytorium. Chwalą się domkiem dla lalek, kolekcją kart z bejsbolistami. Katie przywołała na twarz wymuszony uśmiech.
– Proszę – skinęła mi głową, ruszając w stronę schodów.
Uściskałam Ledę na pożegnanie, szybko i mocno, po czym wyprostowałam się i poszłam za Katie, nie oglądając się za siebie, chociaż bardzo tego chciałam.
Gdy szłam w ślad za Katie, rzuciło mi się w oczy, że dziewczyna opiera się ciężko o poręcz schodów. Cóż, nic dziwnego, przecież niedawno urodziła dziecko. Większość kobiet po porodzie leży kilka dni w szpitalu, a ona biega i zabawia się w panią domu. Kiedy doszłyśmy na piętro, zatrzymałam ją.
– Dobrze… Dobrze się czujesz? Posłała mi puste spojrzenie.
– Wszystko w porządku, dziękuję.
Odwróciła się i poszłyśmy dalej, do jej pokoju. Panowały w nim czystość i porządek, i nikt nie domyśliłby się, że tutaj mieszka nastolatka. Żadnych zdjęć Leonarda Di Caprio, żadnych pluszowych maskotek porozrzucanych po całej podłodze, na toaletce próżno szukać baterii pojemniczków z błyszczykiem do ust. Ściany kompletnie gołe. Jedynym osobistym akcentem w całym pokoju były dwie narzuty ze ścinków we wszystkich kolorach tęczy, przykrywające dwa identyczne łóżka.
– Może pani spać na tym – wskazała Katie, a ja podeszłam do jednego z łóżek i usiadłam, zanim jeszcze dotarło do mnie, co powiedziała. Jej się wydawało, że na czas pobytu na tej farmie zamieszkam z nią w jednym pokoju. W jej pokoju.
O, do diabła, nie ma mowy. Wystarczy, że w ogóle muszę tutaj mieszkać. Jeśli nawet w nocy nie mogę mieć chwili dla siebie, to nic z tego nie będzie. Wzięłam głęboki wdech, szukając grzecznych słów, żeby jej oznajmić, że nic mnie nie zmusi do dzielenia z nią pokoju. Ale Katie nie patrzyła wcale na mnie, bo chodziła po pokoju. Pogładziła wysokie oparcie krzesła, poprawiła swoją narzutę, a na koniec uklękła i zajrzała pod łóżko. Po chwili wyprostowała się, ale nie wstała; przysiadła na piętach na podłodze.
– Zabrali moje rzeczy – powiedziała cichym głosem.
– Kto?
– Nie wiem. Ktoś tu był i zabrał moje rzeczy. Koszulę nocną. Buty.
– To na pewno…
– Nic pani nie wie na pewno – przerwała mi rozdrażnionym, oskarżycielskim tonem.
A do mnie nagle dotarło, że jeśli zamieszkamy razem i będziemy spały w jednym pokoju, to nie będę jedyną osobą, która nie zdoła ustrzec swoich tajemnic.
– Chciałam tylko powiedzieć, że na pewno policjanci przeszukali twój pokój i znaleźli coś, co uznali za wystarczający dowód, aby cię oskarżyć. – Katie usiadła na swoim łóżku, wtuliła głowę w ramiona. – Posłuchaj mnie. Zacznijmy od tego: opowiedz mi, co się stało wczoraj rano.
– Ja nikogo nie zabiłam. I nie urodziłam żadnego dziecka.
– To już mówiłaś – westchnęłam. – No dobrze. Możesz wcale nie mieć ochoty mnie tutaj znosić, a i ja z całą pewnością mogłabym znaleźć sobie tysiąc przyjemniejszych rozrywek, ale tak się jednak złożyło, że dzięki uprzejmości pana sędziego Gormana spędzimy trochę czasu razem. Zazwyczaj proponuję moim klientom taki układ: ja nie pytam, czy są winni przestępstwa, o które się ich oskarża – nigdy, ani razu – a klient w zamian za to odpowiada mi szczerze na każde inne pytanie. – Pochyliłam się, żeby spojrzeć jej w oczy. – Chcesz mi powiedzieć, że nie zabiłaś tego dziecka? Proszę bardzo. Absolutnie mnie to nie obchodzi, bo w sądzie i tak będę cię bronić, bez względu na to, co sama o tym wszystkim myślę, bo adwokat nie osądza swoich klientów. Ale jeśli dalej będziesz kłamliwie się upierać, że w ogóle nie rodziłaś – czego dowiedziono ponad wszelką wątpliwość – to mnie w końcu zdenerwujesz.
– Ja nie kłamię.
– Mogę ci wymienić przynajmniej trzech ekspertów w dziedzinie medycyny, którzy złożyli zeznania do akt sprawy, potwierdzając, że twoje ciało nosi znaki niedawnego porodu. Jeśli chcesz, pokażę ci wyniki badań krwi, które mówią to samo. Jak możesz się upierać, że nie urodziłaś tego dziecka?
Jako adwokat nie musiałam o to pytać, bo znałam odpowiedź z góry – Katie mogła się upierać przy swojej wersji, ponieważ po prostu święcie w nią wierzyła. Ale zanim choćby dopuszczę możliwość złożenia wniosku o uznanie niepoczytalności oskarżonej, muszę mieć stuprocentową pewność, że Katie Fisher nie robi mnie w konia. Ta dziewczyna nie zachowuje się jak wariatka, wręcz przeciwnie, funkcjonuje zupełnie normalnie.
– A jak pani może twierdzić, że mnie pani nie osądza? – odparowała Katie.
Zaskoczyła mnie tym. Jakbym dostała prosto w twarz. Ja, adwokat doskonały, zawodowiec mogący się pochwalić listą wygranych spraw długą na łokieć i równie imponującym spisem referencji, popełniłam pierwszy kardynalny błąd: w myślach skazałam własną klientkę jeszcze przed rozpoczęciem uczciwego procesu, do którego ma ona gwarantowane prawo. Uczciwego procesu, w którym to ja mam ją reprezentować. Dziewczyna skłamała, upierając się, że nie urodziła dziecka, a ja nie mogłam tego przeskoczyć i założyłam, że to nie było jej jedyne kłamstwo, tym samym upodabniając się sposobem myślenia do oskarżyciela, choć jestem przecież obrońcą.
Bez zmrużenia oka broniłam gwałcicieli, morderców i pedofilów.
Różnica polega na tym, że moja obecna klientka zabiła własne nowonarodzone dziecko, a ja, ponieważ coś takiego po prostu nie mieści mi się w głowie, chciałam, żeby skończyła w więzieniu.
Zamknęłam oczy. Rzekomo, rzekomo zabiła, upomniałam się.
– Może nie potrafisz sobie przypomnieć, co się stało? – zapytałam, celowo łagodząc ton głosu.
Katie uniosła na mnie oczy, okrągłe i błękitne jak ocean.
– W czwartek wieczorem położyłam się spać. Wstałam w piątek rano i zeszłam na dół, żeby zrobić śniadanie. To wszystko. Nic więcej się nie stało.
– Nie przypominasz sobie, żebyś zaczęła rodzić. Nie przypominasz sobie, żebyś poszła do obory.
– Nie.
– Czy ktoś widział, że przespałaś całą noc?
– Nie wiem. Spałam i nikogo nie widziałam.
Z głębokim westchnieniem zabębniłam dłońmi po materacu, na którym siedziałam.
– A ta osoba, która śpi tutaj? Nie mogłaby tego potwierdzić?
Cały kolor odpłynął z twarzy Katie; wyglądało na to, że to jedno pytanie zrobiło jej większą przykrość niż wszystkie inne razem wzięte.
– Tutaj nikt nie śpi.
– Nie przypominasz sobie, żebyś czuła, jak wydajesz na świat dziecko – ciągnęłam głosem głuchym od dławiącej frustracji. – Nie przypominasz sobie, żebyś je przytulała do piersi, a potem zawinęła w tę zieloną koszulę.
Katie nagle zaczęła wodzić wzrokiem za moimi rękami. Podążyłam za jej spojrzeniem. Trzymałam obie ręce uniesione w taki sposób, jakbym tuliła do siebie małe dziecko.
Katie patrzyła na mnie przez długą chwilę.
– Ma pani dzieci?
– Rozmawiamy o tobie, a nie o mnie – przypomniałam jej, ale wystarczyło mi jeden raz spojrzeć jej w oczy. Ona wiedziała, że ja też nie mówię prawdy.
Na ścianach wisiały dwa wieszaki na ubrania, ale w pokoju nie było żadnej szafy. Sukienki Katie zajmowały jeden wieszak, składający się z deski z trzema kołkami; drugi, taki sam, ale pusty, znajdował się na przeciwległej ścianie. Moja walizka, wypchana po brzegi dżinsami, bluzeczkami i letnimi sukienkami na ramiączkach, leżała otwarta na łóżku. Po chwili namysłu wyjęłam jedną sukienkę, powiesiłam ją na kołku i z powrotem zamknęłam walizkę na suwak.
Kiedy wsuwałam ją za fotel na biegunach stojący w rogu, rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – odpowiedziałam.
Do pokoju weszła Sara Fisher, niosąc stos ręczników, zza którego ledwo było widać jej twarz. Położyła je na komodzie.
– Czy ma pani wszystko, czego potrzeba?
– Tak, dziękuję. Katie mnie oprowadziła. Sara skinęła mi sztywno głową.
– Kolacja jest o szóstej – poinformowała i odwróciwszy się do mnie plecami, ruszyła do drzwi.
– Pani Fisher! – zawołałam za nią odruchowo, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Wiem, że jest pani ciężko.
Matka Katie przystanęła na progu, opierając się jedną ręką o framugę.
– Mam na imię Sara.
– Dobrze. Zatem, Saro – uśmiechnęłam się, co prawda wymuszenie, ale przynajmniej jedna z nas się starała – jeśli chcesz mnie zapytać o cokolwiek, co ma związek z procesem twojej córki, to proszę, nie krępuj się.
– Mam jedno pytanie. – Spojrzała na mnie, krzyżując ręce na piersiach. – Czy jesteś pewna swej wiary?
– Czy co jestem?
– Jesteś anglikanką? Katoliczką? Potrząsnęłam głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa.
– Co ma wspólnego moje wyznanie z tym, że bronię Katie w sądzie?
– Wielu ludzi tutaj do nas przyjeżdża. Wydaje im się, że chcą żyć naszym prostym życiem. Upatrują w tym rozwiązania wszystkich swoich problemów – parsknęła Sara kpiącym tonem.
– Ja nie przyjechałam tutaj, żeby żyć jak amisze – odparowałam, zszokowana jej zuchwałością. – Jeśli mam być szczera, moja noga nigdy by tutaj nie postała, gdyby nie fakt, że dzięki mnie twoja córka nie siedzi w więzieniu.
Stałyśmy tak, patrząc sobie w oczy. Rozmowa utknęła w martwym punkcie. W końcu Sara odwróciła się, wzięła kołdrę, która leżała w nogach jednego z łóżek, rozłożyła ją i zaczęła składać z powrotem.
– Skoro nie jesteś anglikanką ani katoliczką, to w co wierzysz? Wzruszyłam ramionami.
– W nic.
Sara zamarła, przyciskając kołdrę do piersi, zdumiona moją odpowiedzią. Milczała, ale słowa nie były potrzebne. Wiedziałam, co ona myśli: niby dlaczego mnie się wydaje, że to Katie potrzebuje pomocy?
Po tej konfrontacji z Sarą przebrałam się w szorty i koszulkę z krótkim rękawem. Niedługo potem na górę przyszła Katie; chciała się położyć i odpocząć. Z miejsca się zorientowałam, że jest to w tym domu wydarzenie bez precedensu. Żeby mogła pobyć sama, wybrałam się na spacer. Po drodze przystanęłam w kuchni i poinformowałam Sarę, która już zabrała się do przygotowywania kolacji, że idę obejrzeć farmę i okolicę.
Nie sądzę, żeby dotarło do niej choć jedno moje słowo. Stanęła jak wryta i wodziła tylko wzrokiem po moich rękach i łydkach, jakbym była goła. Coś mi mówiło, że tak właśnie mnie widzi. W końcu spłonęła rumieńcem i odwróciła się, jak pchnięta sprężyną, z powrotem do kuchennego blatu.
– Tak, tak – bąknęła. – Idź, idź.
Obeszłam grządkę z malinami, która zaczynała się za silosem z paszą i ciągnęła dalej, w stronę pól. Pozwoliłam sobie zajrzeć do obory, gdzie zobaczyłam krowy stojące na łańcuchach przy do jarkach, patrzące na mnie leniwym wzrokiem. Ostrożnie przesunęłam palcem po lśniącej taśmie policyjnej zabezpieczającej miejsce przestępstwa, rozglądając się w poszukiwaniu wskazówek. Po wyjściu z obory włóczyłam się tu i ówdzie, aż wreszcie trafiłam nad strumień i tam już zostałam.
Kiedy w dzieciństwie przyjeżdżałam do ciotki Ledy i wuja Franka, nad ich strumykiem potrafiłam tkwić godzinami. Leżałam na brzuchu, obserwując, jak wodne insekty ślizgają się po powierzchni nurtu, a ważki plotkują w najlepsze, wisząc nieruchomo w powietrzu. Zanurzałam jeden palec i przyglądałam się, jak woda rozdziela się na dwie strużki, żeby go ominąć, a dalej zlać znów gładko w jedną całość. Czas rozciągał się, jakby był z gumy; wydawało mi się, że niedawno tutaj przyszłam; aż nagle zapadał zmierzch.
Strumień na farmie Fisherów był węższy niż ten, który oglądałam co roku, dorastając. W górze jego biegu znajdował się próg z mikroskopijnym wodospadem. Dno w tym miejscu było zasłane tak grubą warstwą plechy i źdźbeł siana, że aż grząskie – widomy znak, że tu bawiły się dzieci Fisherów. Na drugim końcu, w dole biegu, strumień rozlewał się, tworząc naturalny staw ocieniony konarami wierzb i dębów.
Wzięłam w palce rozwidloną gałązkę i uniosłam ją ponad nurtem, jakby za pomocą różdżki można było znaleźć źródło pomysłów na poprowadzenie obrony mojej klientki. Cóż, nawet gdybym na nic nie wpadła, zawsze mogę próbować dowieść, że Katie jest lunatyczką – w końcu sama mi się przyznała, że nie pamięta, co się działo od momentu, gdy zasnęła, do momentu, gdy się obudziła.
Była to modna i w ostatnich latach całkiem skuteczna strategia, a sprawa, w którą się wplątałam, zapowiadała się na sporą sensację, więc całkiem możliwe, że nie pozostanie mi nic lepszego.
Poza próbą dowiedzenia lunatyzmu istniały dwie możliwości: albo Katie to zrobiła, albo tego nie zrobiła. Chociaż prokurator nie ujawnił jeszcze niczego, trzeba założyć, że nie oskarżyłby jej, gdyby nie dysponował dowodami winy. W takim razie do mnie należało ustalenie, czy popełniając zabójstwo, Katie była w pełni władz umysłowych. Jeżeli nie, mogłabym próbować powołać się na brak poczytalności – ale w Pensylwanii taka sztuczka rzadko kiedy się udaje. Trudno w ten sposób doprowadzić do uniewinnienia oskarżonego.
Westchnęłam. Łatwiej by mi było wykazać, że dziecko samo umarło.
Rzuciłam gałązkę na ziemię i zaczęłam się zastanawiać. Prokurator może powoływać na świadków dowolną liczbę lekarzy sądowych, którzy będą dowodzić, że noworodek został zamordowany, a ja znajdę dla nich konkurencję pod postacią ekspertów, którzy powiedzą, że umarł z zimna, że urodził się za wcześnie – medycyna zna tysiące przyczyn śmierci w takiej sytuacji. Można będzie wykazać, że do tragedii doszło nie dlatego, że Katie działała z rozmysłem, ale ponieważ jako osoba niedoświadczona nie zaopiekowała się noworodkiem jak należy. Nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka – chyba nawet ja potrafiłabym wybaczyć coś takiego.
Poklepałam się po kieszeniach i zaklęłam pod nosem. Nie przewidziałam, że mogę potrzebować kawałka papieru i czegoś do pisania. Najpierw muszę znaleźć patologa i sprawdzić wiarygodność raportu lekarza sądowego. Może nawet powołam na świadka obrony jakiegoś dobrego położnika – miałam przy ostatnim procesie jednego czarodzieja, dokonał cudów dla mojego klienta. I ostatnia rzecz: podczas składania zeznań Katie będzie musiała zaprezentować adekwatnie sugestywny żal z powodu tej przypadkowej tragedii.
Rzecz jasna, najpierw będzie musiała się przyznać, że to ona.
Jęknęłam, odwracając się na plecy. Słońce zaświeciło mi prosto w oczy i musiałam zamknąć powieki. A może po prostu poczekam, aż prokurator ujawni swoje dowody i wtedy zadecyduję, jak mam sobie radzić?
Nagle dobiegł mnie lekki szelest i urywek jakiejś piosenki, niesiony wiatrem. Wstałam, marszcząc brwi i ruszyłam wzdłuż strumienia, który w tym miejscu zakręcał. Głos dochodził mniej więcej znad stawu. Podeszłam bliżej, mijając zakręt.
– Kto tu jest? – zawołałam.
Jakiś czarny kształt mignął mi przed oczami, niknąc momentalnie w zagonie kukurydzy, który sięgał aż nad samą wodę. Nie zdążyłam zobaczyć, kto to był. Podbiegłam bliżej, na skraj pola, rozgarnęłam rękami łodygi, liście i kolby, mając jeszcze nadzieję dostrzec winowajcę, ale spłoszyłam tylko stadko polnych myszy, które przebiegły po moich tenisówkach, kryjąc się wśród pałek wodnych porastających brzeg stawu.
Wzruszyłam ramionami. W końcu i tak nie szukałam tutaj towarzystwa. Już się zbierałam, żeby wrócić do domu, gdy nagle zauważyłam wiązankę polnych kwiatów, mały, zgrabny bukiecik leżący na północnym skraju stawu, tuż za kręgiem cienia rzucanego przez smukłe konary rosnącej tam wierzby. Przyklękłam obok, muskając palcami płatki trybuli, obuwnika, rudbekii. Ciekawe, dla kogo te kwiaty, pomyślałam, próbując przebić wzrokiem zagon kukurydzy.
– Mieszkasz pod naszym dachem – Sara wręczyła mi miskę pełną niełuskanego grochu – więc będziesz pomagać.
Rzuciłam na nią krzywe spojrzenie, połykając ciętą odpowiedź, że przecież chyba samą swoją obecnością pomagam; dzięki mojemu poświęceniu Katie może teraz siedzieć w tej kuchni, nad taką samą miską z grochem, który łuskała zresztą z niebywałym zapałem. Poobserwowałam ją przez chwilę, a potem wzięłam jeden strąk i wbiłam w niego kciuk. Otworzył się bez trudu, równiutko, tak samo jak w rękach Katie.
– Neh… Englische Leit… Lus mich gay! – dobiegł nas zza okna głos Aarona Fishera, cichy, ale stanowczy. Sara wytarła ręce o fartuch i wyjrzała na podwórze. To, co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach; wybiegła z kuchni tak jak stała.
A po chwili rozległy się głosy mówiące po angielsku.
– Nie ruszaj się stąd – z miejsca rozkazałam Katie, a sama wyszłam na dwór. Zobaczyłam Aarona i Sarę, zasłaniających twarze dłońmi przed wycelowanymi w nich obiektywami kamer. Naprzeciwko kłębił się tłumek dziennikarzy i kamerzystów, którzy wybrali sobie ten moment, aby najechać ich dom. Jeden wóz transmisyjny bezczelnie zaparkował tuż obok bryczki Fisherów. W powietrzu krzyżowały się dziesiątki pytań o wszystko: poczynając od tego, czy Katie naprawdę była w ciąży, kończąc na płci zmarłego noworodka.
Uśpiły mnie sielankowa cisza i spokój panujące na tej farmie; udało mi się zapomnieć, że taka sensacja jak oskarżenie nastoletniej córki amiszów o zabójstwo pierwszego stopnia musi natychmiast przeniknąć do mediów.
Nagle zabłysło mi w głowie wakacyjne wspomnienie. Któregoś lata przyjechałam do ciotki Ledy z aparatem, bo właśnie zamarzyło mi się, że zostanę fotografką. Szłyśmy sobie dokądś razem, kiedy zobaczyłam amisza jadącego bryczką. Natychmiast wycelowałam w nic nie podejrzewającego brodacza obiektyw swojego kodaka, ale ciotka zasłoniła go dłonią, tłumacząc mi, że amisze poważnie traktują biblijny zakaz czynienia wizerunków i dlatego nie lubią, jak się ich fotografuje.
– No to co? – powiedziałam wtedy, urażona. – I tak mogę zrobić zdjęcie.
Ku mojemu zaskoczeniu, Leda skinęła potakująco głową – i miała przy tym tak smutną minę, że schowałam aparat z powrotem do futerału.
Aaron umilkł. Nie prosił już dziennikarzy, żeby sobie poszli. Spokojny z natury, nie potrafił zrobić sceny, a poza tym bardzo mądrze uznał, że jeśli sam wystawi się na cel, to uda mu się w ten sposób osłonić Katie przed ich wścibstwem. Odchrząknąwszy, zbliżyłam się do tego zbiegowiska.
– Proszę mi wybaczyć, ale znajdują się państwo na terenie prywatnym.
Jednemu z reporterów rzucił się w zawodowe oczy jaskrawy kontrast pomiędzy strojami Aarona i Sary a moimi krótkimi spodniami i koszulką.
– A pani to kto?
– Sekretarz prasowy – prychnęłam. – Oznajmiam państwu, że wszyscy jesteście winni wtargnięcia na prywatną posesję, co stanowi wykroczenie trzeciego stopnia, za które grozi kara do jednego roku pozbawienia wolności oraz grzywna w wysokości dwóch tysięcy pięciuset dolarów.
Dziennikarka w dopasowanym różowym kostiumie zmarszczyła czoło, usiłując coś sobie skojarzyć.
– Pani to ta adwokatka! Z Filadelfii!
Przyjrzałam się mikrofonowi w jej dłoni. Tak jak się tego spodziewałam, na kostce widniało logo filadelfijskiej sieci; dziewczyna pracowała zatem w jej lokalnym oddziale.
– W chwili obecnej ani moja klientka, ani jej rodzice nie udzielają żadnych komentarzy – oświadczyłam. – Natomiast w kwestii prowokacyjnego oskarżenia złożonego przez prokuraturę… – Zatoczyłam ręką krąg, z uśmieszkiem na twarzy wskazując oborę, dom, cichą i senną okolicę. – Cóż, powiem tylko tyle, że farma amiszów to nie jest filadelfijska melina, a tutejsze dziewczęta to nie bandytki. Na pozostałe fakty, obawiam się, musicie państwo poczekać, najlepiej na schodach gmachu sądu. – Obrzuciłam reporterski tłumek chłodnym, wyważonym spojrzeniem. – A teraz udzielę państwu darmowej porady prawnej – rozsądnie będzie się stąd oddalić.
Oddalili się z ociąganiem, całym stadem, zupełnie jak wilki. Zawsze mi je zresztą przypominali. Poszłam za nimi aż do bramy i stałam tam, dopóki ostatni samochód nie zniknął mi z oczu. Potem wróciłam żwirową drogą biegnącą lekko pod górę, Fisherowie nie ruszyli się z miejsca. Czekali na mnie.
Aaron odezwał się szorstko, wbijając wzrok w ziemię:
– Może przyjdzie pani kiedyś zobaczyć, jak się doi krowy. Zrozumiałam, że serdeczniej szych wyrazów wdzięczności nie mogę się od niego spodziewać.
– Przyjdę – odrzekłam. – Chętnie.
Sara podała na kolację tyle jedzenia, że starczyłoby tego chyba dla całej wspólnoty amiszów, a nie tylko dla jej niedużej rodziny, nawet z dodatkowym gościem. Na stole lądowała miska za miską: kurczak z kluskami i jarzynami w sosie, do tego mięso gotowane do takiej miękkości, że rozpadało się przy najlżejszym dotknięciu widelcem; były i przekąski na zaostrzenie apetytu, i pieczywo, i pikantne, duszone gruszki. Na środku stołu – niebieski dzban pełen mleka. Ciekawe, pomyślałam, jak to się dzieje, że ci ludzie jedzą trzy takie posiłki dziennie, a nie tyją.
Oprócz tej trójki, którą poznałam, mieszkał z nimi jeszcze jeden starszy mężczyzna, który nie zadał sobie trudu, aby się przedstawić, ale sprawiał wrażenie, że orientuje się dobrze, kim jestem. Sądząc z podobieństwa, był to ojciec Aarona; zdaje się, że zajmował niewielką dobudówkę na tyłach domu. Kiedy zasiedliśmy do stołu, pochylił głowę, wywołując natychmiastową, dziwaczną reakcję kinetyczną, bo cała reszta zrobiła to samo i zaczęła się cicho modlić nad jedzeniem. Zrobiło mi się dziwnie; nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni modliłam się przed posiłkiem. Poczekałam, lekko spięta, aż podniosą opuszczone głowy i sięgną po miski. Katie wzięła dzban z mlekiem i napełniła swoją szklankę, po czym podała dalej, w prawo, czyli do mnie.
Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałam za mlekiem, ale zdawałam sobie sprawę, że nie byłoby najmądrzej przyznawać się do tego na farmie mleczarskiej. Nalałam sobie trochę i podałam dzban Aaronowi Fisherowi.
Cała rodzina rozmawiała przy stole po swojemu, śmiejąc się w najlepsze i biorąc dokładki, kiedy talerze robiły się puste. W końcu Aaron przeciągnął się na krześle i beknął sobie od serca. Wytrzeszczyłam oczy, zszokowana takim faux pas, ale jego żona rozpromieniła się tylko, jakby właśnie usłyszała wyrazy najwyższego uznania.
Oczyma duszy zobaczyłam długi ciąg posiłków takich jak ten, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i siebie – codziennie w roli obcej osoby przy stole. Nagle Aaron coś powiedział. Dopiero po chwili zorientowałam się, że mówi do mnie. Cały czas w Pennsylvania Dutch. Podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Pikle? – zapytałam po angielsku, starannie wymawiając głoski. – Mam panu podać?
Zadarł podbródek, minimalnie.
– Ja – odpowiedział. Położyłam obie dłonie na stole.
– Byłabym wdzięczna, gdyby w przyszłości zechciał pan zadawać mi pytania w moim własnym języku, panie Fisher.
– U nas przy stole nie mówi się po angielsku – wtrąciła Katie. Odpowiedziałam jej, nie zdejmując wzroku z twarzy jej ojca:
– Trzeba będzie zacząć.
O dziewiątej wieczorem myślałam, że zacznę chodzić po ścianach. Nie mogłam nawet skoczyć do wypożyczalni po jakiś film, a choćbym i mogła, to przecież w tym domu nie było telewizora, nie mówiąc już o magnetowidzie. Książek, co prawda, była cała półka, ale wszystkie po niemiecku – elementarz, jakieś „Zwierciadło męczennika” i sto innych tytułów, których nie umiałam nawet wymówić jak należy. Znalazłam wreszcie gazetę po angielsku – nosiła tytuł Die Botschaft – i zagłębiłam się w sprawozdaniach z końskich targów i tegorocznych omłotów zboża.
W pewnym momencie, jakby wezwana bezdźwięcznym biciem dzwonu, cała rodzina zebrała się w pokoju. Przychodzili jedno po drugim i siadali, pochylając głowy. Aaron Fisher popatrzył na mnie pytającym wzrokiem. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, otworzył niemiecką Biblię i zaczął czytać na głos.
Nigdy nie byłam przesadnie religijna, więc w tej rodzinie, całkiem dosłownie żyjącej Słowem Bożym, poczułam się rzucona na głęboką wodę. Odetchnęłam głęboko i spojrzałam na swoją gazetę, nie koncentrując wzroku. Litery zaczęły pływać mi przed oczami, a ja ze wszystkich sił starałam się oprzeć wrażeniu, że jestem poganką.
Nie upłynęły dwie minuty, kiedy Katie wstała z krzesła i podeszła do mnie.
– Idę już spać – oznajmiła. Odłożyłam gazetę.
– To ja też pójdę.
Kiedy wyszłam z łazienki przebrana w jedwabną piżamę, Katie, w długiej białej koszuli nocnej, siedziała na swoim łóżku i czesała sobie włosy. Rozpuszczone, sięgały jej niemalże do pasa, falując łagodnie za każdym pociągnięciem szczotki. Usiadłam po turecku na swoim łóżku i zapatrzyłam się na nią, opierając podbródek na dłoni.
– Kiedyś mama mnie czesała – przerwałam po chwili ciszę.
– Naprawdę? – Katie zerknęła na mnie.
– Naprawdę. Codziennie wieczorem rozdzielanie poplątanych kosmyków. Nie znosiłam tego. – Przejechałam ręką po swojej krótkiej fryzurze. – A to jest moja zemsta.
Katie uśmiechnęła się.
– My nie mamy takiego wyboru. Nie obcinamy włosów.
– Nigdy?
– Nigdy.
Miała naprawdę śliczne włosy, i nie musiała, tak jak ja, codziennie walczyć z supłami na głowie.
– A gdybyś chciała się ostrzyc? – zapytałam.
– Po co? Wyglądałabym inaczej niż wszyscy. – Katie odłożyła szczotkę, co oznaczało ostateczny koniec rozmowy i wśliznęła się pod kołdrę. Wychyliła się jeszcze na chwilę z łóżka, żeby zgasić gazową lampę. Pokój pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności.
– Ellie?
– Hmm?
– Jak tam jest, gdzie ty mieszkasz? Zastanowiłam się przez chwilę.
– Głośno. Jest więcej samochodów. Człowiekowi wydaje się, że dzień i noc pod oknem coś jeździ, trąbi, hamuje z piskiem. I jest więcej ludzi. A z drugiej strony trudno tam znaleźć krowę albo kurczaka, nie mówiąc już o słodkiej kukurydzy, chyba, że takiej w puszce. Ale ja już nie mieszkam w Filadelfii. Przeprowadzam się i na razie nigdzie nie mieszkam.
Myślałam, że zasnęła, bo bardzo długo nic nie mówiła.
– Nieprawda – odezwała się w końcu. – Teraz mieszkasz z nami.
Obudziłam się nagle, myśląc, że znów miałam ten sam koszmar z dziewczynkami ze swojej ostatniej sprawy, ale nie: pościel była równa, wygładzona tak, jak wtedy, gdy się kładłam, a moje serce biło równo i powoli. Spojrzałam na łóżko Katie – puste, kołdra odrzucona. Wstałam natychmiast. Zeszłam boso na dół, zajrzałam do kuchni, potem do salonu; i wtedy usłyszałam delikatne szczęknięcie zamka w drzwiach i ciche kroki na ganku.
Poszła nad staw, tam, gdzie ja byłam w ciągu dnia. Ruszyłam w ślad za nią, nie zdradzając się, trzymając taki dystans, żeby móc widzieć i słyszeć, co robi. Usiadła na małej ławce z kutego żelaza ustawionej pod wielkim dębem i zamknęła oczy.
Znów lunatykuje? A może z kimś się umówiła?
Czy to tutaj Katie i Samuel odbywali swoje schadzki? Czy to tu poczęło się nowe życie?
– Gdzie jesteś? – Dobiegł mnie jej szept. Dwie myśli jednocześnie zaświtały mi w głowie. Po pierwsze, dziewczyna jest zupełnie przytomna, nie może więc spać; po drugie – rozumiem, co ona mówi. – Dlaczego się chowasz przede mną?
Wie, że ją śledziłam. Do kogo innego mówiłaby po angielsku? Wyszłam zza wierzby i stanęłam przed nią.
– Powiem ci, dlaczego się chowam. Ale najpierw ty mi powiedz, po co tutaj przyszłaś.
Katie zerwała się na równe nogi. Jej policzki pociemniały, nabiegłe krwią. Była tak wystraszona, że odruchowo cofnęłam się aż na sam brzeg stawu, mocząc sobie dół spodni od piżamy.
– Niespodzianka – powiedziałam chłodno.
– Ellie! Dlaczego nie jesteś w łóżku?
– To chyba ja powinnam o to spytać ciebie. I jeszcze chyba o to, na kogo tutaj czekasz. Może na Samuela? Chcecie uzgodnić, co będziecie mówić, zanim go zaproszę na pogawędkę?
– Nic nie będziemy uzgadniać…
– Na miłość boską, Katie, przestań kręcić! Urodziłaś dziecko. Oskarżono cię o morderstwo. Ja zgodziłam się ciebie bronić, a ty coś kombinujesz za moimi plecami, wymykasz mi się w środku nocy. Mam w tym o wiele większe doświadczenie od ciebie, więc pozwól, że coś ci powiem: kiedy ktoś wymyka się po nocy, to znaczy, że ma coś do ukrycia. I tak się też dziwnie składa, że kiedy ktoś kłamie, to z zasady tak samo ma coś do ukrycia. Zgadnij, która z nas podpada pod obie te kategorie? – Po policzkach Katie potoczyły się łzy. Zebrałam w sobie całą stanowczość i skrzyżowałam ręce na piersi. – Mów. Czekam.
Potrząsnęła głową.
– Nie umówiłam się z Samuelem.
– Dlaczego mam ci uwierzyć?
– Bo mówię prawdę!
– Jasne – prychnęłam. – Nie umówiłaś się z Samuelem. Wyszłaś zaczerpnąć świeżego powietrza. A może to taki wasz obyczaj, którego jeszcze nie poznałam?
– Nie przyszłam tu spotkać się z Samuelem. – Katie uniosła na mnie wzrok. – Nie mogłam spać.
– Słyszałam, że do kogoś mówisz. Pytałaś go, dlaczego się chowa. Katie pochyliła głowę.
– Ją.
– Słucham?
– Ją. Nie przyszłam tutaj do chłopaka, tylko do dziewczyny.
– Nieźle pomyślane, ale masz pecha. Jakoś nie widzę tu dziewczyny. Chłopaka co prawda też nie, ale coś mi mówi, że jeśli tu pięć minut poczekam, to zobaczę się z pewnym wysokim blondynem.
– Przyszłam tu szukać mojej siostry, Hannah. – Katie urwała z wahaniem. – Śpisz w jej łóżku.
Szybko policzyłam w myślach wszystkich znanych mi członków rodziny. Nie widziałam w domu drugiej dziewczyny; trudno też było mi sobie wyobrazić, że Leda nigdy by nie wspomniała, że Katie ma rodzeństwo.
– Dlaczego w takim razie nie było jej na kolacji? Dlaczego nie przyszła na wieczorną modlitwę?
– Bo… Bo nie żyje.
Cofnęłam się jeszcze o krok, lądując już obiema stopami w wodzie.
– Nie żyje – powtórzyłam.
– Ja. – Katie spojrzała mi w oczy. – Utopiła się w tym stawie. Miała siedem lat, a ja jedenaście. Była zima, przyszłyśmy tu na łyżwy, a ja miałam jej pilnować, ale lód się pod nią zarwał… – Otarła oczy i nos rękawem koszuli nocnej. – Chciałaś, żebym powiedziała ci wszystko, całą prawdę. Przychodzę tutaj rozmawiać z Hannah. Czasami nawet ją widuję. Nikomu o niej nie mówiłam, bo jakby Mam i Dat się dowiedzieli, że widzę duchy, to by było, że jestem ferhoodled. Ale ona tu jest, Ellie. Przysięgam ci.
– Tak samo przysięgałaś, że nie urodziłaś dziecka – mruknęłam pod nosem.
Katie odwróciła się ode mnie.
– Wiedziałam, że nie zrozumiesz. Nikt mnie nigdy nie rozumiał, tylko…
– Tylko kto?
– Nieważne – odburknęła upartym tonem. Rozłożyłam ręce.
– No to proszę. Zawołaj ją. Hej, Hannah! – krzyknęłam. – Chodź, pobawimy się! – Odczekałam chwilę dla efektu, potem wzruszyłam ramionami. – Zabawne. Nikogo nie widzę. Kto by pomyślał.
– Nie przyjdzie, kiedy ty tutaj jesteś.
– Wygodne rozwiązanie – skomentowałam.
Katie patrzyła na mnie wojowniczo, oczy jej pociemniały, a z całej sylwetki biło niezachwiane przekonanie.
– Powtarzam ci, że widziałam Hannah po śmierci. Słyszę jej głos, kiedy wieje wiatr. Widzę ją, jak jeździ na łyżwach, tam, na drugim brzegu stawu. Jest prawdziwa jak ja, jak ty.
– Chcesz mi wmówić, że przyszłaś tutaj, bo wierzysz w duchy?
– Wierzę, że Hannah tutaj jest – poprawiła Katie. Westchnęłam.
– Coś mi się zdaje, że wierzysz w wiele rzeczy, które niekoniecznie muszą być prawdą. Wracaj do łóżka, Katie. – Rzuciłam na odchodnym przez ramię, nie patrząc nawet, czy idzie za mną.
Kiedy usnęła na dobre, wstałam i wyszłam na palcach z pokoju, zabrawszy ze sobą torebkę. Na podwórku wyciągnęłam komórkę. Jak na ironię, w Lancaster County sygnał był całkiem przyzwoity, a to dzięki niektórym co bardziej postępowym amiszom, którzy doszli do porozumienia i zgodzili się, aby na ich ziemi stanęły wieże z nadajnikami sieciowymi – dostawali za to tyle, że nie musieli siać oziminy. Dotknęłam kilku klawiszy i przyłożyłam telefon do ucha, czekając, aż w słuchawce odezwie się znajomy, choć na wpół przytomny głos.
– Tak?
– Coop, to ja.
Mogłabym przysiąc, że w tej chwili usiadł w łóżku, zrzucając z siebie kołdrę.
– Ellie? Jezu… Ile to już…? Dwa lata? I dzwonisz… Boże, o trzeciej rano?
– Wpół do trzeciej. – Znaliśmy się z Johnem Josephem Cooperem IV od prawie dwudziestu lat. Oboje skończyliśmy Penn State, pensylwański uniwersytet stanowy. Wiedziałam, że będzie marudził, bez względu na porę, ale i tak mi wybaczy. – Posłuchaj mnie. Potrzebuję twojej pomocy.
– Aha. To nie dzwonisz towarzysko? O trzeciej nad ranem?
– Nie uwierzysz, skąd dzwonię. Mieszkam u rodziny amiszów.
– Wiedziałem. Nie mogłaś o mnie zapomnieć, więc rzuciłaś wszystko w diabły i wybrałaś proste życie.
Roześmiałam się.
– Coop. Udało mi się o tobie zapomnieć już dziesięć lat temu, gdzieś tak w okolicach twojego ślubu. Musiałam tutaj zamieszkać, bo takie były warunki zwolnienia za kaucją mojej klientki. Oskarżono ją o zamordowanie noworodka, jej własnego dziecka. Chcę, żebyś dokonał ekspertyzy psychiatrycznej.
Usłyszałam, że powoli odetchnął.
– Ellie, ja nie jestem psychiatrą sądowym, tylko najzupełniej przeciętnym podmiejskim głowologiem.
– Wiem, ale… Co tu dużo mówić, ufam ci. A twoje orzeczenie potrzebne mi poza protokołem, mam pewne przeczucie i muszę je sprawdzić, zanim ostatecznie zadecyduję, jak ją z tego wyciągnąć.
– Ufasz mi?
Wstrzymałam oddech, pozwalając pracować pamięci.
– Mniej więcej. Więcej, jeśli sprawa nie dotyczy mnie osobiście. W jego głosie usłyszałam wahanie.
– Możesz przywieźć ją w poniedziałek?
– Nie bardzo. Jej nie wolno opuszczać farmy.
– To ma być wizyta domowa?!
– Fermowa, jeśli wolisz.
Wyobraziłam sobie, jak zaciska powieki i opada z powrotem na poduszkę. Zgódź się, powtarzałam w myślach.
– Znajdę czas dopiero w środę – odpowiedział wreszcie.
– Może być.
– A pozwolą mi wydoić krowę?
– Sprawdzę, co da się zrobić.
Pomimo dystansu wyczułam, że się uśmiechnął.
– Ellie – oznajmił – umowa stoi.
Aaron wszedł szybkim krokiem do kuchni i usiadł przy stole. Sara, obracając się w doskonale zgranym rytmie, postawiła przed nim kubek kawy.
– Gdzie Katie? – zapytał, marszcząc brwi.
– Jeszcze śpi – odpowiedziała Sara. – Nie chciałam jej budzić.
– Śpi? O tej porze? Przecież jest Gemeesunndaag. Trzeba jechać, bo się spóźnimy.
Sara wsparła się dłońmi o blat kuchenny, jakby chciała wyrównać jego idealnie gładką plastikową powierzchnię. Wyprostowała plecy, zbierając siły, aby sprzeciwić się mężowi, na co pozwalała sobie tak niesłychanie rzadko, że wszystkie poprzednie razy mogłaby policzyć na palcach jednej ręki.
– Katie chyba nie powinna dzisiaj iść do kościoła – powiedziała. Aaron postawił kubek na stole.
– Oczywiście, że pójdzie.
– Aaronie, ona jest grenklich. Widziałeś, jak wczoraj wyglądała, przez cały dzień.
– Nie, nie jest chora.
Sara opadła na krzesło po przeciwnej stronie stołu.
– Ludzie już wiedzą o tym dziecku. I o Angielce.
– Biskup słyszał, co Katie ma do powiedzenia i jej wierzy. Jeśli zadecyduje, że Katie powinna się wyspowiadać, to najpierw przyjdzie z nią porozmawiać.
Sara przygryzła wargę.
– Ephram usłyszał od Katie, że nie zabiła tego dziecka i że to w ogóle nie było jej własne. Uwierzył w to pierwsze, ale czy wierzy w drugie? – Aaron nie odpowiedział. Sara sięgnęła przez stół i dotknęła jego ręki. – A ty?
Przez chwilę milczał.
– Widziałem to dziecko, Saro. Dotykałem go. Nie wiem, skąd się tam wzięło. – Krzywiąc się, dodał: – Ale wiem, że Katie i Samuel nie byliby pierwszą parą, która nie czekała, aż połączy ich przysięga małżeńska.
Sara potrząsnęła głową, mruganiem powstrzymując łzy.
– Na pewno czeka ją Meidung, czuję to – powiedziała. – Nawet jeśli wyzna wszystko i wyrazi skruchę, to na jakiś czas otrzyma bann.
– Tak, ale potem wszyscy jej przebaczą i z radością powitają z powrotem.
– Czasami – Sara zacisnęła wargi – wcale nie musi tak być.
Wspomnienie Jacoba, ich najstarszego syna, nagle błysnęło pomiędzy nimi płomieniem tak jasnym, że Aaron aż cofnął się z krzesłem. Sara nie wypowiedziała imienia pierworodnego, ale przywołała jego ducha w domu, gdzie od lat uważano go za zmarłego. Wystraszona, uciekła wzrokiem. Tym większe było jej zdziwienie, kiedy usłyszała odpowiedź męża, wypowiedzianą cichym, łamiącym się głosem:
– Jeśli Katie zostanie dzisiaj w domu – szepnął Aaron – jeśli będzie symulować chorobę i nie pokaże się ludziom na oczy, zaczną gadać. Pomyślą, że nie wychyla nosa z domu, bo ma coś do ukrycia. Lepiej będzie dla niej, jeśli zachowa się tak, jak każdej normalnej niedzieli.
Sara skinęła głową, czując bezbrzeżną ulgę, ale słysząc dalsze, równie ciche słowa Aarona, zmartwiała.
– Ale jeśli kościół nałoży na nią bann, ja stanę najpierw po stronie swojego kościoła, bo on ma pierwszeństwo przed moim dzieckiem.
Kilka minut przed ósmą Aaron zaprzągł konia do bryczki. Katie wspięła się na tylne siedzenie, a żona zajęła miejsce obok niego na koźle. Ujął lejce w dłonie i w tej chwili na podwórze wybiegła Angielka.
Wyglądała jak nieboskie stworzenie. Kępki potarganych krótkich włosów sterczały na wszystkie strony, a na policzku czerwieniał odciśnięty ślad po poduszce. Tyle dobrego, pomyślał Aaron, że włożyła długą bawełnianą sukienkę, a nie to, co wczoraj po południu, tę bluzkę i te spodnie, w których wszystko było widać.
– Hej! – krzyknęła szaleńczo adwokatka, wymachując rękami, żeby nie pozwolić im odjechać. – A wy dokąd?
– Do kościoła – odparł Aaron obojętnym tonem. Ellie skrzyżowała ramiona na piersi.
– Nie wolno. To znaczy, wam wolno, proszę, jedźcie. Wasza córka zostaje.
– Moja córka pojedzie do kościoła, tak jak co niedzielę, od samego urodzenia.
– Katie wyszła z aresztu za kaucją pod warunkiem, że pozostanie pod moją ciągłą opieką. Tak zadecydowały władze stanu Pensylwania. Nigdzie się stąd nie ruszy beze mnie.
Aaron spojrzał na żonę i wzruszył ramionami.
Jak się okazało, największym spośród wielu błędnych wyobrażeń, które Ellie miała na temat bryczek amiszów, było to, że niewygodnie nimi jeździć. Miarowy chód konia rozkosznie kołysał całym pojazdem, działając usypiająco na zmysły, a przeciąg wionący przez otwarty przód i tylne okno łagodził lipcowy skwar. Mijające ich samochody z turystami najpierw czaiły się za bryczką, wyczekując odpowiedniego momentu, żeby zgrzytnąć biegami i z ryczącym silnikiem wyrwać do przodu.
Koń truchtał z prędkością nie większą niż dwadzieścia kilometrów na godzinę, czyli na tyle wolno, aby Ellie mogła policzyć krowy na mijanym pastwisku albo przypatrzeć się trybuli, bujnie porastającej pobocze. Widoki roztaczały się za oknem, zamiast rozmazywać w pędzie. Ellie, której większość życia upłynęła w pośpiechu, nie posiadała się ze zdumienia.
Wypatrywała kościoła i była bardzo zaskoczona, kiedy Aaron skręcił na drogę wiodącą do prywatnego gospodarstwa. Ni stąd, ni zowąd dołączyli do długiej, posępnej procesji konnych powozów. Na końcu drogi nie było świątyni, dzwonnicy, strzelistej wieży – tylko stodoła i zwykły wiejski dom. Aaron zatrzymał bryczkę. Sara zsiadła z kozła. Katie trąciła Ellie ramieniem.
– Idziemy – szepnęła.
Adwokatka wysiadła niezgrabnie z pojazdu i wyprostowała się, stanąwszy na ziemi.
Dookoła, jak okiem sięgnąć, było dobrze ponad setkę amiszów; jedno po drugim wyskakiwali z bryczek, chodzili w tę i z powrotem po podwórzu, witali się i cicho rozmawiali. Dzieci uganiały się dookoła matczynych spódnic i ojcowskich nóg. Podciągnięty wóz z sianem stał się tymczasowym żłobem dla tych wszystkich koni, które przywiozły rodziny amiszów do kościoła. Kiedy pojawiła się Ellie, natychmiast w jej stronę pomknęły zaciekawione spojrzenia, zaczęły się szepty, chichoty, pokazywanie palcami.
Tylko jeden raz w życiu czuła się tak jak teraz: dawno temu, w Afryce, dokąd wyjechała jeszcze na studiach, aby budować wioskę w ramach projektu uczelnianego. Nigdy wcześniej i nigdy później nie miała wyraźniejszej świadomości wszystkich różnic dzielących ją od innych ludzi.
Nagle drgnęła, czując, jak ktoś wsuwa jej dłoń pod ramię.
– Chodź. – Katie pociągnęła ją na drugi koniec podwórza jakby nigdy nic, jakby codziennie jakiś Englischer towarzyszył jej na spacerze.
Zatrzymała się na widok wysokiego mężczyzny o białej, krzaczastej brodzie i przenikliwym jastrzębim spojrzeniu.
– Witaj, Katie – pozdrowił, ściskając ręce dziewczyny.
– Witajcie, biskupie. – Ellie, stojąca blisko, dostrzegła, że Katie drży na całym ciele.
– Domyślam się, że pani jest adwokatem. – Biskup Ephram przeszedł na angielski i uniósł głos na tyle, żeby usłyszeli go wszyscy ciekawscy, bez ustanku strzygący uszami. – To dzięki pani Katie do nas wróciła. – Wyciągnął rękę. – Wilkom.
I oddalił się w kierunku stodoły, gdzie zaczynali zbierać się mężczyźni.
– Jak to dobrze, że to zrobił! – szepnęła Katie. – Ludzie nie będą myśleć o tobie na nabożeństwie.
– A gdzie to się odbędzie? – Ellie wciąż nie mogła zrozumieć. – Pod gołym niebem?
– W domu. Każdej niedzieli inna rodzina urządza nabożeństwo. Ellie obrzuciła sceptycznym spojrzeniem niewielki dom o szalowanych ścianach.
– Ci wszyscy ludzie mają się tam pomieścić? Nigdy w życiu.
Zanim Katie zdążyła odpowiedzieć, podeszły do nich dwie dziewczyny, złapały ją za ręce i zasypały natarczywymi pytaniami; zdążyły już usłyszeć plotki. Katie potrząsnęła głową i zaczęła je uspokajać. Po chwili dostrzegła, że Ellie stoi kilka kroków dalej i najwyraźniej czuje się nie na miejscu.
– Chcę wam kogoś przedstawić – powiedziała. – Poznajcie się: Mary Esch, Rebeka Lapp, a to jest Ellie Hathaway, moja… – Urwała, nie wiedząc, co powiedzieć.
Ellie uśmiechnęła się cierpko, słysząc jej wahanie.
– Jej adwokat – podpowiedziała. – Bardzo mi miło.
– Adwokat? – sapnęła Rebeka, jakby zamiast nazwy zawodu usłyszała jakieś brzydkie słowo. – A po co jest adwokat?
Kobiety zaczęły ustawiać się luźnym rzędem i jedna po drugiej znikać za drzwiami. Na początku szły młode niezamężne dziewczęta; widok Ellie towarzyszącej jednej z nich był dla zgromadzenia nieco szokujący.
– Nie wiedzą, co z tobą zrobić – wyjaśniła Katie. – Jesteś gościem, więc powinnaś iść z tym, kto cię przyprowadził, ale z drugiej strony, nie jesteś ochrzczona.
– Zaraz będzie po kłopocie – oznajmiła Ellie, wsuwając się śmiało pomiędzy Katie a Rebekę. – No i już. Proszę.
Jedna ze starszych kobiet, niezadowolona, że ktoś spoza wspólnoty idzie na samym początku, pogroziła jej palcem.
– Spokojnie – mruknęła Ellie. – Zasady są po to, żeby je łamać.
– Tutaj jest inaczej – powiedziała Katie, mierząc ją poważnym spojrzeniem.
Katie nigdy tak naprawdę nie rozumiała, w jaki sposób diabeł kusi ludzi, dopóki nie zaczęła regularnie odwiedzać Jacoba na studiach. Praca Lucyfera wydała się jej najprostsza pod słońcem – skoro ma się w ręku takie narzędzia, jak na przykład discman albo lewisy 501… Nie uważała bynajmniej, że jej brat stoczył się w otchłań grzechu – po prostu nagle dotarło do niej, jak to możliwe, że jeden archanioł spadający z nieba może bez wielkiego trudu chwycić i pociągnąć za sobą następnego, a ten następnego i tak dalej.
Podczas jednej z wizyt u brata, kiedy miała piętnaście lat, Jacob powiedział, że ma dla niej niespodziankę. Tym razem już na dworcu wręczył jej ubranie na zmianę i poczekał, aż przebierze się w toalecie. Potem poszli na parking, ale nie było tam jego samochodu, tylko duży kombi pełen studentów.
– Ej, Jake! – krzyknął jeden z nich, opuszczając okno. – Miałeś przyprowadzić siostrę, a ty paradujesz z jakąś laską!
Katie odruchowo spojrzała na brata. Szedł przecież prosto, nie utykał ani nic… Jacob odpowiedział znajomemu, przerywając potok jej myśli.
– Ona ma piętnaście lat – poinformował go stanowczym tonem.
– O, to grozi za nią paragraf! – zawołała dziewczyna siedząca obok tamtego chłopaka, odciągając go od okna i całując prosto w usta.
Katie stanęła z wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała z tak bliska, jak dwoje ludzi się całuje, i to publicznie; Jacob musiał ją pociągnąć za rękę, żeby się wreszcie ruszyła. Wsiadł pierwszy do samochodu i zrobił miejsce dla siostry, odpychając tych w środku, a potem, kiedy dołączyła, wyrzucił z siebie serię obcych imion. Próbowała je zapamiętać, ale wlatywały jej jednym uchem, a wylatywały drugim. Wreszcie samochód ruszył, pulsując ciężko w rytm jakiejś piosenki Stonesów, rozhuśtany poczynaniami parki siedzącej w tyle.
Po jakimś czasie zajechali na kolejny parking. Katie zobaczyła wysoką górę, a u jej podnóża – ośrodek narciarski.
– Zdziwiona? – zapytał Jacob. – No, co ty na to? Katie przełknęła ślinę.
– Co ja na to? Że nie wiem, co Mam i Dat powiedzą, jak wrócę ze złamaną nogą. Jak im się z tego wytłumaczę.
– Niczego sobie nie złamiesz. Nauczę cię.
I faktycznie ją uczył – mniej więcej przez dziesięć minut. Potem zostawił siostrę na stoku z grupką siedmiolatków trenujących pod okiem instruktora i sam poleciał z tymi swoimi kumplami ze studiów na sam szczyt góry. Katie raz za razem zjeżdżała pługiem po łagodnym zboczu, a na dole czekała w kolejce do wyciągu orczykowego, wypatrując Jacoba, osłoniwszy dłonią oczy. Ale brat gdzieś zniknął. Cały ten świat był dla niej obcy: biały, śliski i usiany jak papier kropkami ludźmi, którzy omijali ją szerokim łukiem. Tak właśnie sobie wyobrażała życie kogoś, kto otrzyma bezterminowy bann i nagle zostanie sam jak palec, utraciwszy wszystkich, na których mu zależy.
Podniosła głowę, przyglądając się wyciągowi krzesełkowemu. Można wtedy, oczywiście, jeśli ktoś potrafi, zrobić to samo co Jacob: zmienić się w kogoś zupełnie innego. Katie nie miała pojęcia, w jaki sposób udało mu się przeprowadzić tę przemianę tak gładko, jakby nigdy nie mieszkał gdzie indziej niż teraz i nie znał innego życia niż to obecne.
Jakby tylko to nowe życie się dla niego liczyło.
Zalał ją nagły, palący gniew; to ona i mama tak się starają, noszą go w sercu – a on sobie w najlepsze popija piwo i śmiga po śniegu. Odpięła wypożyczone narty i pomaszerowała z powrotem do ośrodka, zostawiając je na stoku.
Siedziała tam nie wiadomo jak długo i wyglądała przez okno. Zanim znalazł ją Jacob, słońce z całą pewnością wisiało już niżej. Wpadł do środka, ściskając w rękach jej narty.
– Himmel, Katie! – krzyknął na nią, z nerwów używając Dietsch, ich ojczystej niemieckiej mowy. – Nie wolno zostawiać nart byle gdzie. Wiesz, ile trzeba zapłacić, jak się je zgubi?
Powoli, Katie odwróciła się i spojrzała na niego.
– Nie, nie wiem. Nie wiem też, ile się płaci za wypożyczenie. I w ogóle, jeżeli już o tym mowa, to nie mam również pojęcia, ile kosztuje skrzynka piwa, a już z całą pewnością nie potrafię powiedzieć, po co w ogóle jechałam tu do ciebie taki szmat drogi!
Wstała i ruszyła do wyjścia, ale narciarskie buty były dla niej za duże i za ciężkie, więc dogonił ją po kilku krokach.
– Masz rację – powiedział cicho. – Z nimi spotykam się codziennie. To ciebie nigdy nie widuję.
Katie usiadła na ławce przy stojącym nieopodal stole ogrodowym i oparła podbródek na pięściach.
– Po co mnie tutaj zabrałeś?
– Chciałem ci coś pokazać. – Katie opuściła wzrok. Widząc to, Jacob wyciągnął do niej rękę. – Spróbuj jeszcze raz. Ze mną. Pojedziemy wyciągiem, krzesełkowym.
– O, nie.
– Będziemy razem, obiecuję.
Pozwoliła wyprowadzić się na zewnątrz, przypiąć sobie z powrotem narty i zaciągnąć do kolejki czekających na wyciąg. Żartował sobie, przekomarzał się z nią i w ogóle był w każdym calu sobą, tym samym bratem, którego miała w pamięci. Zaczęła się zastanawiać, która z jego twarzy jest prawdziwa, a która to tylko czyste udawanie. A potem wyciąg porwał ich ponad wierzchołki najwyższych drzew, skąd widać było drogi prowadzące do stoku, a nawet najbliższe budynki uniwersytetu.
– Piękne – wyszeptała Katie.
– To właśnie chciałem ci pokazać – powiedział cicho Jacob. – Że Paradise to tylko maleńka kropka na mapie.
Nie odpowiedziała. Jacob pomógł jej wysiąść, a potem pokazał, co dalej. Słuchając jego wskazówek, powoli zjechała, ale nie mogła przestać myśleć o tym rozległym widoku rozciągającym się z góry. Trudno jej też było oprzeć się wrażeniu, że czułaby się o wiele bezpieczniej, gdyby mogła znów stanąć na samym dole, nie widząc niczego, jakby była zupełnie ślepa.
Gdyby to był zwykły niedzielny poranek, pomyślała Ellie, czytalibyśmy ze Stephenem „New York Timesa” w łóżku, zajadając bajgle i krusząc na pościel; może nawet włączylibyśmy sobie jakiś jazzik i pokochali się trochę. Tymczasem siedziała wciśnięta pomiędzy dwie młode dziewczyny, czekając na rozpoczęcie pierwszego w swoim życiu nabożeństwa na modłę amiszów.
Katie miała rację; dom pomieścił wszystkich przybyłych. Meble poodsuwano, żeby było gdzie ustawić długie kościelne ławy bez oparć, które przyjechały tutaj na wozie, a które najwidoczniej przewożono co niedziela z domu do domu. Dzięki szerokim drzwiom i złożonym ściankom działowym pomiędzy pokojami niemalże każdy mógł ze swojego miejsca widzieć centralną część domu, gdzie mieli stanąć odprawiający nabożeństwo. Kobiety i mężczyźni siedzieli razem, w jednym pokoju, ale po przeciwnych stronach, pary małżeńskie oraz starsi z przodu. W kuchni matki kołysały niemowlęta; najmłodsze z nich miały nie więcej niż kilka tygodni. Starsze dzieci siedziały cierpliwie z rodzicami, chłopcy u boku ojców, dziewczynki z mamami. Ellie wzdrygnęła się, kiedy Rebeka zmieniła pozycję, przyciskając ją jeszcze bliżej do ramienia Katie; w jej nozdrza bił zapach potu i mydła oraz ulotna woń zwierząt.
W końcu pomieszczenie zapełniło się do końca; nikogo więcej nie dałoby się już tam wcisnąć. W znaczącej ciszy, która zapadła, Ellie czekała, aż rozpocznie się nabożeństwo. Czekała długo. Nikomu się nie spieszyło, a ona najwidoczniej jako jedyna była zdania, że najwyższy już czas, żeby coś zaczęło się dziać. Rozejrzała się dookoła. Przez pokój przebiegła fala szeptów:
– No, powiedz.
– Nie… ty powiedz.
Wreszcie jakiś starszy mężczyzna uniósł się z miejsca i wypowiedział jakiś numer. W jednej chwili otworzyło się sto książek do nabożeństwa. Katie, trzymająca na podołku tom zatytułowany Ausband, odwróciła go lekko w stronę Ellie, tak aby adwokatka mogła widzieć druk.
Ellie westchnęła; kiedy wejdziesz między wrony… Uznawała mądrość tego przysłowia, tym bardziej że jej śpiew całkiem udatnie przypominał krakanie. Niemniej jednak, nawet gdyby posiadła sztukę solfeżu, miała marne szanse zaznajomić się z melodią, bo w książce do nabożeństwa nie było nut, tylko same słowa. Ellie nie znała ani jednego hymnu amiszów; prawdę mówiąc, w ogóle nie znała żadnych hymnów. Jeden ze starców zaczął śpiewać falsetem, powoli i miarowo, a reszta podjęła za nim. Ellie zauważyła, że mężczyźni odprawiający nabożeństwo – biskup Ephram, dwaj pastorzy i jeszcze jakiś człowiek, którego widziała po raz pierwszy – wstali i weszli po schodach na piętro domu. Mają szczęście, skurczybyki, pomyślała sobie.
Ta sama myśl uderzyła ją znowu pół godziny później, kiedy pierwszy hymn dobiegł końca, a zgromadzeni, posiedziawszy kilka minut w zupełnej ciszy, zaczęli kolejną pieśń, zatytułowaną Loblied. Ellie zamknęła oczy; nie mogła się nadziwić, skąd ci ludzie biorą siłę, żeby móc usiedzieć prosto na tych ławkach bez oparć. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz była w kościele, ale gdy biskup oraz trzej kaznodzieje zeszli wreszcie z powrotem na dół, aby rozpocząć pierwsze, wprowadzające kazanie, miała absolutną pewność, że nabożeństwo, w którym wtedy uczestniczyła, dawno zdążyłoby się już skończyć.
– Liebie Bruder und Schewstern.… Drodzy bracia i siostry…
– Gelobet sei Gott und der Vater unssers Herrn Jesu Christi…
Błogosławiony niech będzie Bóg, Ojciec naszego Pana Jezusa Chrystusa…
Katie, widząc, że Ellie już przysypia, zaczęła cichym szeptem tłumaczyć jej, co się dzieje.
– Teraz on przeprasza za to, że nie jest dobrym kaznodzieją i mówi, że nie chce zabierać czasu temu drugiemu bratu, który wygłosi główne kazanie.
– Skoro jest taki kiepski – odszepnęła Ellie – to dlaczego w ogóle to robi?
– Wcale nie jest taki kiepski. Chce tylko pokazać, że nie nosi pychy w sercu.
Ellie skinęła głową ze zrozumieniem. Starszy człowiek przedstawił się jej teraz w zupełnie innym świetle.
– Und wann dir einig sin lasset uns bede – rozległy się jego słowa i wszyscy zgromadzeni – oprócz Ellie – jak jeden mąż padli na kolana.
Adwokatka spojrzała na Katie, klęczącą ze spuszczoną głową, na nisko pochylone czoła kaznodziejów, na oblewające ją po same kolana morze czepków i schludnie przystrzyżonych czupryn. Bardzo powoli jej kolana dotknęły podłogi.
Nagle, w środku nocy, pokój Katie zalało jasne światło. Poderwana dreszczem ekscytacji, usiadła na łóżku, po czym wyskoczyła z niego i szybko się ubrała. Kiedy chłopak jeździł w sobotnią noc, aby zalecać się do dziewczyny, najczęściej brał ze sobą mocną latarkę, którą świecił w jej okno na znak, żeby wykradła się z domu, do niego. Katie zarzuciła na siebie ciepły szal – był luty, a na dworze trzaskał mróz – i na palcach zeszła po schodach, myśląc o oczach Johna Beilera, ciepłych i złotych niczym liście buku jesienią.
Rzecz jasna, zamierzała zrobić mu wymówkę, że wyciąga ją po nocy z domu na taki mróz, ale tylko po to, żeby potem, kiedy już zgodzi się z nim pójść, szturchnąć go raz czy dwa, dając do zrozumienia, że nie mówiła poważnie. Przypomniała sobie, że jej najlepsza przyjaciółka, Mary Esch, pozwoliła już Kędzierzawemu Joe Yoderowi pocałować się w policzek. Ostrożnie uchyliła boczne drzwi i wyszła na ganek; jej oczy jaśniały, a dłonie, wilgotne od potu, ziębły. Odwróciła się z uśmiechem błądzącym na ustach i stanęła twarzą w twarz ze swoim bratem.
– Jacob! – wykrztusiła. – Co ty tu robisz? – Natychmiast poderwała głowę, wbijając wzrok w okno sypialni rodziców. Dość by miała kłopotów, gdyby ją nakryli z kawalerem; trudno jej było nawet wyobrazić sobie, co zrobiłby ojciec, dowiedziawszy się, że Jacob jest w domu. Ale brat pospiesznie przyłożył palec do ust, złapał ją za rękę i pociągnął na ścieżkę wiodącą nad strumień. Pobiegli, szybko i cicho.
Jacob zatrzymał się nad brzegiem stawu i rękawem swojej puchowej kurtki oczyścił ze śniegu stojącą tam ławeczkę. Widząc, że Katie trzęsie się z zimna, zdjął kurtkę i otulił nią siostrę. Zapatrzyli się w czarny lód, gładki niczym jedwab i tak idealnie przejrzysty, że widać było przez niego poplątane źdźbła zamarzniętej trawy moczarowej.
– Byłaś już tu dzisiaj? – zapytał Jacob.
– A jak myślisz? – Przyszła z samego rana, pamiętając, że minęło już pięć lat. Nagle poczuła, jak na jej policzki biją rumieńce i uniosła dłonie do twarzy, zdjęta palącym wstydem; jak mogła być tak samolubna, żeby marzyć o Johnie Beilerze, kiedy wszystkie swoje myśli powinna skupić na Hannah! – Nie mogę uwierzyć, że przyjechałeś.
Spojrzał na nią gniewnym wzrokiem.
– Jak co roku. Zawsze przyjeżdżam, tylko jeszcze nigdy nie dałem ci znać.
Katie wytrzeszczyła oczy na brata.
– Zawsze przyjeżdżasz?
– W każdą rocznicę jej śmierci. – Znów odwrócili głowy w stronę czarnego oka stawu, przyglądając się wierzbowym gałęziom szurającym po lodzie za każdym powiewem kąsającego wiatru. – Jak tam mama? – zapytał Jacob.
– Tak samo jak co roku zimą. Dziś była trochę grenklich, poszła wcześnie spać.
Brat odchylił głowę do góry i spojrzał w niebo, rozciągnięte szeroko, usiane gwiazdami.
– Kiedyś wciąż ją słyszałem, jak płacze pod moim oknem, tam, na ganku, na huśtawce. I myślałem sobie, że gdybym wtedy nie siedział w domu z nosem w książkach, to nie doszłoby do tego.
– Wiesz, co Mam powiedziała? Że taka była wola Pana i że skończyłoby się tak samo, gdybyś nawet poszedł wtedy z nami na łyżwy, a nie został w domu i czytał swoje książki.
– Powiem ci coś. To był jedyny raz, kiedy miałem wątpliwości, czy warto się tak wysilać, żeby dalej się uczyć. Jakby śmierć Hannah miała być dla mnie karą.
– Karą? Za co? – Katie z wysiłkiem przełknęła ślinę. – To mnie Mam kazała jej pilnować.
– Miałaś jedenaście lat. Skąd mogłaś wiedzieć, co robić?
Katie zamknęła oczy. W jej uszach znowu zabrzmiał dźwięk sprzed lat, ogłuszający rumor pękającego lodu, jakby płyty tektoniczne rozsunęły się z łoskotem, uwalniając hordy ryczących potworów z głębin ziemi. Zobaczyła Hannah, puszącą się jak paw, że udało się jej po raz pierwszy samodzielnie przywiązać łyżwy do butów, mknącą jak błyskawica na drugi brzeg stawu i błyskającą srebrnymi ostrzami spod rąbka zielonej spódnicy. „Patrz, patrz na mnie!”, wołała siostra, ale Katie nie słuchała, zatopiona w marzeniach o fantazyjnym, lśniącym kostiumie olimpijskiej łyżwiarki figurowej, którą widziała na okładce gazety, na stoisku przy kasie w sklepie. Nagle rozległ się krzyk i trzask; zanim zdążyła się odwrócić, Hannah była już w wodzie i ześlizgiwała się pod lód.
– Próbowała się czegoś złapać – powiedziała Katie cicho. – Powtarzałam jej, żeby się trzymała i próbowałam wyłamać długą gałąź, tak jak Dat nas uczył, ale nie mogłam jej sięgnąć, a ona wciąż płakała. Za każdym razem, kiedy spoglądałam za siebie, widziałam jej rękawiczki trochę bliżej krawędzi lodu. A potem już jej nie było. Po prostu zniknęła. – Spojrzała na brata, wstydząc się przyznać, że rozmyślała tego dnia o światowych rzeczach, a jej myśli były tak samo godne potępienia, jak to wszystko, co uczynił on sam. – Byłaby teraz starsza niż ja wtedy.
– Ja też za nią tęsknię, Katie.
– To co innego. – Wbiła wzrok w podołek, połykając łzy. – Najpierw Hannah, potem ty. Dlaczego wciąż tracę tych, których najbardziej kocham?
Jacob położył dłoń na jej dłoni. Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy Katie rozpoznała w nim swojego brata. Patrzyła na tego gładko ogolonego chłopaka w miejskim zimowym ubraniu, z krótko przyciętymi włosami koloru miedzi – i zamiast niego widziała Jacoba w koszuli i spodniach na szelkach, bez kapelusza, wysiadującego na stryszku na siano, gdzie chował się ze swoimi szalonymi marzeniami, aby studiować angielskie podręczniki do szkoły średniej. Nagle serce zabiło jej mocniej w piersi i poczuła dreszcz biegnący po plecach. Kiedy uniosła wzrok, zobaczyła na lodzie szczupłą dziewczęcą postać, śmigającą lekko tam i z powrotem, sypiącą śniegiem spod stóp. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że rozwiany szal, spódnica i twarz dziewczyny nie zasłaniały ani zaśnieżonego pola rozciągającego się za nią, ani gałęzi wierzby rosnącej na drugim brzegu stawu, przypominających dłonie o długich, chciwych palcach.
Katie nie wierzyła w duchy. Wszyscy ludzie jej podobni dzielili jedno przekonanie: że ciężką pracą w tym życiu można zasłużyć na nagrodę po śmierci. Życie według zasady „czekaj i bądź dobrej myśli” nie zostawiało w światopoglądzie miejsca na zbłąkane dusze ani na zjawy.
Z bijącym mocno sercem, Katie wstała z ławki i ostrożnie wyszła na lód, tam, gdzie widziała ślizgającą się Hannah. Jacob coś krzyczał, ale ledwie go słyszała. Nauczono ją wierzyć, że Bóg wysłuchuje modlitw – i teraz już wiedziała, że to prawda, bo dziś, w tym momencie, wrócili do niej brat i siostra.
Wyciągnęła rękę, szepcząc „Hannah?”, ale palce chwyciły tylko powietrze. Zadrżała, kiedy przezroczysta spódnica siostry owinęła się wokół jej własnych butów.
Silne dłonie ściągnęły ją z lodu, na bezpieczny brzeg stawu.
– Co ty wyprawiasz, do diabła? – Jacob syknął jej do ucha. – Odbiło ci?
– A ty nic nie widziałeś? – Gorąco pragnęła, żeby przytaknął, modliła się o to, bojąc się, że oszalała.
– Co miałem widzieć? – Jacob zmrużył oczy. – Coś tam jest? Hannah, stojąca na środku stawu, wzniosła ręce ku nocnemu niebu.
– Nic – odpowiedziała Katie, a oczy jej lśniły. – Nic tam nie ma.
Nabożeństwo wydawało się nie mieć końca; w tym stwierdzeniu było naprawdę niewiele przesady. Ellie nie mogła wyjść ze zdumienia, że dzieci – mając za sobą czytania z Pisma Świętego i bite dwie godziny głównego kazania – siedzą cichutko jak myszki i ani pisną. W pewnym momencie po sali zaczęła krążyć nieduża miska z krakersami, a do tego szklanka wody; z poczęstunku korzystali rodzice, którzy przyszli na nabożeństwo z maluchami. Ellie, żeby się czymś zająć, liczyła, ile razy kaznodzieja ociera chustką pot z czoła; identyczna biała chustka służyła dziewczynce, która za jej pomocą zabawiała swoją młodszą siostrę, wiążąc dla niej supełkowe myszki i laleczki.
Czując, jak ogólny poziom energii w pomieszczeniu wzrasta, zorientowała się, że nabożeństwo dobiega końca. Zgromadzeni wierni wstali, aby otrzymać błogosławieństwo, a kiedy biskup wypowiedział imię Jezusa, znów padli na kolana. Ellie tym razem nie uklękła, stała, mając silne poczucie wyobcowania. Kiedy usiadła z powrotem obok Katie, zauważyła, że dziewczyna siedzi spięta, sztywno, jakby kij połknęła.
– Co się stało? – zapytała szeptem, ale Katie potrząsnęła tylko głową, zaciskając wargi.
Właśnie przemawiał diakon. Katie wyciągnęła szyję, łowiąc każde jego słowo, aż w końcu przymknęła oczy, a na jej twarzy rozlała się ulga. Kilka rzędów z przodu Ellie dostrzegła Sarę, która w tym momencie opuściła głowę na pierś. Adwokatka dotknęła kolana Katie i palcem narysowała na nim znak zapytania.
– Nie ogłosili spotkania członków kościoła – mruknęła dziewczyna, a w jej głosie perliła się radość. – Nie będzie się dziś nikogo karać.
Ellie przyjrzała się jej w zamyśleniu. Żeby wykręcić się zarówno „angielskiemu” wymiarowi sprawiedliwości, pomyślała, jak i systemowi kar stosowanemu przez jej własny lud, Katie musiałaby mieć chyba dziewięć żywotów, jak kot. Po odśpiewaniu kolejnego hymnu nastąpiło rozesłanie wiernych; po trzech i pół godzinach nabożeństwo dobiegło końca. Katie pomknęła do kuchni, żeby pomóc w przygotowaniu poczęstunku. Ellie chciała iść za nią, ale zaplątała się beznadziejnie w grupkę witających się znajomych. Ktoś zaprowadził ją do stołu, przy którym jedli kaznodzieje oraz biskup i poprosił, aby usiadła.
– Nie – podziękowała, potrząsając głową. Nawet dla niej było całkiem jasne, że tutaj obowiązywała ścisła kolejność przy stole, a ona żadną miarą nie powinna jeść przed innymi.
– Jest pani naszym gościem – powiedział biskup Ephram, wskazując dłonią ławę.
– Muszę znaleźć Katie.
Nagle poczuła na ramionach czyjeś silne dłonie. Uniosła wzrok; Aaron Fisher prowadził ją z powrotem do stołu.
– To jest zaszczyt – wyjaśnił, patrząc jej prosto w oczy. Nie mówiąc już ani słowa, Ellie opadła na wskazaną ławę.
Jeszcze nigdy w życiu Katie nie widziała czegoś takiego jak zakończenie roku akademickiego na Pensylwańskim Uniwersytecie Stanowym. Była to wielka feeria barw, punktowana błyskami fleszów, które raz po raz napędzały jej strachu. Kiedy Jacob, odziany w dostojną czarną togę i biret, maszerował po swój dyplom, Katie klaskała najgłośniej ze wszystkich. Przepełniała ją duma z brata – uczucie obce amiszom, lecz tutaj, w tym uczelnianym świecie, wśród Englischers, słuszne i sensowne. Co więcej, studia zajęły Jacobowi tylko pięć lat, łącznie z tym pierwszym rokiem, poświęconym na opanowanie przedmiotów z programu szkoły średniej, których nigdy się nie uczył. I chociaż Katie w głębi serca nie rozumiała, po co komu więcej niż osiem klas, kiedy i tak trzeba w końcu będzie założyć rodzinę i zająć się domem, to nie mogła zaprzeczyć, że bratu to właśnie było potrzebne. Nieraz czytał jej na głos ze swoich książek, kiedy przyjeżdżała do niego, a ją, zanim zdążyła się obejrzeć, już porywały rozterki Hamleta, Holden Caulfield oczyma duszy przypatrujący się swojej siostrze na karuzeli i Gatsby wyciągający ręce do samotnego zielonego światła.
Nagle, całkiem znienacka, absolwenci wyrzucili birety w górę; chmara czarnych nakryć głowy zawisła w powietrzu niczym stado szpaków spłoszonych postukiwaniem młotków przy stawianiu stodoły. Katie uśmiechnęła się, widząc Jacoba spieszącego ku niej.
– Świetnie się spisałeś. – Uściskała brata. – Gut, gut!
– Dzięki, że przyjechałaś. – Jacob rozejrzał się i nagle wydał okrzyk, dostrzegłszy kogoś stojącego nieco dalej, po drugiej stronie trawnika. – Chodź, chcę ci kogoś przedstawić. – Zaprowadził ją do mężczyzny, który był wyższy nawet niż on sam; stał ubrany w podobną czarną togę, ale z błękitną szarfą na ramieniu. – Adam!
Wysoki mężczyzna odwrócił się i wyszczerzył zęby.
– Dla ciebie doktor Sinclair.
Był nieco starszy niż brat Katie; domyśliła się tego, zauważywszy zmarszczki w kącikach jego oczu, które nasunęły jej także myśl, że ten człowiek śmieje się często i z całego serca. Miał włosy koloru plastra miodu i niemalże takie same oczy. Ale to zupełnie inna rzecz sprawiła, że Katie nie mogła oderwać od niego wzroku; kiedy spojrzała mu w oczy, spłynęło na nią uczucie wszechogarniającego spokoju, jakby ten jeden Englisher miał duszę prostych ludzi.
– Adam obronił doktorat – wyjaśnił jej Jacob. – Od niego wynajmuję dom.
Katie skinęła potakująco głową. Wiedziała, że Jacob, od kiedy został asystentem na Penn State i zaczął prowadzić zajęcia, przeprowadził się z akademika na terenie uczelni do niewielkiego domu w mieście. Wiedziała, że jego właściciel planował wyjazd na jakieś badania i że zostały mu jeszcze dwa tygodnie; do tego czasu mieli mieszkać pod jednym dachem. Nie znała jednak jego nazwiska, podobnie jak nie miała pojęcia, że są na świecie tacy ludzie, w których towarzystwie, nawet stojąc tak daleko jak w tej chwili, ma się wrażenie, że wypełniają sobą całą przestrzeń, aż nie ma czym oddychać.
– Wie bist du heit – powiedziała i zaczerwieniła się, zła na siebie, że przywitała się z nim w Dietsch.
– Ty musisz być Katie – odpowiedział na jej powitanie. – Jacob opowiadał mi o tobie. – I wyciągnął do niej rękę zapraszającym gestem.
Ni stąd, ni zowąd przypomniały jej się historie, które czytał jej brat: o Hamlecie, Holdenie Caulfieldzie, o Gatsbym i zrozumiała, jasno i wyraźnie, że rozwiązywanie takich emocjonalnych łamigłówek to wiedza równie przydatna w życiu co umiejętność uprawiania warzyw czy rozwieszania bielizny. Zaciekawiło ją nagle, w jakiej dziedzinie ten człowiek zdobył swój doktorat. Powoli, niespiesznie, podała dłoń Adamowi Sinclairowi i odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech.
Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu, Aaron i Sara wybrali się z wizytą do krewnych i sąsiadów, co stanowiło tradycyjne niedzielne zajęcie amiszów. Ellie, natrafiwszy na upchnięty w jakimś zakamarku cały komplet powieści Laury Ingall z serii „Mały domek”, zasiadła do lektury. Czuła się zmęczona; ten bardzo długi poranek wytrącił ją z równowagi, a do tego nieustanny, rytmiczny tupot końskich kopyt, dochodzący od strony głównej drogi, przyprawiał ją o migrenę.
Katie skończyła zmywanie, przyszła do salonu i przysiadła na krześle tuż obok Ellie. Zamknąwszy oczy, zaczęła nucić łagodnym głosem.
Ellie rzuciła jej wściekłe spojrzenie.
– Można cię prosić?
– O co?
– Żebyś nie śpiewała mi piosenek, jak czytam.
– To nie jest piosenka – najeżyła się Katie. – A jak ci przeszkadza, to idź sobie gdzie indziej.
– Ja tu byłam pierwsza – przypomniała jej Ellie, czując się jak dziewczynka z siódmej klasy. Wstała jednak z miejsca i poszła sobie. Przy drzwiach obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Katie idzie za nią.
– Zmiłuj się! Przecież masz teraz cały pokój dla siebie!
– Mogę cię o coś zapytać? Wiem, bo Mam mi powiedziała, że kiedyś przyjeżdżałaś tutaj na lato i mieszkałaś na takiej samej farmie jak nasza. Ciocia Leda jej o tym mówiła. To prawda?
– Prawda – przytaknęła Ellie z ociąganiem, nie mogąc zrozumieć, do czego dziewczyna zmierza. – A co?
Katie wzruszyła ramionami.
– Bo jakoś nie widzę, żeby ci się tutaj podobało. To znaczy u nas, na farmie.
– Farma mi odpowiada. Po prostu nie jestem przyzwyczajona do niańczenia swoich klientów. – Westchnęła w duchu, widząc urażoną minę Katie. – Przepraszam. To było nie na miejscu.
Katie spojrzała jej w oczy.
– Nie lubisz mnie.
Ellie nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Przecież w ogóle cię nie znam.
– Ja ciebie też. – Katie skrobnęła czubkiem buta drewnianą podłogę. – Wiesz, my tutaj spędzamy niedzielę inaczej niż inne dni.
– Zauważyłam. Nie ma robót domowych.
– Są, ale jest też czas na odpoczynek, na przyjemności. – Katie uniosła na nią wzrok. – Pomyślałam sobie, że my we dwie też mogłybyśmy spędzić tę niedzielę inaczej niż zwykłe dni.
Ellie poczuła ukłucie niepokoju, nie wiedząc, co ta dziewczyna chce jej zaproponować. Ucieczkę? Papierosa? Podarowanie sobie nawzajem kilku godzin niczym nieskrępowanej swobody?
– Pomyślałam sobie – ciągnęła dalej Katie – że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. Tylko na dziś, do wieczora. Mogłabyś udawać, że poznałaś mnie przypadkiem, podczas wizyty na tej farmie, gdzie mieszkałaś w dzieciństwie, a nie tak, jak było naprawdę.
Ellie odłożyła książkę. Gdyby udało jej się pozyskać przyjaźń Katie i skłonić ją do szczerych zwierzeń, to być może ekspertyza Coopa nie byłaby jej wcale potrzebna.
– Kiedy byłam mała – zaczęła powoli – żaden z moich kuzynów nigdy mnie nie pobił w puszczaniu kaczek.
Na twarzy Katie zajaśniał uśmiech.
– Myślisz, że nie wyszłaś z wprawy?
Wybiegły z domu, popychając się nawzajem i popędziły przez pole. Zatrzymały się nad brzegiem stawu. Ellie poniosła z ziemi gładki, płaski kamyk i cisnęła go na wodę, licząc odbicia. Naliczyła pięć.
– Ma się jeszcze to oko. – Strzepnęła dłonią.
Katie też wzięła do ręki kamyk. Cztery, pięć, sześć, siedem kaczek. Odwróciła się do Ellie z szerokim uśmiechem.
– Niektórzy mają ich dwoje – zaśmiała się.
Ellie spróbowała jeszcze raz, koncentrując się mocno. W chwilę później Katie poszła w jej ślady.
– Ha! – zapiała Ellie. – Wygrałam!
– Nieprawda!
– Nie mów! Rzuciłam o cały metr dalej!
– Ja widziałam co innego. – Katie nie chciała się zgodzić.
– Jasne. Ostatnio jesteś przecież stuprocentowo wiarygodnym naocznym świadkiem.
Katie zamarła, a Ellie znów westchnęła, tym razem głośno.
– Przepraszam – powiedziała. – Trudno mi zapomnieć, dlaczego naprawdę tutaj jestem.
– Chyba dlatego, że mi wierzysz?
– Niekoniecznie. Obrońca bierze honorarium za to, żeby ławnicy uwierzyli we wszystko, co im powie. A to, co obrońca mówi ławnikom, wcale nie musi pokrywać się z tym, czego dowiedział się od klienta. – Uśmiechnęła się, widząc zdumioną minę Katie. – Chyba pierwszy raz słyszysz o czymś takim.
– Nie rozumiem, dlaczego sędzia nie może po prostu stwierdzić, kto mówi prawdę.
Ellie zerwała źdźbło tymotki, przygryzła je zębami.
– To nie jest aż tak proste. Chodzi o to, że ludzie muszą bronić swoich praw. A czasem nawet dla sędziego nie wszystko jest oczywiste.
– Dla nas, prostych ludzi, wszystko jest oczywiste – powiedziała Katie. – Jeśli żyjesz tak, jak nakazuje Ordnung – to zawsze masz rację. Jeśli złamiesz zasady, wspólnota cię odrzuci.
– A w naszym angielskim świecie taki Ordnung nazywa się komunizm – odparowała Ellie, ale zamyśliła się na chwilę. – A jeśli – podjęła – nie zrobiłaś niczego złego? Jeśli oskarżą cię o złamanie jakichś zasad, chociaż jesteś absolutnie niewinna?
Katie zaczerwieniła się.
– Kiedy odbywa się spotkanie kościoła w sprawach dyscypliny, oskarżony członek wspólnoty także otrzymuje głos i może opowiedzieć swoją wersję wydarzeń.
– W porządku. A kto mu uwierzy? – Ellie wzruszyła ramionami. – To właśnie jest zadanie dla obrońcy. To on przekonuje ławę przysięgłych, że klient wcale nie musi być winny zarzucanego mu przestępstwa.
– A jeśli jednak jest winny?
– To i tak zostaje uniewinniony. Takie rzeczy też się czasem zdarzają.
Katie otworzyła szeroko usta ze zdziwienia.
– Przecież to kłamstwo.
– Nie. Tak wygląda praca rzecznika prasowego. Na czyny zarzucane oskarżonemu można patrzeć pod różnym kątem. Terminu „kłamstwo” używa się tylko wtedy, gdy to klient powie nieprawdę. A adwokaci… Nam wolno usprawiedliwiać klienta w dowolny sposób.
– Czyli, że… potrafiłabyś skłamać w mojej obronie? Ellie spojrzała jej w oczy.
– A będę musiała?
– Wszystko, co ci powiedziałam, to prawda. Ellie usiadła po turecku na trawie.
– W takim razie chciałabym wiedzieć, czego mi jeszcze nie powiedziałaś.
Z ziemi poderwał się wróbel, rzucając przelotny cień na twarz Katie.
– My, prości ludzie, nie kłamiemy – powiedziała dziewczyna chłodno. – Kłamstwo sprawia, że stanąwszy przed zgromadzeniem, nie umiemy się bronić. Dlatego w naszym świecie nie ma miejsca dla adwokatów.
Ku własnemu zdziwieniu Ellie roześmiała się głośno.
– Mnie to mówisz? Nigdy w życiu nie czułam się bardziej nie na miejscu niż u was. Pasuję tutaj jak wół do karety.
Katie przesunęła wzrokiem po sylwetce adwokatki, tenisówkach i letniej sukience, kończąc na niewielkich, rozkołysanych kolczykach. Wszystko w niej tchnęło skrępowaniem – nie chciała nawet usiąść wygodnie i wyciągnąć nóg na trawie, jakby się bała, że twarde źdźbła podrapią jej łydki. W przeciwieństwie do stonki turystycznej, której całe chmary przetaczały się przez okręg Lancaster, przygnane nadzieją rzucenia okiem, choćby przelotnie, na amiszów, Ellie nigdy nie marzyła o tej przygodzie. Zgodziła się zrobić cioci Ledzie przysługę, która nagle w mgnieniu oka zmieniła się w poważne zobowiązanie.
Katie rozumiała dobrze, co czuje Ellie. Pamiętała swoje wizyty u Jacoba, kiedy to nowoczesny strój nigdy nie zdołał jej zmienić w zwykłą nastolatkę. We własnych oczach Ellie mogła uchodzić za orędowniczkę indywidualizmu, ale tak zwane bycie sobą w kulturze, gdzie cała reszta innych Englischers ze wszystkich sił dąży do tego, aby być sobą, różni się przecież zasadniczo od tego samego bycia sobą realizowanego w kulturze, gdzie wszyscy usiłują być tacy sami.
W świecie pełnym ludzi człowiek może czuć się ogromnie samotny.
– Wiem, jak można temu zaradzić – powiedziała głośno Katie. Uśmiechając się szeroko, wstała i nabrawszy w dłonie wody ze stawu, chlapnęła nią na Ellie.
Adwokatka podskoczyła, parskając jak kot.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Wasser. – Katie chlapnęła na nią jeszcze raz. Ellie zasłoniła się rękami.
– Wase? Aha, wasze! Ale zaraz – nasze? Co nasze?
– Nie „wase”. Wasser. To po naszemu „woda”.
Ellie pojęła w lot, o co chodzi. Przyjęła ten mały dar i pozwoliła mu zapuścić korzenie.
– Wasser – powtórzyła, a potem pokazała palcem pole. – Tytoń? – zapytała.
– Duvach. – Katie rozpromieniła się, słysząc, jak Ellie powtarza nowe słowo. – Gut! Die Koo – powiedziała, wskazując gestem pasącą się nieopodal czarno – białą holenderkę.
– Die Koo.
Katie wyciągnęła do Ellie rękę.
– Wie bist du heit. Jak się masz?
Ellie powoli poszła w jej ślady, zaglądając głęboko w oczy Katie, po raz pierwszy od momentu, kiedy przyjechała do sądu. Beztroskie słoneczne popołudnie, niefrasobliwa lekcja Dietsch, języka amiszów – nagle gdzieś się ulotniły; pozostały tylko one, dwie kobiety połączone uściskiem dłoni, odurzone graniem świerszczy, świadome tego, że zaczynają wszystko od początku.
– Ich bin die Katie Fisher - odezwała się Katie cichym głosem.
– Ich bin die Ellie Hathaway - odpowiedziała Ellie. – Wie bist du heit.
– Pójdę kupić popcorn, zanim film się zacznie – powiedział Jacob, wstając z fotela. Katie zaczęła szperać po kieszeniach, szukając pieniędzy, które Mam zawsze przesyłała synowi za jej pośrednictwem, ale on tylko potrząsnął głową. – Ja stawiam. Adam, miej na nią oko.
Katie zgarbiła się w fotelu, zła, że uważa się ją za dziecko.
– Mam siedemnaście lat. Czego on się boi? Że mu ucieknę? Adam, siedzący obok niej, uśmiechnął się.
– Prędzej tego, żeby ktoś mu nie ukradł jego ślicznej siostrzyczki. Katie zaczerwieniła się aż po same włosy.
– Nie wydaje mi się – skwitowała. Przywykła raczej do tego, że chwali się ją za dobrze wykonaną pracę, a nie za urodę. No i czuła się niezręcznie, siedząc tak sama z Adamem, którego Jacob zaprosił, żeby wybrał się razem z nimi do kina.
Nie nosiła zegarka, więc nie wiedziała, ile czasu jeszcze zostało do początku seansu. Była w kinie po raz czwarty w życiu. Film miał być o miłości – śmieszny pomysł, opowiadać o miłości w dwie godziny! Miłość to nie jest przecież ta jedna chwila, kiedy dziewczyna patrzy chłopcu w oczy i czuje, że ziemia usuwa jej się spod nóg, a w jego duszy dostrzega to wszystko, za czym tęskni jej własna. Miłość przychodzi powoli, nigdy nie myląc drogi, a składają się na nią, w równych proporcjach, szacunek i wzajemne wsparcie. Dziewczyna z rodziny prostych ludzi nie przeżywa „zakochania” – ona nagle dostrzega, że uwikłała się w miłość. Córka prostych ludzi wie, że kocha, kiedy po dziesięciu latach widzi przy sobie wciąż tego samego chłopca, stojącego u jej boku i obejmującego ją w talii.
Głos Adama wyrwał ją z zamyślenia.
– Mieszkasz w Lancaster? – zapytał uprzejmie.
– Tak, w Paradise. Właściwie na samym skraju.
– Na progu raju – uśmiechnął się Adam, a oczy mu zabłysły. – To brzmi jakoś tak, jakby człowiek zaraz miał stamtąd zlecieć.
Katie przygryzła wargę. Nie mogła zrozumieć tych jego żartów. Postanowiła zmienić temat i zapytała go, w jakiej dziedzinie robił doktorat.
Może z literatury, z której dyplom uzyskał Jacob?
– Prawdę mówiąc, nie – odparł Adam. Czy to możliwe, że dostrzegła na jego twarzy ślad rumieńca? – Zajmuję się naukami paranormalnymi.
– Co to są nauki para…
– Duchy. Prowadzę badania nad duchami.
Gdyby rozebrał się w tej chwili do naga, nie udałoby mu się wprawić jej w większe osłupienie.
– Badania? Nad duchami?
– Obserwuję je. Piszę o nich. – Adam potrząsnął głową. – Nie musisz nic mówić. Na pewno nie wierzysz w duchy, jak zresztą większa część tego wolnego świata. Kiedy opowiadam ludziom, z czego mam doktorat, to sobie wyobrażają, że kończyłem pewnie jakiś kurs korespondencyjny, z przedmiotem dodatkowym w stylu na przykład budowy i konserwacji klimatyzatora. A tymczasem nie. To jest uczciwy stopień naukowy. Na początku studiowałem fizykę. Pracowałem nad teoriami dotyczącymi energii. Pomyśl tylko – energii nie można zniszczyć, unicestwić. Można ją wyłącznie przetworzyć, nadać jej inną formę. Co się zatem dzieje z energią człowieka po jego śmierci?
Katie spojrzała na niego, mrugając oczami.
– Nie wiem.
– Otóż to. Ta energia musi się gdzieś podziać. To, co człowiek widzi jako ducha, jest śladem energetycznym.
Katie opuściła wzrok; czuła, że inaczej nie zdoła się opanować i powie temu człowiekowi, którego praktycznie nie zna, o czymś, z czego nie zwierzała się jeszcze nikomu.
– Aha. – Głos Adama był cichy. – Myślisz, że rozmawiasz z wariatem.
– Wcale tak nie myślę – odpowiedziała natychmiast. – Naprawdę.
– To ma sens, jeśli się nad tym zastanowić. – Zaczął się tłumaczyć. – Gdy wydarzy się jakaś tragedia, powoduje to uwolnienie energii emocjonalnej. Ta energia pozostaje w otoczeniu – odciska się w kamieniu, ścianie domu, drzewie – jakby pozostawiała po sobie wspomnienie. Na poziomie atomowym wszystkie te obiekty są w ruchu, a zatem mogą magazynować energię. A duchy, które widzą żyjący ludzie, są to właśnie ślady tej energii, zatrzymanej w przedmiotach. – Wzruszył ramionami. – Tak w skrócie przedstawia się moja teoria.
Nagle powrócił Jacob, niosąc kartonowe pudełko z popcornem. Postawił je na kolanach Katie.
– Opowiadasz jej o swojej pseudonaukowej pracy?
– Uważaj. – Adam wyszczerzył zęby. – Twoja siostra mi wierzy.
– Moja siostra jest naiwna. – Poprawił go Jacob.
– To już inna sprawa. – Adam przestał zwracać na niego uwagę i zwrócił się wprost do Katie: – Nie warto się wysilać, żeby przekonać tych, którzy nie wierzą, bo oni i tak nigdy tego nie zrozumieją. Z drugiej strony, jeśli ktoś choć raz był świadkiem jakiegoś zjawiska paranormalnego, to będzie wyłaził ze skóry, żeby tylko znaleźć kogoś takiego jak ja, kto zechce go wysłuchać. – Spojrzał jej w oczy. – Każdego z nas coś prześladuje. Niektórzy po prostu potrafią to zobaczyć wyraźniej niż inni.
W środku nocy Ellie zbudził stłumiony jęk. Podniosła się, walcząc z sennością i zobaczyła, że Katie rzuca się pod kołdrą. Podeszła cicho do jej łóżka. Dotknęła czoła dziewczyny.
– Es dut weh – wymamrotała Katie i nagle zerwała z siebie kołdrę. Na przodzie jej nocnej koszuli rosły w oczach dwie okrągłe plamy. – Boli! – zawołała, trąc dłońmi mokrą tkaninę i suchą pościel. – Coś mi się stało!
Ostatnimi czasy wśród znajomych Ellie zaczęło przybywać młodych matek. Nasłuchała się od nich żartów na temat początku laktacji, kiedy to nagle zwykła kobieta zmienia się komiksową superbohaterkę z piersiami jak piłki lekarskie.
– Nic ci się nie stało – uspokoiła dziewczynę. – Tak się właśnie dzieje po urodzeniu dziecka.
– Nie urodziłam żadnego dziecka! – zaskrzeczała Katie. – Neh!
– Odepchnęła Ellie z całej siły, przewracając na twardą podłogę.
– Ich hab ken Kind kaht… mein hatz ist fol!
– Nie rozumiem – warknęła adwokatka.
– Mein hatz ist fol!
Było dla niej ewidentne, że Katie nie obudziła się jeszcze całkiem, że na razie jest tylko przerażona. Postanowiła nie próbować niczego na własną rękę i wybiegła z pokoju, w drzwiach zderzając się z Sarą.
Widok matki Katie w koszuli nocnej, z rozpuszczonymi włosami koloru wąsów kukurydzy sięgającymi poniżej bioder, był dla niej nie lada wstrząsem.
– Co się stało? – zapytała Sara, klękając na podłodze obok łóżka córki, która leżała, ściskając dłońmi piersi. Matka delikatnie odsunęła jej ręce i rozpięła guziki koszuli nocnej.
Ellie skrzywiła się, widząc nabrzmiałe, twarde piersi, poznaczone wyraźnie zarysowaną siateczką cienkich sinych żył. Z obu sutków sączyły się wąziutkie strużki. Sara kazała córce wstać i zaprowadziła ją do łazienki. Katie apatycznie wykonała polecenie. Ellie poszła za nimi i zobaczyła, jak matka metodycznie bierze się do rzeczy i zaczyna masować tkliwe, bolące piersi Córki. Do umywalki trysnął strumień białego mleka.
– To jest dowód – odezwała się w końcu Ellie kategorycznym tonem. – Katie, zobacz sama, co się dzieje z twoim ciałem. Urodziłaś dziecko. To mleko jest dla niego.
– Neh, lus mich gay – załkała Katie, siedząca na sedesie. Ellie zacisnęła zęby i przykucnęła przed nią.
– Wychowałaś się na farmie, gdzie hoduje się krowy. Nie możesz nie rozumieć, co się teraz z tobą dzieje. Jeszcze raz ci mówię: urodziłaś dziecko.
Katie potrząsnęła głową.
– Mein hatz ist fol. Ellie spojrzała na Sarę.
– Co ona mówi?
Matka pogładziła córkę po głowie.
– Mówi, że to nie jest mleko, a ona nie urodziła żadnego dziecka. To wszystko dzieje się dlatego – przetłumaczyła – że jej serce jest pełne po brzegi.
ELLIE
Żeby było jasne: ja nie umiem szyć. Dajcie mi igłę z nitką i posadźcie do obszywania spodni – prędzej przyfastryguję je sobie do ręki, niż zrobię to, co trzeba. Dziurawe skarpetki? Zawsze wyrzucam. Wolę przejść na ścisłą dietę, niż sama poszerzyć sobie sukienkę w pasie. To chyba o czymś świadczy.
A mówię to wszystko tytułem wyjaśnienia, dlaczego nie byłam cała w skowronkach, kiedy Sara zaprosiła mnie, abym przyłączyła się do kobiet, które zebrały się u niej na szycie narzuty. Przez to, co wydarzyło się w nocy, stosunki pomiędzy nami były dość napięte. Rano Sara bez słowa wręczyła Katie długi pas białego muślinu do obrębienia. Propozycja wspólnego szycia była z jej strony swojego rodzaju ustępstwem, ponownym zaproszeniem do jej świata, które poprzednio zostało zawieszone. Wyczułam w tym także milczącą prośbę, abyśmy wszystkie postarały się nie wyolbrzymiać tego, co zaszło w nocy.
– Wcale nie musisz sama szyć – powiedziała Katie, ciągnąc mnie za rękę do dużego pokoju. – Możesz się tylko przyglądać.
Oprócz niej i jej matki zastałam tam jeszcze cztery kobiety: Annę Esch, matkę Leviego, matkę Samuela – Marthę Stoltzfus i dwie kuzynki Sary, Rachelę i Louise Lapp. Dwie ostatnie były młodsze od pozostałych i zabrały ze sobą swoje najmniejsze dzieci. Jedno było jeszcze w powijakach, drugie zaczynało już raczkować; siedziało sobie na podłodze u stóp Racheli Lapp i bawiło się ścinkami.
Narzutę rozłożono na stole. Leżało na niej kilka szpulek białych nici. Kiedy stanęłam w drzwiach, kobiety uniosły głowy znad roboty.
– To jest Ellie Hathaway – zaanonsowała Katie.
– Sie schelt an shook mit uns wohne <emphasis>*</emphasis> – dodała Sara. Anna Esch, chcąc okazać mi szacunek, zapytała po angielsku:
– I jak długo u was będzie?
– Dopóki sprawa Katie nie wejdzie na wokandę – odpowiedziałam. Kiedy tylko usiadłam, córeczka Louise Lapp stanęła na chwiejnych nóżkach i zatoczyła się w moim kierunku, wyciągając łapkę do jasnych guzików na mojej bluzce. Widząc, że zaraz się przewróci, złapałam ją na ręce i posadziłam sobie na kolanach. Połaskotałam małą po brzuszku, żeby ją rozbawić, upajając się kochanym, wilgotnym ciężarem dziecięcego ciałka. Dziewczynka złapała mnie swoimi lepkimi paluszkami za ręce i odrzuciła główkę do tyłu, ukazując delikatne, bielutkie załamanie skóry na szyi. W tej chwili dotarto do mnie – po fakcie – że pozwalam sobie na zupełnie niestosowne czułości z córką kobiety, która najprawdopodobniej nie jest skłonna zaufać mi na tyle, aby oddać własne dziecko pod moją opiekę. Uniosłam wzrok, gotowa do przeprosin – i stwierdziłam, że całe towarzystwo patrzy na mnie z prawdziwym szacunkiem.
No cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Kobiety pochyliły się nad swoim szyciem, a ja bawiłam się z dziewczynką.
– Nie wolisz szyć? – zapytała Sara uprzejmie. Zaśmiałam się.
– Uwierz mi, że wolisz tego nie oglądać.
– Opowiedz jej, Rachelo – wtrąciła Anna Esch z błyskiem w oku – jak kiedyś u Marthy przyszyłaś sobie narzutę do fartucha.
– A po co? – odburknęła Rachela Lapp. – Sama opowiedz, zawsze świetnie ci to wychodzi.
Katie machinalnie nawlekła igłę i pochyliła głowę nad kwadratem białej watoliny. Spod jej ręki zaczął wychodzić drobniutki ścieg, równy jak robiony na maszynie albo przy linijce.
– Niesamowite – powiedziałam, szczerze zafascynowana. – Ledwo je widać.
– Wszyscy robią tak samo dobrze. – Katie zarumieniła się, słysząc tę pochwałę.
Przez jakiś czas kobiety szyły w milczeniu, wdzięcznie pochylając głowy nad przykrytym narzutą stołem, niczym gazele pijące wodę z sadzawki.
– Powiedz nam, Ellie – zagadnęła Rachela – mieszkasz w Filadelfii?
– Tak. Ostatnio.
Martha odgryzła koniec nitki.
– Kiedyś tam byłam, jeden raz. Pociągiem. Gdyby ktoś mnie pytał, to widziałam tam wielki tłum ludzi biegających nie wiadomo za czym i spieszących się nie wiadomo do czego.
Wybuchnęłam śmiechem.
– Tak tam mniej więcej jest.
Nagle ze stołu spadła jedna szpulka nici, prosto na głowę śpiącego w małym koszyku chłopczyka w powijakach, który zaczął wywijać rączkami, a potem zaniósł się głośnym, niepowstrzymanym szlochem. Katie, siedząca najbliżej, wyciągnęła do niego ręce, chcąc uspokoić.
– Nie dotykaj go.
Karcące warknięcie przeleciało przez pokój niczym kamień wrzucony oknem, zatrzymując ręce szyjących kobiet, które zawisły nad narzutą niczym dłonie uzdrowicielek podczas seansu. Rachela, która wypowiedziała te słowa, wbiła swoją igłę w materiał, po czym sama wzięła synka na ręce i przytuliła do piersi.
– Rachelo Lapp! – ofuknęła ją Martha Stoltzfus. – Co cię ugryzło? Rachela odpowiedziała, nie patrząc na Sarę ani na Katie:
– Nie chcę, żeby Katie robiła coś przy moim dziecku, to wszystko. Jej sprawy leżą mi na sercu, ale Joseph to mój syn.
– A Katie to moja córka – odezwała się Sara, powoli odmierzając słowa.
Martha położyła dłoń na oparciu krzesła Katie.
– Dla mnie też jest jak córka.
Rachela uniosła podbródek, ledwie odrobinę.
– Jeśli nie jestem tu mile widziana…
– Jesteś, Rachelo – powiedziała Sara cicho. – Ale nie wolno ci traktować mojej Katie jak nieproszonego gościa w jej własnym domu.
Siedziałam z zapartym tchem na samym brzeżku krzesła, czując rozlewające się po piersi wilgotne ciepło, które biło od śpiącej córeczki Louise. Czekałam w napięciu, kto wygra to starcie.
– Saro Fisher, wiesz, co ja o tym myślę… – zaczęła Rachela, ciskając oczami błyskawice, ale zanim zdążyła dokończyć zdanie, rozległ się głośny dzwonek.
Wystraszone kobiety zaczęły rozglądać się wokół siebie. Pełna najgorszych przeczuć, przełożyłam dziecko na lewą rękę, a prawą sięgnęłam do kieszeni po komórkę. Czując na sobie spojrzenia szeroko otwartych oczu, nacisnęłam klawisz i przyłożyłam słuchawkę do ucha.
– Halo?
– Boże drogi, Ellie, od kilku dni już do ciebie wydzwaniam. Czy ty tam w ogóle nie włączasz tej komórki?
I tak byłam w szoku, że bateria wytrzymała tak długo. Miałam też cichą nadzieję, że telefon mi padnie, zanim Stephen zadzwoni, żebym nie musiała z nim rozmawiać. Żony amiszów wpatrywały się we mnie jak sroka w gnat, zapomniawszy chwilowo o swojej scysji.
– Muszę odebrać – powiedziałam przepraszającym tonem, składając śpiące maleństwo w ramiona matki.
– Telefon? – wykrztusiła Louise, co zdążyłam jeszcze usłyszeć, wychodząc. – W domu?
Odpowiedzi Sary już nie dosłyszałam, ale kiedy rozmawiałam ze Stephenem w kuchni, dobiegł mnie wyraźnie skrzyp kół bryczki sióstr Lapp na podjeździe.
– Stephen, w tej chwili trudno mi rozmawiać.
– W porządku, to potrwa tylko chwilę. Muszę coś wiedzieć. W mieście krąży taka głupia plotka, że występujesz jako obrońca z urzędu w sprawie jakiejś dziewczyny z rodziny amiszów. I że sędzia kazał ci zamieszkać na farmie.
Zawahałam się. Stephen nigdy w życiu nie pozwoliłby wykręcić sobie takiego numeru.
– Nie nazwałabym siebie obrońcą z urzędu – odparłam. – Na razie nie ustaliliśmy kwestii honorarium, to wszystko.
– A co z resztą? I gdzie ty w ogóle jesteś?
– W Lancaster. A właściwie pod miastem Lancaster, w powiecie Paradise.
Wyobraziłam sobie, jak ta gruba, błękitna żyła na jego czole zaczyna nabrzmiewać. Zupełnie jakbym przy tym była.
– I w taki sposób się relaksujesz?
– To było nie do przewidzenia, Stephen. Sprawa rodzinna. Musiałam się tym zająć.
Zaśmiał się tylko.
– Sprawa rodzinna? Masz krewnych amiszów? Bliższych, dalszych? A może ze strony matki jesteś spokrewniona z krysznowcami? Nie bujaj, Ellie. Mnie możesz powiedzieć prawdę.
– Właśnie mówię – zgrzytnęłam zębami. – To nie jest sztuczka, żeby zwrócić na siebie uwagę. Wprost przeciwnie. Wiem, że to wygląda zawile, ale w skrócie jest tak: podjęłam się obrony swojej kuzynki. Mieszkam na farmie, bo to był jeden z warunków zwolnienia za kaucją. I tyle.
Chwila ciszy, trwająca jedno uderzenie serca.
– Muszę przyznać, Ellie, że bardzo mi przykro. Mogłaś mi powiedzieć, co planujesz, zamiast tak się kryć z tą sprawą. Jeśli naprawdę zależy ci na zdobyciu renomy specjalistki od sensacyjnych przypadków -
sensacyjnych w całej rozciągłości – to mogłem ci przecież jakoś pomóc, doradzić. Może nawet zaprotegować cię w swojej firmie.
– Nie chcę, żebyś mnie protegował w swojej firmie – ucięłam. – Nie zależy mi na sensacyjnych przypadkach. I prawdę mówiąc, nie mieści mi się w głowie, że mogłeś odebrać to wszystko jako osobistą zniewagę, jakbym chciała zrobić akurat tobie na złość. – Spojrzałam w dół i zobaczyłam, że wolna dłoń zacisnęła mi się w pięść. Rozprostowałam kolejno palec za palcem.
– Jeżeli ta sprawa potoczy się tak, jak się zapowiada, to przyda ci się pomoc. Mogę przyjechać i wystąpić jako twój doradca. Będziesz miała firmę na miejscu.
– Dzięki, Stephen, ale nic z tego. Rodzice mojej klientki z ledwością zaakceptowali u siebie jednego prawnika. Nie ma mowy, żeby pozwolili zrobić sobie z domu kancelarię.
– I tak mógłbym do ciebie podskoczyć. Może przy mnie coś świeżego wpadnie ci do głowy. Albo po prostu usiądziemy sobie na ganku, na huśtawce i będziemy popijać lemoniadę.
Niewiele brakowało, a bym się zgodziła. Oczyma duszy ujrzałam maczek piegów rozsianych na jego karku, zobaczyłam, jak myje zęby, po swojemu przekrzywiając nadgarstek; niemalże owiał mnie jego zapach, bijący z szaf i bieliźniarek, z pościeli. Były to obrazy, które same stanęły mi przed oczami, tak dobrze znane, tymczasem świat, w którym z własnej woli zamieszkałam, na każdym kroku porażał mnie swoją obcością. Gdybym miała przy sobie kogoś rozpoznawalnego, kogo kiedyś kochałam, gdybym mogła pod koniec każdego dnia zobaczyć tego kogoś obok siebie – wtedy sprawa Katie wróciłaby na swoje miejsce. Stałaby się z powrotem częścią mojej pracy, a nie elementem życia.
Ścisnęłam mocniej malutki telefon i zamknęłam oczy.
– Najlepiej chyba będzie – usłyszałam własny szept – jeśli poczekamy i zobaczymy, co się wydarzy.
Sara siedziała samotnie przy narzucie, pochylając głowę nad szyciem.
– Przepraszam – powiedziałam. – Za ten telefon. Machnęła ręką na znak, że mam się nie przejmować.
– Nic się nie stało. Mąż Marthy Stoltzfus ma telefon w stajni. Jest mu potrzebny do załatwiania interesów. Rachela po prostu zaczęła zadzierać nosa. – Westchnęła, wstała od stołu i zaczęła zbierać szpulki. – Posprzątam to – powiedziała. – Po co ma tak leżeć.
Ujęłam dwa rogi narzuty, żeby pomóc jej ją złożyć.
– Krótko dzisiaj wyszło wam to szycie. Mam nadzieję, że to nie przeze mnie.
– I tak by było dziś krótko, coś mi się zdaje – odpowiedziała szybko Sara. – Jeśli chcesz poszukać Katie, to kazałam jej porozwieszać pranie.
Potrafię poznać, kiedy ktoś daje mi do zrozumienia, że chce zostać sam. Ruszyłam do drzwi, ale na progu kuchni obejrzałam się jeszcze.
– Dlaczego Rachela Lapp nie wierzy Katie?
– Tego chyba możesz się sama domyślić.
– A oprócz oczywistych powodów? Szczególnie po tym, jak wasz biskup wziął jej stronę…
Sara położyła narzutę na półce i odwróciła się, stając ze mną twarzą w twarz. Ukrywanie własnych uczuć szło jej doskonale, lecz jednego nie potrafiła ukryć: oczu, płonących wstydem na wspomnienie, że przyjaciółki znieważyły jej córkę.
– Wyglądamy tak samo. Modlimy się tak samo. Żyjemy tak samo – powiedziała. – Ale to jeszcze nie znaczy, że wszyscy myślimy tak samo.
Jeden za drugim, olbrzymie białe żagle pęczniały na sznurze do prania. Prześcieradła oplatały Katie uściskiem swoich szerokich ramion, a ona mocowała się z nimi, okręcona trzepoczącym, zsuniętym w tył fartuchem, mamrocząc z ustami pełnymi klamerek do bielizny. Na mój widok odstąpiła o krok i wrzuciła wszystkie klamerki, które jej zostały, do stojącego na ziemi wiaderka.
– Przychodzisz, jak już wszystko zrobione – wypomniała mi, siadając obok, na kamiennym murku.
– Poradziłaś sobie beze mnie.
Na pierwszym sznurze wisiał kolorowy rząd koszul i sukienek, mieniących się odcieniami ciemnej i jaskrawej zieleni, bordo, lawendy. Tuż obok tańczyły na wietrze czarne nogawki męskich spodni. Trzeci sznur obciążały prześcieradła i pościel, wypinające swoje nadęte brzuszyska.
– Pamiętam, jak mama wieszała pranie – uśmiechnęłam się. – Bawiłam się między nimi w rycerza i dźgałam je patykiem.
– W rycerza? Nie w królewnę?
– Rzadko kiedy byłam królewną. Nuda – parsknęłam. – Po co czekać na ratunek od jakiegoś księcia, kiedy można uratować się na własną rękę? Nigdy w życiu.
– Hannah i ja bawiłyśmy się w praniu w chowanego, ale zawsze tak się przy tym nakurzyło, że pościel była cała w smugach i musiałyśmy ją prać jeszcze raz.
Odchyliłam głowę, wystawiając twarz na muśnięcia wiatru.
– Kiedyś wydawało mi się, że łóżka ze świeżą pościelą, dopiero co zdjętą ze sznura, czuć słońcem.
– Bo to prawda! – zawołała Katie. – Materiał nasiąka słońcem, wszędzie tam, gdzie przedtem był mokry. Akcja powoduje reakcję, o równej sile i przeciwnym zwrocie.
Prawa Newtona, pomyślałam, to chyba nie jest program ósmej klasy – a Katie, jak większość dzieci amiszów, skończyła państwową szkołę na ośmiu klasach.
– Nie wiedziałam, że tutaj uczą fizyki w podstawówce.
– Nie uczą. Słyszałam to kiedyś.
Słyszała? Od kogo? Miejscowego naukowca – amisza? Zanim zdążyłam zapytać, Katie zerwała się z miejsca.
– Muszę popracować w ogrodzie.
Poszłam za nią i usiadłam, przyglądając się, jak zrywa strąki fasoli, składając je do fartucha. Praca najwidoczniej zaprzątnęła ją bez reszty, bo kiedy nagle się odezwałam, Katie aż podskoczyła.
– Dobrze wam się układa z Rachelą?
– Ja. Bardzo często opiekuję się małym Josephem. Przy szyciu, czasem nawet na nabożeństwach.
– Ale dziś jakbyś przestała być jej faworytką jako opiekunka dla syna – zauważyłam.
– To prawda, ale Rachela zawsze słucha tego, co mówią inni, zamiast wyrobić sobie własne zdanie. – Katie urwała, plotąc w palcach łodygę fasoli. – Nie obchodzi mnie, co ona wygaduje, bo prawda prędzej czy później zawsze wyjdzie na jaw. Ale przykro mi, jeśli to przez nią moja mama płakała.
– Nie rozumiem.
– To, co powiedziała Rachela, dotknęło ją bardziej niż mnie. Tylko ja jej już zostałam. Muszę teraz być idealna.
Katie wstała, podtrzymując fartuch wypchany zebraną fasolą. Ruszyła w stronę domu, lecz zatrzymała się na widok nadchodzącego wielkimi krokami Samuela.
Zdjął kapelusz, odsłaniając posklejane potem jasne włosy.
– Witaj, Katie – pozdrowił. – Jak się czujesz?
– Świetnie, Samuelu, gut – odparła. – Zebrałam fasolę na obiad.
– Sporo. Piękne strąki.
Słuchałam, nie podchodząc. To ma być zażyłość? Gdzie porozumiewawcze słówka? Gdzie przypadkowe dotknięcia, palce muskające łokieć albo plecy? Samuel musiał już usłyszeć o kłótni przy szyciu narzuty i z całą pewnością przyszedł pocieszać Katie. Nie miałam pojęcia, jak w tym świecie wyglądają zaloty; nie mogłam się domyślić, czy Samuel krępuje się mówić ó czymś w mojej obecności, czy może tych dwoje młodych ludzi naprawdę nie ma sobie nic do powiedzenia, co byłoby dziwne, jeżeli naprawdę poczęli wspólnie dziecko.
– Przyszła przesyłka – poinformował Samuel. – Można iść zobaczyć.
No, już lepiej – jednak schadzka we dwoje. Uniosłam wzrok, czekając, co Katie mu odpowie i wtedy spostrzegłam, że nie mówił do niej, tylko do mnie.
– Ktoś mi coś przysłał? – zdziwiłam się. – Przecież nikt nawet nie wie, że tutaj jestem.
Samuel wzruszył ramionami.
– Leży na podwórku.
– No dobrze. – Uśmiechnęłam się do Katie. – Zobaczymy, co tym razem wybrał dla mnie ten mój nieznajomy wielbiciel.
Samuel ujął Katie pod ramię i ruszyliśmy w stronę domu. Ja szłam za nimi i obserwowałam, jak dziewczyna bardzo powoli i bardzo delikatnie uwalnia się z jego uścisku.
Na kopcu ziemi usypanym przed oborą leżało pogniecione kartonowe pudło.
– Policja to przywiozła – powiedział Samuel, gapiąc się na nie takim wzrokiem, jakby w środku był grzechotnik.
Podniosłam karton. Dane zgromadzone przez oskarżenie nie były liczne; do tej pory miewałam raczej do czynienia z obszerniejszym materiałem dowodowym. W tym jednym niedużym pudełku zmieściło się wszystko, co do tej pory znaleźli policjanci. Z drugiej strony w tak oczywistej sprawie nie potrzeba wiele.
– Co to jest? – zapytała Katie.
Spojrzałam na nią, stojącą u boku Samuela, z tym samym wyrazem słodkiego zdziwienia na twarzy co poprzednio.
– To z prokuratury – odpowiedziałam. – Zawartość tego pudełka ma stanowić dowód na to, że zabiłaś swoje dziecko.
Dwie godziny później wciąż siedziałam zarzucona zeznaniami i innymi dokumentami, z których ani jeden nie ukazywał mojej klientki w korzystnym świetle. Były tam, co prawda, pewne luki – na przykład brakowało jeszcze wyników testów DNA, które miały ostatecznie potwierdzić, że to ona była matką noworodka, poza tym wiek płodu pozwalał wątpić, czy mógł on przeżyć poza łonem matki – ale generalnie dowody były dla Katie obciążające. Była obecna na miejscu przestępstwa, stwierdzono też, że niedawno urodziła, gdyby zaś tego było mało, to na ciele martwego dziecka znaleziono jej krew. Kryła się z ciążą bardzo starannie, a urodziła w takim sekrecie, że udział w przestępstwie jakiegoś wspólnika, który miałby zabić noworodka zamiast niej, wydawał się niedorzecznością. Z drugiej strony wszystkie te wysiłki, aby utrzymać sprawę w tajemnicy, dostarczały oskarżeniu motywu zbrodni: skoro kobieta z takim poświęceniem ukrywa poród, to z dużym prawdopodobieństwem zrobi też, co tylko w jej mocy, aby ukryć to, co się urodzi. Pozostawało pytanie, czy w momencie popełnienia morderstwa Katie była przy zdrowych zmysłach.
Po pierwsze – należało złożyć wniosek o dopuszczenie dowodu z opinii biegłego. Sąd może zapłacić za konsultację zawodowego psychiatry, który, w odróżnieniu ode mnie, nie będzie chciał nawet słyszeć o pracy dla idei. Wniosek trzeba było napisać od razu, bo im szybciej się go złoży, tym prędzej będę miała kwit w ręku.
Wstałam i sięgnęłam pod łóżko po mojego laptopa. Płaska, czarna torba szurnęła po wyfroterowanej podłodze. Omal się nie rozpłakałam, czując w rękach ten cudowny ciężar, wagę czystej technologii i syntetycznej tkaniny. Położyłam torbę na łóżku, otworzyłam zamek błyskawiczny i uniosłam wieko, kryjące monitor mojego komputera. Nacisnęłam klawisz włączający urządzenie.
I nic.
Mamrocząc brzydkie słowa, poszperałam w kieszonkach torby, znalazłam baterię i zamontowałam. System odpalił się, poinformował mnie piknięciem, że baterię należy naładować, po czym pokazał mi pusty, czarny ekran.
No dobrze, to jeszcze nie koniec świata. Mogę siedzieć blisko kontaktu, aż bateria się nie naładuje. Nie będzie mi to przeszkadzać w pracy. Tyle, że… w domu Katie nie było kontaktów. Ani jednego.
Nagle dotarło do mnie z całą jasnością, jak będzie wyglądać praca adwokata – czyli moja – na farmie amiszów. Miałam za zadanie opracować strategię obrony dla klientki, nie dysponując żadnymi udogodnieniami, z których zazwyczaj korzysta adwokat. Wściekła i na siebie, i na sędziego Gormana, złapałam za komórkę i zaczęłam wybijać na klawiaturze jego numer. Zdążyłam nacisnąć trzy klawisze, po czym telefon zdechł mi w dłoni.
– Jezu! – krzyknęłam, ciskając nim ze złością; upadł na łóżko i odbił się. Nie miałam do niego nawet zapasowej baterii. Trzeba będzie naładować tę starą przez zapalniczkę w samochodzie. Oczywiście, miałam do dyspozycji tylko samochód Ledy, za to całkiem pod ręką, czyli trzydzieści kilometrów stąd.
Leda. To jest jakieś rozwiązanie: mogę pracować u niej. Takie rozwiązanie nastręczało jednak pewnych trudności, jako że Katie nie wolno było opuszczać rodzinnej farmy. Może napiszę wniosek odręcznie…
Zamarłam. Jeśli złożę wniosek napisany odręcznie albo naładuję telefon i zadzwonię do sędziego, to co od niego usłyszę? Że umowa dotycząca zwolnienia za kaucją się nie sprawdziła i że lepiej będzie, jak Katie poczeka na proces w areszcie. Musiałam koniecznie coś na to poradzić.
Podjęłam decyzję. Wstałam i wyszłam na podwórze, kierując się w stronę obory.
Dowiedziałam się od Katie, że w lecie krów nie wyprowadza się na pastwisko codziennie, bo jest dla nich za gorąco. Tak więc w oborze powitało mnie muczenie czarno – białych holenderek uwiązanych łańcuchami do słupków. Jedna, leżąca na ziemi, zerwała się na równe nogi. Widząc jej olbrzymie, silnie zaróżowione wymiona, przypomniałam sobie, co w nocy działo się z Katie. Odwróciłam się od niej, wchodząc pomiędzy dwa rzędy stojących krów, nie zwracając uwagi na odgłosy moczu ściekającego na kraty zamontowane pod zadnimi nogami zwierząt. Miałam nadzieję, że uda mi się w jakiś sposób uruchomić swój komputer.
Zdążyłam zauważyć, że na farmie amiszów wszelkie odstępstwa od obowiązujących zasad podyktowane były wymogami natury ekonomicznej. Przykłady: w nieskazitelnie czystej mleczarni pracowała elektryczna chłodziarko – mieszarka napędzana dwunastowoltowym silnikiem, a próżniowe do jarki zasilał agregat o napędzie dieslowskim, który włączano dwa razy dziennie. Na owe „nowoczesne udogodnienia” nie patrzono jak na doczesne pokusy, lecz po prostu doceniano praktyczność ich zastosowania; dzięki nim amisze mogli w ogóle stanowić konkurencję dla innych dostawców mleka. Osobiście nie wiedziałam zbyt wiele na temat oleju napędowego ani też silników Diesla, ale nigdy nie wiadomo… Może uda się przystosować taki agregat do zasilania Thinkpada.
– Co pani tu robi?
Słysząc głos Aarona, tak się wystraszyłam, że o mały włos nabiłabym sobie guza o jedno ze stalowych ramion mieszarki do mleka.
– Och! – wykrztusiłam. – Przestraszył mnie pan.
– Coś pani zgubiła? – Zmarszczył brwi, patrząc w ten sam kąt, w który wcześniej ja zaglądałam.
– Nie, wprost przeciwnie. Próbuję coś znaleźć. Muszę naładować baterię.
Aaron zdjął kapelusz i przetarł czoło rękawem koszuli.
– Baterię?
– Zgadza się. Do mojego komputera. Jeżeli mam reprezentować pańską córkę w sądzie tak jak należy, muszę przygotować się do rozprawy. Częścią owych przygotowań będzie napisanie kilku wniosków.
– Ja umiem pisać bez komputera – odparł, odwrócił się i odszedł. Ruszyłam za nim.
– Nie wątpię, ale w sądzie wymaga się innych standardów. – Z ociąganiem dodałam: – Nie proszę pana o założenie kontaktu w domu ani też o łącze internetowe albo faks, których używam często i dużo przed rozpoczęciem procesu, ale musi pan zrozumieć, że to nie w porządku wymagać ode mnie, żebym pracowała jak amisz, skoro mam się przygotować do rozprawy w angielskim sądzie.
Aaron mierzył mnie długo spojrzeniem swoich ciemnych, przepaścistych oczu.
– Zapytamy o to biskupa. Będzie u nas dzisiaj. Wytrzeszczyłam na niego oczy.
– W tej sprawie? Odwrócił się ode mnie.
– W innej – odparł.
Nie mówiąc ani słowa, Aaron Fisher zagonił mnie do bryczki, w której siedziała już jego córka. Jej mina mówiła wyraźnie, że tak samo jak ja, Katie nie ma pojęcia, co się dzieje. Aaron wspiął się na kozioł, sadowiąc się po prawej stronie siedzącej tam Sary, chwycił lejce w dłonie i cmoknął na konia, który ruszył kłusem.
Po drodze dołączył do nas drugi wóz, odkryty; był to ten sam, którym Samuel i Levi przyjeżdżali do pracy. Ruszyliśmy tą niewielką kawalkadą drogami, które widziałam po raz pierwszy w życiu. Wiły się one wśród farm i pól, na których o tej porze dnia pracowali jeszcze mężczyźni, dobiegając wreszcie do niewielkiego rozstaju, gdzie zbite w stadko czekały już kolejne bryczki.
Cmentarz był niewielki i zadbany, a każdy kamień nagrobny z grubsza tej samej wielkości, zatem najstarsze z nich nie różniły się od najnowszych niczym oprócz wykutych dat. W najdalszej jego części zgromadziła się grupka amiszów; z daleka czarne suknie kobiet i takież same spodnie mężczyzn słały się na ziemi podobne do wronich skrzydeł. Aaron i Sara zsiedli z kozła i jednocześnie skinęli im na powitanie.
Odrobinę za późno dotarło do mnie, że pan i pani Fisher to tylko pierwszy przystanek na drodze tych nieznanych mi ludzi, którzy okrążyli mnie i Katie, całą uwagę zwracając jednak na nią; gładzili ją po policzkach, po ramieniu, poklepywali po plecach. Szeptali do ucha słowa mówiące o stracie i smutku, które w każdym języku brzmią tak samo. Samuel i Levi zdjęli ze swojego wozu jakiś niewielki przedmiot, który, sądząc po kształcie, nie mógł być niczym innym jak trumną.
Osłupiałam. Oddzieliwszy się od grupki krewnych, podeszłam do Samuela, który stanął nad grobem, nad samą krawędzią. Stał z opuszczoną głową, wbijając wzrok w maleńką drewnianą skrzynkę. Odkaszlnęłam, podniósł wzrok. Dlaczego nikt ci nie współczuje?, chciałam zapytać, ale słowa nie przeszły mi przez gardło.
Do zaparkowanych bryczek dołączył samochód. Wysiedli z niego Leda i Frank, ubrani od stóp do głów na czarno. Spojrzałam po sobie; dżinsy i koszulka z krótkim rękawem. Gdyby ktoś mi choćby jednym słowem wspomniał, że jedziemy na pogrzeb, mogłabym się przebrać. Z drugiej strony nikt nie zadał też sobie zbytecznego trudu, aby uprzedzić o tym Katie.
Dziewczyna przyjęła kondolencje składane przez krewnych, wzdrygając się nieznacznie za każdym razem, kiedy ktoś zaczynał do niej mówić, jakby chwiała się pod ciosem. Biskup i diakon, których zapamiętałam z nabożeństwa, stanęli nad otwartym grobem. Na ten znak niewielka grupa żałobników zebrała się dookoła.
Zachodziłam w głowę, co też kazało Sarze i Aaronowi odzyskać zwłoki tego noworodka, skoro nie chcieli uznać go za swojego wnuka. Poczucie odpowiedzialności? Jakiej odpowiedzialności? Zastanawiałam się, co czuje teraz Samuel, stojący tam, na krawędzi. Co myśli sobie Katie, która konsekwentnie zaprzecza, że była w ciąży.
Wystąpiła naprzód, mocno ściskając matkę za rękę. Biskup rozpoczął modlitwę i wszyscy pochylili głowy – wszyscy oprócz Katie. Ona patrzyła prosto przed siebie, potem spojrzała na mnie, potem zaczęła przyglądać się bryczkom – byle tylko nie widzieć grobu. Na koniec, niczym kwiat, zwróciła twarz w stronę słońca i z uśmiechem wystawiła policzki na jego ciepłe promienie.
Lecz kiedy biskup rozpoczął Modlitwę Pańską, a zgromadzeni, za jego przykładem, zaczęli ją cicho odmawiać, Katie nagle wyrwała rękę matce i puściła się pędem w stronę bryczki. Wskoczyła do środka i zniknęła wszystkim z oczu.
Ruszyłam za nią, widząc, że wbrew wszystkiemu, co do tej pory mówiła, pogrzeb najwidoczniej poruszył w niej jakąś czułą strunę. Zdążyłam zrobić tylko jeden krok; Leda złapała mnie za rękę i osadziła w miejscu, potrząsając nieznacznie głową. A ja, ku własnemu zdziwieniu, stanęłam posłusznie u jej boku. Dotarło do mnie, że bezgłośnie poruszam ustami w rytm słów modlitwy, słów, których nie wypowiadałam od lat i zdążyłam zapomnieć nawet, że je kiedyś znałam. A potem, zanim Leda zdążyła drugi raz mnie zatrzymać, pobiegłam do bryczki i wsiadłam do środka. Katie kuliła się na tylnym siedzeniu, osłaniając dłońmi głowę. Z wahaniem wyciągnęłam rękę i pogładziłam ją po plecach.
– Wiem, że bardzo ci ciężko – powiedziałam.
Katie wyprostowała się powoli i usiadła sztywno. Oczy miała suche, usta nieznacznie skrzywione.
– To nie był mój syn, jeśli o tym właśnie myślisz. To nie był mój syn – powtórzyła.
– W porządku – zgodziłam się. – To nie był twój syn.
Bryczka zatrzęsła się. Aaron i Sara usiedli na koźle i zawrócili konia w stronę domu. A ja z każdym jego rytmicznym krokiem na nowo zadawałam sobie pytanie: skąd Katie, obstająca przy tym, że nie ma o niczym pojęcia, mogła wiedzieć, że noworodek był chłopcem.
Dla krewnych, którzy przyjechali na pogrzeb, Sara przygotowała posiłek. Stół na kozłach, który specjalnie wystawiono na ganek, zapełnił się półmiskami i koszykami z chlebem. Nieznajome kobiety mijały się w kuchennych drzwiach, uśmiechając się do mnie wstydliwie za każdym razem, kiedy musiały przejść obok.
Nigdzie nie było widać Katie, a co dziwniejsze, nikt jakoś nie czuł się tym faktem zaniepokojony. Usiadłam na ławie, mając przed sobą talerz pełen jedzenia. Nie czułam jednak wcale smaku. Myślałam, o tym, kiedy Coop da radę tutaj przyjechać. Najpierw laktacja, teraz ten pogrzeb, ta maleńka trumna – jak długo Katie zdoła jeszcze upierać się, że nie urodziła dziecka, zanim nastąpi załamanie?
Ława skrzypnęła pod ciężarem zażywnej, starszej kobiety, która przysiadła się do mnie. Zmarszczki na jej twarzy przypominały słoje wielkiej sekwoi, ręce miała ciężkie, dłonie sękate, a na nosie okulary w czarnej rogowej oprawie. Mój dziadek, pamiętam, nosił takie w latach pięćdziesiątych.
– To ty jesteś adwokatką naszej Katie – powiedziała moja nowa sąsiadka. – Miła z ciebie dziewuszka.
Na palcach jednej ręki potrafiłabym policzyć, ile razy w karierze słyszałam obok siebie słowa „adwokat” i „miły”. Mając zaś skończonych trzydzieści dziewięć lat, zdążyłam już zapomnieć, kiedy po raz ostatni ktoś nazwał mnie „dziewuszką”. Uśmiechnęłam się.
– Tak, to ja.
Kobieta sięgnęła ponad swoim talerzem i poklepała mnie po dłoni.
– Jesteś dla nas kimś bardzo wyjątkowym. Bronisz naszej Katie.
– Dziękuję, ale po prostu taką mam pracę.
– Nie, nie – potrząsnęła głową. – Takie masz serce.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Chodziło przecież tylko o to, żeby doprowadzić do uniewinnienia, co nie miało w zasadzie nic wspólnego z moją własną opinią na temat Katie.
– Przepraszam. – Wstałam z zamiarem ulotnienia się, szybko i po cichu, ale ledwie zdążyłam się odwrócić od stołu, wpadłam prosto na Aarona.
– Zapraszam z nami – powiedział, wskazując biskupa, który przyszedł razem z nim. – Możemy teraz omówić tę kwestię, która dziś wypłynęła.
Znaleźliśmy sobie cichy kąt w chłodnej oborze.
– Aaron mówił, że ma pani problem dotyczący sprawy sądowej – zaczął Ephram Stoltzfus.
– Problem nie dotyczy bezpośrednio samej sprawy. Jest to raczej trudność związana z zapewnieniem odpowiedniego zaplecza. Mój zawód wymaga korzystania z pewnych profesjonalnych urządzeń. Są mi one potrzebne na przykład do przygotowania wniosków, które mam zamiar przedstawić sędziemu, a w późniejszej fazie procesu – do opracowania zeznań składanych pod przysięgą. Jeżeli wręczę sędziemu dokument napisany odręcznie, to zabije mnie śmiechem i wyrzuci z sali rozpraw. Najpierw jednak powie, że umowa dotycząca zwolnienia za kaucją nie zdała egzaminu i umieści Katie w areszcie.
– Czy ma pani na myśli korzystanie z komputera?
– Konkretnie rzecz ujmując, tak. Mój sprzęt działa na baterie, ale akurat się rozładowały.
– Nie może ich pani dokupić?
– W wiejskim sklepie raczej nie – odparłam. – To drogi sprzęt. Mogę je naładować, ale do tego potrzebny mi kontakt elektryczny.
– Nie zgadzam się na żadne kontakty w moim domu ani w gospodarstwie – wtrącił Aaron.
– A ja z kolei nie mogę zostawić Katie tutaj, a sama jechać do miasta na osiem godzin, żeby naładować baterie.
Biskup pogładził swoją długą, siwą brodę.
– Aaronie, pamiętasz, jak syn Polly i Josepha Zooków miał astmę? Pamiętasz, jak uznaliśmy, że o wiele ważniejsze niż ścisłe zachowanie tego, co nakazuje Ordnung, jest to, aby można było stale podawać chłopcu tlen? Uważam, że obecna sytuacja jest taka sama.
– Absolutnie nie – sprzeciwił się Aaron. – To nie jest sprawa życia albo śmierci.
– Proszę zapytać o to swoją córkę – odgryzłam mu się.
Biskup uniósł ręce. Wyglądał w tym momencie dokładnie tak samo jak wszyscy sędziowie, z którymi miałam do czynienia w karierze.
– Aaronie, ów komputer nie należy do ciebie, a ja nie mam wątpliwości, że jesteś gorącym zwolennikiem naszego sposobu życia. W tym jednak wypadku cel uświęca środki, tak jak powiedziałem Zookom. Na tak długo, jak będzie to potrzebne pani adwokat, zezwalam na użycie inwertora na tej farmie. Oczywiście, prąd może służyć wyłącznie jej.
– Co to jest inwertor? Biskup odwrócił się do mnie.
– Inwertor przetwarza prąd o napięciu dwunastu woltów na prąd o napięciu stu dziesięciu woltów. Nasi przedsiębiorcy zasilają nim kasy w swoich sklepach. Nie możemy używać prądu prosto z generatora, ale inwertor jest zasilany akumulatorem, a na to Ordnung zezwala. Większość rodzin nie ma pozwolenia na używanie tych urządzeń, ponieważ pokusa jest zbyt silna. Rozumie pani: silnik dieslowski napędza generator, generator ładuje akumulator dwunastowoltowy, a inwertor przekształca prąd z akumulatora i może zasilić każde urządzenie – w tym i pani komputer.
Aaron spojrzał z przerażeniem.
– Ordnung zakazuje komputerów, a inwertory wciąż jeszcze stosujemy na próbę – wycedził. – Przecież do tego można podłączyć żarówkę!
Biskup Ephram uśmiechnął się.
– Można, istotnie… Ale ty tego nie zrobisz, Aaronie. Wydam polecenia i ktoś jeszcze dziś przywiezie pani Hathaway inwertor.
Aaron odwrócił wzrok; widać było, że jest dotknięty. Jeśli chodzi o mnie, to sposób, w jaki zawarto tę umowę, kompletnie namieszał mi w głowie, ale mimo to byłam bardzo wdzięczna biskupowi.
– To będzie dla mnie na pewno spore ułatwienie – podziękowałam mu.
Ujął moje ręce w dłonie; przez chwilę poczułam, że znów jestem w pełni sobą.
– Przystosowała się pani do naszego sposobu życia, pani Hathaway – oznajmił. – Czy sądzi pani, że my nie jesteśmy skłonni pójść na podobne ustępstwa?
Nie wiem, skąd wziął się niepokój, który zaczął mnie lekko dręczyć na myśl o tym, że przeze mnie na farmie Fisherów pojawi się elektryczność. Czułam się tak, jakbym była Ewą, z jabłkiem w dłoni i zachęcającym uśmiechem na ustach. I dlaczego? Przecież, na miłość boską, Katie nie zacznie się wymykać do obory, żeby katować Nintendo. Inwertor miał pracować tylko dla mnie i dla mojego Thinkpada – poza tym będzie stał i się kurzył. Mimo to po rozmowie z biskupem jakoś nie chciało mi się wracać do domu. Wyszłam z obory i ruszyłam przed siebie, nie patrząc, dokąd idę.
Dopiero kiedy usłyszałam głos Katie, dotarło do mnie, że zawędrowałam nad staw. Zobaczyłam ją siedzącą nad samym brzegiem, prawie schowaną w kępie wysokich pałek wodnych; bose stopy trzymała zanurzone w wodzie.
– Uważaj, patrzę – powiedziała, wpatrując się w miejsce na samym środku stawu, gdzie nie było widać absolutnie niczego. Uśmiechnęła się, klaszcząc w dłonie – jednoosobowa widowniawłasnego spektaklu jednego aktora.
No dobrze, może i była niespełna rozumu.
– Katie – odezwałam się cicho.
Wystraszyła się i skoczyła na równe nogi, ochlapując mnie wodą.
– Przepraszam! – zawołała.
– W taki upał przyda się ochłoda. – Usiadłam na brzegu stawu. – Do kogo mówiłaś?
Jej policzki zapłonęły rumieńcem.
– Do nikogo. Do siebie.
– Znowu rozmawiałaś z siostrą? Katie westchnęła, a potem skinęła głową.
– Ona tu jeździ na łyżwach.
– Na łyżwach – powtórzyłam z kamienną twarzą.
– Ja, mniej więcej piętnaście centymetrów nad wodą.
– Rozumiem. A brak lodu jej nie przeszkadza?
– Nie. Ona nie wie, że jest lato. Robi to samo, co robiła przed śmiercią. – Jej głos zniżył się do szeptu: – I do tego chyba w ogóle mnie nie słyszy.
Przyglądałam jej się przez dłuższą chwilę. Spod lekko przekrzywionego czepka wymykało się kilka nieposłusznych kosmyków, kręcąc się w loczki dookoła uszu. Kolana miała podciągnięte pod brodę i oplatała je luźno ramionami. Nie było po niej znać ani wzburzonych emocji, ani dezorientacji. Patrzyła spokojnie przed siebie, tam, gdzie rzekomo widziała swoją siostrę.
Zerwałam pałkę wodną i skręciłam łodygę w palcach.
– Jednego nie potrafię zrozumieć: w jaki sposób możesz wierzyć w coś, czego nawet nie widać, a jednocześnie kategorycznie odmawiać przyjęcia do wiadomości faktów, które inne osoby – lekarze, koroner, Boże jedyny, nawet twoi rodzice – uznają za dowiedzione ponad wszelką wątpliwość. Katie uniosła twarz.
– Ale przecież ja widzę Hannah, wyraźnie jak na dłoni. Na szyi ma szal i jest w zielonej sukience, a przy butach ma łyżwy, które dostała po mnie. A tamtego dziecka nie widziałam ani razu, dopóki nie znaleźli go w oborze, martwego, zawiniętego w koszulę. – Spojrzała na mnie, marszcząc brwi. – W co ty byś uwierzyła na moim miejscu?
Zanim zdążyłam jej odpowiedzieć, obok nas nagle zjawił się Ephram Stoltzfus w towarzystwie diakona.
– Pani Hathaway – powiedział biskup – Lucas i ja musimy te raz porozmawiać z naszą młodszą siostrą.
Chociaż Katie siedziała niezbyt blisko, poczułam, jak zaczyna drżeć na całym ciele. W moje nozdrza uderzył ostry zapach jej strachu. Nawet gdy oskarżano ją o morderstwo, nie widziałam, żeby miała drgawki i to aż tak silne. Po omacku zanurzyła rękę w splątanych trzcinach; poczułam, jak jej dłoń wsuwa się pod moją.
– Chciałabym, żeby mój adwokat był przy tym obecny – powiedziała głosem cichym jak szept.
Biskup spojrzał na nią, zaskoczony.
– A po co, Katie?
Dziewczyna nie miała siły nawet unieść oczu na starszego człowieka.
– Proszę – wymamrotała, przełykając z trudem ślinę. Mężczyźni spojrzeli po sobie, a biskup skinął głową. Rozdygotana, uległa istota siedząca obok mnie w niczym nie przypominała tej dziewczyny, która zaledwie chwilę wcześniej mówiła mi prosto w oczy, że to, co jedna osoba potrafi dostrzec, dla innej nie musi wcale być tak samo wyraźne. Była za to uderzająco podobna do tego dziecka, które zobaczyłam po wejściu na salę rozpraw. To dziecko, zamiast zebrać się w sobie i bronić, zamierzało pozwolić, aby wymiar sprawiedliwości przetoczył się po nim niczym walec drogowy.
– Jest tak – zaczął biskup z zażenowaną miną. – Wiemy, że sprawa już jest trudna, a z czasem wszystko zagmatwa się jeszcze bardziej. Ale faktem jest, że przyszło na świat dziecko, a ty, Katie, nie masz męża… Słowem, musisz stawić się w kościele i naprawić swoje winy.
Ledwo zauważalnie, Katie skinęła głową. Mężczyźni pożegnali się ze mną i zawrócili w stronę domu ścieżką biegnącą przez pole. Upłynęło dobrych trzydzieści sekund, zanim Katie zdołała się opanować, a kiedy już było po wszystkim, uniosła ku mnie twarz bladą jak księżyc w nowiu.
– O co im chodziło? – zapytałam.
– Mam przyznać się do grzechu.
– Jakiego grzechu?
– Nieślubne dziecko. – Wstała i ruszyła przed siebie, a ja szybko podążyłam za nią.
– I co zrobisz?
– Przyznam się – padła cicha odpowiedź. – A mam inne wyjście? Zaskoczyła mnie. Zastąpiłam jej drogę.
– Mogłabyś na przykład powiedzieć im to, co mnie. Że nie urodziłaś żadnego dziecka.
Oczy Katie napełniły się łzami.
– Nie mogę im tego powiedzieć. Nie mogę.
– Dlaczego?
Potrząsnęła głową, a jej mokre policzki zalśniły. Zerwała się do biegu, niknąc w falującym morzu kukurydzy.
– Dlaczego? – krzyknęłam za nią. Frustracja osadziła mnie w miejscu, jakbym wrosła korzeniami w ziemię.
Mężczyźni, którzy przywieźli dla mnie inwertor, ustawili go w oborze i podłączyli do agregatu stojącego obok zagrody dla cielnych krów, dzięki czemu przy pracy mogłam cieszyć oczy malowniczym widokiem taśmy policyjnej, ponieważ miejsce przestępstwa wciąż jeszcze było zapieczętowane. Gdyby zabrakło mi inspiracji do wymyślania strategii obrony dla Katie, miałam oto pod ręką gotowe źródło natchnienia. Kilka minut po godzinie czwartej po południu zaniosłam do obory akta razem z laptopem i zabrałam się do wykonywania zawodu prawnika.
Levi, Samuel oraz Aaron pracowali przy udoju. Młodszy chłopak z rezygnacją wykonywał najbardziej niewdzięczne zadania w oborze amiszów, czyli wybierał łopatą nawóz i sypał ziarno, tymczasem starsi mężczyźni przecierali krowom dójki kartkami z książki telefonicznej, a następnie zakładali na nie – jedną na dwie dójki – końcówki próżniowych dojarek zasilanych przez ten sam agregat, który, choć nie bezpośrednio, dostarczał energii także mojemu komputerowi. Od czasu do czasu Aaron wynosił pełną bańkę mleka do mleczarni i z pluskiem wylewał biały płyn do mieszarki.
Obserwowałam ich przez chwilę, zafascynowana zwinnością ich ruchów, czułością, z jaką poklepywali krowy po bokach albo drapali je za uszami. Uśmiechnęłam się i podłączyłam laptopa do prądu, odmówiwszy w duchu szybką, żarliwą modlitwę w intencji tego, aby jakiś skok napięcia nie wykasował mi wszystkiego, co mam na twardym dysku, po czym uruchomiłam komputer.
Ekran ożył feerią kolorów, usiany ikonami i podkreślony paskiem narzędzi. Po chwili włączył się mój wygaszacz – komputerowa grafika przedstawiająca rekiny na dnie oceanu. Sięgnęłam po pierwszą szarą aktówkę z zestawu przysłanego przez prokuratora i rozłożyłam ją wprost na sianie. Przeglądając zgromadzone tam dokumenty, zaczęłam układać w myśli treść wniosku o dopuszczenie dowodu z opinii biegłego.
Kiedy uniosłam wzrok znad pracy, zobaczyłam Leviego, który stał po drugiej stronie obory i gapił się na mój monitor, wsparty na zapomnianej chwilowo łopacie. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy dostał w ucho od Samuela, ale kiedy Samuel z kolei spojrzał na ekran, oczy otworzyły mu się szeroko na widok żywych kolorów i tych rekinów, które też wyglądały jak żywe. Widziałam, jak drgnęła mu ręka, jakby chciał dotknąć, sprawdzić, czy to jest prawdziwe i musiał się siłą powstrzymać.
Aaron Fisher nawet nie odwrócił głowy.
Krowa stojąca na końcu rzędu do dojenia głośno zaryczała. Kręciło mi się w nosie od słodkiego zapachu siana i jeszcze słodszego aromatu krowiej paszy. W tle słychać było jednostajny rytm dojarek: ścisnąć – zassać, ścisnąć – zassać. Odcięłam się od otoczenia, zebrałam myśli i zaczęłam pisać.
Szeroki snop światła omiótł jej przykryte kołdrą nogi, potem zakreślił łuk na ścianie, przebiegając aż na sufit – i od nowa, jeszcze raz to samo. Katie, czując, jak serce łomocze jej w piersi, uniosła się na łokciach. Ellie się nie obudziła; bardzo dobrze. Dziewczyna zsunęła się z łóżka i przyklękła pod oknem. Z początku nie zobaczyła nikogo, ale po chwili Samuel zdjął kapelusz i księżyc zalśnił bladym blaskiem na jego jasnych włosach. Katie odetchnęła głęboko, narzuciła na siebie ubranie i pobiegła do niego.
Czekał z zapaloną latarką, którą wyłączył, gdy tylko ujrzał w drzwiach zarys jej sylwetki. I od razu, ledwie zdążyła postawić nogę za progiem, porwał ją w ramiona i przycisnął usta do jej ust, mocno. Katie zmartwiała – nigdy jeszcze nie był taki porywczy – i po chwili odepchnęła się dłońmi od jego piersi.
– Samuelu! – Wystarczyło jedno słowo, żeby natychmiast się cofnął.
– Przepraszam – wymamrotał. – Naprawdę. Po prostu bałem się, że cię stracę.
Katie uniosła wzrok. Znała twarz Samuela równie dobrze jak własną. Dorastali niczym krewniacy, w przyjaźni. Kiedyś, gdy miała jedenaście lat, zagonił ją na drzewo. To z nim pierwszy raz się całowała, za szopą dla cielaków u Jospeha Yodera. A teraz czuła nerwowe drżenie jego dłoni na plecach, w okolicy krzyża.
Czasami, kiedy patrzyła w przyszłość, widziała swoje życie niby szereg słupów telefonicznych biegnących skrajem autostrady nr 340, rok za rokiem, aż po sam horyzont. A kiedy w tej wizji patrzyła na siebie samą, to zawsze u jej boku stał Samuel. On uosabiał to, co było dla niej najlepsze i to, czego od niej oczekiwano. On był jej siatką asekuracyjną. Prości ludzie nigdy nie odrywają wzroku od prostej, wąskiej ścieżki – i dlatego nie mogą dostrzec, że wysoko w górze rozpięta jest najwspanialsza lina, po której dane jest stąpać człowiekowi.
Samuel oparł czoło o czoło Katie. Czuła jego oddech, jego słowa muskające twarz. Otworzyła usta, aby je pochwycić.
– To dziecko nie było twoje – powiedział natarczywie.
– Nie – szepnęła.
Samuel pochylił twarz i ich usta zlały się w jedno, szeroko jak ocean i tak samo cudownie. Pocałunek miał smak soli. Katie wiedziała, że Samuel, tak jak ona, ma policzki mokre od łez, nie potrafiła sobie tylko przypomnieć, które z nich wylało swój smutek na drugie. Otworzyła się przed nim tak, jak jeszcze nigdy dotąd, rozumiejąc dobrze, że zaciągnęła u niego dług, a on przyszedł dziś po jego spłatę.
A potem Samuel oderwał usta od jej warg i całował powieki Katie; ująwszy jej twarz w dłonie, wyszeptał:
– Zgrzeszyłem.
Splotła palce z jego palcami.
– Nie – uspokoiła go.
– Tak. Wysłuchaj mnie do końca. – Samuel przełknął ślinę. – To dziecko… To dziecko nie było nasze. – Przygarnął Katie do siebie, kryjąc twarz w jej włosach. – Nie było nasze, Katie. Ale ja żałowałem, że nie jest.
– Dotknąłeś kiedyś któregoś z nich?
Adam uniósł wzrok i uśmiechnął się, zobaczywszy Katie pochyloną nad jednym z jego skoroszytów.
– Mhm – przytaknął. – W pewnym sensie. Ich nie można złapać w ręce, tylko co najwyżej poczuć, na samej skórze.
– Jak podmuch wiatru? Adam odłożył pióro.
– Raczej jak dreszcz.
Katie skinęła głową i wróciła do lektury, którą czytała z całą powagą. Już po raz drugi przyjechała w tym tygodniu do brata – co stanowiło wydarzenie absolutnie bez precedensu – specjalnie wybierając taki dzień, kiedy Jacob pracował na uczelni aż do popołudnia. Kiedy Adam usiadł obok niej, uśmiechnęła się i poprosiła:
– Opowiedz mi, jak to było.
– To zdarzyło się w starym hotelu w Nantucket. Obudziłem się w środku nocy i zobaczyłem, że przy oknie stoi jakaś kobieta i wygląda na zewnątrz. Miała na sobie staroświecką suknię, a w powietrzu unosiła się woń perfum. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie natrafiłem już na ten zapach. Usiadłem w łóżku i zapytałem ją, kim jest, ale nie odpowiedziała i wtedy dotarło do mnie, że widzę przez nią parapet i drewnianą framugę okna. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi, a w końcu odsunęła się od okna i przeszła prosto przeze mnie. Poczułem… chłód. I dreszcz biegnący po plecach.
– Bałeś się?
– Niespecjalnie. Ona chyba nie wiedziała, że tam jestem. Następnego dnia rano opowiedziałem o wszystkim właścicielowi i dowiedziałem się od niego, że to był kiedyś dom kapitana, który zginął na morzu. Wyszło na to, że widziałem wdowę po nim. Do tej pory czeka na powrót męża.
– Jakie to smutne – powiedziała Katie.
– Historie o duchach najczęściej takie właśnie są.
Nagle Adamowi wydało się, że Katie zaraz się rozpłacze. Wyciągnął dłoń i pogładził ją po głowie.
– Włosy miała zupełnie jak ty. Bujne, proste i długie. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś nosił takie długie włosy. – Katie zaczerwieniła się po same uszy, a on odsunął się i podciągnął kolana pod brodę, oplatając je ramionami. – A ja mogę cię o coś zapytać?
– Dobrze.
– Bo jest tak: niebywale mi pochlebia, że tak cię pasjonują moje badania, ale jednak… Muszę powiedzieć, że jesteś ostatnią osobą, której zainteresowania bym się spodziewał.
– Chodzi ci o to, że jestem z prostych ludzi?
– No właśnie.
Katie przesunęła palcami po stronie, którą Adam własnoręcznie przepisał na maszynie.
– Znam te duchy – powiedziała. – Wiem jak to jest, poruszać się w świecie, do którego tak naprawdę się nie należy. I wiem też, co to znaczy, kiedy ludzie gapią się na ciebie, przeszywają wzrokiem na wylot i nie wierzą własnym oczom. – Katie odłożyła skoroszyt z wynikami badań i spojrzała na Adama. – Skoro ja istnieję, to dlaczego one nie mogą?
Adam kiedyś przeprowadzał rozmowy z grupą turystów, którzy na własne oczy zobaczyli, jak z pola bitwy pod Gettysburgiem wstaje batalion żołnierzy, których przedtem nikt tam nie widział. Za pomocą kamer pracujących w podczerwieni rejestrował „zimne” pola energetyczne, które otaczają zjawy. Słyszał, jak duchy przesuwają skrzynki w piwnicach, trzaskają drzwiami, dzwonią dzwonkami w telefonach. Niemniej jednak przez wszystkie te lata, które spędził na zbieraniu materiałów do swojej pracy doktorskiej, musiał zaciekle walczyć o wiarygodność.
Czując, że otrzymał nauczkę, ujął dłoń Katie i uścisnął ją delikatnie, potem zaś uniósł do ust i pocałował nadgarstek, po wewnętrznej stronie.
– Nie jesteś duchem – zapewnił ją.
George Callahan spojrzał na talerz Lizzie i zmarszczył brwi.
– Czy ty w ogóle coś jesz? Niedługo wiatr cię przewróci. Policjantka ułamała kawałek bajgla leżącego przed nią.
– Dlaczego ty nigdy nie jesteś zadowolony, dopóki wszyscy wokół ciebie czegoś nie żrą?
– Prawnicy tak mają. – George otarł usta serwetką i rozsiadł się wygodniej na krześle. – A dziś potrzebna ci będzie energia. Próbowałaś kiedyś wyciągnąć z amiszów zeznania poza protokołem?
Lizzie cofnęła się wspomnieniami.
– Raz – odparła. – Przy tej sprawie Charliego Lappa, tak zwanego Wariata.
– Pamiętam. Dzieciak – schizofrenik. Samowolnie odstawił leki, ukradł samochód i smyknął do Georgii. Teraz będzie gorzej. W stosunku, mniej więcej… jeden do stu.
– George, daj mi pracować. Czy ja ci mówię, jak masz prowadzić sprawy?
– A mówisz. Jasne, że mówisz. Tylko ja nie słucham. – Prokurator nachylił się ku niej, oparł łokcie na stole. – Zabójstwa noworodków rzadko kiedy trafiają na wokandę, zazwyczaj dochodzi do umowy pomiędzy obroną a oskarżeniem. Matka zawsze dostaje możliwie najniższy wyrok, o ile w ogóle zostaje skazana. Wiesz dlaczego?
– Bo żaden ławnik nie uwierzy, że matka byłaby zdolna zabić własne dziecko?
– Częściowo tak. Bardziej jednak chodzi o to, że oskarżenie nie potrafi wskazać motywu zbrodni i sprawa przestaje przypominać morderstwo.
Lizzie zamieszała swoją kawę.
– Ellie Hathaway może powołać się na brak poczytalności oskarżonej.
– Na razie jeszcze tego nie spróbowała. – George wzruszył ramionami. – Posłuchaj. Mnie się wydaje, że to będzie głośna sprawa, właśnie ze względu na to, że są w nią zamieszani amisze. To szansa, żeby zrobić szum wokół biura prokuratora okręgowego.
– Który, oczywiście, bynajmniej ci nie zaszkodzi w nadchodzących wyborach na to stanowisko – zauważyła Lizzie.
George zmrużył oczy.
– Tutaj nie chodzi o mnie. To nie Najświętsza Maryja Panna, która urodziła małego Jezuska w stajence, jest oskarżona w tej sprawie, tylko Katie Fisher, która urodziła dziecko w oborze, aby potem je z premedytacją zabić i ukryć zwłoki. – Prokurator uśmiechnął się do policjantki. – A ty dostarczysz dowodów, że mam rację.
Ellie, Sara i Katie zobaczyły samochód parkujący na podwórku przez okno w kuchni, gdzie razem marynowały ogórki.
– Och – westchnęła Sara, odsuwając firankę, żeby było lepiej widać – znów przyjechała ta policjantka.
Ellie zamarła, obcinając czubek ogórka.
– Będzie chciała rozmawiać ze wszystkimi. Katie, idź do swojego pokoju i nie wychodź, dopóki ci nie powiem.
– Dlaczego?
– Bo to jest wróg, rozumiesz? – Katie pobiegła na górę, a Ellie odwróciła się do Sary: – Ty będziesz musiała z nią porozmawiać. Mów jej tylko o tym, o czym możesz mówić bez oporów.
– Nie zostaniesz tutaj?
– Ja będę pilnować, żeby Katie nie wpadła w jej ręce. To jest ważniejsze.
Sara skinęła głową i w tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Odczekała, aż Ellie wyjdzie i poszła otworzyć.
– Dzień dobry, pani Fisher. Nie wiem, czy pani mnie pamięta, jestem…
– Pamiętam panią – powiedziała Sara. – Zechce pani wejść? Lizzie skinęła przytakująco.
– Bardzo chętnie. Chciałabym zadać pani kilka pytań. – Rozejrzała się po kuchni, dostrzegając słoiki wekujące się na piecu i stosiki ogórków leżące na stole. – Czy nie ma pani nic przeciwko? – Sara skinęła sztywno głową, na co policjantka sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła notes. – Czy może mi pani trochę opowiedzieć o swojej córce?
– Katie to dobra dziewczyna. Jest pokorna, nie zna skąpstwa, zawsze życzliwa i służy Panu.
Lizzie postukała ołówkiem w kartkę, nie zapisując ani słowa.
– Widzę, że ma pani anioła w domu.
– Nie. To dobra córka prostych ludzi.
– Ma chłopaka?
Sara zacisnęła dłonie pod fartuchem.
– Odkąd u Katie zaczęły się zielone lata, było ich kilku. Ale najpoważniej traktowała Samuela. Samuel pracuje z moim mężem na farmie.
– Pamiętam, poznałam go. Najpoważniej – to znaczy jak poważnie?
– Nie mnie to oceniać – powiedziała Sara oględnie, ze wstydliwym uśmiechem na ustach. – To są prywatne sprawy Katie. A gdyby naprawdę myśleli o ślubie, wtedy to Samuel powinien zajść do pośrednika małżeńskiego. To on, Schtecklimann, przyszedłby do Katie i zapytał, jak jest jej wola.
Lizzie uniosła brew.
– Mam rozumieć, że Katie nie mówi pani wszystkiego o swoim życiu osobistym?
– Oczywiście, że nie.
– A czy zwierzyła się pani, że jest w ciąży? Sara wbiła wzrok w podłogę.
– Nie wiem.
– Nie chcę być niegrzeczna, pani Fisher, ale albo tak było, albo nie. Trzeciej możliwości nie ma.
– Nie powiedziała mi niczego wprost, ale z drugiej strony nie poinformowałaby mnie o tym sama z siebie. To bardzo osobista sprawa.
Lizzie ugryzła się w język i zamiast powiedzieć, co miała na myśli, zapytała tylko:
– Nie zauważyła pani, że córka nosi obszerniejsze sukienki? Że przestała miesiączkować?
– Miałam już dzieci, pani detektyw. Wiem, jakie są oznaki ciąży.
– Ale nie rozpoznałaby ich pani, gdyby ktoś celowo ukrywał ciążę?
– Raczej nie – przyznała Sara cichym głosem. – Możliwe jednak, że sama Katie nie wiedziała, co się dzieje.
– Przecież wychowała się na farmie. Widziała też panią w ciąży, prawda? – Sara skłoniła głowę, potwierdzając, a w głowie Lizzie błysnęła nagle pewna myśl. – Czy Katie kiedykolwiek wykazała się agresją?
– Nie. Wprost przeciwnie, zawsze znosiła do domu znalezione wiewiórki i ptaki. Kiedy krowa zdechła przy cieleniu, to ona zawsze karmiła jej młode. Opiekowała się wszystkim, co potrzebowało opieki.
– Czy często opiekowała się młodszą siostrą?
– Tak. Hannah chodziła za nią jak cień.
– Może mi pani przypomnieć, jak umarła pani najmłodsza córka? Sara zacisnęła powieki, siląc się na rzeczowy, obojętny ton.
– Utonęła zimą w naszym stawie. Jeździła na łyżwach i lód się pod nią załamał. Miała siedem lat.
– Współczuję. Czy była pani przy tym?
– Nie, poszły się ślizgać razem z Katie. – Nie doczekawszy się następnego pytania, Sara uniosła wzrok, dostrzegając dwuznaczną minę policjantki. – Nie myśli pani chyba, że Katie miała coś wspólnego ze śmiercią własnej siostry!
Lizzie uniosła brwi.
– Pani Fisher – szepnęła – ja tego nie powiedziałam.
W świecie marzeń, myślała Lizzie, Samuel Stoltzfus – w bieliźnie od Calvina. Kleina – byłby ozdobą okładek kolorowych magazynów. Wysoki, muskularny blondyn, prezentował klasyczny typ męskiej urody, która mogła zawrócić w głowie każdej kobiecie, bez względu na wiarę i wyznanie. Ale ona, po dwudziestu minutach przesłuchiwania go, wiedziała już, że to ciało greckiego boga nie kryje mózgu Sokratesa. Zdążyła mu już opowiedzieć, co do jednego, o wszystkich badaniach, które potwierdziły niezbicie, że jego dziewczyna była w ciąży – a on zawzięcie obstawał przy swoim: Katie nie urodziła żadnego dziecka.
Szedł w zaparte, zupełnie jak jego dziewczyna. Czyżby to było zaraźliwe, tak jak grypa?
Lizzie westchnęła ciężko, dając za wygraną.
– Spróbujmy z innej beczki. Opowiedz mi o swoim szefie.
– O Aaronie? – Zdziwienie Samuela było jak najbardziej uzasadnione; w końcu dotąd pytano go wyłącznie o jego relacje z Katie. – To dobry człowiek. Bardzo prosty człowiek.
– A mnie się wydawał jakby nieco uparty. Samuel wzruszył ramionami.
– Przywykł robić wszystko po swojemu – odparł, ale dodał szybko: – Skoro farma jest jego, to tak właśnie powinno być.
– A kiedy ty dołączysz do rodziny? Czy wtedy farma nie będzie także twoja?
Samuel pochylił głowę z wyraźnym zakłopotaniem.
– On sam o tym zadecyduje.
– Czy będzie jeszcze inny kandydat na gospodarza, zwłaszcza kiedy Katie wyjdzie już za mąż? No, chyba, że pan Fisher ma syna, o którym nikt mi nie wspomniał.
Samuel odpowiedział, nie unosząc głowy:
– On nie ma już synów. Lizzie spojrzała na niego bacznie.
– Wydawało mi się, że umarło im tylko jedno dziecko. Dziewczynka.
– Tak, Hannah. – Samuel przełknął. – Nikt inny. Chciałem powiedzieć, że on nie ma synów. Czasami zapominam, jak to się mówi, kiedy rozmawiam z Anglikami.
Lizzie obrzuciła go wzrokiem. Ten człowiek miał odziedziczyć farmę Fisherów – jeśli tylko udałoby mu się zdobyć Katie. Gdyby dał Aaronowi Fisherowi wnuka, sukces miałby zapewniony. Czy Katie zabiła swoje dziecko, bo nie chciała być skazana na Samuela? Żeby tylko nie odziedziczył farmy?
– Zanim znaleziono tego noworodka w oborze – zapytała – czy zdarzały się wam kłótnie?
Samuel zawahał się.
– Nie sądzę, żebym musiał się pani z tego spowiadać.
– A ja sądzę, że musisz. Bo twoją dziewczynę czeka sprawa o morderstwo, a ty, jeśli miałeś z tym cokolwiek wspólnego, zostaniesz oskarżony o współudział. Słucham. Czy zdarzało się wam pokłócić?
Samuel zaczerwienił się, a Lizzie wytrzeszczyła oczy; nigdy w życiu nie widziała jeszcze, żeby taki wielki facet miał wstyd wypisany na twarzy.
– Tylko o drobiazgi.
– Na przykład?
– Kiedy nie chciała pocałować mnie na dobranoc. Lizzie uśmiechnęła się szeroko.
– No, to już chyba była musztarda po obiedzie. Samuel spojrzał na nią zdziwiony, mrugając oczami.
– Nie rozumiem.
Teraz to ona się zaczerwieniła.
– Chciałam powiedzieć, że co tam jeden buziak, skoro i tak już zaszła z tobą w ciążę.
Policzki chłopaka zapłonęły jeszcze głębszym szkarłatem.
– Katie nie była w ciąży. I z powrotem od początku.
– Samuelu, o tym już rozmawialiśmy. Katie urodziła dziecko. Badania lekarskie to potwierdziły.
– Nie znam tych angielskich lekarzy – powiedział Samuel. – Ale moją Katie znam. Ona mówi, że nie urodziła dziecka i mówi prawdę, bo to jest niemożliwe.
– Dlaczego?
– Bo nie. – Odwrócił głowę.
– To nie jest przekonująca odpowiedź, Samuelu – zwróciła mu uwagę Lizzie.
Spojrzał na nią i wyrzucił z siebie podniesionym głosem:
– Bo nigdy z nią nie współżyłem! Odpowiedziała mu dopiero po chwili.
– To, że ani razu nie spała z tobą – zauważyła łagodnym głosem – jeszcze nie oznacza, że nigdy z nikim nie spała.
Poczekała, aż jej słowa dotrą do jego świadomości, przebiją się do niej jak straszliwy taran, druzgocąc ostatnie linie obrony. Olbrzymi mężczyzna zwinął się wpół, ściskając rękami żołądek, aż rondo jego kapelusza dotknęło kolan.
Lizzie przypomniała sobie sprawę, nad którą pracowała dawno temu. Dziewczyna właściciela sklepu jubilerskiego zdradziła swojego chłopaka i zaszła w ciążę, ale chciała zachować twarz i zamiast powiedzieć prawdę, oskarżyła swojego kochanka o gwałt i podała do sądu. Teraz, być może, do zabójstwa noworodka doszło bynajmniej nie z powodu kłótni pomiędzy Katie a Samuelem. Zamiast się przyznać, że poszła do łóżka z innym mężczyzną i postąpiła wbrew nakazom swojej religii – co złamałoby serce jej rodzicom i zrujnowało jej widoki na wspólne życie z Samuelem – Katie po prostu pozbyła się dowodów swojego grzechu.
Ramiona Samuela drżały od wezbranych uczuć. Lizzie poklepała go lekko po plecach i wyszła, aby mógł w samotności pogodzić się z prawdą. Tutaj nie chodziło o to, że on nie wierzył, że Katie urodziła dziecko; on po prostu nie chciał w to uwierzyć.
– Czy to możliwe? – szeptał Samuel, trzymając dłonie Ellie w kurczowym uścisku, niczym ostatnią deskę ratunku. – Czy ona mogła mi zrobić coś takiego?
Nigdy nie chciało jej się wierzyć, że można to zobaczyć, ale oto właśnie na jej oczach pękało ludzkie serce. Widok ten przypomniał jej, jak kiedyś obserwowała wyburzanie wieżowca w Filadelfii, który zapadał się w siebie, piętro po piętrze, aż nie pozostało nic, tylko wspomnienie zawisłe w powietrzu.
– Przykro mi, Samuelu. Nie znam jej aż tak dobrze. Nie umiem tego powiedzieć.
– Ale czy słyszała pani coś od niej na ten temat? Może chociaż imię tego człowieka?
– Na razie nie wiemy, czy „ten człowiek” w ogóle istnieje – przypomniała mu Ellie. – Tej policjantce właśnie o to chodzi: masz zacząć wyciągać pochopne wnioski, bo wtedy jest szansa, że zrobisz jakiś błąd i powiesz coś, co przyda się oskarżeniu.
– Niczego jej nie powiedziałem – powtórzył z naciskiem Samuel.
– Wierzę – odparła oschle. – I tak mają dość materiału. Jest nad czym pracować. – Ale już sama myśl o czymś podobnym naprowadziła ją na trop. Krótko mówiąc, to właśnie miał być motyw, którym chciał zagrać prokurator: Katie zabiła, bo nie chciała dopuścić, aby jej wina wyszła na jaw.
Samuel spojrzał na Ellie poważnym wzrokiem.
– Zrobię wszystko dla Katie.
– Wiem. – I Ellie naprawdę wiedziała o tym dobrze. Pytanie brzmiało: czy i jakie granice miała jego przysięga? Czy to możliwe, że Samuel jest tylko zdolnym aktorem, a w rzeczywistości wiedział dobrze, że jego dziewczyna była w ciąży? Nawet gdyby Sarze to umknęło, on musiałby zauważyć zmiany, choćby wtedy, gdy przytulał Katie – i w prosty sposób domyśliłby się, że to nie on jest ojcem. W domu Fisherów nie było synów, więc to on miał otrzymać ich gospodarstwo – gdyby tylko udało mu się zdobyć Katie. A farma w hrabstwie Lancaster to był wielki skarb; na rynku nieruchomości zdarzało się niekiedy, że ich wartość liczono w milionach dolarów. Gdyby Katie urodziła dziecko, a potem wyszła za jego ojca, Samuel zostałby na lodzie. Motyw morderstwa był jasny – ale wskazywał na kompletnie innego podejrzanego.
– Wydaje mi się, że musisz porozmawiać z Katie – powiedziała łagodnie Ellie. – Ja nie odpowiem ci na te pytania.
– Mieliśmy być razem. Tak mi mówiła – jęknął Samuel drżącym głosem. Nie płakał, ale oczy lśniły mu od łez. Złamane serca mają też to do siebie, że nie da się znieść ich widoku, nie dzieląc choćby cząstki cierpienia. Samuel odwrócił się od Ellie, garbiąc plecy. – Wiem, że Pan nakazuje mi jej wybaczyć, ale w tej chwili nie mogę tego uczynić. W tej chwili chcę wiedzieć tylko jedno: z kim wtedy była.
Ellie skinęła głową. Nie ty jeden, dodała w myślach.
Wokół filarów mostu kolejowego wiły się pnącza, wyciągając swoje długie ramiona w kierunku podziałki poziomu wody i nitów spajających stal z betonem. Katie podwinęła dżinsy, zdjęła buty, potem skarpetki i weszła za Adamem do płytkiej przybrzeżnej wody. Ostre kamyki kłuły ją w podkulone stopy, a te gładsze były śliskie; czuła, jak jej pięty się z nich zsuwają. Kiedy oparła się o filar, aby nie stracić równowagi, nagle poczuła dłonie Adama na ramionach.
– Jest rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty ósmy, grudzień – szepnął. – Pada marznący deszcz, szaleje burza powodująca gołoledź. Dwustu trzech pasażerów wyrusza do Nowego Jorku na święta pociągiem Pennsylvania Line. W tym miejscu, na samym skraju mostu, pociąg wypada z torów. Wagony toną w lodowatej wodzie. Sto osiemdziesiąt sześć osób traci życie.
Poczuła ciepło jego oddechu na szyi, przy samym ramieniu, ale po chwili, równie nagle, Adam odsunął się od niej.
– Więc dlaczego nie ma tutaj stu osiemdziesięciu sześciu duchów?
– Można śmiało założyć, że rzeczywiście one tu są, ale widziano tylko jednego. Kobietę nazwiskiem Edye Fitzgerald. Są na to świadkowie. – Adam wyszedł z powrotem na brzeg, wziął do rąk długą, płaską skrzynkę z mahoniu i zaczął majstrować przy zamku. – Edye i John Fitzgeraldowie jechali do Nowego Jorku w podróż poślubną. John przeżył katastrofę. Podobno chodził z ratownikami na miejsce tragedii i wołał żonę po imieniu. Kiedy odnaleziono i zidentyfikowano jej zwłoki, pojechał do Nowego Jorku, sam, wynajął apartament dla nowożeńców w jakimś wytwornym hotelu i odebrał sobie życie.
– To grzech – powiedziała ostro Katie.
– Tak? A może on tylko chciał wrócić do niej, do Edye? – Adam uśmiechnął się lekko. – Ja w każdym razie chętnie zobaczyłbym ten apartament, żeby sprawdzić, czy go nie nawiedza. – Uniósł wieczko płaskiej skrzynki. – Co do Edye, istnieją zeznania ponad dwudziestu świadków, którzy widzieli ją, tutaj, w tym miejscu. Chodziła w wodzie przy brzegu i wołała Johna po imieniu.
Wyjął ze skrzynki dwa zgięte pręty w kształcie litery L i zakręcił nimi w dłoniach, jakby mierzył do celu. Katie przyglądała mu się, a oczy miała okrągłe jak spodki.
– Do czego ci to?
– Będę łapał duchy. – Uśmiechnął się, widząc jej wstrząśniętą minę. – Wy nigdy nie używacie różdżek? Pewnie nie… Ludzie bawią się nimi w szukanie wody, czasem nawet złota, ale są one też czułe na energię. Kiedy coś wychwycą, nie wyginają się do dołu, tylko zaczynają drżeć.
Ruszył dookoła betonowego filaru, poruszając się tak bezszelestnie, że woda, w której brodził, ledwie zaszeptała, rozgarniana jego łydkami. Dłonie zacisnął na uchwytach różdżki, głowę pochylił w skupieniu.
Katie nie umiała sobie wyobrazić swoich rodziców w rolach Johna i Edye Fitzgeraldów, ludzi, których miłość sięgnęła wszelkich skrajności. Nie; kiedy współmałżonek umiera, a śmierć to przecież naturalna kolej rzeczy, wdowa lub też wdowiec dalej robią swoje. Kiedy poszperała w pamięci, stwierdziła, że nie widziała ani razu, żeby Dat całował Mam, choćby nawet od niechcenia, w przelocie. Pamiętała jednak dobrze, jak przez cały dzień pogrzebu Hannah obejmował ręką jej ramiona, albo jak czasami po skończonym obiedzie uśmiechał się do niej tak promiennie, jakby właśnie przychyliła mu nieba. Katie od najmłodszych lat uczono, że to wspólnie wyznawane wartości i proste życie cementują trwałość małżeństwa, namiętność zaś przychodzi później i jest rzeczą prywatną. Ale kto powiedział, że nie może ona przyjść wcześniej? Czy to przemożne westchnienie wyrywające się z piersi, ten ogień wybuchający głęboko w brzuchu, gdy ta jedyna osoba otrze się ramieniem o twoje ramię, dźwięk jej głosu ściśle oplatający twoje serce – czy żadna z tych rzeczy nie może połączyć mężczyzny i kobiety na wieczność?
Adam nagle znieruchomiał. Jego dłonie drżały lekko w rytm dygotania różdżki.
– Coś tutaj jest – oznajmił. Katie uśmiechnęła się lekko.
– Betonowy filar – podpowiedziała.
Po jego twarzy przemknął cień zawodu, ale tak szybko, że nie miała pewności, czy to nie była może tylko jej wyobraźnia. Ramiona różdżki szarpnęły się znów, mocniej. Adam cofnął się gwałtownie.
– Uważasz, że ja sobie to wszystko zmyślam?
– Wcale nie…
– Nie musisz kłamać. Masz to wypisane na twarzy.
– Nie rozumiesz… – zaczęła się tłumaczyć. Adam wcisnął jej w ręce różdżkę.
– Trzymaj – rzucił wyzywającym tonem. – Sama to poczuj. Katie zacisnęła dłonie na rozgrzanych uchwytach, tam, gdzie przed chwilą spoczywały jego dłonie. Ostrożnie podeszła do miejsca, w którym przed chwilą stał.
Najpierw poczuła dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. A potem ogarnął ją niewysłowiony smutek, omotał niczym rybacka sieć. Różdżka zaszamotała się w jej dłoniach, jakby ktoś za nią ciągnął, chwytał się jej jak liny ratowniczej. Przygryzła dolną wargę, opierając się z całych sił i rozumiejąc, że ten trwożliwy niepokój, ta niewidoczna energia, ten ból – to właśnie jest duch.
Adam położył dłoń na ramieniu Katie, a ona wybuchnęła płaczem. To było dla niej za wiele – nie mogła znieść myśli, że to prawda, że umarli mogą wciąż przebywać tutaj, na ziemi, a to, że od lat widuje Hannah, nie jest wcale skutkiem choroby psychicznej. Poczuła, jak oplatają ją ramiona Adama; chciała się od niego odsunąć i bardzo się speszyła, gdy dotarło do niej, że wypłakuje mu się w koszulę.
– Cicho… – szepnął, jakby próbował uspokoić dzikie, nieufne zwierzę. – Nic się nie stało.
Ale to nie była prawda. Czy od Hannah emanowała ta sama rozpacz, którą Katie wyczuła u Edye Fitzgerald? Czy nadal, tak jak wtedy, wołała Katie na pomoc?
Wargi Adama, ciepłe, otarły się o jej ucho.
– Poczułaś ją – szepnął z podziwem, a ona przytaknęła, ocierając policzek o jego dłoń.
Znów poczuła drżenie, ale tym razem zrodziło się ono w niej samej. Jego oczy jaśniały błękitem, który można zobaczyć, kiedy człowiek kręci się w kółko na polu kukurydzy, a potem upadnie na plecy, a cały świat wiruje dokoła w pędzie zawrotów głowy. Czując, jak jej serce łomocze w piersi, a głowa kręci się jak dziecinny bączek, pomyślała o Edye i Johnie Fitzgeraldach. A gdyby ją ktoś tak pokochał, że przez całą wieczność powtarzałby tylko jej imię…
– Katie – szepnął Adam, pochylając głowę.
Wiedziała już, jak smakują pocałunki; suche, szorstkie cmoknięcia, po których w zasadzie powinny zostawać siniaki. Usta Adama łagodnie muskały jej wargi, aż skóra zaczęła mrowić, a gardło zacisnęło się boleśnie. Przywarła do niego całym ciałem. Smakował kawą i gumą miętową; trzymał ją w ramionach tak, jakby była krucha i mogła się potłuc.
Nagle odsunął się gwałtownie.
– O, Boże. – Cofnął się o krok. – O, mój Boże.
Katie założyła kosmyk włosów za ucho i zaczerwieniła się, spuszczając wzrok. Co ją opętało? Tak się nie zachowują dziewczyny z rodzin prostych ludzi. Chociaż z drugiej strony, przecież Katie wcale nie była teraz prostą dziewczyną. W tym ubraniu, które kupił jej Jacob, z włosami rozpuszczonymi na angielską modłę – czuła się zupełnie jak ktoś inny. Ktoś, kto może wierzyć w duchy. Ktoś, komu wolno wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia, w miłość, która trwa wiecznie.
W końcu zebrała się na odwagę i uniosła wzrok.
– Przepraszam – powiedziała.
Adam powoli potrząsnął głową. Kącik jego ust, tych pięknych ust, drgnął dziwnie. Wziął Katie za rękę i ucałował sam środek jej dłoni, składając w niej pocałunek niczym znak na pamiątkę, który można zabrać ze sobą, włożyć do kieszeni.
– Nie przepraszaj – szepnął, biorąc ją w ramiona po raz drugi.
Ellie wpadła do pokoju, w którym mieszkała razem z Katie, trzaskając za sobą drzwiami.
– Pojechała sobie?
Niespodziewane pytanie zatrzymało adwokatkę w pół kroku.
– Kto? – zdziwiła się.
– Policjantka. Ta, którą widzieliśmy na podwórku.
Boże jedyny, pomyślała Ellie, kompletnie zapomniałam, że Lizzie Munro grasuje na farmie.
– O ile wiem, przesłuchuje właśnie wasze krowy – warknęła. – A ty wstawaj, Katie Fisher. Mamy ze sobą do pogadania.
Wystraszona Katie usiadła na łóżku, opuszczając nogi na podłogę.
– Co się stało?
– Powiem ci, co się stało. Detektyw pracujący dla prokuratora zdobywa w tej chwili, na tej farmie, od twoich znajomych i krewnych, bardzo wartościowy towar, który nazywa się fakty. A ja co?
Siedzę tu kamieniem od tygodnia i nie mogę się doprosić od ciebie jednej szczerej odpowiedzi. – Katie otworzyła usta, ale Ellie uniosła dłoń, nie dając jej dojść do słowa. – Nie. Nawet nie próbuj mi powtórzyć, że już powiedziałaś mi prawdę. Wiesz, czego się dowiedziałam o tym dziecku, którego jakoby nie urodziłaś? Twój chłopak, Samuel, właśnie przed chwilą powiedział mi, że nie spałaś z nim, czyli pewnie poczęłaś je z kim innym.
Katie otworzyła oczy tak szeroko, że jej błękitne tęczówki wyglądały jak barwne kółka na białych spodkach.
– To nieprawda. Nie zrobiłabym tego przed ślubem.
– Oczywiście, że nieprawda – parsknęła Ellie sarkastycznie. – Znaczy się, dzieworództwo.
– Nie urodziłam…
– Nie urodziłaś żadnego dziecka! Nie spałaś z żadnym mężczyzną!
– krzyknęła Ellie, roztrzęsionym głosem. – Boże, Katie, jak ja mam cię bronić? – Stanęła nad dziewczyną, zalewając ją falami gorącego gniewu.
– Jeden chłopak chodzi załamany, bo się wydało, że nie jest twoim jedynym. Kiedy biskup daje ci do zrozumienia, że jego zdaniem odbyłaś stosunek seksualny, kiwasz tylko pokornie główką. Ale jak ja cię o coś pytam, to jakbym mówiła do ściany! Nie można od ciebie nic wyciągnąć! Jak ja mam pracować?
Katie aż się zachwiała, uderzona tą falą wściekłości. Skrzyżowała ramiona na brzuchu i odwróciła wzrok.
– Kocham Samuela. Naprawdę.
– I kogo jeszcze? Kogo… jeszcze?
– Nie wiem. – Rozpłakała się i zakryła dłońmi twarz, zaczepiając o swój kapp, który spadł na podłogę. – Nie wiem. Nie wiem, kto to był!
– Katie, na miłość boską, rozmawiamy o seksie z mężczyzną, a nie o tym, jakie płatki jadłaś tydzień temu na śniadanie. Takich rzeczy się zwykle nie zapomina!
Katie opadła na łóżko i zwinęła się w pozycję płodu. Zapłakana, zaczęła kołysać się w przód i w tył.
– Czego mi nie powiedziałaś? – dopytywała się Ellie. – Byłaś pijana?
– Nie.
– Na haju?
– Nie! – Katie schowała twarz w poduszkę. – Nie pamiętam, kto mnie dotykał!
Jej zawodzący szloch schwycił pierś Ellie niby kleszcze, zaciskając się tak mocno, że każdy oddech był ogromnym wysiłkiem. Adwokatka jęknęła na znak kapitulacji. Usiadła na łóżku i przygarnęła dziewczynę do siebie, gładząc ją po włosach i pocieszając szeptem.
Katie przylgnęła do niej jak dziecko, przerośnięte, dopiero raczkujące niemowlę, które przewróciło piłką wazon, nie zdając sobie nawet sprawy, że teraz cały świat uniesie się wielkim gniewem przeciwko niemu. Dziecko – duże, ale po dziecinnemu zagubione, potrzebujące, rozpaczliwie szukające wybaczenia.
W głowie Ellie zaczęło kiełkować straszliwe podejrzenie, od którego jej serce i oddech zajęły się nagłym ogniem wściekłego gniewu. Zdławiła go w sobie i kiedy uniosła podbródek Katie ku sobie, była już całkiem spokojna:
– Czy ktoś cię zgwałcił?
Katie wbiła w nią spojrzenie napuchniętych, rozlatanych oczu, a jej ciężkie powieki zaraz opadły.
– Nie pamiętam – szepnęła.
Po raz pierwszy od chwili kiedy poznała tę dziewczynę, Ellie uwierzyła w to, co od niej usłyszała.
– Chryste Panie. – Lizzie uniosła nogę, przyglądając się plackowi nawozu przyklejonemu do podeszwy. Powinni mi płacić ekstra za śledztwo w takich warunkach, pomyślała, a zresztą, jeśli o mnie chodzi, to Aaron Fisher może się powiesić, mam to w nosie. Westchnęła i ruszyła dalej przed siebie, przez pole. Dostrzegłszy ją, Fisher ściągnął lejce, zatrzymując zaprzęg mułów.
– Zgubiła się pani? – zapytał silnie akcentowaną angielszczyzną. – Do domu to tędy. – Wskazał główną drogę.
Lizzie błysnęła do niego zębami, zadając sobie w myślach pytanie, dlaczego zawsze musi jej się trafić taki oryginał jak amisz zgrywający kawalarza.
– Dziękuję serdecznie, ale już niczego nie szukam. Znalazłam.
To mu trochę zwarzyło humor. Podręczyła go przez chwilę niepewnością, wyobrażając sobie tymczasem, jakież to makabryczne zeznania można by od niego wyciągnąć podczas przesłuchania w sprawie o morderstwo.
– A cóż takiego pani znalazła, pani detektyw? – zapytał wreszcie.
– Pana. – Lizzie osłoniła oczy dłonią. – Ma pan może trochę czasu?
– Mam wiele czasu, który poświęcam w całości jednemu dążeniu. – Cmoknął na muły. Lizzie wytrwałym truchtem ruszyła w ślad za nim. Wreszcie farmer ponownie zatrzymał zaprzęg.
– Zechce mi pan wyjawić, cóż to za dążenie?
– Moja gospodarka – odparł. – Pani wybaczy, ale…
– Wydaje mi się, że mógłby pan poświęcić tych kilka sekund cennego czasu pracy, aby uratować córkę przed więzieniem, panie Fisher.
– Moja córka nie pójdzie do więzienia – odgryzł się zawziętym tonem.
– To nie zależy od pana.
Farmer zdjął kapelusz. Nagle wydał się Lizzie bardzo zmęczony i starszy, niż do tej pory sądziła.
– Od pani również nie. To Bóg ma tutaj decydujące słowo. Ufam Jego wyrokom i moja córka także. Do widzenia pani. – Potrząsnął lejcami i muły ruszyły równo w nogę, a pług z jękiem rozdarł ziemię.
Lizzie popatrzyła za nim.
– Szkoda tylko, że Bóg nie zasiądzie na ławie przysięgłych – mruknęła i ruszyła z powrotem. Farma była daleko.
Ellie starła ze stołu ostatnią ciemną smugę powstałą z rozsypanych przypraw do marynaty. W kuchni było gorąco jak w piecu – Boże, czegóż by teraz nie oddała za klimatyzator albo chociaż wentylatorek – ale obiecała Sarze, że posprząta po pracy, skoro przy samej pracy jej nie było, bo pocieszała Katie na górze.
Do jakich konkluzji należało dojść po tej ostatniej rozmowie? To, co do tej pory pozostawało tajemnicą, nareszcie zaczynało układać się w spójną całość, gładko jak zapadki w zamku u drzwi – wybiórcza amnezja Katie, uparte nieprzyznawanie się do ciąży i urodzenia dziecka, osłupienie Samuela podczas rozmowy z Ellie. Po raz pierwszy od przyjazdu na farmę adwokatka, na myśl o tym, że Katie zabiła noworodka, nie czuła odrazy, ale współczucie.
W swojej karierze obrońcy nieraz już pracowała z klientami, którzy popełnili ohydne przestępstwa, ale zawsze, jak zauważyła, instynktownie zaczynała wkładać w sprawę więcej energii, kiedy potrafiła zrozumieć, co ich sprowadziło na ścieżkę zbrodni. Kobieta, która zamordowała śpiącego męża, przestawała być sadystyczną oprawczynią, jeśli się wzięło pod uwagę, że ów znęcał się nad nią fizycznie przez trzydzieści lat. Gwałciciel ze swastyką wytatuowaną pomiędzy oczami nie budził aż tak wielkiej grozy, gdy człowiek potrafił dostrzec w nim chłopca maltretowanego przez ojczyma. A córka amiszów, która zabiła swojego nowo narodzonego syna? Jeśli nawet nie wybaczyć, to z całą pewnością można ją było zrozumieć, gdy się pomyślało, że została zgwałcona przez ojca dziecka.
Z drugiej strony ten argument stanowił dla Katie ostatni gwóźdź do trumny. Dostarczał idealnego motywu – łatwo pojąć, dlaczego młoda matka chce uśmiercić dziecko pochodzące z gwałtu. A to oznaczało, że Ellie mogła współczuć Katie, mogła chcieć załatwić dla niej psychiatrę, który pomógłby jej uporać się z tym ciężarem; bez względu na to wszystko nie wolno jej było jednak na sali rozpraw ani słowem wspomnieć o gwałcie.
Wyżęła myjkę nad zlewem, zastanawiając się, czy nastąpił przełom i czy teraz Katie zacznie się jej zwierzać. A może powinna wrócić na górę i czuwać przy niej, żeby nie była sama, kiedy się obudzi?
Słysząc za plecami dźwięk otwieranych drzwi, zakręciła kran i wytarła ręce w fałdzisty, suty fartuch pożyczony od Sary.
– Dobrze, że już jesteś – powiedziała, nie odwracając głowy.
– Szczerze przyznam, że jestem zdziwiona.
Ellie odwróciła się gwałtownie. Zamiast Sary w kuchni stała detektyw Lizzie Munro, okiem zawodowca mierząc ją od przetłuszczonych włosów aż po skraj fartucha.
Adwokatka wyprostowała się i skrzyżowała ramiona na piersi, usiłując przybrać tak władczą postawę, na ile to tylko było możliwe w takim stroju.
– Proszę zdjąć tę policyjną taśmę – powiedziała. – Ludzie tutaj chcą mieć normalne życie.
– To nie moja taśma. Proszę zadzwonić do stanówki.
– To już chyba lekka przesada, pani detektyw. Lizzie wzruszyła ramionami.
– Jeśli o mnie chodzi, to już dawno mogli ją sobie zdjąć. Mamy wszystko, czego nam potrzeba.
– Tak wam się wydaje.
– Tę sprawę przesądzą wyniki sądowej ekspertyzy medycznej, pani Hathaway. Nie da się zatuszować faktu, że w oborze znaleziono martwego noworodka.
– Mówi pani jak prokurator – parsknęła Ellie.
– Ryzyko zawodowe.
– Ciekawe. Skoro sprawa jest aż tak oczywista i z góry przesądzona, to po co pani przesłuchuje Fisherów?
– Nawet tutaj, na tej prowincji filadelfijskiej, ludzie wiedzą, że podczas śledztwa trzeba chronić własny tyłek.
Ellie zbliżyła się do niej o krok.
– Jeżeli sądzicie, że tutaj chodzi o to, że adwokatka z miasta chce utrzeć nosa prowincjonalnemu prokuratorowi, to może pani od razu powiedzieć George'owi, że…
– Może mu to pani sama powiedzieć. Nie jestem chłopcem na posyłki. – Lizzie spojrzała w stronę schodów. – Chciałabym zamienić słowo z Katie.
Ellie roześmiała się w głos.
– O, nie wątpię. A ja bym chciała szklaneczkę margarity i klimatyzację. – Wzruszyła ramionami. – Nie łudziła się pani chyba, że dopuszczę detektywa do swojej klientki. A George, jestem te go pewna, zrozumie, kiedy mu pani zamelduje, że nie udało się uzyskać zeznań od oskarżonej. Ani od jej ojca.
Oczy Lizzie się rozszerzyły.
– Skąd pani…
– Mieszkam na miejscu i ma to swoje plusy – uśmiechnęła się Ellie, zadowolona z siebie.
Policjantka ruszyła w stronę drzwi.
– Widzę, że to miejsce zaczyna na panią działać – zauważyła, wskazując ręką fartuch na jej biodrach. – Przepraszam, że przeszkodziłam w pracy… adwokatce z miasta.
Ellie patrzyła za nią, dopóki nie zniknęła za drzwiami. Potem zdjęła fartuch, zawiesiła go równo na oparciu krzesła i poszła na górę, do swojej klientki.
Levi wyciągnął szyję, rozejrzał się, sprawdzając jeszcze raz, czy Aaron i Samuel cały czas pracują daleko w polu. Pogładził otwartą dłonią obłą maskę samochodu Lizzie Munro, czerwoną niczym jabłka rosnące w sadzie jego cioci Friedy, gładką jak nurt wody przepływającej nad tamą na strumieniu Fisherów. Metal był ciepły w dotyku. Zamknąwszy oczy, Levi wyobraził sobie, że siedzi za kierownicą, dodaje gazu, mknie po szosie.
– Widziałeś kiedyś takie cudo?
Tak się wystraszył, że omal nie wyskoczył ze skóry. Odwrócił się, drżącymi wargami mamrocząc przeprosiny i zamarł, gapiąc się na tę samą panią policjantkę, która przyjechała, kiedy zgłosili, że w oborze leży nieżywe dziecko.
– To jest mustang rocznik 66, jeden z ostatnich przedstawicieli wymierającej rasy – pouczyła go, kładąc dłoń w tym samym miejscu co przed chwilą on, poklepując samochód, jakby to była żywa, czująca istota. Pomyślał, że u nich tak samo poklepuje się konie. – Dach się opuszcza. Chcesz rzucić okiem na silnik? – Włożyła rękę przez okno i przekręciła kluczyk w stacyjce, a maska nagle podskoczyła, zwolniona z blokady. Policjantka uniosła ją, odsłaniając pracujący mechanizm. – To jest silnik small – block V8, z trzybiegową ręczną skrzynią biegów. Ten wóz nie jeździ, tylko lata. – Uśmiechnęła się do chłopca. – Wyciągnąłeś kiedyś ponad sto sześćdziesiąt? – Levi zrobił wielkie oczy i pokręcił głową. – Jakby drogówka pytała, to ja też nie. – Mrugnęła do niego i znów sięgnęła przez okno. Maszyna momentalnie umilkła. W powietrzu rozeszła się delikatna woń spalin.
Policjantka uśmiechnęła się do Leviego.
– Wiem, że nie jesteś kierowcą. A czym się tutaj zajmujesz? Levi skinął głową w kierunku pól.
– Pracuję z Samuelem.
– ?
– To mój kuzyn. Uniosła brwi.
– Domyślam się, że w takim razie musisz też całkiem dobrze znać Katie.
– No… ja. Wszyscy wiedzieli, że niedługo mają się pobrać. Spotykają się już od roku.
– I dlaczego Samuel się jeszcze nie oświadczył? Levi wzruszył ramionami.
– Pierwsza rzecz: lato to nie ta pora. Sezon na śluby zaczyna się w listopadzie, po zbiorach. Ale zresztą najpierw Samuel musi coś poradzić, żeby przestała się z nim kłócić.
– Katie?
– Czasami Samuel strasznie się na nią gniewa. – Mając nadzieję, że policjantka nie zauważy, Levi ukradkiem wyciągnął rękę i jeszcze raz przesunął kciukiem po karoserii jej wozu.
– Może powinien zacząć spotykać się z kimś innym. I ona też – zastanowiła się głośno.
– Dla Samuela to jest jeszcze gorsze wyjście. On kręci się przy Katie od zawsze.
Skinęła poważnie głową.
– I chyba jej rodzice też już patrzą na Samuela jak na przyszłego zięcia.
– Pewnie.
– A czy bardzo by im było żal, gdyby Katie i Samuel zerwali ze sobą?
Levi zmrużył oczy.
– Zerwali ze sobą?
– Rozstali się. Znaleźli sobie innych partnerów. – Policjantka westchnęła. – Zaczęli spotykać się z innymi osobami.
– Hm, Sara liczy na to, że jesienią będzie wesele. A Aaron… Na pewno by żałował.
– Bardziej chyba jednak by się złościł. Sprawia wrażenie surowego tatusia.
– Nie zna go pani – powiedział Levi. – Nawet gdyby Katie nie wyszła za Samuela, to na pewno by jej nie wydziedziczył tak jak Jacoba.
– Jacoba – powtórzyła policjantka.
– Ja, no, wie pani. Brata Katie.
– Ach, oczywiście. Jacob. Jasne, jasne. – Uśmiechnęła się do Leviego, otworzyła drzwi i usiadła za kierownicą. Włączyła silnik i nacisnęła pedał gazu. Ku zdziwieniu chłopaka wyciągnęła do niego rękę na pożegnanie. – Młody człowieku – powiedziała – sprawiłeś mi nieoczekiwaną przyjemność. – Uścisnęli sobie dłonie, a potem Levi patrzył za oddalającym się z coraz większą szybkością mustangiem V8.
W środku nocy Katie poczuła, jak na jej ustach i nosie zaciska się czyjaś dłoń. Zaczęła rzucać się w pościeli, zapomniawszy chwilowo, gdzie się znajduje, aż wreszcie chwyciła dławiące ją palce i zatopiła w nich zęby. Dobiegło ją stłumione przekleństwo i dłoń zniknęła – a pojawiły się usta, miękkie, łakome, szukające jej ust.
W tym ułamku sekundy opadły z niej resztki snu i znalazła się w mieszkaniu Jacoba, na jego kanapie, otulona niczym kołdrą ramionami Adama, jego udami i całym ciałem. Po chwili odsunął się odrobinę, opierając czoło o czoło Katie.
– No wiesz co… – szepnął. – Tak mnie ugryźć… Uśmiechnęła się w ciemności.
– A ty to co? Tak mnie wystraszyć… – Pogładziła go po policzku, szorstkim od całodniowego zarostu. – Cieszę się, że zostałeś.
– Ja też. – W mroku błysnęły jego zęby.
Odłożył wyjazd do Nowego Orleanu jeszcze o tydzień. Katie wymyśliła zaś bardzo skomplikowaną historię, zgodnie z którą miała zostać na noc u Mary Esch – żeby tylko móc przyjechać do State College. Tym razem nawet jej mama nie wiedziała, że jest u Jacoba.
Adam wyrysował palcem ścieżkę wiodącą od jej gardła do obojczyka.
– Cały dzień myślałem tylko o tym. Zdajesz sobie sprawę, że twój brat między godziną czwartą a dziewiątą po południu nie wyszedł nawet do łazienki?
Katie zachichotała.
– Na pewno wychodził.
– Nie. Wiem, bo ostatni raz dotykałem cię strasznie dawno, zaraz po obiedzie. – Położył się na boku, z głową obok jej głowy, na jednej poduszce, tak blisko, że jego oddech wpadał do jej ust.
Wyciągnęła szyję, niedużo, tylko tyle, żeby móc go pocałować. To było dla niej coś nowego – że to ona może zrobić pierwszy krok. Wciąż bardzo się wstydziła całować go, zanim on sam zacznie. Ale pewnego razu, kiedy to zrobiła, Adam wziął ją za rękę i położył jej dłoń na swojej piersi, w której wyczuła szybkie kołatanie; to było jego serce. Zrobiło się jej dziwnie na myśl, że ma nad nim władzę.
Położył ją na plecach i pochylił się nad nią, a jego włosy opadły, mieszając się z jej własnymi. Myśli popłynęły jak rzeka, nie zatrzymywała ich; ręce wyciągnęły się, a dłonie chwyciły mocno. Czuła palce Adama muskające jej ramiona, ześlizgujące się po bokach.
A potem poczuła je pod koszulką, w której spała. Jego dotyk zaczął palić żywym ogniem. Otworzyła szeroko oczy i potrząsnęła głową.
– Adam – szepnęła, ciągnąc go za włosy. – Przestań! Nie wolno!
Jej serce waliło jak oszalałe, żołądek ze strachu zwinął się w twardą kulę. Chłopcy z rodzin prostych ludzi, a przynajmniej ci chłopcy, których znała, nie robili takich rzeczy. Pomyślała o Samuelu Stoltzfusie, o jego poważnych oczach i niespiesznym uśmiechu – o Samuelu, który w ostatnią niedzielę odwiózł ją do domu ze śpiewania i zarumienił się, kiedy podała mu rękę, żeby pomógł jej wysiąść z bryczki.
Adam zaczął mówić. Czuła drżenie jego warg na szyi, na samym gardle:
– Proszę cię, Katie. Pozwól mi tylko się zobaczyć, a potem zrobię, co zechcesz.
Była zbyt przerażona, żeby choćby drgnąć. Najpierw przyszło zawahanie, a potem uległość. Adam powoli, po troszeczku, podciągał jej koszulkę do góry, odsłaniając wklęsłość pępka, szczebelki żeber, a na końcu – różowe paciorki sutków.
– Widzisz? – szepnął. – Same krzywizny. Nie ma w tobie nic prostego.
Zsunął materiał z powrotem na miejsce i przygarnął ją do siebie.
– Drżysz – zauważył.
Katie przytuliła twarz do jego szyi.
– Ja… nigdy jeszcze tego nie robiłam.
Adam ucałował jej twardą, zgrubiałą dłoń; kiedy tak robił, czuła się jak pod najtroskliwszą opieką, jakby była księżniczką, a nie dziewczyną ze wsi. A potem usiadł na posłaniu, wyplątując się z jej ramion.
Katie zmarszczyła brwi, myśląc, że zrobiła coś nie tak, że czegoś było za mało.
– Dokąd idziesz?
– Obiecałem ci, że zrobię, co zechcesz, jeśli pozwolisz mi się zobaczyć. I domyślam się, czego teraz chcesz. Żebym już sobie poszedł.
Usiadła po turecku w pościeli i wyciągnęła do niego ręce.
– Chcę czegoś innego – powiedziała.
To był dla Samuela długi dzień, wypełniony po brzegi mozolną pracą na polu wraz z Aaronem. Przez całą drogę do domu jechał zapatrzony w grzbiet Srebrnego, który wlókł nogę za nogą; do jego świadomości nie docierała nawet paplanina Leviego. Rozmyślał o Katie, o tym, co zrobiła, co mogła zrobić – i nie mógł przestać. Marzył o ciepłej kolacji, a potem o gorącym prysznicu i słodkim zapomnieniu, które przynosi sen.
Dojechał do domu swoich rodziców, wyprzągł konia i zaprowadził go do stajni. Na podwórzu stała jeszcze jedna bryczka; pomyślał, że to chyba jego mama ma gości. Zgrzytając zębami na myśl o tym, że będzie musiał teraz popisywać się grzecznością, wtoczył się, tupiąc ciężko, na ganek. Tam przystanął na chwilę, żeby zebrać myśli przed wejściem do środka.
Omiótł wzrokiem główną szosę, przypatrując się samochodom, które przemykały z wielką szybkością, błyskając jasnymi reflektorami i hucząc silnikami. Nagle drzwi za nim otworzyły się i stanęła w nich jego matka. Obmywało ją miękkie, żółte światło wylewające się z wnętrza domu.
– Samuelu! Dlaczego tutaj stoisz? – Złapała go za rękę i pociągnęła do kuchni, gdzie przy stole siedzieli biskup Ephram i diakon Lucas z parującymi kubkami kawy w dłoniach. – Czekaliśmy na ciebie – złajała Samuela matka. – Czasami to mi się wydaje, że ty chyba wracasz do domu przez Filadelfię.
Na ustach Samuela powoli rozsupłał się uśmiech.
– Ja, Srebrny aż się rwie, żeby pocwałować sobie po tych cudacznych autostradach.
Usiadł, skinąwszy głową starszym mężczyznom, którzy z jakiegoś powodu unikali jego wzroku. Matka pożegnała się i zostawiła ich samych; po chwili Samuel usłyszał jej ciężkie kroki na schodach. Położył dłonie przed sobą, stykając je czubkami palców; usiłował sprawiać wrażenie opanowanego, ale wszystko się w nim przewracało jak ziemia kruszona broną kultywatora. Wiedział z opowiadań, co znaczy wezwanie do rozliczenia się z grzechów, ale nigdy nie zaznał tego na własnej skórze. Wyglądało zaś na to, że zarówno biskupowi, jak i diakonowi też to się wcale nie uśmiechało.
Biskup Ephram odchrząknął.
– Wiemy, jak to jest być młodym mężczyzną – zaczął. – Istnieją pewne pokusy… – Jego głos urwał się niczym nitka przędzy z motków, które nawijała matka Samuela.
Młodzieniec patrzył na starszych, przenosząc wzrok z Lucasa na Ephrama… Ciekawe, pomyślał, co Katie im powiedziała. Czy w ogóle coś im powiedziała.
Katie, za którą oddałby życie; za którą z chęcią zniósłby sześć tygodni odrzucenia przez wspólnotę; z którą pragnął spędzić resztę swoich dni, zapełniając dom pociechami i służąc Bogu. Katie, która urodziła dziecko.
Samuel pochylił głowę. Spodziewał się już, że za chwilę usłyszy ich prośbę, aby stawił się w kościele i naprawił swoje winy; a kiedy ją usłyszy, usłucha, bo taka jest jego powinność. Kiedy biskup zarzuca komuś grzech, nie dyskutuje się z nim. Lecz nagle Samuel zrozumiał, że ta niezręczna cisza to dar, dar biskupa dla niego. Jeśli go uprzedzi, odezwie się teraz, już, natychmiast – to być może w ogóle nie usłyszy żadnego zarzutu.
– Lucasie, Ephramie – przemówił głosem tak bezbrzeżnie spokojnym, że aż sam go nie poznał – chcę poślubić Katie Fisher. Jeżeli taka jest wasza wola, oświadczę to przed wami, przed kaznodziejami i przed wszystkimi naszymi braćmi i siostrami w najbliższą Gemeesunndaag.
Szeroki uśmiech rozsunął białą kurtynę brody Ephrama. Biskup spojrzał na diakona i skinął z ukontentowaniem głową. Samuel zacisnął palce na kolanach, mocno, niemalże do bólu.
– Chcę poślubić Katie Fisher – powtórzył – i zrobię to. Ale w tej chwili musicie usłyszeć jeszcze jedną rzecz. Nie byłem ojcem jej dziecka.
ELLIE
Moim ulubionym miejscem na farmie była mleczarnia. Dzięki pracującej chłodziarce nawet w najbardziej upalnych godzinach dnia panowała tam komfortowa temperatura. W powietrzu pachniało lodami i zimą. Miło było przysiąść wśród białych ścian na nieskazitelnie czystej podłodze i pomyśleć. Kiedy inwertor naładował już baterię, zabierałam laptopa i przenosiłam się z pracą do mleczarni.
Tam właśnie znalazła mnie Leda, kiedy to dziesięć dni po moim zameldowaniu się na farmie Fisherów, postanowiła zaszczycić mnie wizytą. Z pochyloną głową bębniłam właśnie w klawiaturę, przez co najpierw w moim polu widzenia znalazły się jej sandały na obcasie – obuwie, jakiego od pewnego czasu nie miałam okazji oglądać. Kobiety amiszów noszą albo trzewiki, albo tenisówki, i to najbrzydsze, jakie w życiu widziałam; coś takiego nawet w Kmarcie wstydziliby się postawić na półce.
– No, czas najwyższy – powiedziałam, nie zadając sobie trudu, żeby unieść głowę.
– Sama dobrze wiesz, że nie mogłam przyjechać wcześniej – odparła Leda.
– Aaron jakoś by cię zniósł w swoim domu.
– Nie chodziło mi o Aarona, tylko o ciebie. Musiałam dać ci szansę, żebyś wyczuła, co w trawie piszczy, inaczej zatrzasnęłabyś mi się w bagażniku, żeby tylko dać stąd nogę.
Prychnęłam kpiąco.
– Czyli, jak sądzę, z radością usłyszysz, że już wiem, co piszczy w trawie i co ryje w błocie też wiem, że o mały włos nie wpadłam pod rozpędzoną bryczkę i że prawie obsikała mnie krowa.
Leda oparła się o zlew z nierdzewnej stali, śmiejąc się szczerze.
– Założę się, że Marcia Clark w swojej książce nie miała takich smaczków.
– Pyszne, co? Kiedyś wezmę się do roboty i napiszę bestseller, który wydadzą w okładce z „Kalendarza farmera”.
Leda się uśmiechnęła.
– Słyszałam, że Katie miała dobre wyniki badań? Przytaknęłam. Poprzedniego dnia pojechałyśmy do położnika na kontrolę; lekarz orzekł, że Katie wraca do zdrowia. Fizycznie nic jej nie zagrażało. Psychicznie – to jeszcze stało pod znakiem zapytania.
Zamknęłam dokument, nad którym do tej pory pracowałam i wyjęłam dyskietkę z komputera.
– Zjawiasz się w samą porę – oznajmiłam Ledzie. – Zgadnij, kto zostanie moim asystentem?
Leda uniosła dłonie obronnym gestem.
– Nawet o tym nie myśl, kotku. Ja o prawie wiem tylko tyle, że jest dla ludzi.
– Ale potrafisz posługiwać się komputerem. Pisałaś do mnie e – maile. – Westchnęłam z żalem na myśl o tym, ile czasu upłynie, zanim zajrzę do swojej skrzynki pocztowej. – Chcę cię poprosić, żebyś wydrukowała jeden dokument i zawiozła go do sądu okręgowego. Bo chyba nie muszę ci mówić, że moja drukarka nie działa?
– Dziwię się, że w ogóle pracujesz tutaj na komputerze. Aaron bardzo się złościł?
– Biskup podjął decyzję za niego. Widzę, że on okazuje Katie wiele serca.
– Ephram to dobry człowiek – powiedziała Leda cichym, ledwie słyszalnym głosem, błądząc myślami gdzieś daleko. – Był dla mnie bardzo życzliwy, kiedy zostałam ekskomunikowana. Aaron i Sara są mu ogromnie wdzięczni, że przyjechał na pogrzeb dziecka.
Wyłączyłam komputer i wstałam.
– Powiedz mi, dlaczego oni to zrobili? To znaczy, dlaczego pochowali to dziecko.
Leda wzruszyła ramionami.
– Bo byli za nie odpowiedzialni.
– To było dziecko Katie.
– Wśród amiszów jest wielu takich, którzy poczuliby się w obowiązku pochować noworodka, jeśli urodził się martwy. – Spojrzała na mnie, dodając z wahaniem: – Tak głosi napis na jego nagrobku: urodził się martwy. Chyba to był jedyny sposób dla Aarona i Sary, żeby pogodzić się z tym, co zaszło.
Pomyślałam o dziewczynie, która być może padła ofiarą gwałtu, o dziewczynie, która w odruchu samoobrony zablokowała wspomnienia o tym zdarzeniu i wyparła ze świadomości wszystkie jego następstwa – łącznie z ciążą.
– Lekarz sądowy twierdzi, że dziecko urodziło się żywe, Ledo.
– A prokurator – że Katie je zabiła. Nie wierzę ani jednemu, ani drugiemu.
Szurnęłam tenisówką po betonowej podłodze mleczarni, rozważając w myślach, ile mogę jej wyjawić.
– Mogło tak być – zaczęłam ostrożnie. – Przyjedzie tutaj psychiatra na rozmowę z Katie.
Leda zamrugała oczami ze zdziwienia.
– Psychiatra?
– Katie zaprzecza nie tylko temu, że była w ciąży i że urodziła dziecko. Twierdzi również, że nie mogło dojść do poczęcia. Zaczynam się zastanawiać, czy ktoś jej nie zgwałcił.
– Samuel to dobry chłopak, chyba nie…
– To nie było jego dziecko. Samuel nie spał z Katie ani razu. – Podeszłam do niej. – Posłuchaj, to nie ma nic wspólnego z moją pracą jako obrońcy. Prawdę mówiąc, jeśli Katie faktycznie została zgwałcona, to pojawia się emocjonalny motyw, który mógł ją popchnąć do pozbycia się noworodka. Ale nie, ja chcę tylko, żeby porozmawiała sobie z kimś, kto ma lepsze kwalifikacje ode mnie. Może tego potrzebować. O ile mi wiadomo, Katie codziennie styka się z tym człowiekiem. Bóg jeden wie, jak to na nią działa.
Leda przez chwilę nie mówiła nic.
– A jeśli to nie był amisz? – zapytała w końcu. Przewróciłam oczami.
– A dlaczego nie? Samuel jest w porządku, ale to jeszcze nie znaczy, że każdy młody amisz potrafi utrzymać hormony na wodzy. Może kręci się gdzieś tutaj ten młodzieniec, którego poniosło w gorącym momencie i zmusił Katie do zrobienia czegoś, na co wcale nie miała ochoty? A poza tym Anglików, z którymi rozmawiała od czasu, kiedy tutaj mieszkam, mogę policzyć na palcach jednej ręki.
– Od czasu, kiedy tutaj mieszkasz – powtórzyła Leda.
Zauważyłam, że zaczęła się wiercić niespokojnie, a jej policzki zabarwiły czerwone cętki spłoszonego rumieńca. No tak. Najwidoczniej pobyt na tej farmie przytępił nieco mój intelekt, inaczej skojarzyłabym od razu, że mając ciotkę wykluczoną ze wspólnoty amiszów, Katie posiadała większe możliwości kontaktu ze światem i jego mieszkańcami niż większość podobnych jej dziewcząt.
– Czego mi nie powiedziałaś? – zapytałam cicho.
– Raz w miesiącu Katie jeździ pociągiem do State College. Na uniwersytet. Sara wie o tym, ale Aaronowi mówi się, że Katie wybrała się do mnie z wizytą. Jestem jej alibi, zresztą bardzo dobrym, bo Aaron za nic w świecie nie zajrzałby do nas, żeby sprawdzić, co porabia jego córka.
– Ale po co ona jeździ na uniwersytet? Leda westchnęła z cicha.
– Do brata.
– No i powiedz mi sama: jak ja mam jej bronić, skoro nikt nie chce ze mną współpracować? – wybuchłam. – Boże! Mieszkam tutaj już prawie dwa tygodnie i nikt nie uznał za celowe wspomnieć mi o tym, że Katie ma brata, do którego jeździ raz w miesiącu?
– To na pewno niespecjalnie – pospieszyła z wyjaśnieniem Leda. – Jacob został ekskomunikowany, tak jak ja, ponieważ chciał dalej się uczyć. Aaron stanął okoniem i powiedział, że jeśli chłopak opuści kościół, to przestanie go uważać za swojego syna. W domu nie wolno wymawiać jego imienia.
– A Sara?
– Sara to żona amisza. Ustępuje mężowi we wszystkim. Nie widziała się z Jacobem od sześciu lat, odkąd wyjechał do szkoły, ale co miesiąc w tajemnicy posyła do niego Katie jako łącznika. – Leda podskoczyła, spłoszona hałasem automatycznej mieszarki, która ożyła w tym momencie, wzburzając biały płyn w zbiorniku. Uniosła głos, przekrzykując akumulator dostarczający prąd do silnika maszyny: – Kiedy urodziła się Hannah, okazało się, że Sara nie będzie mogła mieć więcej dzieci. Zresztą już przedtem kilka razy poroniła, po Jacobie, zanim urodziła się Katie. Nie mogła znieść myśli, że straciwszy najmłodszą córkę, straci też syna. I w pewien sposób udało jej się temu zapobiec.
Wyobraziłam sobie Katie w pociągu jadącym do State College, ubraną w sukienkę spinaną szpilkami, przepasaną fartuchem i w czepku na głowie, przyciągającą ciekawskie spojrzenia. Wyobraziłam sobie, jak zjawia się na imprezie studenckiej, a jej bijąca w oczy niewinność rozjaśnia wszystkie kąty pokoju w akademiku. Zobaczyłam oczyma duszy, jak odpycha od siebie ręce chłopaka, który w wieku lat dziewiętnastu wie o świecie więcej niż ona się dowie przez całe swoje życie. Ciekawe, czy Jacob wiedział, że jego siostra była w ciąży i czy mógłby mi powiedzieć, kto jest ojcem dziecka.
– Muszę z nim porozmawiać – oznajmiłam, zastanawiając się, czy szybciej dojadę tam samochodem, czy pociągiem.
A potem jęknęłam, zawiedziona. Nie mogłam nigdzie jechać; dzisiaj miał wpaść tutaj Coop na sesję z Katie.
Jeśli w ogóle się czegoś nauczyłam przez tych dziesięć dni, to tego, że amisze wszystko robią powoli. Kiedy pracują, to starannie i skrupulatnie, kiedy dokądś jadą – trwa to cale wieki, nawet ich kościelne hymny są smętne i mają spacerowe tempa. Prości ludzie nie patrzą dwadzieścia razy dziennie na zegarek. Prości ludzie nigdzie się nie spieszą; to, co mają zrobić, zajmuje im tyle czasu, ile potrzeba.
Jacob Fisher po prostu musi poczekać.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że masz brata?
Katie zamarła, pochylona nad szlauchem, który mocowała do kranu na podwórzu. Odwróciła wzrok; gdybym już jej trochę nie znała, pomyślałabym sobie, że zastanawia się teraz, czy mnie oszukać, czy powiedzieć prawdę.
– Miałam brata – odparła, kładąc nacisk na pierwsze słowo.
– Krążą plotki, że ów brat żyje i ma się dobrze, a mieszka w State College. – Opasałam się fartuchem Sary i zrzuciłam tenisówki, wsuwając stopy w kalosze, które też od niej pożyczyłam. W takim stroju nie miałabym szans w konkursie mody; z drugiej strony nie czekał mnie przecież w tej chwili spacer po wybiegu, tylko mycie jałówek. – Krążą też inne plotki: że od czasu do czasu jeździsz do niego.
Katie odkręciła zawór i sprawdziła wylot szlaucha.
– Nie mówimy w domu o Jacobie. Ojciec tego nie lubi.
– Nie jestem twoim ojcem – przypomniałam jej.
Katie bez słowa ruszyła w stronę pola, ciągnąc szlauch za sobą, a ja podreptałam za nią, odganiając od twarzy komary. – Czy to nie jest uciążliwe, te spotkania w ciągłej tajemnicy?
– Jacob zabiera mnie do kina. Kupił mi dżinsy, żebym miała w czym chodzić. To nie jest uciążliwe, bo kiedy jadę do niego, to nie jestem Katie Fisher.
Zatrzymałam się.
– A kim? Wzruszyła ramionami.
– Pierwszą lepszą zwykłą dziewczyną.
– Na pewno było ci bardzo przykro, kiedy ojciec wyrzucił go z domu.
Katie szarpnęła jeszcze raz za szlauch.
– Przykro mi było już wcześniej, kiedy Jacob zaczął kłamać, żeby móc się dalej uczyć. Powinien szczerze wyznać to w kościele.
– Aha – przytaknęłam. – Tak samo jak ty. Chcesz się przyznać, chociaż jesteś niewinna.
, Komary otoczyły głowę Katie łukiem niczym aureola.
– Ty nas w ogóle nie rozumiesz – rzuciła dziewczyna z wyrzutem. – Myślisz, że jak pomieszkasz tutaj dziesięć dni, to już będziesz wiedziała, na czym polega życie prostych ludzi?
– W takim razie wytłumacz mi – stanęłam jej na drodze, tak że musiała albo mnie obejść, albo się zatrzymać.
– U was każdy musi się czymś wyróżniać. Jeden jest najsprytniejszy, drugi najbogatszy, a trzeci w ogóle najlepszy. U nas wszyscy zlewają się w jedno, jak łaty, z których zszywa się narzutę. Z osobna – nie ma na co patrzeć. Za to kiedy stoimy razem, można zobaczyć coś przepięknego.
– A Jacob?
Katie uśmiechnęła się smutno.
– Jacob był jak czarna nitka na białym płótnie. Sam postanowił wyjechać.
– Tęsknisz za nim? Skinęła głową.
– Bardzo. Zresztą dawno go nie widziałam. Spojrzałam na nią bystro.
– Dlaczego?
– Latem w gospodarstwie jest dużo roboty. Byłam potrzebna w domu.
Bardziej prawdopodobne, pomyślałam, że w lewisach nie sposób ukryć ciąży.
– Czy Jacob wiedział o dziecku?
Katie szła dalej, ciągnąc za sobą szlauch. Nie odwracała głowy.
– Czy to był ktoś, kogo poznałaś właśnie tam? Jakiś student, może znajomy twojego brata?
Zagryzła wargi i nie powiedziała ani słowa. Wreszcie dotarłyśmy do zagrody, w której stały jednoroczne jałówki. W dni tak upalne jak dziś trzeba było spryskiwać je wodą dla ochłody. Katie przekręciła wylot szlaucha i skierowała strużkę, która zaczęła z niego cieknąć, na swoje bose stopy.
– Mogę cię o coś zapytać, Ellie?
– Jasne.
– Dlaczego ty nigdy nie opowiadasz o swojej rodzinie? Jak to jest u ciebie, że wyjechałaś sobie, zamieszkałaś u nas i ani razu nie zadzwoniłaś do nich, nikomu nawet nie powiedziałaś, gdzie jesteś?
Zapatrzyłam się na krowy wałęsające się po polu z opuszczonymi łbami, skubiące świeżą trawę.
– Moja matka nie żyje, a z ojcem nie rozmawiałam od ładnych paru lat. – Ściślej, odkąd zostałam adwokatem; zarzucił mi wtedy, że dla pieniędzy wyparłam się własnych zasad. – Nigdy nie wyszłam za mąż i właśnie zerwałam z facetem.
– Dlaczego?
– Można powiedzieć, że jedno z drugiego wyrośliśmy – odparłam, sprawdzając, jak to słowo zabrzmi w moich ustach. – Trudno się zresztą dziwić, po ośmiu latach…
– Jak można chodzić ze sobą przez tyle lat i się nie pobrać?
I jak tu wyjaśnić subtelną złożoność życia osobistego w latach dziewięćdziesiątych dziewczynie z rodziny amiszów?
– Na początku wydawało nam się, że jesteśmy idealnie dobrani. Osiem lat zajęło nam dojście do wniosku, że jest akurat odwrotnie.
– Osiem lat – rzuciła drwiąco. – Dochowałabyś się już całej gromadki dzieci.
Na myśl o straconym czasie poczułam, jak oczy wzbierają mi łzami, które spływają do gardła, tak, że ledwie mogę oddychać.
Katie dużym palcem u nogi zrobiła krechę w błotnistej kałuży pod cieknącym wylotem szlaucha. Widziałam, jak jej głupio, że zrobiła mi przykrość.
– Pewnie za nim tęsknisz – odezwała się.
– Za Stephenem? Nie bardzo – odparłam. – Tylko za tymi dziećmi. Spodziewałam się, że Katie nawiąże do tego, co powiedziałam, że w jakiś sposób odniesie swoją własną sytuację do mojej, ale zamiast tego po raz kolejny udało jej się mnie zaskoczyć.
– Wiesz, co zauważyłam podczas tych wizyt u Jacoba? Że w twoim świecie ludzie potrafią się błyskawicznie skontaktować ze sobą. Są telefony, są faksy, a przez komputer można rozmawiać z ludźmi na drugim końcu świata. Telewizja pokazuje programy, w których ludzie rozpowiadają o swoich sekretach, a kolorowe magazyny drukują zdjęcia sławnych aktorów usiłujących się schować przed wszystkimi we własnych domach. Macie takie możliwości kontaktu, a każdy wydaje się strasznie samotny.
Chciałam jej zaprzeczyć, ale Katie wręczyła mi szlauch i przeskoczyła przez ogrodzenie. Oddałam go jej, a ona odkręciła zawór i puściła strumień wody ponad grzbietami krów. Zwierzęta zaczęły ryczeć i kotłować się, umykając przed prysznicem. Wtedy Katie, z uśmiechem na twarzy, skierowała sikawkę na mnie.
– O, ty…! – Wspięłam się na ogrodzenie i rzuciłam w pogoń, ociekając wodą. Rozdzieliły nas krowy, krążące w tę i we w tę po zagrodzie.
W końcu udało mi się chwycić szlauch i porządnie oblać piszczącą wniebogłosy Katie. – Masz za swoje! – zachichotałam i w tym momencie poślizgnęłam się na mokrej trawie, lądując na siedzeniu w kałuży błota.
– Bardzo przepraszam. Szukam pani Ellie Hathaway.
Obie jak na komendę odwróciłyśmy głowy w stronę, skąd dobiegał ów głęboki głos. Z szarpniętego szlaucha w mojej dłoni trysnęła woda, prosto na buty właściciela głosu, który nie zdążył się w porę cofnąć. Wstałam, wycierając dłonie z błota i uśmiechnęłam się z zażenowaniem do mężczyzny stojącego po drugiej stronie zagrody dla jałówek, taksującego spojrzeniem moje kalosze, fartuch i resztę, utytłaną od stóp do głów.
– Coop – odkaszlnęłam. – Dawno się nie widzieliśmy.
Dziesięć minut później, odświeżona prysznicem, zeszłam na dół i zastałam Coopa siedzącego na ganku w towarzystwie Katie i Sary. Na wiklinowym stoliku stał talerzyk z ciastkami, a Coop trzymał w dłoni szklankę wody z lodem, na której perliły się zimne krople. Kiedy tylko mnie zobaczył, poderwał się z krzesła.
– Jak zawsze dżentelmen w każdym calu – uśmiechnęłam się.
Pochylił głowę i pocałował mnie w policzek. Ku mojemu zdziwieniu, w jednej chwili zasypało mnie sto najrozmaitszych wspomnień: włosy, zawsze pachnące jabłkami i dymem z palonego drewna, zarysowany zdecydowaną linią kontur podbródka, dłoń z rozłożonymi palcami, odciśnięta na moich plecach. Odstąpiłam o krok, czując zawroty głowy i z całych sił starając się ukryć zmieszanie.
– Panie były tak miłe i dotrzymały mi towarzystwa – powiedział Coop, a Katie i Sara zgodnie przytaknęły i zaczęły szeptać do siebie jak nastolatki.
Sara wstała z krzesła.
– Zostawimy cię już z twoim gościem – powiedziała do mnie, a jemu skinęła głową i wróciła do domu. Katie poszła do ogrodu, a ja usiadłam. Po dwudziestu latach Coop nie stracił nic ze swojej aparycji, przeciwnie – dojrzał do pełni męskiej urody. Czas wyrównał rysy twarzy, na studiach jeszcze odrobinę zbyt ostre, dodając, niczym rzeźbiarz swoim dłutem, drobne akcenty: tutaj małą bliznę, tam zmarszczkę od uśmiechu. Niegdyś wiszące do ramion, a teraz nienagannie przystrzyżone czarne włosy srebrzyły się już tu i ówdzie. A oczy miały wciąż ten sam kolor bladej zieleni, który widziałam tylko dwa razy w życiu: u niego i z okna samolotu, kiedy leciałam ze Stephenem na Karaiby.
– Wiek ci służy – powiedziałam, a on się zaśmiał.
– Mówisz, jakbym był butelką wina. – Wyprostował się wygodnie na krześle i uśmiechnął do mnie szeroko. – Ty też nieźle się prezentujesz, zwłaszcza w porównaniu z tym, co miałem okazję zobaczyć przed kwadransem. Słyszałem, że zawód adwokata to brudna robota, ale nie przypuszczałbym, że aż tak dosłownie.
– Powiedzmy, że stosuję w pracy elementy metody Stanisławskiego. Amisze słyną z nieufności wobec ludzi z zewnątrz. Upodobniłam się do nich, pracuję tak jak oni – i mam efekty. Otwierają się przede mną.
– Pewnie ci ciężko, daleko od domu, bez możliwości wyjazdu.
– Pytasz jako John Joseph Cooper, psychiatra? Otworzył usta, ale nic nie powiedział, potrząsnął tylko głową.
– Nie. Po prostu Coop. Przyjaciel.
Wzruszyłam ramionami, celowo unikając jego czujnego spojrzenia.
– Kilku rzeczy mi brakuje – przyznałam. – Ekspresu do kawy, na przykład. Zmieniania biegów w samochodzie. „Archiwum X” i „Ostrego dyżuru”.
– A Stephena nie?
Zapomniałam, że kiedy po raz ostatni widziałam się z Coopem, było to spotkanie we czwórkę – każde z nas miało ze sobą osobę towarzyszącą, czyli, krótko mówiąc, partnera. Wpadliśmy na siebie w hallu filharmonii, podczas antraktu w koncercie Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej. Widywałam się z nim od czasu do czasu przy służbowych okazjach, ale nigdy przedtem nie poznałam jego żony; zobaczyłam drobnej budowy blondynkę, pasującą do jego boku jak jeden element układanki pasuje do drugiego. Nawet teraz, po tak długim czasie, wspomnienie o niej było jak strzał zza rogu prosto w szczękę.
– Stephen to już przeszłość – odparłam.
Coop przyglądał mi się przez moment, a potem powiedział:
– Przykro mi to słyszeć.
Jako osoba dorosła, pomyślałam, poradzę sobie z tym. Odetchnęłam głęboko, przywołałam na twarz uśmiech numer jeden i klasnęłam dłońmi o kolana.
– No, dobrze. Nie tłukłeś się tutaj po to, żeby uciąć sobie ze mną pogawędkę…
– Przyjechałbym nawet tylko po to – przerwał mi cichym głosem. – Wybaczyłem ci już dawno temu.
Mogłabym z łatwością udać, że go nie słyszałam i po prostu zacząć rzeczową dyskusję na temat Katie. A jednak… Kiedy zasiada się do rozmowy z człowiekiem, który miał wpływ na to, kim się jest, nie ma sposobu, aby na spotkanie nie rzuciły się jakieś cienie przeszłości. Niech będzie, że Coop mi wybaczył. Ja jemu nie. Odchrząknął.
– Opowiem ci, czego się dowiedziałem na temat Katie. – Poszperał w walizce i wyciągnął notatnik z żółtymi kartkami, pokrytymi od góry do dołu jego nieczytelnymi bazgrołami. – W kwestii zabójstwa noworodków psychiatrzy dzielą się na dwa obozy. Pierwszy, mniej liczny, obstaje przy wyjaśnieniu, że kobiety, które po porodzie zabijają swoje dzieci, przez cały okres ciąży cierpią na zaburzenia dysocjacyjne.
– Zaburzenia dysocjacyjne?
– Stan dysocjacji odznacza się niezwykłą koncentracją na jednej tylko czynności. Cała reszta ulega zablokowaniu. W świadomości takiej kobiety powstaje rozłam: niewielka jej część tworzy świat urojeń, w którym wszystko jest po staremu i nie ma żadnej ciąży. Skutkiem tego, kiedy dochodzi do porodu, kobieta jest zaskoczona i nieprzygotowana, ponieważ wyparła ten fakt ze świadomości, a w pamięci powstały luki go dotyczące. Niekiedy dotyka jej też przejściowa psychoza. Dzieje się to w momencie, kiedy szok poporodowy przebija się przez ten klosz wyparcia. W każdym razie psychiatrzy zazwyczaj tłumaczą takie kobiety tak: nie są one obecne umysłem w momencie popełnienia przestępstwa, więc nie mogą być pociągnięte do odpowiedzialności prawnej za swoje czyny.
– Brzmi to bardzo złowieszczo.
Coop uśmiechnął się szeroko i wręczył mi jakąś listę.
– Tu masz kilku psychiatrów z tej łagodniejszej frakcji, którzy w ciągu ostatnich lat zeznawali w sądzie. Zauważ, że to wszystko są lekarze kliniczni, nie sądowi. Dlaczego? Ponieważ zdecydowana większość psychiatrów sądowych zajmujących się zabójstwami noworodków wyznaje pogląd, że oskarżone nie cierpią na zaburzenie dysocjacyjne, tylko po prostu nie obchodzi ich, że są w ciąży. Dysocjacja, ich zdaniem, może nastąpić po porodzie. Ale nawet ja mogę ci powiedzieć, że w takim momencie, ze względu na ból, dysocjacja to do pewnego stopnia całkiem naturalne zachowanie. Tak samo kiedy zatniesz się nożem w palec przy krojeniu warzyw, to przez chwilę stoisz i tylko patrzysz, a potem mówisz: „No, no, głęboko weszło”. Ale przecież nie weźmiesz zaraz potem tasaka i nie odrąbiesz sobie całej dłoni, żeby problem przestał istnieć.
Skinęłam głową.
– Dlaczego w takim razie te kobiety zabijają noworodki?
– Bo nie łączy ich z nimi żadna więź emocjonalna – poród nie różni się niczym od wydalania kamieni żółciowych. Zabijając dziecko, nie tracą kontaktu z rzeczywistością. Po prostu czują strach, wstyd i nie potrafią przyznać się przed sobą, że urodziły nieślubne dziecko.
– Innymi słowy – wtrąciłam obojętnym głosem – wina jest oczywista.
Coop wzruszył ramionami.
– Nie muszę ci mówić, jak działa na ławników linia obrony oparta na dowodzeniu niepoczytalności. – Podał mi drugą listę, tym razem trzy razy dłuższą. – To są psychiatrzy z głównego nurtu. Ale przecież w końcu każda sprawa jest inna. Skoro Katie, nawet mając świadomość, że jest oskarżona o morderstwo, a wyniki badań lekarskich wykazały, że była w ciąży, nadal nie chce się przyznać – to być może ten mechanizm obronny ma jeszcze jakieś dodatkowe wzmocnienie.
– I o tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać. Czy można stwierdzić, że Katie padła ofiarą gwałtu? Coop gwizdnął cicho.
– No, to byłby powód jak cholera, żeby zabić noworodka.
– Prawda? Chciałabym tylko to ustalić, zanim prokurator mnie wyręczy.
– Będzie ciężko, bo upłynęło już sporo czasu, ale zwrócę na to uwagę podczas rozmowy z Katie. – Zmarszczył brwi. – Jest jeszcze inna możliwość. Że dziewczyna od samego początku kłamie.
– Coop, ja jestem adwokatem. Mam wbudowany wykrywacz kłamstw i codziennie go podstrajam. Poznałabym się na oszustwie.
– Wcale niekoniecznie. Musisz przyznać, że odkąd tutaj zamieszkałaś, zaczęłaś mieć osobisty stosunek do tej sprawy.
– Kłamstwo to nie jest wizytówka amiszów.
– Zabijanie noworodków też raczej nie.
Przypomniałam sobie, jak Katie zaczyna się jąkać i czerwienić, kiedy próbuje się spytać ją o coś, o czym nie chce rozmawiać. A po chwili stanęła mi przed oczami w tych chwilach, kiedy z całą mocą powtarzała, że nie urodziła żadnego dziecka: podbródek sterczący ostro do przodu, płonące oczy wbite prosto we mnie.
– Ona to widzi tak, jakby nie było żadnego dziecka – powiedziałam cicho.
Coop zastanowił się.
– Może tak to widzieć – przyznał – ale dziecko, mimo wszystko, było.
Katie zacisnęła kurczowo dłonie złożone na podołku. Wyglądała tak, jakbyśmy właśnie odczytali jej wyrok śmierci.
– Doktor Cooper zada ci tylko kilka pytań – wyjaśniłam. – Nie ma potrzeby się denerwować.
Coop uśmiechnął się do niej. Siedzieliśmy we trójkę nad strumieniem, na tyle daleko od domu, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Widząc, że wyjmuje z kieszeni dyktafon, rzuciłam mu szybkie spojrzenie, a kiedy je pochwycił, potrząsnęłam głową. Nie przejął się tym i wziął do ręki notatnik.
– Katie, na początek chcę cię zapewnić, że to, o czym będziemy mówić, jest przeznaczone wyłącznie dla nas trojga. Nie przyjechałem tu po to, żeby cię przesłuchiwać i donosić komuś na ciebie. Chcę ci pomóc poradzić sobie z pewnymi emocjami, które zapewne przeżywasz w tej chwili.
Katie spojrzała na mnie, a potem z powrotem na niego. Coop uśmiechnął się szeroko.
– No dobrze. Może najpierw powiedz, jak się czujesz.
– W porządku – odparła nieufnie. – Na tyle dobrze, że wcale nie potrzebuję z panem rozmawiać.
– Rozumiem, dlaczego tak mówisz – powiedział Coop miłym głosem. – Wielu ludzi, którzy nigdy w życiu nie rozmawiali z psychiatrą, czuje podobnie. Ale potem okazuje się, że o osobistych sprawach łatwiej pogadać z obcymi ludźmi niż z rodziną.
Wiedziałam, że Coop widzi i zauważa to samo co ja: że Katie minimalnie się odprężyła, że rozluźniły się jej dłonie zaciśnięte w pięści. Słuchałam razem z nią jego płynącego, falującego głosu, widziałam, jak patrzy jej prosto w oczy i zastanawiałam się, czy komuś kiedyś udało się ukryć przed tym człowiekiem jakiś sekret. Coop promieniował swoistym ciepłem, niewymuszonym urokiem, który sprawiał, że momentalnie miało się wrażenie intymnej zażyłości.
Z drugiej strony, w moim wypadku nie było to jedynie wrażenie.
Otrząsnęłam się, koncentrując uwagę na pytaniu, które psychiatra zadał mojej klientce.
– Czy możesz mi opowiedzieć o swoich relacjach z rodzicami?
Katie spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby nie zrozumiała. Standardowe pytanie z klinicznego wywiadu psychologicznego, zadane dziewczynie z rodziny amiszów, zabrzmiało niemądrze i mało inteligentnie.
– Rodzice to rodzice – odpowiedziała z wahaniem.
– Spędzasz z nimi dużo czasu?
– Ja, przy pracy w polu, w kuchni, podczas posiłków i przy modlitwie. – Spojrzała na Coopa, unosząc brwi. – Cały dzień.
– Czy jesteś blisko z mamą? Przytaknięcie.
– Już tylko ja jej zostałam.
– Czy miałaś w życiu jakieś ataki, urazy głowy?
– Nie.
– A może ostre bóle brzucha?
– Kiedyś, raz – uśmiechnęła się. – Jak mój brat powiedział, że nie zjem naraz dziesięciu kwaśnych jabłek.
– Ale ostatnio… nie? – Katie potrząsnęła głową. – A czy zdarzyło ci się, że nie potrafiłaś sobie przypomnieć, co się działo… Że nagle dotarło do ciebie, że minęło kilka godzin, a ty nie pamiętasz, gdzie byłaś ani co robiłaś?
Słysząc to pytanie Katie, nie wiadomo dlaczego, oblała się rumieńcem. I zaprzeczyła.
– Czy miałaś kiedyś halucynacje? Widziałaś rzeczy, których nie ma?
– Czasami widzę moją siostrę…
– Która nie żyje – wtrąciłam.
– Utopiła się w stawie – wyjaśniła Katie. – Kiedy siadam nad brzegiem, to ona też tam przychodzi.
Coop nie mrugnął nawet okiem, jakby to, że ktoś widuje duchy, było najzwyklejszą rzeczą pod słońcem.
– Czy siostra rozmawia z tobą? – zapytał. – Mówi ci, co masz robić?
– Nie. Tylko jeździ na łyżwach.
– Martwi cię to, że ją widzisz?
– Absolutnie nie.
– Czy byłaś kiedyś ciężko chora? Tak, żeby leżeć w szpitalu?
– Nie. Dopiero teraz.
– Pomówmy o tym – zaproponował Coop. – Czy wiesz, dlaczego trafiłaś do szpitala?
Policzki Katie zapłonęły czerwienią. Opuściła wzrok.
– Kobieca dolegliwość.
– Lekarze twierdzą, że urodziłaś dziecko.
– To pomyłka – odparła. – Nie urodziłam żadnego dziecka. Coop nie przejął się, słysząc to zaprzeczenie.
– Ile miałaś lat, kiedy zaczęłaś miesiączkować, Katie?
– Dwanaście.
– Czy mama wyjaśniła ci, co się z tobą dzieje?
– Co nieco. Ale ja i tak wiedziałam, o co chodzi. Widziałam już zwierzęta i tak dalej.
– Czy rodzice rozmawiają z tobą o seksie? Katie, zgorszona, otworzyła szeroko oczy.
– Oczywiście, że nie. Nie wypada przed ślubem rozmawiać z dziewczyną o takich rzeczach.
– Kto powiedział, że to nie wypada?
– Pan Bóg – padła natychmiastowa odpowiedź. – Kościół. Moi rodzice.
– Czy rodzice bardzo by się gniewali, gdyby się dowiedzieli, że z kimś sypiasz?
– Przecież z nikim nie sypiam.
– Rozumiem, ale co by się stało, gdyby było inaczej?
– Byliby bardzo rozczarowani – odparła szybko Katie. – A ja dostałabym bann.
– Co to takiego?
– To kara za złamanie zasad, kiedy biskup się dowie. Trzeba wyznać winę, a potem jest się wykluczonym ze wspólnoty, przynajmniej na krótki czas. – Jej głos ucichł, przeszedł w szept: – Wszyscy się od ciebie odcinają i już.
Po raz pierwszy udało mi się spojrzeć oczami Katie: to był stygmat wyrzutka w społeczności ponad wszystko ceniącej sobie identyczność.
– Gdybyś miała kłopoty – padło kolejne pytanie – to poprosiłabyś o pomoc mamę czy ojca?
– Zaczęłabym się modlić – odpowiedziała – a co by się dalej ze mną stało, to już by była wola Pana.
– Czy piłaś już w życiu alkohol albo próbowałaś narkotyków? Ku mojemu niebotycznemu zdziwieniu, Katie przytaknęła.
– Wypiłam kiedyś dwa piwa i do tego likier miętowy. Razem z moją bandą.
– Z jaką… bandą?
– Nazywamy się Iskierki. To jest grupa, do której należę ja i moi przyjaciele. U nas młodzi ludzie w moim wieku często łączą się w bandy. Kiedy zaczynają się Rumspringa.
– Rumspringa?
– Zielone lata. Ma się wtedy mniej więcej czternaście albo piętnaście lat.
Coop spojrzał na mnie, ale ja tylko uniosłam brwi. Pierwszy raz słyszałam o czymś takim.
– Powiedz nam w takim razie, dlaczego przyłączyłaś się do Iskierek.
– Bo mi odpowiadało ich towarzystwo. Potrafią się bawić, ale nie szaleją za bardzo. Paru chłopaków kupuje dla nas piwo w „Turkey Hill”, a potem ścigamy się ich bryczkami po północy na autostradzie. Dla takich, co lubią bardziej poszaleć, są Breneki albo Walety – ci to urządzają potańcówki, jeżdżą sobie w biały dzień, na oczach wszystkich i naprawdę robią się Sod, tacy… światowi. A my spotykamy się w niedzielę wieczorem i śpiewamy hymny. Najczęściej. Bo czasami – przyznała się wstydliwie – robimy inne rzeczy.
– Na przykład?
– Pijemy trochę. Tańczymy. To znaczy, teraz, jak zaczyna się coś dziać, to ja już się nie przyłączam. Kiedy skończy się śpiewanie, od razu wracam do domu.
– Dlaczego?
Katie zanurzyła dłonie w trawie, zacisnęła palce.
– Bo jestem już ochrzczona. Coop ze zdziwienia uniósł brwi.
– To nie ochrzczono cię zaraz po urodzeniu?
– Nie, u nas chrzest jest później, jak się już dorośnie. Ja go przyjęłam w zeszłym roku. To jest decyzja, aby stanąć przed Bogiem i zgodzić się żyć tak, jak nakazuje Ordnung, czyli te zasady, o których mówiłam.
– Czy rodzice wiedzieli, że chodzisz na te śpiewania, pijesz alkohol i tańczysz?
Katie spojrzała w stronę domu.
– Rodzice zawsze wiedzą, kiedy ich dzieci coś kombinują. Udają tylko, że nic nie widzą i mają nadzieję, że dzieciaki nie wpakują się w coś naprawdę groźnego.
– Dlaczego tolerują takie zachowania, a mimo to byliby rozczarowani, dowiedziawszy się, że rozpoczęłaś życie seksualne?
– Bo to grzech. Kiedy się spotykamy na śpiewaniach… To jest taka zabawa w Anglików. Rodzice wierzą, że kiedy ich dzieci raz albo dwa razy tego spróbują, to im nie zaszkodzi, bo i tak wyrzekną się potem rzeczy doczesnych i będą odpowiedzialnie żyć jak dobrzy prości ludzie.
– I dzieci też przeważnie w to wierzą?
– Ja.
– Dlaczego?
– Wszyscy ich przyjaciele, cała rodzina, to są sami amisze. Jeżeli nie przyłączą się do kościoła, to będą inni niż wszyscy. A poza tym, żeby wziąć ślub, trzeba być ochrzczonym.
– A ty chcesz wziąć ślub? Wyjść za mąż?
– A kto nie chce?
Coop wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Na przykład Ellie – zażartował sobie po cichu, ale na tyle głośno, żebym go wyraźnie usłyszała. Zamyśliłam się nad tym, co powiedział i tak mnie to zaabsorbowało, że o mały włos nie przeoczyłam następnego pytania.
– Całowałaś się kiedyś z chłopcem, Katie?
– Ja. – Kolejny rumieniec. – Z Samuelem. A przedtem z Johnem Beilerem.
– Samuel to twój chłopak? – Raczej były chłopak, pomyślałam. – Czy rozpoczęliście już współżycie?
– Nie!
Coop zawahał się.
– Czy Samuel całuje cię tylko w usta, czy gdzieś jeszcze?
– W szyję – mruknęła cicho. – I w czoło.
– A piersi? Brzuch?
Katie wyprostowała nogi, wysuwając je spod spódnicy i zanurzyła stopy w nurcie strumienia.
– Samuel by czegoś takiego nie zrobił.
– Czy pozwoliłaś kiedyś komuś innemu dotknąć się albo pocałować? – Coop delikatnie docisnął śrubę, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi, zapytał znów, jeszcze łagodniejszym głosem: – Czy chcesz kiedyś mieć dzieci?
Katie uniosła głowę, a słońce zapaliło światło w jej oczach i na policzkach.
– O tak, bardzo – odpowiedziała. – Najbardziej na świecie.
Kiedy tylko Katie oddaliła się poza zasięg głosu, natychmiast zabrałam się do wypytywania pytającego.
– No i co ty na to?
Coop wyciągnął się na trawie porastającej brzeg strumienia.
– W głębi ciemnego znalazłem się lasu. Zanim zacznę z nią dalej pracować, będę musiał się gdzieś zapisać na intensywny kurs amiszologii.
– Zapisz i mnie, jak już go znajdziesz. Z tym, że ja mam do wyboru tylko kurs korespondencyjny – westchnęłam. – Powiedziała, że chce mieć dzieci.
– Większość morderczyń noworodków chce je mieć. Tylko kiedy indziej, jeszcze nie teraz. – Urwał z wahaniem. – Z drugiej strony jest równie możliwe, że dla niej to dziecko nigdy nie istniało.
– A więc uważasz, że mówiła prawdę. Że rzeczywiście wyparła poród ze świadomości.
Coop milczał przez chwilę.
– Chciałbym ci to powiedzieć ze stuprocentową pewnością. Panuje powszechne przekonanie, że psychiatrze nie można nakłamać w żywe oczy i że to go właśnie różni od przeciętnego zjadacza chleba. Ale wiesz co? To jest bajka. Bo tak naprawdę za wcześnie jeszcze na ocenę sytuacji. Jeżeli ona kłamie, to po mistrzowsku. Nie mieści mi się w głowie, że mogła nauczyć się tego w domu.
– Doszedłeś do jakichkolwiek wniosków?
Wzruszył ramionami.
– Wydaje mi się, że psychozę możemy wykluczyć.
– A wspomniane duchy?
– Istnieje ogromna różnica pomiędzy wytworem wyobraźni a urojeniem psychotycznym. Gdyby to ta zmarła siostra kazała Katie zabić jej własne dziecko albo gdyby wmawiała jej, że pod silosem mieszka diabeł, to by już była zupełnie inna historia.
– Ewentualna psychoza w tym momencie mnie nie obchodzi. A sam poród?
Coop pomasował sobie grzbiet nosa, wysoko, pomiędzy oczami.
– Widać jak na dłoni, że ona blokuje fakt, że była w ciąży, jak też i same okoliczności poczęcia, ale tego już chyba domyśliłaś się bez mojej pomocy.
– Gwałt? – zapytałam.
– To też trudno stwierdzić. Ona tak się płoszy, mówiąc o seksie, że nie mogę się zdecydować, czy złożyć to na karb religijnego wychowania czy własnych tragicznych doświadczeń. Nawet wspomnienie o stosunku odbytym dobrowolnie, ale z kimś, kto nie należał do amiszów, mogło stać się murem w jej umyśle. Sama słyszałaś, jak ona się boi wykluczenia ze wspólnoty. Gdyby związała się z kimś z zewnątrz, nie ma co liczyć na to, że pozwolą jej żyć dotychczasowym życiem.
Podczas mojego pobytu wśród amiszów zdążyłam już zobaczyć dosyć, aby orientować się, że to nie do końca jest prawda.
– Prawdę mówiąc, to jest tak – powiedziałam – że Katie może się wyspowiadać i kościół przyjmie ją z powrotem.
– Niestety, nawet jeśli inni jej przebaczą, to nie oznacza, że ona tak łatwo o wszystkim zapomni. Będzie jej to ciążyć do końca życia. – Coop spojrzał na mnie. – Wziąwszy pod uwagę jej wychowanie, naprawdę trudno się dziwić, że jej umysł robi, co tylko może, aby wyprzeć ze świadomości to, co się stało.
Wyciągnęłam się na wznak w trawie tuż obok niego.
– Powiedziała mi, że nie zabiła tego dziecka i powiedziała mi też, że w ogóle go nie urodziła. Na to, że urodziła, istnieją jednak dowody…
– …a więc jeśli to było kłamstwo – dokończył Coop – to i tamto nie musiało być prawdą. Niemniej jednak, aby skłamać, trzeba posiadać świadomą wiedzę na dany temat. Ale jeżeli Katie cierpi na zaburzenie dysocjacyjne, to nie może ponieść odpowiedzialności za to, że nie orientowała się, co jest prawdą.
Uniosłam się na łokciu.
– A za morderstwo już może? – zapytałam, uśmiechając się smutno.
– O tym – odparł Coop – zadecydują ławnicy. – Wstał i podał mi rękę. – Chciałbym dalej z nią pracować. Przeanalizować wydarzenia tej nocy, kiedy nastąpił poród.
– Nie proszę cię o to. I tak już zrobiłeś bardzo dużo i poświęciłeś się, bo to przecież nie jest twoja działka. Zresztą pewnie masz ważniejsze rzeczy do roboty.
– Obiecałem, że ci pomogę, a na razie jeszcze się nie napracowałem. Mogę przyjeżdżać na rozmowy z Katie wieczorem, jak już wyjdę z pracy.
– A twoja żona będzie jadła kolację sama jak palec. Czy to nie ty mi kiedyś mówiłeś, że psychiatrzy nigdy nie potrafią zapanować nad rozpadem własnych związków?
Coop kiwnął głową.
– To prawda. Bo mnie się nie udało. Rozwiodłem się mniej więcej rok temu.
Nagle zaschło mi w ustach. Odwróciłam się do niego.
– Rozwiodłeś się? – Coop spuścił wzrok, przyglądając się własnym butom, potem falom na strumieniu, a ja stałam, szukając w myślach odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak łatwo było nam rozmawiać o Katie, a tak trudno o sobie. – Coop, strasznie mi przykro.
Wyciągnął rękę i zdjął z pnia drzewa świecącą jak neon gąsienicę miernikowca, która zwinęła mu się na dłoni w ciasny, przypominający tamburyn krążek.
– Wszyscy popełniamy błędy – powiedział cicho, sięgając po moją dłoń. Uniósł ją na jedną wysokość ze swoją i wtedy gąsienica poruszyła się; wygięła ciało w kabłąk, a potem nagłym wyrzutem przerzuciła siebie jak kładkę pomiędzy nami.
Przekonanie Sary, że nie złamię prawa, jeśli zostawię Katie pod jej opieką do południa, a szanse na to, że jakiś urzędnik sądowy zajrzy akurat na farmę i zobaczy, że mnie nie ma, są minimalne, zajęło mi całe pół godziny.
– Posłuchaj – powiedziałam w końcu. – Jeśli mam przygotować się do obrony twojej córki, to potrzebuję trochę elastyczności.
– A doktor Cooper mógł do nas przyjechać? – marudziła Sara.
– Doktor Cooper nie pracuje w laboratorium za pół miliona dolarów i nie musiał go tutaj przywozić – wyjaśniłam cierpliwie.
Ostatecznie jednak to dwugodzinne spotkanie z doktorem Owenem Zeilglerem, wywalczone z takim poświęceniem, okazało się nie do końca warte tej ceny; kiedy już dotarłam na oddział patologii noworodków w Centrum Medycznym Uniwersytetu Pensylwańskiego, z niejakim rozczarowaniem stwierdziłam, że wolałabym być wszędzie, tylko nie tutaj. Nie mogłam przestać myśleć o chorych niemowlętach, martwych niemowlętach i ryzyku porodowym u kobiet po czterdziestce; najchętniej prysnęłabym z powrotem na farmę Fisherów.
Z Owenem zdarzyło mi się już kiedyś współpracować przy jednej sprawie. Był to człowiek z twarzą okrągłą jak biszkopt, błyszczącą łysiną i kulistym brzuszkiem, który podskakiwał mu na kolanach, kiedy wciągał się na wysokie laboratoryjne stołki, żeby sięgnąć okiem do okularu mikroskopu.
– Posiew z powierzchni łożyska wykazał mieszaną florę bakteryjną zawierającą również maczugowce błonicy – poinformował mnie. – Co oznacza mniej więcej tyle, że było tam sporo kupy.
– Chcesz powiedzieć, że miało to wpływ na wyniki badań?
– Nie. To normalna rzecz – no i trzeba pamiętać, że łożysko leżało na ziemi w oborze.
Zmrużyłam oczy.
– W takim razie uracz mnie jakimś odstępstwem od normy.
– Chociażby śmierć noworodka. Uważam, że urodził się żywy. – Wszystkie moje nadzieje legły w gruzach. – Test wodny wykazał, że powietrze dotarło do pęcherzyków płucnych.
– Mów po ludzku. Patolog westchnął.
– Dziecko oddychało.
– Czy to już jest pewne?
– Żeby ustalić, czy noworodek, nawet wcześniak, oddychał czy tylko wciągnął płyn do płuc, trzeba przyjrzeć się pęcherzykom, które powinny być zaokrąglone. To jest bardziej wiarygodne badanie niż test wodny, bo wycinek płuca może się unosić na wodzie także wtedy, gdy u noworodka zastosowano sztuczne oddychanie.
– Jasne – mruknęłam. – Najpierw zrobiła dziecku oddychanie usta – usta, a potem je zabiła.
– Nigdy nic nie wiadomo – odparł Owen.
– Dlaczego w takim razie przestało oddychać?
– Lekarz sądowy upiera się przy swojej wersji, czyli uduszeniu. Ale to nie jest jeszcze ostatecznie stwierdzone.
Wciągnęłam się na wysoki stołek obok patologa.
– Chcę wiedzieć więcej.
– W płucach znalazłem popękane naczynka, co wskazuje na śmierć przez uduszenie, ale to mogło się stać równie dobrze przed śmiercią jak i po. Siny obrzęk warg znaczy tylko tyle, że usta noworodka były mocno do czegoś przyciśnięte. Mogła to być chociażby kość obojczykowa matki. Tak naprawdę, to jeśli to dziecko zostało uduszone czymś miękkim, na przykład koszulą, w którą było zawinięte albo dłonią matki, to wszystkie objawy i ślady, którymi dysponujemy, równie dobrze mogą wskazywać na morderstwo co na zespół nagłej śmierci niemowląt. – Zabrał mi szkiełko z próbką mikroskopową, które machinalnie wzięłam do ręki. – Wniosek: bardzo możliwe, że temu noworodkowi nikt nie pomógł przenieść się na tamten świat. Trzydziestodwutygodniowy płód jest teoretycznie zdolny do przeżycia, ale w praktyce bywa różnie. Zmarszczyłam brwi.
– Czy matka mogłaby się nie zorientować, że dziecko umiera na jej oczach?
– Zależy. Gdyby zaczęło dławić się śluzem, pewnie by to usłyszała. Gdyby zaczęło się dusić, zauważyłaby, że sinieje, że oddycha coraz ciężej. – Owen wyłączył mikroskop i wyjął szkiełko, opatrzone wyraźnym napisem FISHER S. Włożył je do pudełka razem z innymi preparatami mikroskopowymi.
Spróbowałam wyobrazić sobie Katie, sparaliżowaną strachem, kiedy zrozumiała, że to zbyt wcześnie urodzone maleństwo walczy o każdy oddech. Zobaczyłam jej szeroko otwarte oczy, a w nich szok, krępujący ręce, potem zaś zrozumienie, że już za późno, stało się. Zobaczyłam, jak Katie zawija martwe ciałko w koszulę i próbuje je gdzieś schować, zanim ktoś odkryje, że stało się coś złego.
A potem wyobraziłam ją sobie przed sądem, stojącą nieruchomo, wysłuchującą oskarżenia o zaniedbanie polegające na niezapewnieniu nowo narodzonemu dziecku właściwej opieki medycznej. Zamiast zabójstwa pierwszego stopnia – zabójstwo na skutek zaniedbania, które także jest ciężkim przestępstwem, tak samo karanym więzieniem.
Wyciągnęłam z uśmiechem rękę do Owena.
– Dzięki, mimo wszystko – powiedziałam.
Nadszedł sobotni wieczór. Około godziny dziesiątej poszłam na górę, do naszego wspólnego pokoju i zaciągnęłam zielone rolety w oknie wychodzącym na wschód. Wzięłam prysznic, zastanawiając się, co porabia teraz Coop. Ogląda jakiś film? Je kolację w pięciogwiazdkowej restauracji? Ciekawe, czy sypia w T – shircie i bokserkach, tak jak kiedyś. Właśnie rozmyślałam sobie o tym w najlepsze, kiedy do pokoju weszła Katie.
– A tobie co? – zapytała, przyglądając mi się uważnie.
– Nic.
Wzruszyła ramionami i ziewnęła.
– Ależ jestem zmęczona… – powiedziała, ale błysk w oku i sprężysty chód całkowicie przeczyły jej słowom. Poszła do łazienki, a ja zgasiłam światło i wślizgnęłam się do łóżka. Oczy niebawem przywykły do ciemności. Katie wróciła z łazienki, przysiadła na skraju swojego łóżka i zdjęła buty, a potem bez rozbierania przykryła się kołdrą. Uniosłam się na łokciu.
– Nie zapomniałaś o czymś? – zapytałam rozbawiona.
– Zimno mi.
– W szafie na górnej półce jest zapasowa kołdra. – Tylko tego brakowało, żeby w nocy, przy przekręcaniu się z boku na bok, któraś z tych szpilek od sukienki wbiła się jej na przykład pod żebro.
– Tak mi jest dobrze.
– Jak sobie życzysz. – Odwróciłam się do ściany i leżałam z otwartymi oczami. Nagle przypomniałam sobie, jak to miałam szesnaście lat i kładłam się w ubraniu, żeby wymknąć się z domu, kiedy tylko zobaczę światła samochodu mojej najlepszej kumpeli i pojechać z nią do jednego takiego futbolisty ze szkolnej drużyny, który miał wolną chatę i robił imprezę. Usiadłam na łóżku i zmierzyłam gniewnym spojrzeniem Katie skuloną pod kołdrą. – No dobra, dokąd to się wybierasz?
Odpowiedziało mi ciężkie milczenie – niezbity dowód winy.
– Poprawka – dodałam po chwili. – Dokąd my się wybieramy? Katie podniosła się z pościeli, usiadła na posłaniu.
– W soboty Samuel przychodzi w nocy. – Wyłożyła karty na stół. – Siedzimy sobie na ganku albo w dużym pokoju, czasami aż do rana.
Wiedziałam już dość, aby zdawać sobie sprawę, że w programie nocnych spotkań z Samuelem nie było seksu. Zakłopotanie Katie miało swoje źródło w obowiązującej u amiszów podstawowej zasadzie: randki to sprawa ściśle prywatna. Nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego młodzi amisze stają na głowie, żeby za wszelką cenę utrzymać swoje randki i swoich partnerów w tajemnicy.
Oczy Katie lśniły w ciemności, wpatrzone w okno. Przez chwilę wyglądała jak zwyczajna, usychająca z miłości nastolatka; chciałam wstać i dotknąć jej, pogładzić po policzku, poradzić, żeby dobrze wyryła sobie te chwile w pamięci, bo zanim się obejrzy, będzie już tylko mogła, tak jak ja, przyglądać się, jak ktoś inny je przeżywa. Nie umiałam znaleźć słów, żeby jej powiedzieć, że w zaistniałej sytuacji Samuel może dziś nie zjawić się w ogóle. Że dziecko, do którego nie chce się przyznać, zmieniło niektóre zasady.
– Jak on to robi? – zapytałam cicho. – Rzuca kamieniami? Wspina się po drabinie?
Katie zorientowała się, że jej sekret jest u mnie bezpieczny. Odpowiedziała powoli, z uśmiechem:
– Świeci w okno latarką.
– Aha. – Czułam się w obowiązku udzielić jej jakiejś rady, skoro już wybierała się na schadzkę, ale z drugiej strony co mogłabym doradzić dziewczynie, która zdążyła już zajść w ciążę i urodzić dziecko, a teraz czeka na rozprawę, oskarżona o to, że je zabiła? – Uważaj na siebie – rzuciłam w końcu i wróciłam pod kołdrę.
Spałam niespokojnie, budząc się często w oczekiwaniu na sygnał dany latarką Samuela. O północy Katie leżała jeszcze w łóżku; oczy miała otwarte. O drugiej piętnaście wstała i usiadła przy oknie, na fotelu na biegunach. O trzeciej trzydzieści ja wstałam i przyklękłam obok niej.
– On już nie przyjdzie, kotku – szepnęłam. – Za niecałą godzinę zaczynają doić krowy.
Ujęłam ją za podbródek, tak aby musiała spojrzeć mi w oczy i potrząsnęłam głową.
Katie podniosła się sztywno z fotela i usiadła na łóżku, wodząc palcem wzdłuż wzorów na kołdrze, zatopiona we własnych myślach.
Widywałam już twarze ludzi w momencie ogłoszenia wyroku, kiedy dowiadywali się, że czeka ich pięć lat w więzieniu, dziesięć, dożywocie. Najczęściej bywało tak, że nawet tych, którzy spodziewali się takiej kary, nagłe uprzytomnienie sobie prawdy przygniatało jak walący się budynek. W porównaniu z tą straszną świadomością, że jej życie zmieniło się nieodwołalnie i na zawsze, ogłoszenie wyroku będzie dla Katie pestką.
Przez długi czas siedziała bez słowa, wędrując palcami po ściegach własnej roboty. Kiedy w końcu się odezwała, dźwięk jej głosu wił się chwiejnie niczym cienka smużka dymu:
– Przy szyciu narzuty, jak opuści się jeden ścieg, to cały szew jest do niczego. – Odwróciła się do mnie z szelestem pościeli. – Pociągasz za nitkę – szepnęła – i wszystko się pruje.
W niedzielę Aaron i Sara po kościele wybierali się w wizytą do znajomych i krewnych, ale Katie i ja podziękowałyśmy za zaproszenie. Po powrocie do domu wzięłyśmy się do pracy, a kiedy już wszystko było zrobione, wybrałyśmy się nad strumień na ryby. Katie wysłała mnie po wędki i znalazłam je w szopie, dokładnie tam, gdzie mi powiedziała, a sama poszła przodem, nazbierać robaków na przynętę. Dogoniłam ją na polu, kiedy właśnie wywróciła grudę ziemi.
– No, nie wiem. – Spojrzałam na różowe dżdżownice wijące się na jej dłoni. – Zaczynam mieć wątpliwości.
Katie wrzuciła kilka robaków do małego słoika po dżemie.
– Przecież mówiłaś, że łowiłaś ryby, kiedy przyjeżdżałaś tutaj w dzieciństwie.
– No, tak – odparłam – ale to było sto lat temu. Zadarła głowę i uśmiechnęła się do mnie.
– Znowu to samo. Zawsze robisz z siebie starą babę.
– Pogadamy, jak ty będziesz czekała na czterdzieste urodziny. Powiesz mi wtedy, jak się czujesz. – Zarzuciłam wędki na ramię i poszłyśmy ścieżką wiodącą nad strumień.
Przez kilka ostatnich dni padało, więc nurt był bystry. Woda koziołkowała na kamieniach, rozstępowała się przed sterczącymi gałęziami. Katie usiadła na brzegu, wyjęła ze słoika jednego robaka i sięgnęła po wędkę.
– Robiliśmy sobie z Jacobem zawody w łowieniu ryb. Zawsze wyciągałam największą, au! – Schowała kciuk w ustach, ssąc cieknącą krew. – Ale głupio zrobiłam – wymamrotała po chwili.
– Jesteś zmęczona – pocieszyłam ją, ale ona tylko opuściła wzrok. – Każdemu zdarza się zrobić coś głupiego, kiedy mu na kimś zależy – dodałam ostrożnie po namyśle. – I co z tego, że czekałaś całą noc? Nic się przecież nie stało. – Wzięłam w palce robaka, odetchnęłam i założyłam na własny haczyk. – Kiedy byłam w twoim wieku, niejaki Eddie Bernstein wystawił mnie do wiatru przed samym balem na zakończenie szkoły średniej. Kupiłam sobie sukienkę za sto pięćdziesiąt dolarów, bez ramiączek, w kolorze ecru – nie beżową, zwróć uwagę, nie kremową, tylko ecru – wystroiłam się w nią i czekałam w pokoju, aż Eddie po mnie przyjedzie. I co się okazało? Że umówił się z dwiema dziewczynami i w końcu poszedł z Mary Sue LeClare, bo mu się wydała łatwiejsza.
– Jak to łatwiejsza? Odkaszlnęłam.
– Tak się mówi. Chodzi o seks. Katie uniosła brwi.
– Aha. Rozumiem.
Nieco się speszyłam i szybko zarzuciłam wędkę.
– Może pogadajmy o czymś innym – zaproponowałam.
– Kochałaś go? Tego Eddiego Bernsteina?
– Nie. Przez całą szkołę rywalizowaliśmy ze sobą na stopnie. Była okazja, żeby nieźle się poznać. Zakochałam się dopiero na studiach.
– I dlaczego nie wyszłaś wtedy za mąż?
– Dwadzieścia jeden lat to jeszcze o wiele za wcześnie na ślub. Większość kobiet woli poczekać jeszcze tych kilka lat, lepiej się zorientować we własnych potrzebach, a dopiero potem zdobywać nowe doświadczenia: wyjść za mąż, mieć dzieci.
– Ale przecież o wiele więcej można się dowiedzieć o sobie, kiedy już ma się rodzinę – powiedziała Katie.
– Niestety, kiedy doszłam do tego wniosku, straciłam widoki na małżeństwo.
– A doktor Cooper?
Wędka wypadła mi z rąk. Podniosłam ją szybko.
– Co doktor Cooper?
– Lubicie się.
– No pewnie, że się lubimy. To mój kolega. Katie parsknęła.
– Mój ojciec też ma kolegów, ale nigdy nie przysiada się do nich na huśtawce na ganku, i to jeszcze za blisko. I nie uśmiecha się dłużej, niż potrzeba, kiedy coś powiedzą.
Skrzywiłam się.
– Moje życie osobiste to nie twój romans. Wydawało mi się, że ty jak nikt inny potrafisz to zrozumieć. – Romans, pomyślałam. Nie to słowo.
– Przyjedzie dzisiaj do nas? Drgnęłam.
– Skąd wiesz?
– Bo cały dzień wyglądasz na drogę, tak jak ja w nocy przez okno. Westchnęłam i postanowiłam powiedzieć prawdę. Kto wie, może to będzie dla niej bodziec do szczerych wyznań.
– Coop to był ten chłopak ze studiów. Ten, za którego nie wyszłam, kiedy miałam dwadzieścia jeden lat.
Katie nagle się wyprostowała, wyszarpując z wody roztrzepotaną rybę. Jej łuski lśniły w słońcu, a śmigający ogon zasypywał nas kropelkami. Katie przyjrzała się zdobyczy, nie wyjmując kciuka z ust i wpuściła rybę z powrotem do wody, żeby dać jej drugą szansę.
– Kto kogo rzucił?
Nie próbowałam udawać, że nie zrozumiałam pytania.
– Ja – odpowiedziałam cicho. – Jego.
– Przy obiedzie źle się poczułam – powiedziała Katie, utkwiwszy wzrok w jednym punkcie, gdzieś ponad ramieniem Coopa – i Mam wysłała mnie na górę, żebym się położyła. Powiedziała, że ona sama pozmywa.
Coop skinął głową, zachęcając ją, żeby mówiła dalej. Rozmowa o wydarzeniach tej nocy, kiedy nastąpiło domniemane morderstwo, ciągnęła się już od dwóch godzin, a Katie była nieoczekiwanie chętna do współpracy, skwapliwa, wręcz rozgadana.
– Poczułaś się źle – powtórzył, podejmując wątek. – Co cię bolało? Głowa? Brzuch?
– Głowa, a do tego chwyciły mnie dreszcze. Jakbym złapała grypę. Nigdy nie miałam dzieci, ale te objawy nawet mnie kojarzyły się raczej z infekcją a nie ze zbliżającym się rozwiązaniem.
– Zasnęłaś? – dopytywał się Coop.
– Ja, nie od razu, ale szybko. I obudziłam się rano.
– Nie pamiętasz niczego od momentu, kiedy położyłaś się spać aż do rana, kiedy się obudziłaś?
– Nie pamiętam – odpowiedziała – ale co w tym dziwnego? Nigdy nie pamiętam, co się działo pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem, chyba że akurat coś mi się przyśni.
– Czy czułaś się źle po przebudzeniu? Katie spłonęła wściekłym rumieńcem.
– Trochę.
– Znów ból głowy i dreszcze? Opuściła wzrok.
– Nie. Zaczęły się moje dni.
– Katie, czy krwawienie było obfitsze niż zazwyczaj? – zapytałam, a ona przytaknęła. – Miałaś skurcze?
– Lekkie. – Skinęła głową. – Ale mogłam wstać i wziąć się do pracy.
– Czułaś się obolała?
– Chodzi o bóle mięśni?
– Nie. Czy bolało cię między nogami.
Katie zerknęła z ukosa na Coopa i odpowiedziała, patrząc prosto na mnie:
– Trochę piekło, ale pomyślałam, że to może przez tę grypę.
– Dobrze – odchrząknął Coop. – A zatem wstałaś i wzięłaś się do pracy.
– Zaczęłam robić śniadanie – powiedziała Katie. – Widziałam, że w oborze jest jakieś zamieszanie, a potem przyjechała angielska policja. Mam zajrzała na chwilkę do kuchni i kazała mi zrobić więcej, żeby starczyło też dla policjantów, a potem sobie poszła. – Katie wstała i zaczęła spacerować w tę i we w tę po ganku. – Nie chciało mi się iść do obory. Dopiero kiedy Samuel przyszedł mi powiedzieć, co się stało, poszłam tam razem z nim.
– I co tam zobaczyłaś? W jej oczach zalśniły łzy.
– Malutkie dziecko – szepnęła. – Najmniejsze maleństwo, jakie w życiu widziałam.
– Katie – powiedział cicho Coop – czy widziałaś je już kiedyś przedtem?
Potrząsnęła energicznie głową, jakby próbowała zebrać myśli.
– Dotknęłaś go? – padło kolejne pytanie. – Nie.
– Czy to dziecko było nagie, czy może czymś przykryte?
– Zawinięte w koszulę – odpowiedziała szeptem. – Widać było tylko buzię. Wyglądało tak, jakby spało, tak samo jak Hannah w kołysce.
– Skoro było zawinięte w koszulę, a ty go nawet nie dotknęłaś… to skąd wiesz, że to był chłopiec?
Katie spojrzała na niego, mrugając oczami.
– Nie wiem.
– Pomyśl dobrze, Katie. Spróbuj sobie przypomnieć tę chwilę, gdy dowiedziałaś się, że to był chłopiec.
Potrząsnęła głową, a łzy tym razem polały się po policzkach.
– Co wy ze mną robicie? Tak nie wolno! – zaszlochała, obróciła się na pięcie i uciekła.
– Wróci – powiedziałam, patrząc za nią. – Ale miło, że się przejąłeś. Coop westchnął, opierając się o wspornik gankowej huśtawki.
– Przycisnąłem ją do samego końca – zamyślił się. – Dotarłem do granicy świata jej wyobrażeń. Musiała uciekać, bo inaczej nie miałaby innego wyjścia, jak tylko przyjąć do wiadomości, że jej wymyślona logika się nie sprawdza. – Odwrócił się do mnie. – A ty uważasz, że ona jest winna, prawda?
Po raz pierwszy od czasu, kiedy tutaj przyjechałam, ktoś zadał mi to pytanie. Fisherowie, ich krewni i przyjaciele oraz cała wspólnota amiszów wydawali się być zdania, że oskarżenie Katie o morderstwo to jakiś niestworzona inkryminacja, z którą należy się pogodzić, ale w którą w żadnym wypadku nie wolno uwierzyć. Z drugiej strony, ja nie znałam Katie od samego urodzenia; widziałam przede wszystkim górę obciążających dowodów. A wszystko, z czym do tej pory się zetknęłam, od policyjnych raportów po informacje, które przekazał mi patolog noworodkowy, wskazywało na to, że Katie, biernie bądź też czynnie, spowodowała śmierć swojego dziecka. Ukrywanie ciąży – to była premedytacja. Obawa przed odrzuceniem przez Samuela, nie mówiąc już nawet o utracie szacunku rodziców i strachu przed ekskomuniką – to był motyw. Zaś co do upartego zaprzeczania dowiedzionym faktom – zawodowy nos mówił mi, że dziewczyna wychowana tak jak Katie nie potrafi inaczej radzić sobie w sytuacji, kiedy wie, że zrobiła coś bardzo złego.
– Mogę jej bronić na trzy sposoby, Coop – odpowiedziałam. – Strategia numer jeden: przyznajemy się, że to ona, mówimy, że bardzo żałuje i zdajemy się na łaskę sądu. Minus jest taki, że będzie musiała zeznawać, a wtedy się wyda, że wcale nie żałuje, a nawet, że w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że to ona popełniła to przestępstwo. Strategia numer dwa: nie przyznajemy się, że to ona. To ktoś inny. Zgrabny argument, tylko mało prawdopodobny, zważywszy na to, że mamy do czynienia z przedwczesnym porodem, który odbył się w tajemnicy przed wszystkimi o drugiej nad ranem. I wreszcie strategia numer trzy: przyznaje my się, że to ona, ale mówimy, że cierpiała na zaburzenie dysocjacyjne, zatem nie można jej skazać za popełnienie przestępstwa, skoro umysłem nie była na miejscu.
– Uważasz, że ona jest winna – powtórzył Coop. Nie mogłam znieść jego spojrzenia.
– Uważam – odparłam, odwracając wzrok – że tylko w ten sposób mogę ją z tego wyciągnąć.
Po południu weszliśmy do obory w tym samym momencie – ja chciałam popracować na komputerze, Aaron szedł nasypać krowom paszy. Nagle stanął jak wryty tuż obok mnie. Powietrze w oborze przesycone było wonią czegoś, co za chwilę miało się wydarzyć. Jedna z brzuchatych krów stojących w osobnej, wydzielonej zagrodzie wydała z siebie głośny ryk; spomiędzy jej zadnich nóg sterczało maleńkie kopytko. Aaron szybko sięgnął po parę gumowych rękawic kuchennych i wszedł do zagrody. Chwycił wystającą raciczkę i zaczął ciągnąć, dopóki nie pojawiła się druga, a obok – miniaturowy pyszczek, biały jak papier. Aaron ciągnął dalej, a ja patrzyłam w zachwycie, jak przy akompaniamencie trzasku jakby przełamywanej pieczęci na świecie pojawia się ociekające krwią cielę.
Upadło na siano, a nogi rozjechały się pod nim. Aaron ukląkł obok i połaskotał je w nos źdźbłem trawy. Malutki nosek zmarszczył się, rozległo się kichnięcie – i cielątko zaczęło oddychać. Potem wstało, podeszło do matki i trąciło ją pyszczkiem w bok. Aaron zerknął mu pod ogon i uśmiechnął się.
– Krowa – oznajmił.
To chyba jasne, pomyślałam. Co niby miało być? Wieloryb? Roześmiał się, jakby usłyszał moje myśli.
– Krowa – powtórzył z naciskiem. – Nie byk. – Ściągnął rękawice, wstał. – No i jak? – zapytał. – Może być, taki cud?
Krowia matka przejechała szorstkim językiem po mokrej, pozwijanej sierści swojego dziecka. Patrzyłam wielkimi oczami, zafascynowana widokiem.
– Jak najbardziej – odpowiedziałam.
Kiedy Katie dowiedziała się, że Mary Esch urządza śpiewanie, zaczęła błagać mnie na kolanach, żebym pozwoliła jej jechać.
– Możesz iść ze mną – mówiła, jakby to miała być dla mnie po kusa nie do odparcia. – Proszę cię, Ellie.
Z tego, co ja i Coop dowiedzieliśmy się od niej, miało to być spotkanie towarzyskie, czyli okazja do zaobserwowania, jak Katie reaguje na chłopaków innych niż Samuel – chłopaków, z których jeden mógł być ojcem jej dziecka. Tak więc pięć godzin później zasiadłam wraz z Katie na koźle i ruszyłyśmy w drogę na śpiewanie religijnych hymnów. Jeździłam już bryczką Fisherów, ale na tylnym siedzeniu było jakoś bezpieczniej.
– Kiedy zaczęłaś sama powozić? – zapytałam, chwytając się krawędzi ławki.
– Kiedy miałam trzynaście lat. – Pochwyciła moje spojrzenie i uśmiechnęła się. – Czemu pytasz? Chcesz potrzymać lejce?
Był w niej tego wieczoru jakiś blask, jakieś światełko nadziei; wprost nie mogłam się na nią napatrzeć. Kiedy dojechałyśmy na miejsce, zatrzymała bryczkę obok innych, stojących rzędem przed stodołą, uwiązała konie i weszłyśmy do środka. Mary na powitanie cmoknęła Katie w policzek i szepnęła jej coś do ucha, na co Katie parsknęła śmiechem, zasłaniając dłonią usta. Odeszłam na bok, próbując wtopić się w tło. Obserwowałam dziewczęta o mlecznej cerze, ubrane w sukienki we wszystkich kolorach tęczy i chłopców jak jeden mąż czeszących się z grzywką, którzy rzucali im ukradkowe spojrzenia. Czułam się jak przyzwoitka na szkolnym balu – nieznośnie apodyktyczna, surowa i stara. Nagle wpadła mi w oczy znajoma twarz.
Zobaczyłam Samuela w grupie młodych mężczyzn, nieco starszych od niego; domyśliłam się, że to ci, którzy tak jak on przyjęli już chrzest, ale jeszcze się nie ożenili. Samuel stał odwrócony tyłem do Katie i słuchał opowieści jednego ze swoich towarzyszy – o ile udało mi się zorientować, była to nieprzyzwoita historia o grubej babie albo o kobyle. Kiedy nadszedł finał anegdoty i towarzystwo wybuchnęło śmiechem, Samuel uśmiechnął się lekko i odszedł na bok.
Z wolna grupa nastolatków zaczęła się gromadzić wokół dwóch długich piknikowych stołów. Przy jednym z nich chłopcy i dziewczęta zajmowali miejsca na osobnych ławach, naprzeciwko siebie. Drugi był zarezerwowany dla par, siedzących razem i trzymających się za ręce;
splecione dłonie obojga nikły w bujnych fałdach sukienki dziewczyny. Nagle podeszła do mnie młoda kobieta, którą widziałam po raz pierwszy w życiu.
– Czy zechce pani spocząć, pani Hathaway?
Od momentu przyjścia nastawiałam się, że przywitają mnie pytania o to, kim jestem, ale najwidoczniej się przeliczyłam. Wśród amiszów wiadomości przekazywane z ust do ust krążyły sprawnie i szybko; te dzieciaki wiedziały, kim jestem już bez mała dwa tygodnie temu.
– Prawdę mówiąc – odrzekłam – to najchętniej sobie postoję i popatrzę.
Dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi i usiadła przy stole, gdzie siedzieli wszyscy bez pary. Szepnęła coś do ucha swojej koleżance, która rzuciła mi spojrzenie spod półprzymkniętych powiek. Katie siedziała na samym końcu stołu dla par, trzymając miejsce obok siebie wolne. Jak gdyby nigdy nic, błysnęła uśmiechem w stronę zbliżającego się Samuela.
A on minął ją, nie zatrzymując się.
Odprowadzany bacznym spojrzeniem Katie łowiącym każdy jego krok, dotarł do stołu dla samotnych i wślizgnął się na wolne miejsce. Nie było chyba takiej pary oczu, która by go nie śledziła, a potem nie przeniosła się błyskawicznie na Katie – nie padło jednak ani jedno słowo. Katie skłoniła głowę, nisko, jak młody łabędź; jej policzki płonęły.
Pierwsze nuty hymnu wzbiły się w powietrze. Usta dziewcząt złożyły się w kształt litery O, zaś głosy chłopców jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nabrały głębi. A ja podeszłam wolnym krokiem do stołu dla par, przestąpiłam ponad ławką i usiadłam obok Katie, która nawet na mnie nie spojrzała. Położyłam otwartą dłoń grzbietem do dołu na jej kolanie, a w myślach zaczęłam liczyć: ćwierć nuty, półnuta… Dopiero po całym takcie melodii przyjęła to, co chciałam jej dać.
Gdybym zamknęła oczy, nigdy w życiu nie powiedziałabym, że siedzę na imprezie młodych amiszów. Gwar rozmów, chichoty, brzęk szklanek i talerzy przy częstowaniu napojami i przekąskami – to wszystko wydało mi się dobrze znajome i takie… angielskie. Nawet niewyraźne sylwetki poruszające się w ciemnych kątach – pary szukające odrobiny prywatności, żeby móc się zbliżyć – oraz tych dwoje, którzy jako jedyni odważyli się wyjść na zewnątrz, wynosząc ze stodoły twarze płonące wewnętrzną gorączką; wszystko to wydało mi się jakby żywcem wzięte z mojego świata i jakoś nie bardzo na miejscu w świecie Katie.
Katie siedziała na stołku niczym królowa na tronie, otoczona wiernymi przyjaciółkami, dysputując z nimi zawzięcie. Temat wieczoru: dlaczego Samuel nie chciał się do niej przyznać. Jeśli próbowały ją pocieszać – to średnio im to wychodziło; Katie patrzyła mętnym wzrokiem, jak ogłuszona. Najwidoczniej nie potrafiła sobie poradzić z odrzuceniem i to w dodatku drugą noc z rzędu.
Chociaż, kiedy spojrzeć na to z tej strony, odrzucenie nie było jedyną świeżo odkrytą smutną prawdą o życiu, z którą Katie nie umiała sobie poradzić.
Nagle grupka dziewcząt rozstąpiła się na dwie strony jak rozcięta nożem. Do Katie podszedł Samuel, mnąc w dłoniach kapelusz.
– Witaj – powiedział.
– Witaj.
– Mogę odwieźć cię do domu?
Słysząc to, jedna czy dwie koleżanki poklepały Katie po plecach, jakby chciały powiedzieć, że one przecież wiedziały od początku, że wszystko dobrze się ułoży. Ale Katie nie patrzyła na Samuela.
– Przyjechałam własną bryczką. I jest ze mną Ellie.
– Czy Ellie nie może sama wrócić?
To był dla mnie znak, żeby się odezwać. Podeszłam do nich, porzucając bezwstydne podsłuchiwanie.
– Bardzo mi przykro, kochani – powiedziałam z uśmiechem. – Katie, nie zabraniam ci rozmów w cztery oczy, ale jeśli to oznacza, że ja mam powozić kulawą kobyłą, to nie ma o czym mówić.
Samuel zerknął na mnie z ukosa.
– Moja kuzynka Susie powiedziała, że odwiezie cię do Fisherów, jeśli tylko się zgodzisz. A ja potem zabiorę ją do domu.
Katie milczała, czekając, co postanowię.
– Dobrze – westchnęłam, zastanawiając się, ile lat ma Susie i czy w moim świecie mogłaby chociażby zapisać się na kurs prawa jazdy.
Odprowadzając wzrokiem Katie wsiadającą do otwartego wozu, którym przyjechał Samuel, wspięłam się na kozioł dużej rodzinnej bryczki, którą przyjechałyśmy na to spotkanie. Siedziała tam już mizerna dziewuszka w okularach grubych jak denka od butelek – mój kierowca, wylosowany tego wieczoru jako niepijący. Zanim Samuel ruszył, Katie zdążyła mi jeszcze pomachać, uśmiechając się nerwowo.
Powrót do domu to było długie i milczące piętnaście minut. Susie nie zapowiadała się na mistrzynię sztuki konwersacji; prawdę mówiąc, odniosłam wrażenie, że bezpośrednie zetknięcie z kimś, kto nie był amiszem, całkowicie pozbawiło ją mowy. Aż podskoczyłam na dźwięk jej głosu, kiedy po przyjeździe do Fisherów zapytała, czy może skorzystać z łazienki.
– Jasne – powiedziałam. – Idź śmiało.
Nie był to popis gościnności, ale za wszelką cenę chciałam poczekać na Katie. Tak na wszelki wypadek.
Zostałam w bryczce, bo nie miałam najmniejszego pojęcia, jak się zabrać do wyprzęgania konia. Chwilę później dało się słyszeć lekkie stąpanie kopyt po ubitej ziemi; to zbliżała się bryczka Samuela.
Zamiast się ujawnić, dać znak, gdzie jestem, zaszyłam się w ciemnym wnętrzu bryczki, zamierzając wysłuchać rozmowy Katie i Samuela.
– Tylko mi powiedz. – Jego głos był tak cichy, że niczego bym nie usłyszała, gdyby nie wiatr, który przywiał jego słowa w moją stronę. – Powiedz, kto to był. – Nie doczekawszy się odpowiedzi, pytał dalej, z rosnącą frustracją: – John Lapp? Widziałem, jak się na ciebie gapił. A może Karl Mueller?
– Nikt! – zapierała się Katie. – Przestań już!
– Niemożliwe, żeby to był nikt. Ktoś cię dotykał. Ktoś cię przytulał. Ktoś zrobił to dziecko!
– Nie było żadnego dziecka. Nie było! – Krzyknęła Katie piskliwym głosem, a potem usłyszałam głuche uderzenie jej stóp o ziemię i oddalający się tupot.
Wyłoniłam się ze swojej kryjówki, patrząc z zakłopotaniem na Samuela i Susie, która właśnie wyszła z domu, zderzając się w drzwiach z biegnącą Katie.
– To nieprawda, że nie było dziecka – szepnął do mnie. Skinęłam głową.
– Współczuję ci.
E. Trumbull Tewksbury zjawił się u nas tuż po obiedzie, jak zwykle ostrzyżony na zero, w czarnym garniturze i ciemnych okularach w stylu agenta federalnego. Rozejrzał się po farmie, jakby chciał sprawdzić, czy gdzieś nie zaczaili się zamachowcy albo terroryści, a potem zapytał, gdzie może rozstawić swój sprzęt.
– W kuchni – odpowiedziałam, prowadząc go do domu. Katie już tam czekała.
Kiedyś Bull pracował w FBI, teraz zaś świadczył usługi w sektorze prywatnym. Przeprowadzał testy wykrywaczem kłamstw. Krótko mówiąc – walizka do wynajęcia. Zdarzyło mi się już korzystać z jego przenośnego sprzętu i fachowej pomocy. Odwiedzał w moim imieniu klientów w ich własnych domach, a doświadczenie zawodowe nauczyło go roztaczać odpowiednią do okazji aurę powagi, połączoną z pewnego rodzaju aluzyjną przestrogą; klient wiedział od razu, że lepiej mówić mu prawdę – a to, czy popełnił przestępstwo czy nie, to już całkiem inna sprawa.
Rzecz jasna, to był chyba pierwszy wypadek w jego karierze zawodowej, kiedy musiał czekać, aż biskup wspólnoty amiszów udzieli mu zezwolenia na przeprowadzenie testu, nie mówiąc już o samym użyciu sprzętu, czyli magnetofonu, mikrofonu oraz baterii, z których składał się wykrywacz kłamstw. Lecz kiedy władze kościoła wyraziły już oficjalną zgodę, nawet Aaron, choć przeciwny badaniu, nie mógł wchodzić nam w drogę. Zostałyśmy same: ja, Katie i, w charakterze wsparcia moralnego, Sara, która przez cały czas nie wypuszczała dłoni córki z mocnego uścisku.
– Oddychaj głęboko – poradziłam Katie, przysuwając się bliżej. Dziewczyna była skrajnie przerażona; widziałam to już u kilku klientów. Nie mogłam oczywiście wiedzieć, czy to strach przed tym, że wszystko się wyda, czy może po prostu jeszcze nigdy nie widziała takiej maszynerii, tylu światełek i guzików naraz. Ale ponieważ aparatura była czuła na zdenerwowanie, musiałam się postarać, żeby zdusić jej strach w zarodku, niezależnie od przyczyny.
– Zadam ci teraz kilka pytań – zaczął Bull. – Widzisz to urządzonko? To jest taki mały magnetofon. A to mikrofon. – Postukał w niego paznokciem. – A to tutaj niczym się w zasadzie nie różni od sejsmografu, takiego do mierzenia trzęsień ziemi.
Katie ścisnęła Sarę za rękę tak mocno, że aż jej palce pobielały. Przez cały czas powtarzała szeptem słowa, które po tylu wieczorach spędzonych w domu Fisherów zdążyły już dobrze zapaść mi w pamięć: Unser Vater, in dem Himmel. Dein Name werde geheiliget. Dein Reich komme. Dein wille gescheche auf Erden wie im Himmel.
Nigdy jeszcze, przez tyle lat praktyki adwokackiej, nie słyszałam, żeby klient recytował „Ojcze nasz” do mikrofonu wykrywacza kłamstw.
– Bez nerwów. – Poklepałam ją po ramieniu. – Będziesz mówić tylko „tak” albo „nie”.
Ale to nie dzięki mnie Katie w końcu udało się uspokoić. Zrobił to Bull we własnej osobie. Wiedziony podszeptem swojego pentagonalnego federalnego serca, za co niech sercu będą dzięki, zdecydował się na mały sabotaż: zagadnął Sarę jakby nigdy nic o krowy rasy dżersej, z których mleka zbiera się podobno najwięcej śmietany. Katie, widząc, jak mama gawędzi sobie miło z obcym człowiekiem na znajomy temat, najpierw odetchnęła głębiej, potem usiadła mniej sztywno, aż w końcu można już było z nią rozmawiać.
Taśma zaczęła nawijać się na rolkę.
– Jak się nazywasz? – zapytał Bull.
– Katie Fisher.
– Czy masz osiemnaście lat?
– Tak.
– Czy mieszkasz w Lancaster?
– Tak.
– Czy przyjęłaś chrzest według obrządku amiszów?
– Tak.
Siedziałam obok Bulla, w miejscu, skąd mogłam obserwować wskazówkę wykrywacza kłamstw. Przysłuchiwałam się wstępnym pytaniom, które sama sformułowałam i śledziłam wzrokiem wydruk reakcji urządzenia. Dotąd wszystko było w normie, lecz z drugiej strony nie padły przecież jeszcze żadne prowokacyjne pytania. Faza wstępna, której celem było rozwiązanie Katie języka, trwała jeszcze przez kilka minut, potem zaś zaczęło się to, o co wszystkim nam chodziło.
– Czy znasz Samuela Stoltzfusa?
– Tak. – Głos Katie lekko osłabł.
– Czy pomiędzy tobą a nim doszło do zbliżenia seksualnego?
– Nie.
– Czy byłaś już kiedyś w ciąży? Katie spojrzała na matkę.
– Nie – odpowiedziała. Wskazówka ani drgnęła.
– Czy rodziłaś już dzieci?
– Nie.
– Czy zabiłaś dziecko, które urodziłaś?
– Nie.
Trumbull wyłączył urządzenie i oderwał długi pas wydruku. Zaznaczył na nim kilka miejsc, gdzie igła wahnęła się nieznacznie, wiedział jednak dobrze, tak samo jak ja, że takie wahnięcia nie dowodzą kłamstwa w żywe oczy.
– Zaliczyłaś – poinformował Katie.
Dziewczyna pojaśniała z radości i rzuciła się Sarze na szyję, ściskając matkę z całych sił, a kiedy już wypuściła ją z objęć, odwróciła się do mnie, pytając z szerokim uśmiechem na twarzy:
– Te wyniki są dobre? Możesz pokazać je ławnikom? Przytaknęłam.
– Jest to z całą pewnością krok we właściwym kierunku. Ale zazwyczaj robi się dwa testy, żeby mieć lepszy dowód. – Skinęłam na Bulla, żeby ustawił wszystko jeszcze raz. – Poza tym, najtrudniejsze już za tobą.
Katie usiadła z powrotem na swoim krześle; tym razem o wiele spokojniejsza, czekała cierpliwie, aż Bull podstawi mikrofon blisko jej ust. Wysłuchałam, jak udziela odpowiedzi na ten sam zestaw pytań.
Kiedy skończyła, policzki miała zaróżowione. Uśmiechnęła się do mamy. Bull wyciągnął wydruk z maszyny i zakreślił kilka miejsc, gdzie igła szarpnęła się jak szalona, w jednym wypadku wychodząc aż poza papier. Tym razem Katie udzieliła nieprawdziwej odpowiedzi na trzy pytania: o ciążę, o urodzenie dziecka, o jego zabicie.
– Zaskakujące – mruknął Bull półgębkiem. – Przecież za drugim razem była o wiele spokojniejsza. – Wzruszył ramionami, zabierając się do rozłączania przewodów. – A może to właśnie dlatego? – zastanowił się.
Oznaczało to tyle, że nie mogę używać pierwszego testu jako dowodu, jeśli razem z nim nie przedstawię prokuratorowi również tego drugiego zestawu wyników, fatalnego dla Katie. Oznaczało to tyle, że badanie wykrywaczem kłamstw nie przyniosło jednoznacznych rezultatów.
Katie spojrzała na mnie, rozpromieniona, wciąż trwająca w błogiej nieświadomości.
– Koniec? – zapytała.
– Tak – odpowiedziałam miękko. – To już koniec.
Karmienie cieląt należało do obowiązków Katie. Kilka dni po urodzeniu odstawiano je od matek i umieszczano w niedużych kopulastych pojemnikach z plastiku, które stały niedaleko obory, podobne do rzędu psich bud. Zaniosłyśmy tam butelki z pokarmem na bazie mleka w proszku, którym karmiło się młode, żeby nie zabierały swoim matkom prawdziwego mleka przeznaczonego na sprzedaż.
– Nakarm Sadie – powiedziała Katie; takie imię otrzymała krówka, która urodziła się na moich oczach przed kilkoma dniami. – Ja pójdę do Gedeona.
Z Sadie zrobiło się już całkiem ładne cielątko. Jej sierść, odczyszczona z krwi i płynów płodowych, wyglądała teraz jak czarno – biała mapa; zarysy olbrzymich kontynentów ciągnęły się w poprzek grzebienia kręgosłupa i oblepiały kościsty zadek.
– Hej, malutka. – Poklepałam ją po kwadratowym łebku. – Jesteś głodna?
Ale Sadie zdążyła już znaleźć pyszczkiem smoczek i skoncentrowała wysiłki na tym, żeby wyrwać mi butelkę z rąk. Przechyliłam ją, żeby leciało więcej pokarmu i zmarszczyłam brwi, widząc łańcuch, którym Sadie była przywiązana do swojego niby – baraku, jak jakiś więzień. Wiedziałam, że mlecznym krowom łańcuchy nie przeszkadzają, ale to przecież było jeszcze dziecko. Zresztą, co złego mogło jej grozić?
Katie stała tyłem do mnie. Szybko odczepiłam krępujący łańcuch od haczyka na obroży zapiętej na karku Sadie, która nawet się nie spostrzegła, zresztą tak, jak przewidywałam. Gulgocząc zawzięcie przełykiem, opróżniła butelkę do ostatniej kropli, po czym wetknęła mi łepek pod ramię.
– Przykro mi bardzo – powiedziałam. – Skończyło się.
Katie obejrzała się na mnie przez ramię, uśmiechając się szeroko. Gedeon, nieco starszy od Sadie i nieco mniej od niej łakomy, wciąż jeszcze ssał w trybie przyspieszonym swój smoczek. Ten właśnie moment wybrała sobie Sadie, żeby bryknąć, kopnąć mnie z całej siły w brzuch i wyrwać się ze swojego więzienia na wolność.
– Ellie! – krzyknęła Katie. – Coś ty narobiła!
Nie mogłam odpowiedzieć, bo z ledwością łapałam oddech, leżąc zwinięta w kłębek na ziemi przed budkami dla cieląt i ściskając się za bok.
Katie rzuciła się pędem za Sadie, która hycała po podwórzu, jakby wyrosły jej sprężyny pod kopytami. Obiegła placyk do połowy, a potem zmieniła kierunek, zawracając w moją stronę.
– Łap ją! Za przednie nogi! – krzyknęła Katie. Rzuciłam się w przód i zacisnęłam palce na kolanach Sadie; położyłam ją na glebę chwytem, którego nie powstydziłby się zawodowiec.
Zasapana Katie przeciągnęła łańcuch tam, gdzie leżałam razem z krówką, nie pozwalając jej wstać i zaczepiła go z powrotem do obroży. Potem usiadła obok mnie, żeby złapać oddech.
– Przepraszam – wydyszałam. – Skąd mogłam wiedzieć… – Obejrzałam się na Sadie, która schroniła się z powrotem w cieniu swojej budki. – No, ale blok był niezły. Może powinnam wybrać się na eliminacje do Eagles.
– A co to jest Eagles?
– Drużyna futbolowa.
Katie spojrzała na mnie, robiąc wielkie oczy.
– Co to znaczy „futbolowa”?
– No, wiesz, jest taka gra. W telewizji ją pokazują. – Ale to jej raczej nic nie powiedziało. – To coś jak baseball. – Wpadłam wreszcie na właściwy trop, przypomniawszy sobie, że widywałam tutaj dzieciaki w rękawicach, przerzucające się piłką. – Ale nie takie samo. Eagles to zawodowa drużyna, co oznacza, że zawodnicy dostają dużo pieniędzy za mecze.
– Dostają pieniądze, żeby wyjść na boisko i grać w grę? W takim ujęciu rzeczywiście zabrzmiało to idiotycznie.
– No… – zawahałam się -…tak.
– A gdzie oni pracują?
– To jest ich praca – wyjaśniłam, ale nawet mnie samej wydało się to teraz dziwne. Jaką wartość miało przerzucanie jajowatej piłki pomiędzy dwoma tyczkami w porównaniu, na przykład, z codziennymi zajęciami Aarona Fishera, który był jak najbardziej dosłownie żywicielem swojej rodziny? A skoro już o tym mowa – jaką wartość miała moja kariera, oparta na słowach, a nie na pracy własnych rąk?
– Nie rozumiem – przyznała się szczerze Katie.
A ja, w tym momencie, siedząc na podwórzu u Fisherów, też jakoś nie mogłam tego zrozumieć.
Spojrzałam Coopowi w oczy.
– Rozwiodłeś się z powodu kłótni o konto w banku? – spytałam, rozbawiona.
– Może niedokładnie akurat tak. – W świetle księżyca błysnęły jego zęby. – To chyba była kropla, która przepełniła czarę goryczy.
Przysiedliśmy na jakimś żelastwie, które Elam, Aaron i Samuel przyciągnęli na pole z pomocą zaprzęgu mułów. Trzeba było bardzo uważać, żeby nie skaleczyć się w nogę; machina miała na dole trzy potworne koła najeżone groźnymi kłami kolców. Dla mnie wyglądało to jak wyrafinowane narzędzie tortur, ale Katie twierdziła, że służy tylko do rozrzucania siana, żeby lepiej wyschło przed zebraniem w stogi.
– Niech zgadnę – powiedziałam. – Zrobiła ci debet na karcie kredytowej. Pogrążyła ją słabość do sklepów sieci Neimana Marcusa.
Coop potrząsnął głową.
– Chodziło o hasło do karty bankomatowej. Zaśmiałam się.
– Dlaczego? Okazało się, że to jakieś twoje głupie przezwisko?
– Nie chciała mi powiedzieć, jakie to hasło. I o to właśnie poszło. – Westchnął. – Poszliśmy na kolację, a ja zapomniałem portfela. Trzeba było wyciągnąć gotówkę z bankomatu, więc wziąłem kartę z jej torebki i zaoferowałem się, że pójdę. Ale kiedy poprosiłem o hasło, zacięła się i nie chciała powiedzieć.
– Tak Bogiem a prawdą – zauważyłam – to swojego hasła nie wolno zdradzać nikomu.
– Widzę, że miałaś jakąś klientkę, którą mąż oskubał do czysta i dał nogę do Meksyku, zgadza się? Tylko, że ja taki nie jestem. I nigdy nie byłem. Ale ona się uparła. Nie chciała mi zaufać w tej jednej rzeczy. A ja zacząłem się zastanawiać, co jeszcze przede mną ukrywa.
Nie wiedziałam, co powiedzieć, więc milczałam, kręcąc guzikiem od swetra.
– Złapałam kiedyś grypę – odezwałam się wreszcie. – Byliśmy już wtedy ze Stephenem może sześć lat razem, nie pamiętam. Przyniósł mi śniadanie do łóżka: jajka, tosty, kawa. Rozczulił mnie tym, ale jedna rzecz była nie tak. Kawę zrobił słodką i ze śmietanką. A przez sześć lat, dzień w dzień, na jego oczach piłam czarną.
– I co zrobiłaś? Uśmiechnęłam się blado.
– Ślicznie mu podziękowałam i przez kolejne dwa lata żyliśmy sobie razem – rzuciłam żartobliwym tonem. – A miałam jakiś wybór?
– Zawsze ma się jakiś wybór, Ellie, tylko ty nie chcesz tego widzieć.
Udałam, że nie dosłyszałam, odwracając wzrok. Ponad polem tytoniu krążyły gromady robaczków świętojańskich, rozjaśniając zieleń liści tak, że wyglądało to jak światełka na choince. W lipcu.
– Duvach – przypomniałam sobie na głos słówko z dialektu Dietsch, którego nauczyłam się od Katie.
– Zmiana tematu – powiedział Coop. – Cała Ellie. Zawsze taka byłaś.
– Że niby co?
– Słyszałaś, co powiedziałem. – Wzruszył ramionami. – Przez te wszystkie lata nic się nie zmieniłaś.
Odwróciłam się do niego, mrużąc oczy.
– Nie masz bladego pojęcia, jaka byłam przez te wszystkie…
– To nie była moja wina – przerwał mi. Skrzyżowałam ręce na piersi. Zaczęło mnie to już drażnić.
– Ty traktujesz to jak ryzyko zawodowe, rozumiem, ale są też tacy ludzie, którzy nie lubią wywlekać spraw z przeszłości.
– Widzę, że to dla ciebie wciąż drażliwy temat.
– Dla mnie? – zaśmiałam się, nie wierząc własnym uszom. – To ty mówiłeś o przebaczeniu, ale jakoś nie możesz przestać przynudzać o tym, jak to nam było razem i jak się skończyło.
– Przebaczenie i zapomnienie to dwie różne rzeczy.
– Przypominam ci, że miałeś dwadzieścia lat, żeby wyrzucić to z pamięci. Postaraj się to zrobić chociaż na czas współpracy z moją klientką.
– Czy tobie naprawdę się wydaje, że zapieprzam tutaj taki kawał drogi dwa razy w tygodniu, żeby pracować charytatywnie z dziewczyną od amiszów? – Coop wyciągnął rękę, a jego dłoń przylgnęła do mojego policzka; cały gniew ulotnił się, zanim jeszcze zdążyłam ochłonąć z zaskoczenia i złapać oddech. – Chciałem spotkać się z tobą, Ellie. Dowiedzieć się, czy zdobyłaś w życiu to wszystko, czego kiedyś tak pragnęłaś.
Stał już tak blisko, że widziałam wyraźnie złote iskry migoczące w jego zielonych oczach. Na skórze czułam słowa, które wypowiadał.
– Kawę pijesz zawsze czarną – szepnął. – Szczotkujesz włosy sto razy, zanim położysz się spać. Po malinach robią ci się bąble na skórze. Kiedy skończysz się kochać, lubisz wskoczyć pod prysznic. Znasz wszystkie zwrotki „Paradise by the Dashboard Light” Meat Loafa, a na Boże Narodzenie specjalnie nosisz w kieszeni drobniaki dla mikołajów z Armii Zbawienia. – Poczułam, jak jego dłoń ześlizguje się na mój kark. – O czymś zapomniałem?
– A – D – W – O – wyszeptałam. – Moje hasło do bankomatu. Wtuliłam się w ramiona Coopa, rozsmakowując się w nim powoli.
Czułam, jak jego palce rozcierają moją skórę i zamknąwszy oczy, pomyślałam o tym, jak wiele gwiazd widać tutaj nocą na niebie, o ileż głębszym niż u nas. Pomyślałam sobie, że to jest miejsce, gdzie można się zagubić.
Nagle, w momencie, kiedy nasze usta się odnalazły, odskoczyliśmy od siebie, spłoszeni tupotem stóp na ścieżce biegnącej przez pole.
Biegliśmy za Katie prawie półtora kilometra, potykając się w ciemności i nie mówiąc ani słowa, żeby się nie zdradzić. Miała nad nami tę przewagę, że oświetlała sobie drogę latarką. Coop prowadził, trzymając mnie za rękę, dając znać uściskiem, kiedy dostrzegał na ścieżce jakąś gałąź, kamień albo koleinę.
Chociaż posuwaliśmy się naprzód w całkowitym milczeniu, wiedziałam dobrze, że on myśli o tym samym co ja: Katie biegła na spotkanie z kimś, kogo chciała ukryć przed moimi oczami. Nie mógł to więc być Samuel; wszystko wskazywało na to, że chodzi o wielkiego nieobecnego – nieznanego ojca jej dziecka.
Przed nami, niczym wielka szara góra, zamajaczyła bryła domostwa. Ciekawe, pomyślałam, czy to tam właśnie mieszka kochanek Katie. Zanim jednak zdążyłam się nad tym bliżej zastanowić, Coop szarpnął mnie za rękę, ciągnąc na ścieżkę, która odbijała w lewo, prowadząc na niewielki, otoczony płotem teren. Tam właśnie zniknęła Katie. Dopiero po dobrej chwili zorientowałam się, że małe białe kamienie sterczące z ziemi to nagrobki.
Byliśmy na cmentarzu, gdzie Sara i Aaron pochowali zmarłego noworodka.
– Boże… – szepnęłam. Coop natychmiast zasłonił mi usta dłonią.
– Patrz i nic nie mów. – Jego ciche słowa wpadły miękko do mojego ucha. – To może być przełom, przebicie tej ściany, o której mówiliśmy.
Przykucnęliśmy nieopodal Katie, która zresztą i tak wydawała się nas nie zauważać. Oczy miała szeroko otwarte i lekko zaszklone. Oparła latarkę o pobliski nagrobek, przyświecając sobie, po czym uklękła obok świeżo zasypanego grobu i dotknęła kamienia.
URODZIŁ SIĘ MARTWY, głosił napis. Tak jak mówiła mi Leda. Patrzyłam, jak Katie przebiega palcami każdą literę po kolei. Zgarbiła się, pochylając głowę – płakała? Podniosłam się, żeby iść do niej, ale Coop mnie zatrzymał.
Katie wzięła do rąk jakieś narzędzia, wyglądające jak dłuto i nieduży młotek, przyłożyła ostrze do kamienia, uderzyła raz, drugi.
Tym razem Coopowi nie udało się mnie zatrzymać. Zerwałam się z okrzykiem „Katie!” i pobiegłam do niej, ale ona nie odwróciła nawet głowy. Opadłam na ziemię obok niej i chwyciłam ją za ramiona, a potem wyrwałam z rąk dłuto i młotek. Twarz miała zalaną łzami, ale jej wyraz był całkowicie obojętny, apatyczny.
– Co ty wyprawiasz? – zapytałam.
Spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem i nagle w pustych oczach odbiła się świadomość.
– Och… – jęknęła piskliwie, zakrywając twarz dłońmi. Zaczęła się trząść na całym ciele. Widać było, że nie może zapanować nad drgawkami.
Coop pochylił się, wziął Katie na ręce.
– Zabierzemy ją do domu – powiedział, ruszając w stronę bramy cmentarza. Dziewczyna szlochała mu w koszulę.
Uklękłam przy grobie, żeby zabrać dłuto i młotek. Katie zdążyła skuć fragment napisu; zrobiło mi się żal Aarona i Sary, którzy wykosztowali się na ten nagrobek, na którym pozostały już tylko dwa słowa: URODZIŁ SIĘ.
– Mogła lunatykować – powiedział Coop. – Leczyłem już ludzi, którzy narobili sobie fatalnych kłopotów przez zaburzenia snu.
– Od dwóch tygodni dzielę z nią pokój i ani razu nie widziałam nawet, żeby wstawała w nocy do łazienki.
Przebiegł mnie dreszcz. Widząc, że się trzęsę, Coop objął mnie ramieniem. Drewniana ławka nad stawem Fisherów nie była duża. Przysunęłam się o ułamek milimetra bliżej.
– Z drugiej strony może być i tak – postawił kolejną hipotezę – że zaczyna do niej docierać, co się stało.
– Brakuje mi w tym logiki. Jaki związek ma przyjęcie do świadomości, że było się w ciąży ze zniszczeniem nagrobka?
– Nie powiedziałem, że ona przyjęła to do świadomości. Uważam tylko, że być może zaczęła wierzyć niektórym dowodom, którymi ją zasypaliśmy i w jakiś sposób próbuje pogodzić jedno z drugim. Podświadomie.
– Aha. Nie ma nagrobka, nie było dziecka.
– Otóż właśnie. – Odetchnął powoli, a potem rzekł z namysłem: – Wystarczy ci już tego, Ellie. Bez problemu znajdziesz psychiatrę sądowego, który poprze oświadczenie o niepoczytalności.
Skinęłam głową, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego wsparcie, jakie od niego otrzymuję, w ogóle mnie nie pociesza.
– Chcesz dalej z nią rozmawiać? – zapytałam.
– Tak. Zrobię wszystko, żeby się nie załamała, kiedy nadejdzie kryzys. Bo kryzys nadchodzi. – Uśmiechnął się łagodnie. – Zaś jako twój psychiatra, muszę ci powiedzieć, że zbytnio się angażujesz w tę sprawę.
Rozbawiło mnie to.
– Powiedziałeś: mój psychiatra?
– Z najwyższą przyjemnością, droga pani. Będzie pani moim najmilszym pacjentem.
– Przykro mi, ale ja nie jestem wariatką. Pocałował mnie za uchem, trącając nosem.
– Wszystko do czasu – mruknął i obrócił mnie w ramionach, przesuwając wargami od ucha, po policzku, docierając w końcu do ust, dotykając ich lekko niczym piórkiem. Był to dla mnie swojego rodzaju wstrząs, kiedy uświadomiłam sobie, że po tylu latach wciąż go rozpoznaję – potrafiłam odczytać kod Morse'a naszych pocałunków, wiedziałam, że poczuję jego dłonie na plecach i w talii, pamiętałam, jakie są w dotyku jego włosy, przeczesywane palcami.
Jego pieszczoty obudziły dawne wspomnienia i zostawiły w pamięci osad nowych. Moje serce biło przy piersi Coopa, a nogi same zaplotły się wokół jego nóg. W ramionach tego człowieka znów miałam dwadzieścia lat, a cały szeroki świat czekał na mnie jak wspaniały bankiet.
Mrugnęłam oczami – i znów miałam przed sobą staw oraz jego.
– Nie zamknąłeś oczu – szepnęłam mu prosto w usta.
Coop przesunął palcami wzdłuż mojego kręgosłupa.
– Kiedyś je zamknąłem, a ty znikłaś.
Więc i ja miałam dalej oczy szeroko otwarte i zobaczyłam dwie rzeczy, które były wprost nie do uwierzenia: siebie, wracającą do punktu wyjścia i widmo dziewczyny idącej po wodzie.
Oderwałam się od Coopa. Duch Hannah? Nie, niemożliwe.
– Co się stało? – szepnął.
Wtuliłam się z powrotem w jego ramiona.
– Ty się stałeś – odpowiedziałam. – I to wszystko.
Jacob Fisher nieraz rozglądał się z niedowierzaniem po gabinecie wielkości szafy, który dzielił z drugim doktorantem wydziału anglistyki – i zawsze musiał się uszczypnąć. Przecież, prawdę mówiąc, jeszcze całkiem niedawno chował Szekspira w oborze pod workami z paszą, czytał przy latarce do białego rana, a potem całe przedpołudnie zataczał się przy pracy, pijany nową wiedzą. A teraz otaczały go półki pełne książek i pobierał pensję za analizę ich treści i przekazywanie zdobytych informacji młodym chłopakom i dziewczynom, w których oczach płonął taki sam ogień jak niegdyś w jego własnych.
Usiadł za swoim biurkiem, ciesząc się, że może wrócić do pracy; ostatnie dwa tygodnie spędził w rozjazdach, bo asystował zasłużonemu emerytowanemu profesorowi podczas cyklu letnich wykładów. Gdy usłyszał pukanie, podniósł głowę znad antologii, którą czytał, podkreślając co ważniejsze fragmenty.
– Proszę.
Zza drzwi wyjrzała twarz nieznajomej kobiety.
– Szukam pana Jacoba Fishera.
– Znalazła go pani.
Nie potrafił się domyślić, kto to taki; jego studentki były młodsze i raczej nie chodziły w kostiumach. Nowo przybyła machnęła niedużym portfelem, w którym miała zatkniętą jakąś legitymację.
– Sierżant Lizzie Munro, wydział dochodzeniowy powiatu East Paradise.
Jacob zacisnął kurczowo palce na poręczach swojego fotela. Przed oczami stanęły mu wszystkie rozbite bryczki, które zobaczył, dorastając w okręgu Lancaster, wszystkie tragiczne, choć przypadkowe awarie urządzeń gospodarczych na farmach.
– Moja rodzina – wyjąkał, czując w ustach suchość pustynnego piasku. – Coś się stało w domu?
Policjantka obrzuciła go wzrokiem.
– W domu wszyscy zdrowi – odpowiedziała po chwili. – Mogę zadać panu kilka pytań?
Jacob skinął głową i wskazał jej fotel przy biurku drugiego asystenta. Od trzech miesięcy nie miał żadnych wiadomości od rodziny – latem było mnóstwo pracy na farmie i Katie nie mogła się wyrwać, żeby do niego przyjechać. Jacob już chciał dzwonić do ciotki Ledy, tak sobie, żeby zapytać, co słychać, ale był zawalony pracą, a potem musiał jechać na te wykłady.
– Jak rozumiem, wychował się pan w East Paradise, w rodzinie amiszów? – padło pytanie.
Jacob poczuł pierwsze ukłucie niepokoju. Przez te wszystkie lata życie Anglika zdążyło nauczyć go ostrożności.
– Czy mogę zapytać, dlaczego chce pani to wiedzieć?
– W pańskim rodzinnym mieście rzekomo popełniono ciężkie przestępstwo.
Jacob zamknął swoją antologię.
– Po tej aferze z kokainą też przyjąłem delegację z waszego wydziału. Nie jestem już amiszem, ale to jeszcze nie znaczy, że dostarczam dawnym znajomym narkotyki.
– Wyprowadzę pana z błędu: moja wizyta nie ma nic wspólnego ze sprawami narkotykowymi. Pańska siostra została oskarżona o zabójstwo pierwszego stopnia.
– Co?! – Jacob szybko otrząsnął się z szoku, odzyskał panowanie nad sobą i dodał: – To musi być jakaś pomyłka.
Munro wzruszyła ramionami.
– Tylko proszę nie strzelać do posłańca. Czy wiedział pan, że pańska siostra była w ciąży?
Na twarzy Jacoba odbiło się zaskoczenie, którego nie udało mu się ukryć.
– Moja siostra… urodziła dziecko?
– Na to wygląda. I zarzuca się jej, że po urodzeniu je zabiła. Potrząsnął głową.
– To największy nonsens, jaki w życiu słyszałem.
– Tak? To może spróbuje pan popracować tam, gdzie ja. Kiedy ostatni raz widział się pan z siostrą?
– Trzy, cztery miesiące temu. – Policzył szybko.
– Czy przedtem odwiedzała pana regularnie?
– Trudno to tak nazwać – odpowiedział wykrętnie.
– Rozumiem. Panie Fisher, czy podczas wizyt tutaj pańska siostra nawiązała jakieś znajomości, przyjaźnie, może związki uczuciowe?
– Ona się tutaj z nikim nie spotykała – odpowiedział Jacob.
– Niemożliwe. – Policjantka błysnęła zębami. – Nie przedstawił jej pan swojej dziewczyny? Albo na przykład kolegi ze służbowego gabinetu?
– Była bardzo onieśmielona i cały czas spędzała tylko ze mną.
– I nigdy nie zostawił jej pan samej? Nie pozwolił iść do biblioteki, na zakupy, do wypożyczalni wideo?
Jacob myślał gorączkowo o zeszłej jesieni, kiedy tak często zostawiał Katie w domu i szedł na zajęcia. W domu podnajmowanym od faceta, który z jakiegoś powodu przełożył wyjazd na badania, i to trzy razy. Spojrzał beznamiętnym wzrokiem na policjantkę.
– Musi pani zrozumieć, że moja siostra i ja to dwa zupełnie odrębne gatunki. Ona jest amiszką z krwi i kości, we śnie i na jawie. Wyprawy do mnie, do miasta – to był dla niej sprawdzian. Nawet jeśli rzeczywiście miała tutaj z kimś styczność, spłynęło to po niej jak woda po kaczce.
Munro odwróciła czystą stronę w notesie.
– Dlaczego już nie należy pan do amiszów? To przynajmniej było bezpieczne pytanie.
– Chciałem kontynuować naukę. Jest to niezgodne z zasadami życia prostych ludzi. Kiedy po skończeniu podstawówki terminowałem u stolarza, poznałem pewnego nauczyciela języka angielskiego, który uczył w szkole średniej. Pożyczył mi do domu stertę książek. Każda z nich była dla mnie na wagę złota. A kiedy podjąłem decyzję, że chcę się dalej uczyć, wiedziałem, że zostanę usunięty z kościoła.
– Rozumiem, że skomplikowało to nieco pana stosunki z rodzicami.
– Można to tak określić – zgodził się Jacob.
– Powiedziano mi, że pański ojciec uważa pana za zmarłego.
– Nie widujemy się – odpowiedział ze ściśniętym nagle gardłem.
– Skoro ojciec wydalił pana z domu za to, że chciał pan zdobyć dyplom, to co, pana zdaniem, zrobiłby, gdyby pańska siostra urodziła nieślubne dziecko?
Jacob obracał się w tym świecie wystarczająco długo, aby zrozumieć jego system prawny. Pochylił się w fotelu i zapytał:
– Który z członków mojej rodziny został przez was oskarżony?
– Katie – odparła Munro beznamiętnie. – Jeżeli naprawdę jest taką amiszką z krwi i kości, jak pan ją opisuje, to możliwe, że nie cofnęłaby się przed niczym, nawet przed morderstwem, aby tylko móc pozostać we wspólnocie, a ojciec nie dowiedział się o dziecku. Mogła więc ukryć ciążę, a po porodzie pozbyć się noworodka.
– Jeśli naprawdę jest taką amiszką, jak ją opisuję, to do niczego takiego nie mogłoby dojść. – Jacob wstał gwałtownie i otworzył drzwi. – Pani wybaczy. Mam pilną pracę.
Zamknął drzwi i stał z ręką na klamce, nasłuchując cichnących kroków policjantki. Potem wrócił za biurko i podniósł słuchawkę telefonu.
– To ty, ciociu? – zapytał chwilę później. – Co się dzieje, do licha ciężkiego?
Kiedy niedzielne nabożeństwo dobiegło końca, Katie poczuła zawroty głowy i nie był to wyłącznie skutek działania dokuczliwych letnich upałów, spotęgowany jeszcze przez stłoczenie tak wielkiej liczby ludzi w jednym małym domu; biskup ogłosił spotkanie członków kościoła. Ci spośród przybyłych, którzy jeszcze nie zostali ochrzczeni, zaczęli wychodzić z domu – mogli usiąść sobie w stodole, gdzie czekał poczęstunek. Ellie zaś pochyliła się do ucha Katie.
– Co oni robią? – zapytała.
– Muszą wyjść. Ty też. – Katie zauważyła, że Ellie patrzy na jej drżące dłonie i wsunęła je pod uda.
– Nie ruszę się stąd.
– Musisz – powtórzyła Katie z naciskiem. – Tak będzie łatwiej. Ellie zmierzyła ją spojrzeniem sowy, szeroko otwartymi oczami; czasami Katie bawiła ta jej mina.
– Ciężka sprawa – powiedziała. – Powiedz im, niech zaczynają i nie zwracają na mnie uwagi.
W końcu jednak biskup Ephram sam zaakceptował obecność Ellie na spotkaniu członków kościoła.
– Katie Fisher – wezwał jeden z pastorów.
Katie wydawało się, że nie da rady wstać, tak bardzo trzęsły się jej kolana. Czuła na sobie wiele spojrzeń: Ellie, Mary Esch, mamy, nawet Samuela. Ludzi, którzy staną się świadkami jej wstydu.
W sumie to było zupełnie nieważne, czy urodziła dziecko, czy go nie urodziła. I tak nie miała najmniejszego zamiaru omawiać swoich prywatnych spraw przed całym zgromadzeniem, choćby Ellie jeszcze raz powtórzyła to wszystko, co kładła jej do głowy na temat sądów kapturowych oraz gwarantowanych konstytucją praw człowieka. Katie wpojono święte przekonanie, że zamiast się bronić, lepiej przyjąć odpowiedzialność, a wraz z nią – uzdrowienie. Odetchnęła głęboko i podeszła do pastorów.
Uklękła na podłodze, czując, jak kant dębowej deski wbija się w jej skórę; błogosławiła ten ból, bo odrywał myśli od tego, co miało zaraz nastąpić. Pochyliła głowę, a biskup Ephram zaczął mówić:
– Dotarło do naszej wiadomości, że nasza młodsza siostra splamiła się grzechem ciała.
Katie czuła, jak ogarniają ją płomienie: twarz, pierś, aż po same końce palców. Biskup spojrzał na nią:
– Czy ten zarzut jest prawdą?
– Tak – szepnęła i mogłaby przysiąc, że w tym momencie wśród panującej ciszy usłyszała zawiedzione westchnienie Ellie, chociaż być może była to tylko jej wyobraźnia.
Biskup zwrócił się teraz do zgromadzenia:
– Czy zgadzacie się, aby wyznaczyć dla Katie czas, podczas którego będzie mogła rozważyć swój grzech i wzbudzić w sobie skruchę, a dopóki ten czas nie upłynie, nałożyć na nią bann?
Wszyscy obecni po kolei wyrażali swoje zdanie – głos za albo przeciw karze dla Katie. Rzadko się zdarzało, aby w sprawach takich jak ta ktoś próbował głosować na nie; w końcu jakież to pocieszenie, zobaczyć grzesznika wyznającego swe winy i rozpoczynającego kurację mającą przywrócić go do zdrowia! Ich bin einig, trzy słowa padały raz za razem. Godzę się. Każdy członek zgromadzenia powtarzał tę formułkę, kiedy przyszła jego kolej.
Dzisiejszego wieczoru kościół odwróci się od Katie. Będzie musiała jadać przy osobnym stole, z dala od swojej rodziny. Bann potrwa sześć tygodni; nikomu nie zabroni się mówić do niej ani jej kochać, ale mimo to Katie będzie żyć sama, oddzielona od wszystkich. Klęcząc z pochyloną nisko głową, rozpoznawała po kolei łagodne głosy swoich ochrzczonych przyjaciółek, ociągające się westchnienie swojej matki, dobitną, brzmiącą zdecydowaniem deklarację swojego ojca. A potem usłyszała głos, który znała lepiej niż wszystkie poprzednie, głęboki, szorstki bas Samuela:
– Ich bin… – Urwał, zająknąwszy się. – Ich bin… – Czy to możliwe, że się sprzeciwi? Że będzie jej bronił, zapomni o tym, co zaszło?
– Ich bin einig – dokończył Samuel. Katie zamknęła oczy.
Tej niedzieli nabożeństwo odbyło się na farmie w pobliżu gospodarstwa Fisherów, więc Ellie i Katie wróciły do domu piechotą. Adwokatka objęła Katie, próbując podnieść ją na duchu.
– Nie martw się. Przecież nie każą ci przyszyć na piersi wielkiego szkarłatnego A.
– Czego?
– Nieważne. – Ellie zacisnęła usta. – Ja będę jeść razem z tobą – zadeklarowała się.
Katie podniosła na nią oczy i szybko je opuściła.
– Wiem. – W jej spojrzeniu była wdzięczność.
Przez kilka chwil szły w milczeniu; Ellie co rusz trafiała nogą na kamienie leżące na ścieżce. W końcu zwróciła się do Katie:
– Muszę cię o coś zapytać, ale wiem, że będziesz się złościć. Jak to się dzieje, że przed całym zgromadzeniem potrafisz się przyznać, że urodziłaś dziecko, ale kiedy rozmawiasz ze mną, zapierasz się, że nie?
– Zrobiłam to, bo zgromadzenie oczekiwało, że tak zrobię – odpowiedziała Katie z prostotą.
– Ja też tego od ciebie oczekuję. Katie potrząsnęła głową.
– Gdyby diakon przyszedł do nas i powiedział, że mam naprawić swoje winy, bo kąpałam się nago w stawie, to przyznałabym się nawet wtedy, gdybym nigdy w życiu tego nie robiła.
– Jak to? – wybuchnęła Ellie. – Jak można dać tak sobą sterować?
– Nikt mną nie steruje. Mogę stanąć przed zgromadzeniem i powiedzieć, że to nie ja kąpałam się nago w tym stawie – nie pokazywałam ci, że mam na biodrze znamię – ale nigdy bym tego nie zrobiła. Sama widziałaś, jak to wygląda: im więcej trzeba mówić o swoim grzechu, tym większy wstyd. Lepiej jak najszybciej mieć spowiedź za sobą.
– Ale w ten sposób system tobą manipuluje.
– Nie – wyjaśniła Katie. – Ten system właśnie w ten sposób działa. Nie chcę mieć racji, nie chcę być silna, nie chcę być pierwsza. Chcę tylko jak najszybciej znowu stać się częścią wspólnoty. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Wiem, że trudno to zrozumieć.
Ellie siłą woli przypomniała sobie, że chociaż sprawiedliwość amiszów odbiega znacząco od sprawiedliwości w pojęciu amerykańskiego kodeksu prawnego, to oba te systemy działają nie najgorzej już od kilkuset lat.
– Ja to rozumiem – powiedziała – ale w prawdziwym świecie jest inaczej.
– Może i tak. – Katie odwróciła twarz od nadjeżdżającego samochodu, z którego okna zwisał turysta z aparatem, usiłujący zrobić jej zdjęcie. – Ale ja żyję tutaj.
Katie czekała na samym końcu ścieżki, przestępując z nogi na nogę i ściskając w dłoni latarkę. Wiedziała już, co to znaczy ryzyko, podejmowała je nieraz, zwłaszcza przy okazji swojej znajomości z Adamem, ale teraz postawiła wszystko na jedną kartę. Gdyby ktoś zobaczył, że odwiedza ją ten Englischer, wpadłaby w bardzo poważne kłopoty – ale przecież musiała wykorzystać tę szansę, i to teraz, bo Adam niedługo wyjeżdżał.
Wyjeżdżał, ale w końcu nie do Nowego Orleanu, gdzie przedtem zamierzał szukać swoich duchów. Przeniósł fundusze ze stypendium na całkiem inny projekt, w całkiem innym miejscu – a mianowicie w Szkocji – i przełożył termin wyjazdu aż na listopad. Co do Jacoba, dziwiło go w tym wszystkim tylko to, że Adam wspaniałomyślnie pozwolił mu zostać w swoim domu, bez względu na zmiany własnych planów; z wielkiej wdzięczności, że nie musi się wyprowadzać, zaczął przymykać oczy na całą resztę i nie widział na przykład, jak śmiało i swobodnie jego siostra rozmawia z doktorem nauk paranormalnych, ani też, że czasem, kiedy idą razem przez uniwersytecki kampus, Adam dotyka pleców Katie, jakby chciał ją podtrzymać. Nie zauważył też, że już od wielu miesięcy jego kolega nie miał żadnej dziewczyny.
Na drodze pojawił się samochód. Jechał, zwalniając przy każdym podjeździe prowadzącym do gospodarstwa. Katie chciała pomachać, zawołać, zrobić cokolwiek, żeby tylko Adam ją zauważył, ale musiała stać bez ruchu, skryta w cieniu krzewów. Wyszła dopiero wtedy, gdy był już całkiem blisko. Adam wyłączył silnik i wysiadł, przyglądając się bacznie jej ubraniu. Podszedł do niej i dotknął sztywnej organdyny, z której był uszyty jej kapp, przy czym ukłuł się lekko w kciuk szpilką spinającą materiał sukienki na karku. Nagle poczuła się niewymownie głupio w ubraniu amiszów, pomyślawszy sobie, że on przyzwyczaił się oglądać ją w dżinsach i swetrach.
– Pewnie ci zimno – szepnął. Potrząsnęła głową.
– Nie bardzo.
Chciał zdjąć płaszcz, żeby ją okryć, ale odsunęła się, kręcąc głową. Przez chwilę stali, nic nie mówiąc. Adam patrzył ponad jej głową, na kontur silosu odcinający się od jednolitego tła nocnego nieba, majaczący srebrem w ciemności.
– Mogę sobie pojechać – powiedział cicho. – Wrócę do siebie i będziemy udawać, że w ogóle mnie tu nie było.
W odpowiedzi Katie wzięła go za rękę, przyglądając się jego pięknym, długim palcom, muskając gładką skórę dłoni, tej dłoni nieprzywykłej do trzymania lejców i dźwigania wiader z paszą. Uniosła ją do ust i pocałowała kostki palców.
– Nie. Czekałam na ciebie wiele lat.
Nie wyrzekła tych słów tak, jak angielska dziewczyna, z przesadą, tupaniem nóżką i ustami złożonymi jak do pocałunku. Powiedziała dokładnie to, co miała na myśli, mówiła prawdę, a jej wyznanie było przemyślane. Adam uścisnął ją za rękę i pozwolił poprowadzić się w świat jej dzieciństwa i młodości.
Sara zerknęła na córkę krojącą warzywa na kolację i szybko odwróciła wzrok, skupiając uwagę na nakrywaniu do stołu. Przy tym stole Katie dziś nie będzie wolno usiąść – dziś, jutro i jeszcze przez wiele dni; tak stanowiła reguła mówiąca o odsunięciu od wspólnoty. Przez sześć tygodni Sara będzie musiała żyć z dala od własnej córki w tym samym domu co ona: udawać, że Katie przestała być tak ważną częścią jej życia, modlić się osobno, ograniczyć rozmowy. Czuła się właściwie tak, jakby straciła dziecko. Kolejny raz.
Zmarszczyła brwi, obrzucając wzrokiem jadalną część kuchni, czyli ten jeden długi stół z ławami po bokach; nie mogła mieć więcej dzieci, więc nie było potrzeby robić większego. Spojrzała na Katie, która stała sztywno, jakby kij połknęła, ale nie odwracała się, nie chcąc widocznie pokazywać mamie, jak bardzo ją to boli.
Sara poszła do salonu i zdjęła lampę gazową ze stolika karcianego, który wystawiała z kącika dla swoich kuzynów, kiedy przychodzili czasem pograć w remi. Chwyciła go za dwie nogi, zaciągnęła do kuchni i ustawiła tuż obok dużego stołu, tak, że jeden blat znajdował się najwyżej trzy centymetry od drugiego. Z szuflady w serwantce wyjęła długi biały obrus i nakryła nim oba stoły; kiedy furkocząca tkanina opadła, z daleka nikt by nie zauważył, że to nie jest jeden duży prostokąt.
– No i już – powiedziała, wygładzając obrus i przenosząc na dostawiony stolik nakrycie stojące w miejscu, gdzie zwykle przy posiłkach siadywała Katie. Po krótkim namyśle przesunęła też własny talerz i sztućce bliżej krańca dużego stołu, tam, skąd zabrała nakrycie córki. – No i już – powtórzyła i wróciła do pracy ramię w ramię z Katie.
Do robót przydzielonych Ellie należała opieka nad Nuggetem: podsypywanie mu ziarna i dolewanie wody do poidła. Olbrzymi quarter horse z początku trochę ją przerażał, ale udało im się w końcu jakoś dojść do porozumienia.
– Hej, koniu – przywitała się, wchodząc ostrożnie do boksu. W rękach niosła miarkę słodkiego ziarna. Nugget zarżał cicho i tupnął kopytem, nie mogąc się doczekać, aż Ellie się odsunie, a on będzie mógł zabrać się do roboty. – Nie, nie mam pretensji – mruknęła, przyglądając się, jak ciężka głowa pochyla się nad żłobem pełnym pięknie pachnącego owsa z miodem. – Z resztą bywa różnie, ale żarcie w tym kurorcie mają niezłe.
Zdążyła się już zorientować, że amisze bardzo dbają o swoje konie -
nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę, że szwankującego rumaka nie można odholować do najbliższego firmowego warsztatu Forda na naprawę. Nawet Aaron, który wciąż na nowo zachwycał ją swoim chłodem i obojętnością, do Nuggeta odnosił się z wielką troską i cierpliwością. Najwidoczniej ojciec Katie znał się też niezgorzej na koniach, bo od czasu do czasu któryś z sąsiadów prosił go, aby w poniedziałkowe popołudnie wybrał się z nim na koński targ i udzielił porady.
Ellie ostrożnie wyciągnęła rękę – wciąż się trochę bała, że te wielkie, żółte, kwadratowe zęby złapią jak imadło jej nadgarstek i nie puszczą – i pogłaskała koński bok, pachnący kurzem i trawą; wyrazistą, intensywną wonią, osiadającą w nozdrzach. Nugget zastrzygł uszami i parsknął, a potem wyciągnął szyję, próbując wsadzić Ellie nos pod pachę. Roześmiała się, zaskoczona i poklepała go po łbie, jakby to był pies, a nie koń.
– Przestań – powiedziała z uśmiechem, po czym zdjęła z haka w ścianie prawie już puste gumowe wiadro na wodę i wyszła z nim na podwórze, do kranu.
Tuż za rogiem stajni ktoś na nią czekał. Zaczaił się, podkradł od tyłu i złapał, jedną ręką zatykając usta. Upuszczone wiadro odbiło się od ziemi. Dławiąc nagły atak paniki, Ellie zatopiła zęby w kneblującej ją dłoni i ułamek sekundy później wbiła łokieć w brzuch napastnika, cały czas w myślach dziękując Bogu, który dwa lata temu natchnął Stephena, żeby zafundować jej na gwiazdkę kurs samoobrony.
Zawirowała w miejscu, unosząc pięści, wściekłym wzrokiem mierząc mężczyznę, który przed chwilą ją zaatakował, a teraz sapał, zgięty wpół z bólu. Dostrzegła w nim coś mgliście znajomego – ta strzecha jasnych włosów, ta sprężysta, smukła sylwetka – i rozdrażniło ją, że nie potrafi dopasować nazwiska do tej twarzy.
– Coś ty, kurwa, za jeden? – syknęła. Mężczyzna uniósł wzrok, jedną ręką wciąż masując żołądek.
– Jestem Jacob Fisher.
– W każdym razie nie trzeba było się na mnie rzucać – rzuciła kilka minut później, patrząc w oczy brata Katie, stojącego pod przeciwległą ścianą; schowali się na stryszku na siano. – To jest dobry sposób, ale żeby zarobić czapę.
– Od paru lat już tutaj nie mieszkam, ale na farmach amiszów nieczęsto spotyka się karateków z czarnym pasem. – Jacob uśmiechnął się, ale natychmiast zmarkotniał. – Morderstwa noworodków też należą raczej do rzadkości.
Ellie usiadła na kostce siana, starając się wyczytać coś z jego twarzy.
– Próbowałam się do ciebie dodzwonić.
– Wyjechałem.
– Tak sądziłam. Domyślam się, że wiesz już o zarzutach, które postawiono twojej siostrze? – Jacob przytaknął. – Dotarła do ciebie ta policjantka, detektyw pracujący dla prokuratora?
– Tak, wczoraj.
– I co jej powiedziałeś?
Wzruszył ramionami. Zapadła pełna niechęci cisza. Ellie oparła łokcie na kolanach.
– Wyjaśnijmy sobie pewną rzecz – zaproponowała cierpko. – Nie wzięłam tej sprawy dla własnego widzimisię. To ona sama, można powiedzieć, wybrała mnie. Nie wiem, jakie zdanie wyrobiłeś sobie o prawnikach, ale domyślam się, że po tych kilku latach życia wśród Anglików masz nas wszystkich, tak jak reszta świata, za gnidy i pijawki. I szczerze mówiąc, mało mnie obchodzi, czy widzisz we mnie jeszcze wesz czy już wampira – prawda jest taka, że jeśli ja nie wyciągnę twojej siostry z tej kabały, to nikt tego nie zrobi. Powinieneś rozumieć, i to daleko lepiej niż twoi krewni – amisze, że postawiono jej naprawdę bardzo poważne zarzuty. Wszystkie przydatne informacje, które uzyskam od ciebie, na pewno zachowam w ścisłej tajemnicy, może się jednak okazać, że dzięki nim uda mi się lepiej bronić Katie w sądzie. I wiedz jedno: będę jej bronić bez względu na to, co mi powiesz. Nawet jeśli w tej chwili wyjawisz mi, że zamordowała swoje dziecko z zimną krwią – zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ją uchronić przed karą, a potem postaram się, żeby trafiła do dobrego psychiatry, bo na pewno go potrzebuje. Coś mi jednak mówi, że twoja opowieść będzie się malować w nieco innych barwach.
Jacob podszedł do okienka, wyjrzał na zewnątrz.
– Jak tu pięknie. Wie pani, że jestem w domu po raz pierwszy od sześciu lat?
– Rozumiem, że jest ci ciężko – odparła Ellie – ale gdyby policja nie dysponowała wystarczającymi dowodami na to, że Katie zabiła to dziecko, prokuratura nigdy nie postawiłaby jej takich zarzutów.
– Nie powiedziała mi, że jest w ciąży – wyznał Jacob.
– Wydaje mi się, że sama nie była skłonna w to uwierzyć. Czy potrafisz wskazać kogoś, z kim Katie mogła mieć intymne kontakty?
– Wiem, że Samuel Stoltzfus…
– Nie tutaj – przerwała mu. – W State College. Jacob potrząsnął głową.
– Czy myślała kiedykolwiek o tym, żeby pójść w twoje ślady i wystąpić z kościoła amiszów?
– Nie. Nie zniosłaby rozłąki z rodzicami. I z resztą wspólnoty. Katie nie jest… jak to powiedzieć? Przyjeżdżała do mnie, chodziła na imprezy, smakowała chińskiej kuchni i chodziła w dżinsach. Ale ryba nigdy nie zmieni się w barana, nawet gdyby ją wyjąć z wody i ubrać w kożuch. Z dala od swojego akwarium, prędzej czy później, ryba musi umrzeć.
– Ty nie umarłeś – zauważyła Ellie.
– Jestem inny niż Katie. Ja podjąłem decyzję, że występuję z kościoła, a kiedy już to zrobiłem, trzeba było dokonywać kolejnych wyborów. Wychowałem się jako amisz, pani Hathaway, ale potem się zbuntowałem. Na uczelni kończyłem kursy teologii, gdzie kwestionowano słowa Pisma Świętego. Miałem własny samochód. Robiłem rzeczy, o które nigdy sam siebie bym nie podejrzewał.
– A czy z Katie nie mogło być tak samo? Może ona też podjęła decyzję, że za wszelką cenę musi pozostać wśród amiszów i to ją zmusiło do czynów, o które nigdy by siebie nawet nie podejrzewała?
– Nie mogło tak być, z prostej, zasadniczej przyczyny. Anglik sam podejmuje decyzje. Prosty człowiek jest posłuszny decyzji, która została już podjęta za niego. Nazywa się to gelassenheit, co znaczy: podporządkowanie się wyższej władzy. Człowiek wyrzeka się siebie, aby spełniać wolę Boga, aby służyć swoim rodzicom, swojej wspólnocie, aby żyć tak, jak zawsze się żyło.
– To bardzo ciekawe, ale z drugiej strony mamy protokół z autopsji martwego noworodka. Nie można w ten sposób bronić osoby oskarżonej o morderstwo.
– Można – powiedział Jacob stanowczo. – Morderstwo to akt najwyższej arogancji! To przypisanie sobie boskiej władzy do odbierania człowiekowi życia. – Wbił w Ellie gorzejące oczy, jasne jak pochodnie. – Ludzie myślą, że amisze są głupi, że pozwalają robić ze sobą, co komu przyjdzie do głowy. Ale oni bardzo dobrze się orientują w świecie, tylko że potrafią zapanować nad egoizmem i dzięki temu nie są chciwi, nie są pyszni, nie rozpychają się łokciami. A już z całą pewnością nie mają w sobie tyle egoizmu, żeby celowo odebrać życie drugiemu człowiekowi.
– W tym procesie nie będzie się sądzić wiary amiszów.
– A warto by – odparował Jacob. – Moja siostra nie mogła popełnić morderstwa, pani Hathaway, z tej prostej przyczyny, że jest amiszką z krwi i kości.
Lizzie Munro zmrużyła oczy zasłonięte okularami ochronnymi, uniosła broń i posłała dziesięć kul z dziewięciomilimetrowego glocka prosto w serce nadrukowanego na tarczy człowieka naturalnych rozmiarów. Tarcza wisiała na samym końcu toru na strzelnicy. Lizzie dotknęła przycisku, żeby sprowadzić ją z powrotem i ocenić swój strzelecki popis, a George Callahan, stojący obok, gwizdnął, wyjmując z uszu zatyczki.
– Cieszę się, że trzymasz z nami, Lizzie. Masz do tego prawdziwy dar.
Lizzie z zadowoleniem przesunęła palcami po dziurze wyrwanej w papierowej piersi człowieka na tarczy.
– Tak… A pomyśleć, że babcia widziała dla mnie tylko haft i nic więcej. – Schowała broń do kabury i poruszyła ramionami, aby rozluźnić zesztywniałe mięśnie.
– Muszę powiedzieć, że dziwi mnie nasze spotkanie w tym miejscu.
Lizzie uniosła brew.
– Dlaczego?
– Jak wielu, twoim zdaniem, można by znaleźć uzbrojonych i niebezpiecznych amiszów?
– Mam nadzieję, że ani jednego – odparła, zakładając marynarkę od kostiumu. – Ja się relaksuję na strzelnicy, George. Wolę to niż decoupage albo inne wycinanki.
Prokurator roześmiał się.
– W przyszłym tygodniu czeka nas rozpatrzenie przedprocesowe.
– Przy zabawie pięć tygodni minęło jak z bicza strzelił, co?
– Zabawy w tym za wiele nie było – mruknął George. Wyszli z budynku strzelnicy i ruszyli spacerowym krokiem przez rekreacyjne tereny zielone akademii policyjnej. – Prawdę mówiąc, właśnie dlatego tutaj przyszedłem. Zanim wezmę się do roboty, muszę mieć pewność, że należycie zabezpieczyliśmy zbiorową dupę stanu, który mam reprezentować.
Lizzie wzruszyła ramionami.
– Od braciszka nic nie wyciągnęłam, ale mogę jechać tam jeszcze raz, może będzie bardziej rozmowny. Dowody masz podane jak na talerzu. Brakuje tylko biologicznego ojca, ale to w sumie jest mało ważne, bo tak czy owak masz motyw: jeśli to był młody amisz, to zabiła dziecko, żeby zatrzymać przy sobie swojego chłopaka, tego barczystego blondaska. A jeśli wpadła z kimś z zewnątrz, spoza ich wspólnoty – zabiła, żeby nie musieć przyznawać się do romansu z obcym.
– Bardzo szybko uznaliśmy Katie Fisher za główną podejrzaną – zamyślił się George. – Ciekawe, czy czegoś nie przeoczyliśmy.
– Zaczęliśmy ją podejrzewać, bo krew lała jej się po nogach -
przypomniała mu Lizzie. – Urodziła to dziecko dwa miesiące przed terminem, więc kto mógł wiedzieć, że właśnie zaczął się poród? Wiemy już, że ukrywała ciążę przed rodzicami – ich nie liczę. Samuelowi nie mogła powiedzieć, bo to nie było jego. A gdyby nawet była skłonna zawiadomić brata albo ciotkę, że zaczęły jej się skurcze, to nie miała przecież pod ręką komórki, żeby zadzwonić do nich o drugiej w nocy.
– Mamy niezbite dowody, że urodziła to dziecko, ale nie, że je zabiła.
– Ale mamy też motyw, a logika stoi po naszej stronie. Sam wiesz, że dziewięćdziesiąt procent morderców ma osobisty związek z ofiarą. A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że kiedy ofiarą jest noworodek, to już nie jest dziewięćdziesiąt, ale prawie sto procent?
George przystanął, spojrzał na nią i roześmiał się głośno.
– Przymierzasz się do asystowania w rozprawie, Lizzie?
– Zapomnij. Konflikt interesów. Prokuratura wezwała mnie na świadka.
– Szkoda, bo coś mi się widzi, że na własną rękę przekonałabyś ławników, że Katie Fisher jest winna.
Lizzie uśmiechnęła się do niego szeroko.
– Zgadza się – powiedziała – ale wszystkiego nauczyłam się od ciebie.
Wcześnie rano, bladym świtem, ocieliła się jedna z krów. Aaron prawie przez całą noc nie zmrużył oka, bo cielę nie ułożyło się jak należy. Ręce, które musiał wsuwać głęboko w ciało krowy, pulsowały kłującym rwaniem zakwasów i tępym bólem sińców. Ale proszę, co miał za to w zamian do pokazania: ten mały cud natury, czerń wymieszaną z bielą, balansujący na patykowatych nóżkach pod wysokim murem matczynego ciała.
Aaron rozrzucił w zagrodzie świeże siano. Cielę ssało wymię matki. Po upływie doby zabierze się je od krowy i zacznie karmić butelką.
Widzisz, zaśmiał się bezlitosny, cichy głosik. Każdego dnia jakiejś matce odbiera się dziecko.
Odepchnął od siebie tę myśl – i w tym momencie w drzwiach obory stanęła Katie. Wyciągnęła w jego stronę kubek parującej, aromatycznej kawy.
– O, drugie cielątko! – Oczy jej zabłysły. – Jakie śliczne, prawda?
Aaron miał w pamięci obrazy córki z każdym cielakiem, który przyszedł na świat w jego oborze – a było ich niemało. Katie zaczęła karmić butelką krowie dzieci, kiedy była jeszcze niewiele większa od nich samych. Pamiętał dobrze, jak pierwszy raz pokazał jej, gdzie młode cielę nie ma górnych zębów i można mu włożyć palec pomiędzy wargi tak, żeby nie ugryzło. Pamiętał, jak tłumaczył, że krowi język owija się wokół dłoni i może wciągnąć do środka, a jest bardzo silny i szorstki jak papier ścierny. I pamiętał też, jak jej oczy otworzyły się szeroko ze zdziwienia, kiedy zobaczyła to po raz pierwszy w życiu – i było dokładnie tak, jak powiedział.
Jego obowiązkiem, jako głowy rodziny, było nauczyć swoje dzieci życia prostych ludzi – jak ofiarować się Bogu, jak odnaleźć drogę pomiędzy dobrem a złem. Spojrzał na Katie, która uklękła na świeżym sianie, gładząc palcami poskręcane, mokre jeszcze kosmyki sierści na grzbiecie cielęcia. Ten widok przypomniał mu boleśnie o tym, co wydarzyło się w tym miejscu ledwie przed kilkoma tygodniami. Zacisnął powieki i odwrócił się tyłem.
Katie wstała powoli i odezwała się drżącym głosem, równie niepewnym co nogi nowo narodzonego zwierzęcia:
– Dat, już pięć dni upłynęło, odkąd odprawiłam spowiedź na klęczkach. Czy już nigdy się do mnie nie odezwiesz?
Aaron kochał swoją córkę; niczego bardziej nie pragnął, niż wziąć ją znów na kolana, tak jak wtedy, gdy była jeszcze małym smykiem, a cały jej świat miał w zasięgu ręki. Ale to on, Aaron, był winny jej grzechu i jej wstydu – po prostu dlatego, że nie potrafił im zapobiec. Musiał zatem ponieść konsekwencje – i to, jak bardzo przez to cierpiał, nie miało żadnego znaczenia.
– Dat? – szepnęła Katie.
Aaron uniósł dłoń, jakby chciał się przed nią opędzić. Potem wziął kubek z kawą i wyszedł z obory ciężkim krokiem, który przystawał raczej komuś starszemu i mądrzejszemu niż on sam.
– Chcesz coś jeszcze? – zapytał Coop.
Na to pytanie, które padło przy stole zastawionym opróżnionymi talerzami, Ellie nie mogła odpowiedzieć od razu. Nie wmusiłaby już w siebie ani kęsa, ale z całą pewnością zjadłaby coś jeszcze. Nie miała nawet dość gwaru rozmów, oddychania powietrzem gęstym od mieszanki najprzeróżniejszych perfum, warkotu samochodów lawirujących na ulicy, w dole, pod oknami tej restauracji na ostatnim piętrze.
Zapatrzyła się w swój kieliszek pełen chardonnay, podziwiając tęczowe refleksy światła płynącego z kryształowego żyrandola i uśmiechnęła się, błyskając zębami.
– Z czego się śmiejesz? – zdziwił się Coop.
– Z siebie – odparła, trzęsąc się od tłumionego chichotu. – Cały czas kusi mnie, by sprawdzić, czy nie mam gnoju na butach.
– Pięć tygodni na wsi z nikogo nie zrobi świniopasa. A ta sukienka jest o wiele bardziej twarzowa niż roboczy fartuch.
Ellie przesunęła dłonią w talii i dookoła bioder, rozkoszując się dotykiem śliskiego, surowego jedwabiu szantung. Nigdy w życiu nie pomyślałaby, że Leda potrafi tak bezbłędnie wybrać w butiku prostą, seksowną kieckę; ostatnio przeżyła naprawdę wiele niespodzianek. Jedna z nich zaczęła się tego samego dnia, podczas obiadu, kiedy Ellie zauważyła ukradkowe spojrzenia, które Sara i Katie wymieniały przy stole, najwyraźniej mając przed nią coś do ukrycia – a skończyła niespodziewanym przyjazdem Coopa, prezentującego się wprost zniewalająco w ciemnym garniturze, jedwabnym krawacie i z bukiecikiem w dłoni. Jego dalekowzroczny plan, jak się okazało, zakładał udział Ledy w intrydze; przyjechała razem z nim, przywożąc dla Ellie wieczorowy strój razem ze szpilkami i zaofiarowała się, że na czas ich wypadu do Filadelfii na kolację wcieli się w rolę opiekunki Katie.
Wino dodało jej ruchom bezwładnej płynności. Zamiast bicia serca czuła w piersi trzepotanie skrzydełek kolibra.
– Nie do wiary, że dwie godziny jechaliśmy do restauracji – mruknęła. Lokal był zresztą wspaniały, z orkiestrą w strojach wieczorowych i pełnymi jasnych świateł miasta oknami sięgającymi od podłogi aż do sufitu – a jednak na myśl o tym, że Coop musiał jechać taki szmat drogi do Fisherów i z powrotem do Filadelfii, robiło jej się dziwnie. Nie była przygotowana na takie uczuciowe sensacje.
– Dokładnie półtorej – poprawił ją. – Ale wiesz, trochę czasu szukałem knajpy, gdzie dają porządny sos chow – chow.
– Nie przypominaj mi tego – jęknęła.
– Wolałabyś marynowane flaki?
– Nie – parsknęła śmiechem. – I nawet nie waż się pomyśleć o kluskach, bo nie odpowiadam za siebie.
Coop zerknął na jej talerz, oczyszczony do ostatniego kęsa z pysznej porcji grillowanego miecznika.
– Rozumiem, że u Fisherów nie jada się zbyt często owoców morza?
– Żadna potrawa, do której nie pasuje gęsty, tłusty sos, nie ma u Sary miejsca na stole. Tak przybrałam u nich na wadze, że na rozprawę nie wcisnę się w kostium.
– I słusznie, o to chodzi. Musisz przytyć, żeby sędzia nie zaczął cię podejrzewać o wymykanie się z farmy, na przykład na niskokaloryczne obiadki.
Ellie przeciągnęła się jak kot.
– Miło się stamtąd wyrwać – powiedziała. – Było mi to potrzebne. Dziękuję.
– To ja dziękuję – odparł. – Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się zjeść kolacji w tak interesującym towarzystwie. Na przykład pierwszy raz w życiu słyszałem przy stole o gnoju.
– Sam widzisz. Już zaczynam tracić styl. Może powinnam pójść za radą Katie?
– A co ona ci radziła?
– Powiedziała… Zaczekaj, niech sobie przypomnę… Powiedziała, że jeśli jestem pewna, że chcę dostać buziaka na dobranoc, to mam wpadać na ciebie na zakrętach i gawędzić o twoim koniu.
Coop wybuchnął śmiechem.
– Rozmawiacie o takich rzeczach?
– Urządzamy sobie czasami małe piżamowe party. – Ellie uśmiechnęła się szeroko. – Mówiłam ci już, że twój koń jest niczego sobie?
– Coś mi się zdaje, że jeszcze nie. Ellie pochyliła się ku niemu.
– Całkiem niezły z niego ogier.
– Muszę chyba częściej wyciągać cię na kielicha. – Coop wstał, wziął Ellie za rękę. – Chcę z tobą zatańczyć.
Pozwoliła wyprowadzić się zza stolika.
– Ale jak zatańczymy, to bal się skończy – zaczęła marudzić. – A ja zamienię się w dynię.
– Nie jadłaś klusek Sary, to się nie zamienisz. – Coop objął ją i poprowadził niespiesznie po parkiecie w rytm muzyki.
Ellie złożyła głowę na jego piersi, wciskając czoło pod podbródek. Ich ręce splotły się jak pnącza powoju, sięgającego pędami serc; jego kciuk muskał jej nagie ramię. Zamknęła oczy, czując na skroni jego usta. Pozwoliła się prowadzić. Przemierzali parkiet, obracając się z wolna. Na jedną chwilę zapomniała o Katie, o procesie, o tym, że ma jej bronić, o wszystkim – myślała tylko o niewiarygodnie gorącej dłoni Coopa, promieniującej ciepłem na jej plecy. Muzyka ucichła i orkiestra odłożyła instrumenty, udając się na przerwę, a tańczące pary wróciły do stolików, ale oni stali, nie wypuszczając się z objęć, po prostu patrząc na siebie.
– Tak sobie myślę, że chętnie bym obejrzała stajnię twojego rumaka – powiedziała cicho Ellie.
Coop przyjrzał się jej uważnie.
– To tylko zwykła szopa, nic wielkiego.
– Nie szkodzi.
Wtedy on uśmiechnął się tak promiennie, że zalało ją bijące z tego uśmiechu ciepło i nie poczuła najlżejszej zmiany temperatury, kiedy wyszli na ulicę, ani potem, kiedy jechali samochodem z otwartymi oknami. Dotarli w końcu na miejsce. Coop włożył klucz do zamka i otworzył przed nią drzwi, przepraszając już od progu:
– Mam trochę bałaganu, nie spodziewałem się…
– W porządku. – Ellie weszła, starając się stąpać jak najciszej, jak gdyby każdy głośniejszy krok mógł spłoszyć czar tej chwili. Zauważyła szklankę coli bez gazu, odciskającej kółko na szklanym, niskim stoliku; kąt podłogi zasłany czasopismami psychiatrycznymi niczym liśćmi nenufarów; buty do biegania związane sznurowadłami i przewieszone przez szczebelkowe oparcie krzesła. W całym mieszkaniu nie było nawet dwóch mebli z tego samego kompletu.
– Większość zabrała Kelly – wyjaśnił szybko, czytając w jej myślach. – Zostawiła mi to, czego sama nie chciała.
– Ten mały stolik pamiętam chyba jeszcze ze studiów. – Ellie stanęła przed półką z książkami i nowiutką wieżą stereo.
– Mówią, że o człowieku wiele mówi jego kolekcja płyt – rzucił Coop. – Próbujesz mnie rozgryźć?
– Szczerze? Przyglądam się kablom. Dawno nie widziałam aż tyle naraz. – Dotknęła niewielkiej fotografii, na której widać było ją samą, zwisającą głową w dół z gałęzi jabłoni; gałąź niżej, czego oczywiście już nie było widać, siedział Coop, który robił to zdjęcie. – To też pamiętam ze studiów – powiedziała cicho. – Jeszcze je masz?
– Ostatnio wpadło mi ręce.
– Cały czas mi powtarzałeś, żebym przestała się śmiać – mruknęła pod nosem – a ja tobie, żebyś się streszczał z tym cholernym zdjęciem, bo znów opadnie mi bluzka i będzie kino.
Wyszczerzył zęby.
– A ja wtedy odpowiedziałem…
– Że nie widzisz problemu – wpadła mu w słowo. – A w czym widziałeś ten problem, Coop?
– Zastanawiałem się nad tym nieraz – odrzekł, luźno splatając dłonie za jej plecami. – Ale zabij mnie, nie pamiętam. – Przesunął ręce niżej, na talię, biodra. Pocałował, otwierając usta, tchnął w nią żywym ogniem. Ellie wyciągnęła mu koszulę zza paska, wsunęła dłonie pod spód, przebiegając palcami po mięśniach pleców, przygarniając go bliżej, coraz bliżej, aż poczuła, jak jego serce opiera się o jej serce, tuż obok, odrobinę wyżej.
Razem opadli na kanapę, rozrzucając plik papierów, jego palce zanurzone w jej włosach, jej dłonie ciągnące za klamrę paska i suwak u spodni.
– Czujesz? – szepnął, przyciskając ją mocniej do siebie. – Moje ciało cię pamięta.
A ona, w tak prosty sposób, znów miała osiemnaście łat, trzepotała jak motyl na szpilce, przeszyta jego stanowczością, jego zdecydowaniem. Kochała go wtedy tak bardzo, tak mocno, że musiały upłynąć miesiące, zanim dotarło do niej, że niekoniecznie czuje się przy nim tak, jak by tego chciała. I okłamała go wtedy, myśląc, że wybiera mniejsze zło, a jej kłamstwo bolało tym bardziej, że nie mogło być dalsze od prawdy: oświadczyła mu, że kocha go za mało.
– Nie mogę – powiedziała głośno, zdobywając się na słowa, które na studiach nie chciały jej przejść przez gardło. Wsparła dłonie w pierś Coopa, odepchnęła kolanami jego nogi, aż zjechała na samą krawędź kanapy i siedziała tam, poprawiając na sobie górę od sukienki.
Rozsądek wracał mu stopniowo.
– Co się stało?
– Nie mogę. – I nie mogła nawet na niego spojrzeć. – Przepraszam cię. Lepiej… sobie już pójdę.
Zacisnął zęby.
– Jaką teraz usłyszę wymówkę?
– Muszę wracać do Katie.
– To nie mnie musisz trzymać na dystans, Ellie. To do niej za bardzo się zbliżyłaś. Jesteś jej adwokatem, a nie matką – prychnął Coop. – Ty się nie boisz jakiegoś sędziego ani tego, że złamiesz warunki zwolnienia za kaucją. Wariujesz ze strachu, że ten jeden raz w życiu zabierzesz się do czegoś, co może ci nie wyjść.
– Nie masz pojęcia…
– Na miłość boską, Ellie, znam cię lepiej niż ty sama. Od dzieciństwa jedziesz na samych piątkach, na studiach byłaś na liście dziekańskiej i w Phi Beta Kappa. Stawałaś na głowie, żeby dostać najtrudniejsze sprawy i prawie żadnej nie przegrałaś, nawet tych najgorszych, najohydniej szych. Zamiast wyjść za mąż, ciągnęłaś związek z facetem, z którym lepiej byłoby się rozstać już parę lat temu, bo tak naprawdę miałaś gdzieś, czy to wypali, czy pójdzie w diabły. A teraz zostawisz mnie z sinymi jajami i spokojnie sobie wyjdziesz, bo nie istnieje ryzyko, że wpadniesz po uszy, co by oznaczało, że masz interes w tym, żeby nam wyszło, a wiadomo, że nie mieliśmy dotąd sukcesów w tej dziedzinie. Jesteś klasycznym przypadkiem perfekcjonistki z osobowością typu A i za nic w świecie nie postawisz wszystkiego na jedną kartę, bo hazard to kompletnie nie twoja działka.
Ostatnie słowa już wykrzyczał. Ellie kuśtykała dookoła pokoju, szukając swoich szpilek. Bolała ją głowa, bardzo, prawie tak bardzo jak serce.
– Nie próbuj robić mi psychoanalizy, Coop.
– Wiesz, na czym polega twój problem? Jeśli nie postawisz wszystkiego na jedną kartę, może cię ominąć wielka wygrana.
Ellie wcisnęła stopy w pantofle, znalazła torebkę.
– Pochlebiasz sobie – powiedziała spokojnym głosem.
– Wszystkich facetów tak podpuszczasz, czy tylko mnie? Czy ten Stephen miał na ciebie jakiegoś haka, że tyle lat się go trzymałaś?
– On mnie nie kochał!
Rzucone słowa wybuchły w czterech ścianach cichego pokoju. Ellie odwróciła się plecami do Coopa. Stephen odgrywał wiele ról w jej życiu – mieszkał z nią, sypiał z nią, służył radą w sprawach zawodowych – ale w żadnym wypadku nie był człowiekiem, z którym chciałaby dzielić życie. Dzięki temu zawsze czuła się swobodna, miała czym oddychać. Z Coopem, dwadzieścia lat wcześniej, nigdy tak nie było.
– Proszę – powiedziała drżącym głosem. – Usłyszałeś to, co chciałeś usłyszeć? – Ruszyła w stronę drzwi, skręcając się z bólu. – Nie wstawaj. Wrócę sama.
Coop patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, patrzył na cierpienie tryskające jak ze świeżo odkrytego źródła; zalało ono jego małe mieszkanie po same brzegi i wypełniało je jeszcze długo po jej wyjściu.
Samuel jechał już kiedyś samochodem. Było to jeszcze zanim przyjął chrzest. Jeden z jego znajomych, niejaki Lefty King, kupił używany wóz. Chował go za szopą, w której jego ojciec przechowywał tytoń, a staruszek, ilekroć się tam na niego natknął, udawał, że go nie widzi. Samuel nie mógł się nadziwić łagodnej, płynnej jeździe i temu, że można stanąć sobie na luzie, a pojazd nie schodzi na pobocze i nie zaczyna się paść.
Tego wieczora, odwożąc Mary Esch do domu bryczką, którą jeździł się zalecać, myślał o tamtym samochodzie. Z księżyca pozostał tylko wąski sierp – jego Mam zawsze mówiła, że wygląda to jak niedojedzone ciastko – co bardzo sprzyjało jego planom, dając mu konieczną osłonę ciemności.
Mary miała to do siebie, że mówiła bez przerwy. Samuel zaprosił ją na lody, ale ponieważ była jego kuzynką – mieli wspólnych prapradziadków – nie mogło to wyglądać podejrzanie. Nawet mu się podobała. Miała gęste włosy o pięknej, ciemnej barwie świeżo zaoranej ziemi i wąskie, malutkie usta. Ale to nie dlatego spośród wszystkich innych wybrał właśnie ją. Mary była najlepszą przyjaciółką Katie; nie mógł już zbliżyć się do niej bardziej.
Himmel! Teraz uparła się gadać o swoim młodszym braciszku, który miał na imię Seth i podobno wpadł dziś do świńskiego koryta, bo bawił się w linoskoczka na płocie biegnącym tuż przy chlewiku. Samuel cmoknął na konia, ściągając delikatnie lejce; bryczka zatrzymała się na szczycie wzgórza, gdzie droga kończyła się, dobiegając do niewielkiej polany.
Mary trajkotała tak zawzięcie i w tak zawrotnym tempie, że upłynęła dobra minuta, zanim dotarło do niej, że już nie jadą.
– Dlaczego zatrzymałeś? – zapytała. Samuel wzruszył ramionami.
– Pomyślałem, że noc taka ładna…
Spojrzała na niego trochę dziwnie, co było zresztą całkiem zrozumiałe, bo niebo zasnuwały gęste chmury wyglądające jak zupa, a w zasiągu wzroku nie świeciło nic, oprócz tego okrawka księżyca.
– Samuelu – powiedziała Mary, a jej oczy zaszły mleczną mgłą, jak to się czasami zdarza u dziewczyn – potrzebujesz z kimś porozmawiać?
Poczuł, jak serce pęcznieje mu w piersi, jak rozdyma się niczym kowalski miech, gotowe wyrwać się z klatki żeber. Zrób to, teraz, już, rozkazał sobie w myślach, albo nigdy tego nie zrobisz.
– Mary – szepnął i zamknął ją w objęciach, z całej siły przywierając wargami do jej ust.
To nie jest Katie – tak brzmiała jedyna myśl, która błysnęła mu w głowie. Nie smakowała wanilią, jak Katie, zupełnie inaczej leżała mu w ramionach, a kiedy przycisnął usta jeszcze trochę mocniej, ich zęby szczęknęły o siebie ze zgrzytem szkliwa. Sięgnął na oślep do jej piersi; docierało do niego, że dziewczyna w rosnącym strachu zaczyna mu się wyrywać, ale przede wszystkim myślał o tym, że ktoś, kiedyś, przynajmniej raz, robił to samo – i więcej – z jego Katie.
– Samuelu! – Mary rozpaczliwym wysiłkiem oderwała się od niego i wcisnęła w najdalszy kąt bryczki, tej bryczki, którą jeździł się zalecać. – Co cię opętało?
Plamy wystąpiły jej na twarz, oczy miała szeroko otwarte z przerażenia. Dobry Boże, czy naprawdę jej to zrobił? Czy naprawdę został zmuszony do czegoś takiego?
– Przepraszam… przepraszam cię… – Skulił się, zgięty wpół dławiącym wstydem, tuląc ręce do piersi. – Nie chciałem… – Zakrył twarz koszulą, walcząc z łzami napływającymi do oczu. Nie był dobrym chrześcijaninem, o nie. Rzucił się na biedną Mary Esch, ale to jeszcze nie wszystko: nie pogodził się z wyznaniem Katie. Wybaczyć jej? Przecież on nawet jeszcze nie przyjął do wiadomości samych nagich faktów. Miękka dłoń Mary spoczęła na jego ramieniu.
– Samuelu, jedźmy już do domu. – Poczuł, jak bryczka się chybocze; dziewczyna zeskoczyła na ziemię, żeby zamienić się z nim miejscami, tak aby mógł powozić.
Pospiesznie otarł oczy.
– Nie czuję się dziś gut – przyznał.
– Co ty nie powiesz? – odparła Mary, uśmiechając się lekko. Wyciągnęła rękę i poklepała go po dłoni. – Nie bój się, sam jeszcze zobaczysz – powiedziała ze współczuciem – sam zobaczysz, że wszystko się ułoży.
Phil Ledbetter, sędzia sądu okręgowego, był, jak się okazało, kobietą.
Fakt ten przebijał się do świadomości Ellie przez dobre pół minuty po wejściu do gabinetu sędziowskiego, gdzie stawiła się razem z George'em Callahanem na rozpatrzenie przedprocesowe. Phil, czyli, jak informowała mosiężna tabliczka z nazwiskiem, Philomena Ledbetter była drobna i niewysoka, miała rude ondulowane włosy skręcone w ciasne loczki, usta ściśnięte w grymasie surowej rzeczowości i świergotliwy głos. Szerokie biurko w jej gabinecie było zastawione po same brzegi zdjęciami czwórki jej dzieci; ruda czupryna stanowiła najwyraźniej rodzinny znak firmowy. Ogólnie rzecz biorąc, dla Katie nie wróżyło to dobrze. Ellie liczyła na sędziego – mężczyznę, nie wiedzącego nic o rodzeniu dzieci, który, mając przed sobą młodą dziewczynę oskarżoną o zabójstwo noworodka, będzie się krępował pastwić nad nią. Natomiast sędzina, kobieta, która wie, co to znaczy nosić dziecko pod sercem i trzymać je w ramionach w pierwszej chwili po jego przyjściu na świat, znienawidzi kogoś takiego jak Katie od pierwszego wejrzenia.
– Pani Hathaway, panie Callahan, możemy już zacząć? – Sędzina Ledbetter otworzyła teczkę leżącą przed nią na blacie biurka. – Czy przedłożenie dokumentów zostało zakończone?
– Owszem, wysoki sądzie – odpowiedział George.
– Czy któreś z państwa chce zgłosić jakieś wnioski? Ach, tak, pani Hathaway postuluje zamknięcie sali rozpraw przed prasą. Najlepiej będzie załatwić to od ręki. Proszę.
Ellie odchrząknęła.
– Przede wszystkim uczestnictwo w procesach jest sprzeczne z religią mojej klientki, wysoki sądzie. Niemniej jednak, nawet pominąwszy tę kwestię, członkowie wspólnot amiszów niechętnie się fotografują, ponieważ mają w zwyczaju stosować się słowo w słowo do litery Pisma Świętego. „Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko” – zacytowała. – Księga Wyjścia, rozdział dwudziesty, werset czwarty. Na to wtrącił się George:
– Wysoki sądzie, w naszym kraju obowiązuje zasada rozdzielności kościoła od państwa, i to już od dwustu lat.
– Nie chodzi tylko o Biblię. – Ellie nie dała sobie przerwać. – Amisze uważają, że kiedy zrobi się komuś zdjęcie, grozi to tym, że ten ktoś zacznie za dużo myśleć o sobie albo zechce wyrobić sobie głośne nazwisko, co jest sprzeczne z ich zasadą życia w pokorze. – Spojrzała twardym wzrokiem na sędzinę. – Dla Katie Fisher już samo stawienie się na rozprawie stanowi ryzyko sprzeniewierzenia się własnej religii, wysoki sądzie. Jeżeli tej farsy naprawdę nie da się uniknąć, to możemy przynajmniej stworzyć dla mojej klientki niekrępujące warunki.
Sędzina odwróciła wzrok.
– Panie Callahan? George wzruszył ramionami.
– Jasne. Oczywiście. Stwórzmy niekrępujące warunki dla oskarżonej, a przy okazji poślijmy do więzienia stanowego puchowe piernaty dla skazanych i szefa kuchni z pięciogwiazdkowej restauracji, żeby im pichcił przysmaki. Z całym szacunkiem dla mecenas Hathaway oraz religii jej klientki: ta sprawa ma charakter ogólnospołeczny, ponieważ dotyczy morderstwa członka społeczeństwa. A prasa ma prawo, gwarantowane pierwszą poprawką do konstytucji, przekazywać informacje na ten temat do wiadomości publicznej. Katie Fisher, w momencie złamania zasadniczych zakazów prawa, wyrzekła się tym samym pewnych przysługujących jej konstytucyjnych przywilejów. – Zwrócił się wprost do Ellie: – Wizerunki to jedno, ale jest jeszcze coś takiego, jak na przykład piąte przykazanie, „Nie zabijaj”. Skoro nie chciała rozgłosu, to po co zamordowała dziecko?
– Nikt jak dotąd nie udowodnił, że moja klientka jest winna morderstwa – odgryzła się Ellie. – Wysoki sądzie! Rozmawiamy o kwestiach religii, tymczasem pan Callahan pozwala sobie na drwiny i naprawdę mało brakuje, aby dopuścił się zniesławienia. Moim zdaniem…
– Znam pani zdanie, pani mecenas. Wyraziła je pani aż nazbyt jednoznacznie. Nie zabronię dziennikarzom wstępu na salę rozpraw, ale nie wolno im będzie używać aparatów fotograficznych ani kamer wideo. -
Sędzina przewróciła stronę dokumentów z teczki. – Uderzyła mnie jeszcze jedna rzecz, pani Hathaway. W związku z charakterem domniemanego przestępstwa nasuwa się oczywiste przypuszczenie, że zamierza pani powoływać się na brak poczytalności oskarżonej. Z pewnością wie pani jednak, że upłynął już ostateczny termin zawiadomienia o planowanej linii obrony.
– Wysoki sądzie, termin ten można wydłużyć, jeżeli istnieje ku temu istotny powód. Powodem tym jest to, że moją klientkę musi zbadać psychiatra sądowy, zanim w ogóle zacznę planować obronę. Jednakowoż wysoki sąd nie orzekł jeszcze w kwestii złożonego przez mnie wniosku o dopuszczenie dowodu z opinii biegłego.
– Ach, tak. – Sędzina podniosła z biurka kartkę ozdobioną na marginesie różyczkami; był to papier do drukarki atramentowej, na którym Leda wydrukowała dokument przekazany jej przez Ellie na dyskietce. – Muszę przyznać, że to najładniejszy wniosek, jaki widziałam w życiu.
Ellie jęknęła pod nosem.
– Przepraszam za to, wysoki sądzie. Pracuję obecnie w dosyć… skromnych warunkach. – Słysząc ciche, szydercze rżenie George'a, zwróciła się do sędziny stanowczym głosem: – Zanim zaplanuję linię obrony i będę mogła o niej zawiadomić, proszę, aby sąd zapłacił za badanie psychiatryczne.
– Zaraz, zaraz – wtrącił się George. – Skoro tak, to ja też chcę dostać sądowego psychiatrę. Oskarżenie też musi ją przebadać.
– Po co? Ja proszę tylko o pieniądze na honorarium dla lekarza specjalisty, abym mogła podjąć decyzję, jak mam bronić swoją klientkę. Jeszcze nie powiedziałam, że powołam się na niepoczytalność. Stwierdzam tylko fakt, że jestem adwokatem, a nie psychiatrą. Jeśli zdecyduję się na taką właśnie linię obrony, poinformuję o tym sąd i oskarżenie będzie mogło przysłać do mojej klientki własnego lekarza na badanie, ale dopóki to nie nastąpi, nie dopuszczę do niej żadnego państwowego psychiatry.
– Może pani wynająć psychiatrę – powiedziała sędzina. – Jakiej kwoty pani potrzebuje?
Ellie gorączkowo zaczęła szukać w pamięci.
– Tysiąc dwieście dolarów, maksymalnie dwa tysiące. – Przypomniała sobie wysokość przeciętnego honorarium.
– Dobrze. Dostanie pani dwa tysiące, ale nie więcej, chyba że zdoła pani umotywować potrzebę takiego wydatku. Jeśli pozostały państwu jeszcze jakieś wnioski do złożenia, chcę je mieć na biurku w przeciągu trzydziestu dni. Ostatnie rozpatrzenia przedprocesowe wyznaczam za sześć tygodni od dnia dzisiejszego. Czy tyle czasu państwu wystarczy?
Ellie i George mruknęli potakująco. Sędzina wstała.
– Zechcą mi państwo wybaczyć. Czekają na mnie w sądzie. – Wyszła bez ceremonii, nie czekając na ich reakcję. Zostali we dwoje w gabinecie.
Ellie zbierała swoje dokumenty, a George zamknął wieczne pióro i schował je do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– No? – zagadnął z drwiącym uśmieszkiem. – To jak się doi krowy?
– Nie wiesz, wieśniaku?
– Pracuję na prowincji, ale studia kończyłem w Filadelfii, tak samo jak ty.
Ellie wstała z krzesła.
– George, zrób coś dla mnie. Idź sobie. Gnoju mam ostatnio dosyć tam, gdzie mieszkam, nie muszę go szukać w pracy.
Prokurator zaśmiał się i wziął ze stołu swój neseser. Wychodząc, otworzył drzwi przed Ellie.
– Też bym miał wredny nastrój, gdybym musiał prowadzić taką prze sraną sprawę.
Minęła go, nie zaszczyciwszy spojrzeniem.
– Nie myśl tyle – rzuciła przez ramię – bo się przeforsujesz.
Podczas następnej sesji Coop poprosił Katie, żeby cofnęła się pamięcią do dni poprzedzających narodziny dziecka. Miał nadzieję, że to odblokuje jej wspomnienia, ale po godzinie starań wciąż nie było większych efektów; przełom nie nastąpił.
– No dobrze. – Pochylił się w stronę Katie. – Robiłaś pranie. Opowiedz mi, co poczułaś w tym momencie, kiedy sięgnęłaś do kosza z mokrymi ubraniami.
Katie zamknęła oczy.
– Było mi miło. Chłodno. Wyjęłam koszulę taty i otarłam nią twarz, bo słońce strasznie grzało.
– Czy było ci ciężko się pochylić? Zmarszczyła brwi.
– Kłuło mnie w plecach, kiedy się nachyliłam. Czasami tak się robi, kiedy zbliżają się moje dni.
– Czy dużo czasu upłynęło od ostatniego razu?
– Dużo – przyznała Katie. – Zastanawiałam się nad tym, kiedy wieszałam swoje reformy do wyschnięcia.
– Wiedziałaś, że ustanie miesiączek oznacza zajście w ciążę? – zapytał Coop łagodnie.
– Ja, ale już przedtem czasami mi się spóźniało. – Katie zaczęła skubać rąbek fartucha. – Powtarzałam to sobie. Coop zmrużył oczy.
– Dlaczego?
– Bo… bo… – Katie poczerwieniała, skrzywiła twarz.
– Powiedz – ponaglił ją.
– Kiedy pierwszy raz nie dostałam w ogóle – z oczu Katie polały się łzy – powiedziałam sobie, że to nic takiego. I na jakiś czas pomogło. Przestałam się martwić. Ale zaczęłam się bardzo męczyć. Po kolacji tak chciało mi się spać, że ledwo trzymałam się na nogach. A przy zakładaniu fartucha ciężko było wpiąć szpilki w te same dziurki co zawsze. – Wzięła wdech, drżąc na całym ciele. – Przyszło mi na myśl, że… że mogę być… Ale nie zrobiłam się przecież duża, tak jak mama, kiedy spodziewała się Hannah. – Katie wypuściła z palców fartuch, położyła dłonie na brzuchu. – Nic nie było widać. Nic a nic.
– Czy czułaś, jak coś się w tobie porusza? Kopie?
Katie milczała tak długo, że Coop chciał już zadać inne pytanie, lecz nagle dobiegł go jej głos, cichy i smutny:
– Czasami budziło mnie to w nocy.
Coop wyciągnął rękę, ujął Katie pod brodę, zmusił, by spojrzała mu w oczy.
– Katie, powiedz mi: tego dnia, kiedy wieszałaś bieliznę, kiedy tak bolały cię plecy, domyśliłaś się czegoś. Czego?
Opuściła wzrok.
– Że jestem w ciąży – szepnęła.
Zamarł, słysząc, jak Katie przyznaje się do tego, czemu tak długo zaprzeczała.
– Powiedziałaś o tym mamie?
– Nie mogłam.
– Nie powiedziałaś nikomu? Potrząsnęła głową.
– Tylko Bogu. Prosiłam Go o pomoc.
– Tej ostatniej nocy musiały obudzić cię skurcze. O której to było godzinie?
– Nie było skurczów.
– W porządku – zgodził się Coop. – W takim razie o której godzinie wstałaś i poszłaś do obory?
– Nie poszłam do obory.
Pomasował sobie grzbiet nosa, głęboko pomiędzy oczami.
– Katie, kiedy wieczorem tamtego dnia kładłaś się do łóżka, czy zdawałaś sobie sprawę z tego, że jesteś w ciąży?
– Tak.
– A czy byłaś w ciąży, kiedy obudziłaś się następnego dnia rano?
– Nie – odpowiedziała. – Zniknęło. Nagle się spostrzegłam, że już go nie ma.
– W takim razie coś musiało się wydarzyć pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem. Co się wydarzyło?
Katie zamrugała oczami, znowu bliska łez.
– Bóg wysłuchał mojej prośby.
Ellie i Coop, na mocy milczącej umowy, nie rozmawiali o nieudanym wieczorze sprzed kilku dni. Odnosili się do siebie po koleżeńsku, czyli uprzejmie i profesjonalnie. Ellie wysłuchała sprawozdania z najnowszej sesji, którą Coop odbył z Katie, starając się nie myśleć o tym, że coś jest nie tak, że czegoś brakuje.
W dyskretnym zaciszu obory Coop zrelacjonował moment przyznania się Katie do ciąży, obserwując, jak Ellie obraca w myślach te nowe informacje.
– Mówisz, że płakała?
– Tak – odpowiedział.
– To by mógł być dowód skruchy.
– Płakała, ale nie nad dzieckiem, tylko nad tym, czego sobie narobiła. Jeśli zaś chodzi o okoliczności poczęcia, to nadal niczego nie pamięta. Amnezja. A dziecka nie urodziła, tylko dotknął ją palec boży.
Ellie uśmiechnęła się słabo.
– No, to by był oryginalny argument na obronę.
– Chcę ci tylko uświadomić, że za wcześnie jeszcze na fetowanie zwycięstwa. Ukrywała ciążę, a dzisiaj się do tego przyznała.
1 to właśnie jest podejrzane. Często ludzie cierpiący na amnezję przyswajają sobie fałszywe wspomnienia, na przykład to, co przeczytali w prasie albo usłyszeli od rodziny. Co gorsza, kiedy już raz opowiedzą na głos tę fałszywą wersję wydarzeń, zaczynają w nią święcie wierzyć, chociaż nie musi wcale być zgodna z prawdą. Załóżmy jednak – bo w sumie czemu nie – że Katie mówi szczerze i że dopiero teraz, dziś, przypomniała sobie swoją ciążę. Może przyzna się i do innych rzeczy w miarę, jak jej mechanizmy obronne zaczną odmawiać posłuszeństwa. A może nie. To, co się dziś wydarzyło, ułatwi Katie powrót do zdrowia, ale tobie nie pomoże w jej obronie – w końcu nikt, oprócz niej samej, nigdy nie wątpił, że urodziła to dziecko. A ukrywanie ciąży nie jest normalne, ale nie jest też niezgodne z prawem.
– Wiem, o co oskarża się moją klientkę – burknęła Ellie.
– Wiem, że ty to wiesz – odparł Coop. – A Katie?
Adam stanął za jej plecami, zacisnął palce na jej dłoniach, trzymających widełki różdżki.
– Gotowa? – spytał szeptem. W oddali zahuczała sowa. Ruszyli przed siebie, brzegiem stawu, a zeschnięte źdźbła trawy chrzęściły pod podeszwami ich butów. Katie czuła oszalały łomot serca Adama, który wydawał się zdenerwowany w równym stopniu co ona. Nie mogła tego zrozumieć; przecież on nie miał nic do stracenia, nic mu nie groziło.
Widełki szarpnęły się w ich dłoniach, a Katie instynktownie przywarła plecami do piersi Adama. Mruknął pod nosem coś, czego nie zrozumiała; wspólnymi siłami próbowali zapanować nad szamoczącą się różdżką, aby nie strząsnęła z siebie ich dłoni.
– Pokaż mi tamten dzień – poprosił. Katie zamknęła oczy. Wyobraziła sobie mróz, który wtedy czuła; wystarczyło ścisnąć nos palcami i już można było oddychać tylko przez usta, a kiedy trzeba było zdjąć rękawiczki, żeby przywiązać do butów łyżwy, palce robiły się jak serdelki, grube i czerwone. Wyobraziła sobie Hannah, wyjeżdżającą na sam środek stawu, znów usłyszała jej okrzyk, pełen wniebowziętej radości, zobaczyła szal łopoczący w ślad za nią. Wyobraziła sobie złociste włosy siostry przebłyskujące przez jej kapp. A najżywiej pamiętała ten moment, kiedy szły, trzymając się za ręce, śliską ścieżką zbiegającą z pagórka nad staw; dłoń Hannah spoczywała w dłoni Katie, mała, ciepła i ufna, a w jej uścisku była niezłomna pewność, że starsza siostra nie pozwoli upaść.
Różdżka znieruchomiała, a Katie, słysząc, jak Adam zachłystuje się powietrzem, otworzyła oczy.
– Podobna do ciebie jak bliźniaczka – szepnął.
Hannah mknęła na łyżwach przed siebie, oddalając się od nich, kręcąc ósemki piętnaście centymetrów ponad lustrem wody.
– Woda w stawie była wtedy wyżej – zauważył Adam. – Dlatego wygląda tak, jakby płynęła nad powierzchnią.
– Ty ją widzisz – powiedziała cicho Katie, czując, jak niepokój ustępuje miejsca radości. Upuściła różdżkę na ziemię i przytuliła się do Adama. – Widzisz moją siostrę! – Tu ogarnęły ją spóźnione podejrzenia. Odsunęła się od niego, zabierając się do przesłuchania. – Jakiego koloru ma łyżwy?
– Czarne. Wysłużone, jak po starszej siostrze.
– A sukienkę?
– Zielonkawą. Jasnozieloną, jak sorbet. – Adam zaprowadził Katie na ławkę stojącą nad brzegiem. – Opowiedz mi o tym. Co się wtedy stało?
Katie odmalowała dla niego słowami tamten dzień: Jacob wymknął się do obory i zniknął wszystkim z oczu, ona śniła na jawie o cekinach na kostiumie łyżwiarki z gazety, a łyżwy Hannah zgrzytały po cienkim lodzie.
– Miałam jej pilnować, a myślałam tylko o sobie – zakończyła, smutniejąc. – To wszystko przeze mnie.
– Nie możesz tak myśleć. To był wypadek, tragiczny wypadek, nic więcej. – Adam dotknął policzka Katie. – Spójrz na nią. Jest szczęśliwa. To się czuje.
Uniosła głowę, szukając oczami jego oczu.
– Mówiłeś mi, że ci, którzy powracają jako duchy, pozostawili na tym świecie ból i cierpienie. Skoro więc ona jest taka szczęśliwa, to dlaczego wciąż ją tutaj widać?
– Mówiłem ci co innego – zwrócił jej łagodnie uwagę. – Ci, którzy powracają, mają z tym światem związek emocjonalny. Czasami przyciąga ich cierpienie, czasami złość… Ale czasem jest to właśnie miłość, Katie. – Jego słowa zawisły pomiędzy nimi niczym przejrzysta mgła. – Niektórzy z nich zostają tutaj, bo nie chcą znosić rozłąki z kimś bardzo bliskim.
Gdy pochylił się ku niej, nawet nie drgnęła. Czekała, aż ją pocałuje, ale on zamarł w ostatniej chwili, kiedy ich usta dzielił już tylko jeden oddech, wytężając całą wolę, aby powstrzymać się od dotknięcia Katie.
Wiedziała, że następnego dnia on wyjedzie, zdawała sobie sprawę, że ten człowiek należy do świata, który nigdy nie będzie jej światem. Położyła dłonie na policzkach Adama.
– Wróciłbyś tutaj dla mnie? – szepnęła, wybiegając mu ustami naprzeciw.
Słysząc znienacka czyjś głos, Katie drgnęła, prawie wypuszczając z rąk uprząż dla mułów i Nuggeta, którą właśnie czyściła.
– Kazali ci przejąć moje obowiązki – powiedział Jacob, potrząsając smutno głową. – A mnie nawet nigdy nie przyszło do głowy, żeby cię o to zapytać.
Odwróciła się wystraszona, chwytając się dłonią za gardło.
– Jacob!
Wyciągnął do niej ręce. Rzuciła mu się w ramiona.
– Czy Mam wie, że…
– Nie – przerwał jej gwałtownie. – I niech tak zostanie. – Przytulił ją mocno, a potem odsunął na odległość ręki. – Katie, co się tutaj stało?
Przywarła do niego z powrotem, chowając twarz na piersi brata. Pachniał sosną i atramentem. Był jak skała, był jej oparciem, jej siłą.
– Nie wiem – szepnęła niewyraźnie. – Wydawało mi się, że wiem, ale teraz już sama nie potrafię powiedzieć.
Poczuła, że Jacob znów się od niej odsuwa, a uniósłszy wzrok, spostrzegła, że wpatruje się w jej fartuch.
– Urodziłaś dziecko – powiedział z trudem, a potem przełknął ślinę. – Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, byłaś w ciąży.
Skinęła głową, przygryzając wargę.
– Gniewasz się na mnie?
Przesunął dłonią po jej ramieniu, zacisnął na nim palce.
– Nie gniewam się – odpowiedział, siadając na skraju stojącego obok wozu. – Żałuję.
Katie usiadła obok niego, opierając głowę na jego ramieniu.
– Ja też – szepnęła.
W niedzielę u Fisherów zjawiła się z wizytą Mary Esch. Przyjechała na łyżworolkach i przyniosła ze sobą frisbee. Ellie miała ochotę ją uściskać; pomyślała, że dręczonej powracającą pamięcią Katie dobrze zrobi chwila powrotu do życia zwykłej nastolatki, wolnej od trosk i odpowiedzialności. Zabrała się do zmywania po obiedzie, przyglądając się przez okno, jak Mary i Katie uganiają się po podwórzu za śmigającym w powietrzu odblaskowym talerzem, a ich spódnice przy każdym podskoku wzdymają się jak czasze spadochronów.
Zgrzane i zdyszane, dziewczęta rzuciły się na trawnik pod kuchennym oknem, które Ellie otworzyła, żeby przewietrzyć po obiedzie, bo wiał akurat delikatny wietrzyk. Poprzez szum puszczonej z kranu wody dobiegały ją strzępki rozmowy: „…widziałaś, jak biskupowi Ephramowi mucha usiadła na nosie…?”, „…pytał o ciebie…”, „…nie, nie czuję się bardzo samotna”.
Mary zamknęła oczy, turlając po czole zimną butelką schłodzonego napoju.
– Nie pamiętam jeszcze, żeby w lecie były aż takie upały – powiedziała.
– Wydaje ci się – odrzekła Katie z uśmiechem. – Człowiek zapomina, jak nie ma czegoś przed samym nosem.
– W każdym razie jest strasznie gorąco. – Mary odstawiła butelkę i zakryła bose stopy rąbkiem spódnicy; nie wiedziała, co dalej mówić.
– Mary, czy już jest aż tak źle, że musimy rozmawiać o pogodzie? – powiedziała cicho Katie. – Dlaczego nie zapytasz mnie o to, co naprawdę chcesz wiedzieć?
Mary spuściła wzrok.
– Bardzo jest źle, kiedy wspólnota cię odrzuci? Katie wzruszyła ramionami.
– Można wytrzymać. Trudno się robi, kiedy trzeba usiąść do stołu, ale jest przecież Ellie, która jada ze mną, a Mam stara się, żeby wszystko było jak należy.
– A twój tata?
– Dat też się stara, ale nie bardzo mu to wychodzi – westchnęła szczerze Katie. – Bywa. – Wzięła przyjaciółkę za rękę. – Za sześć tygodni wszystko będzie po dawnemu.
Ale Mary zasmuciła się tylko jeszcze bardziej.
– Nie wiem, czy to będzie możliwe, Katie.
– Jak to: nie wiesz? Na pewno! Naprawiłam swoje winy. Nawet jeśli biskup Ephram nie pozwoli mi przyjmować komunii, to mój bann się skończy.
– Nie o to mi chodzi – mruknęła Mary. – Ludzie mogą się różnie zachowywać.
Katie odwróciła się powoli.
– Jeżeli nie potrafią wybaczyć mi grzechu, to jak mogą być moimi przyjaciółmi?
– Są tacy, którzy pomimo wszystko nie będą umieli udawać, że nic się nie stało.
– Tak nie postępuje chrześcijanin – powiedziała Katie.
– Ja, ale trudno być chrześcijaninem, kiedy twoja dziewczyna zrobiła coś takiego – odparła cicho Mary, kręcąc w palcach wstążki od czepka. – Katie, Samuel chyba szuka sobie kogoś innego.
Katie poczuła, że brakuje jej powietrza, a pierś zapada się jak przygnieciona poduszka.
– Kto ci o tym powiedział?
Mary milczała, ale jej płomienny rumieniec oraz widoczne na pierwszy rzut oka skrępowanie i niechęć do rozmowy na temat tak intymny jak posiadanie własnego kawalera, powiedziały Katie z całą dokładnością, co zaszło.
– Mary Esch – szepnęła. – Nie wierzę. Jak mogłaś?
– To nie ja! On sam chciał mnie pocałować, ale go odepchnęłam! Katie zerwała się na równe nogi, z gniewu aż dygocząc na całym ciele.
– Ładna z ciebie przyjaciółka!
– Żebyś wiedziała. Jestem twoją przyjaciółką. Dlatego dziś tu przyszłam. Żebyś nie usłyszała o tym od kogoś innego.
– Źle zrobiłaś.
Mary skinęła głową, powoli, ze smutkiem. Sięgnęła po swoje rolki, leżące na ziemi, wyjęła z nich skarpetki, zawiązała sznurówki. Odjechała cicho, lekko, niknąc za zakrętem podjazdu. Nie obejrzała się za siebie.
Katie stała, z całej siły przyciskając łokcie do boków, bojąc się, że najlżejszy ruch roztrzaska ją na tysiąc kawałków. Dobiegło ją skrzypnięcie otwieranych drzwi i trzask, kiedy uderzyły z powrotem o framugę, nie obejrzała się jednak, ale dalej stała bez ruchu, patrząc daleko przed siebie, na pole, gdzie razem z jej ojcem pracował Samuel.
– Słyszałam – powiedziała Ellie, podchodząc od tyłu i dotykając jej ramienia. – Współczuję ci.
Katie stała, otwierając oczy najszerzej jak tylko potrafiła, żeby tylko łzy nie mogły się wylać. Wreszcie coś w niej pękło i rzuciła się w ramiona Ellie.
– To nie tak miało wyglądać – załkała. – Wszystko miało być zupełnie inaczej.
– Nie płacz. Wiem.
– Nic nie wiesz – zaszlochała Katie.
Ellie położyła chłodną dłoń na karku dziewczyny.
– Chyba jednak się mylisz…
Katie bardzo zależało na tym, żeby doktor Polacci ją polubiła. Dowiedziała się od Ellie, że jest to psychiatra, która dostała strasznie dużo pieniędzy za wizytę u niej na farmie oraz, że Ellie spodziewa się, że to, co doktor Polacci powie po rozmowie z Katie, okaże się niezwykle ważne i przyda jej się potem w sądzie. Wiedziała wreszcie, że odkąd przyznała się w rozmowie z doktorem Cooperem, że była w ciąży, on i Ellie zaczęli się do siebie odnosić z dziwnym chłodem; wydawało jej się, że wszystko to musi mieć jakiś wspólny mianownik.
Doktor Polacci miała puszyste czarne włosy, twarz okrągłą jak księżyc w pełni i sylwetkę rozległą niczym ocean. Swoim wyglądem i zachowaniem sprawiała, że Katie chciała zrywać się i uciekać, mając jednocześnie pewność, że przy tej kobiecie nic jej nie grozi.
Uśmiechnęła się do niej nerwowo. Siedziały w salonie, same, tylko we dwie. Ellie bardzo się napierała, żeby im towarzyszyć, ale zdaniem doktor Polacci mogłoby to doprowadzić do tego, że Katie nic nie powie.
– Przecież ona mi się zwierza – upierała się Ellie.
– Im mniej osób będzie słuchać jej wyznań, tym dla niej lepiej – odpowiedziała psychiatra.
Dyskutowały przed samym nosem Katie, jakby była głupia albo bezmyślna, jak pies kanapowiec. Wreszcie Ellie skapitulowała i wyszła. Doktor Polacci zapewniła Katie, że przyjechała tutaj po to, aby pomóc doprowadzić do jej uniewinnienia w sądzie i poradziła, żeby mówiła prawdę, bo – jak powiedziała – Katie na pewno nie chce trafić do więzienia. Cóż, pod tym względem miała całkowitą rację; Katie posłusznie siedziała z nią bitą godzinę, powtarzając jeszcze raz wszystko, co powiedziała doktorowi Cooperowi. Słowa dobierała bardzo starannie, aby jej wspomnienia były jak najdokładniejsze. Chciała, żeby doktor Polacci poszła potem prosto do Ellie i oświadczyła jej: „Katie nie zwariowała, sędzia spokojnie może ją puścić”.
– Katie – zapytała doktor Polacci, zmieniając nieco ton głosu, aby przyciągnąć jej uwagę – o czym myślałaś, kładąc się spać tamtego dnia?
– Czułam się źle, to wszystko. Chciałam zasnąć, żeby obudzić się rano, kiedy będzie mi już lepiej.
Psychiatra zaznaczyła coś w notatniku.
– I co było potem?
Katie na to właśnie czekała, na ten moment, gdy pojedyncze przebłyski, od kilku dni gromadzące się w jej umyśle, wyrwą się z ust, podobne do stada spłoszonych szpaków. Poczuła się tak, jakby powrócił tamten ból, który ciął niczym ostrzem kosy od pleców aż po brzuch, wwiercił się świdrem w ciało i wyrwał na zewnątrz z taką mocą, że kiedy już zdołała zaczerpnąć oddechu przez zaciśnięte gardło, spostrzegła, że zwinęła się w kłębek, nie wiedząc nawet kiedy.
– Bolało – szepnęła. – Obudziłam się z silnymi skurczami. Psychiatra zmarszczyła czoło.
– Doktor Cooper twierdził, że nie pamiętasz ani bólów porodowych, ani samego porodu.
– To prawda – przytaknęła Katie. – Najpierw przypomniałam sobie tylko to, że w ogóle byłam w ciąży. Opowiedziałam doktorowi Cooperowi, jak raz się pochyliłam i poczułam, że mam coś w środku i że muszę na to coś uważać. Od tego czasu zaczęłam przypominać sobie różne szczegóły.
– Na przykład?
– Na przykład to, że w oborze paliło się już światło, chociaż do porannego udoju pozostało jeszcze bardzo dużo czasu. – Katie wzdrygnęła się. – I jeszcze, że próbowałam ze wszystkich sił to powstrzymać, ale nie mogłam.
– Czy miałaś świadomość, że rodzisz dziecko?
– Nie potrafię powiedzieć. Bardzo się bałam, bo strasznie bolało. Wiedziałam tylko, że muszę być cicho, bo jeśli krzyknę albo zacznę płakać, ktoś może usłyszeć.
– Odeszły ci wody płodowe?
– Tak, ale nie wszystko naraz, jak mojej kuzynce Friedzie, kiedy rodził się mały Joshua. Zaczęło jej się na obiedzie przy stawianiu stodoły.
Obie panie, które siedziały obok niej na ławce, miały potem plamy na ubraniu. U mnie leciało powoli, niedużo i tylko kiedy siedziałam.
– Była krew?
– Tak, na udach, od środka. Dlatego wyszłam z domu. Nie chciałam zaplamić pościeli.
– Dlaczego?
– Ja zawsze robię pranie, ale to Mam zbiera pościel ze wszystkich łóżek. Nie chciałam, żeby się domyśliła.
– Zaplanowałaś sobie, że pójdziesz do obory?
– I tak, i nie. Nigdy nie myślałam o tym, co zrobię, kiedy… się zacznie. Wiedziałam tylko, że będę musiała wyjść z domu.
– Czy ktoś się obudził, kiedy wychodziłaś?
– Nie. Na podwórku ani w oborze też nie było nikogo. Weszłam do zagrody dla cielących się krów, bo tam wykłada się zawsze najczystsze siano. A potem… Czułam się tak, jak gdyby mnie tam wcale nie było. Jakbym była kimś innym i tylko się przyglądała. Po jakimś czasie spojrzałam w dół i zobaczyłam, że już jest.
– Masz na myśli, że dziecko już się urodziło.
Katie uniosła wzrok, oszołomiona, że skutki tego, co się stało owej nocy, można określić takimi słowami.
– Tak – szepnęła.
– Bilans zabójstw noworodków to w przybliżeniu dwieście do dwustu pięćdziesięciu przypadków rocznie, pani Hathaway. Wykrytych przypadków, przypominam. – Teresa Polacci spojrzała w bystry nurt strumyka wyznaczającego granicę farmy Fisherów. – W naszej kulturze jest to czyn naganny, lecz na przykład w niektórych krajach na Dalekim Wschodzie zabijanie noworodków jest wciąż dopuszczalne.
Ellie westchnęła.
– Jaka kobieta zabiłaby własne, dopiero co narodzone dziecko? – zapytała retorycznie.
– Samotna, niezamężna, rodząca po raz pierwszy w życiu i do tego nieślubne dziecko. Takie matki zazwyczaj są młode, pomiędzy szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia. Nie nadużywają narkotyków ani alkoholu, nie miewają zatargów z prawem. Wprost przeciwnie – są to dziewczyny, które chętnie zgodzą się wyprowadzać psa sąsiadów, którzy wyjechali na urlop. Uczą się pilnie i dbają o stopnie. Często zdarzają się wśród nich prymuski, które przykładają się do nauki po to, żeby zadowolić swoich rodziców. Takie osoby wyróżnia bierność, naiwność, strach przed wstydem i odrzuceniem, czasami też wychowanie w religijnym domu, gdzie unika się rozmów na temat seksu.
– Rozumiem, co chce pani powiedzieć. Katie pasuje do tej charakterystyki, tak?
– Biorąc pod uwagę portret psychologiczny plus religijne wychowanie, to nigdy jeszcze nie spotkałam się z bardziej podręcznikowym przypadkiem – przyznała doktor Polacci. – Z całą pewnością miała o wiele więcej powodów niż typowa dziewczyna w naszych czasach, aby obawiać się potępienia ze strony rodziny i szykan w swoim otoczeniu, gdyby wydało się, że uprawiała seks przedmałżeński i zaszła w ciążę. Poszła po linii najmniejszego oporu i postanowiła się z tym ukryć.
Ellie zerknęła na psychiatrę.
– Takie postawienie sprawy sugeruje, że to była rozmyślna decyzja.
– Owszem. W pewnym momencie domyśliła się, że jest w ciąży – i celowo zaprzeczyła faktom. Co ciekawe, nie tylko ona. Zawiązała się zmowa milczenia, w prosty sposób: ponieważ dla ludzi z otoczenia dziewczyny taka ciąża zazwyczaj także jest czymś niepożądanym, więc nie chcą zauważać, jak zmienia się jej ciało albo udają, że nic nie widzą, co nakręca dalej ten mechanizm zaprzeczania.
– Nie wierzy pani zatem, że Katie miała zaburzenie dysocjacyjne?
– Tego nie powiedziałam. Jestem zdania, że z psychologicznego punktu widzenia jest niemożliwe, aby stan dysocjacji obejmował cały okres ciąży. Katie, podobnie jak wiele zabójczyń noworodków, z którymi pracowałam, świadomie zaprzeczyła faktowi, że zaszła w ciążę, ale potem, kiedy zaczął się poród, nieświadomie weszła w stan dysocjacji.
– Jak to? – zapytała Ellie.
– To jest moment, kiedy prawda wychodzi na jaw. Te kobiety żyją w niesamowitym stresie. Kiedy rodzi się dziecko, mechanizm obronny, który sobie wypracowały, czyli zaprzeczenie ciąży, idzie na złom. One nie chcą mieć nic wspólnego z tym, co się dzieje na ich oczach, więc zazwyczaj można potem od nich usłyszeć – i Katie nie jest tutaj wyjątkiem – że czuły się tak, jakby to nie one rodziły albo że widziały się z boku, ale nie mogły niczemu zapobiec. Przeżywają autentyczne doświadczenie wyjścia z ciała. Czasami pojawienie się dziecka na świecie powoduje nawet okresową psychozę. A im bardziej taka kobieta traci w tym momencie kontakt z rzeczywistością, tym łatwiej może skrzywdzić noworodka.
Przyjrzyjmy się, jak to było w konkretnym wypadku Katie. Skutkiem przeżyć związanych z bratem było wytworzenie się u niej bardzo prymitywnej procedury samozachowawczej. Ona była święcie przekonana, że jeśli mama i ojciec poznają jej tajemnicę, skończy się to ekskomuniką i wypędzeniem z domu. Tutaj widać, że podświadomie w jej umyśle utrzymywało się przeświadczenie, że pozbywanie się swoich dzieci w pewien sposób jest dozwolone. Potem dochodzi do porodu. Katie nie może już dłużej zaprzeczać faktom, które same przez się mówią, że dziecko istnieje, więc robi z nim to, czego sama najbardziej się obawia – porzuca je, a właściwie wyrzuca. Stan dysocjacji trwa przez czas porodu i zabójstwa, a potem Katie uruchamia z powrotem dawny mechanizm obronny, czyli zaprzeczenie, więc kiedy zjawia się policja, odpowiada bez namysłu: nie urodziłam żadnego dziecka.
– A skąd pani wie, że w ogóle doszło do zaburzenia dysocjacyjnego?
– Kiedy Katie mówi o porodzie, zamyka się trochę. Nie używa innych, bardziej prymitywnych mechanizmów obronnych, na przykład właśnie zaprzeczenia. Nie chce na nich polegać.
– Chwileczkę. – Ellie stanęła w miejscu. – To Katie przyznała się do urodzenia dziecka?
– Owszem. Mam to nagrane.
Adwokatka potrząsnęła głową; ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby została zdradzona.
– Coopowi się nie udało, chociaż ją przyciskał.
– Bardzo często tak bywa, że szczegóły o decydującym znaczeniu klient woli przemilczeć przed zwykłym lekarzem psychiatrą, a przyznaje do nich się dopiero psychiatrze sądowemu. Ja przecież nie rozmawiam z nią po to, żeby lepiej się czuła, tylko chcę ją uratować przed więzieniem. Jeśli mnie okłamie, sama sobie wyrządzi krzywdę. Mam taką pracę, że muszę wywracać wszystko do góry nogami, w przeciwieństwie do lekarza psychiatry, którego zadaniem jest porządkować i układać.
Ellie uniosła wzrok.
– O zabójstwie noworodka też pani powiedziała? Doktor Polacci zawahała się przez chwilę.
– Nie. Mówi, że wciąż nie może sobie przypomnieć dwóch konkretnych wydarzeń: poczęcia dziecka i morderstwa.
– Czy to możliwe, że w obu tych momentach była w stanie dysocjacji?
– Bez wątpienia jest możliwe, że weszła w stan dysocjacji podczas porodu i zabijając dziecko. Na to właśnie wskazuje zresztą rozbieżność pomiędzy jej wspomnieniami a wynikami badań lekarza sądowego, które mi pani dostarczyła. Jeśli jednak chodzi o sam stosunek… W takich wypadkach kobiety na ogół go pamiętają.
– A jeśli wiąże się z tym jakieś traumatyczne dla niej przeżycie? – zapytała Ellie.
– Gwałt, chce pani powiedzieć? To możliwe, ale kobieta zazwyczaj przyznaje się, że została zgwałcona, chyba, że kogoś chroni. Przeczucie mi mówi, że w tej kwestii Katie nie odkryła jeszcze wszystkich kart.
Ellie skinęła głową.
– A zabójstwo?
– Katie opisała niezwykle szczegółowo wieczór poprzedzający rozwiązanie, sam poród oraz to, co nastąpiło po nim. Powiedziała, że zasnęła z dzieckiem w ramionach. I podobno, kiedy się obudziła, dziecka już nie było. Zniknęło razem z nożycami, którymi przecięła pępowinę.
– Szukała go?
– Nie. Wróciła do łóżka i zasnęła, dokładnie tak, jak zwykle robią kobiety, które zabiły swoje dzieci zaraz po porodzie: problem z głowy.
Ellie myślała gorączkowo.
– Jak długo leżała nieprzytomna w oborze?
– Mówi, że nie wie.
– Zgodnie z tym, co twierdzą raporty policyjne, nie mogło to być długo… – zastanowiła się Ellie.
– Domyślam się, o co pani chodzi, pani Hathaway. Proszę tylko pamiętać, że Katie aż do tej pory nie mogła przypomnieć sobie porodu. Jutro, kto wie, być może opowie nam, ze wszystkimi koszmarnymi szczegółami, jak udusiła swojego noworodka. A my, nawet jeśli bardzo byśmy chcieli, żeby się okazało, że to nie ona, musimy odnosić się do jej wspomnień ze szczyptą rezerwy. Dysocjacja z definicji powoduje luki w pamięci i brak logicznego uzasadnienia niektórych podjętych działań. Wiele wskazuje na to, że właśnie Katie zabiła to dziecko, ale możliwe, że nigdy nie będzie mogła przyznać się do tego, powiedzieć: „Tak, to ja”.
– Zatem pani zdaniem Katie jest winna – powiedziała Ellie.
– Moim zdaniem odpowiada ona portretowi psychologicznemu wielu zabój czyń noworodków, z którymi zetknęłam się w swojej pracy, a które zabiły własne dzieci, będąc w stanie dysocjacji – poprawiła ją psychiatra. – Jestem także zdania, że jej zachowanie jest zgodne z obecnym stanem wiedzy na temat zjawiska, jakim są zabójstwa noworodków.
Ellie zatrzymała się nad brzegiem strumienia.
– Proszę mi powiedzieć: czy moja klientka jest zdrowa na umyśle? Psychiatra westchnęła ciężko.
– To jest podchwytliwe pytanie. Zdrowa w sensie medycznym czy prawnym? Choroba psychiczna sugeruje, że badany stracił kontakt z rzeczywistością, ale przecież osoba cierpiąca na zaburzenie dysocjacyjne ma pełny kontakt z rzeczywistością i sprawia wrażenie całkowicie normalnej, gdy tymczasem jest akurat odwrotnie. Niepoczytalność w sensie prawnym nie dotyczy natomiast w żaden sposób związku z rzeczywistością, ponieważ jej stwierdzenie opiera się na wynikach testów kognitywnych. A jeśli kobieta w stanie dysocjacji popełni morderstwo, to najprawdopodobniej nie będzie umiała zrozumieć, czego się dopuściła, co to oznacza i że to było coś złego.
– Mogę w takim razie bronić Katie, powołując się na niepoczytalność.
– Może ją pani bronić tak, jak się pani podoba – odparła beznamiętnie doktor Polacci – ale pyta mnie pani teraz, czy niepoczytalność wystarczy, aby uzyskać uniewinnienie. Powiem szczerze, pani Hathaway: nie wiem. Ławnicy, jednakowoż, zazwyczaj myślą praktycznie: chcą wiedzieć, że kobieta jest niegroźna i że to, co zrobiła, już nigdy się nie powtórzy, a przeważnie można liczyć, że właśnie tak będzie. W najlepszym wypadku moje zeznanie da im podkładkę, żeby móc orzec to, co uważają za słuszne – jeśli zdecydują się uniewinnić, to uniewinnią, byleby tylko znaleźli dla siebie jakiekolwiek uzasadnienie.
– A w najgorszym?
Doktor Polacci wzruszyła ramionami.
– Dowiedzą się na temat zabójstw noworodków więcej, niżby chcieli.
– A Katie?
Psychiatra spojrzała jej prosto w oczy.
– A Katie pójdzie do więzienia.
Katie siedziała na stryszku z sianem. Obracała w palcach gałązkę i czuła się właśnie tak, jakby to ją ktoś ciągnął w tył, przeginał przez plecy aż do samej ziemi, tak, że jeszcze chwila, a pęknie na dwoje. Ledwo mogła usiedzieć na miejscu, chciała wstać, chodzić, wyglądać przez okno – byle tylko nie rozmawiać ze swoją adwokatką.
Rozumiała dobrze, po co ta musztra; Ellie chciała ją w ten sposób przygotować na przesłuchanie, a raczej maglowanie, przez psychiatrę, którego przyśle prokurator. Podobno też doktor Polacci była zdania, że Katie ukrywa prawdę o tym, jak doszło do poczęcia dziecka. Tak powiedziała Ellie.
– I jeszcze jedno – dodała na sam koniec – szlag mnie trafi na miejscu, jeżeli puścisz farbę przy ekspercie oskarżenia.
Tak więc siedziały teraz razem na stryszku z sianem, ona i Ellie, która w niewiadomy sposób zrobiła się tak bezwzględna i bezlitosna, że Katie co rusz musiała na nią spoglądać, żeby się upewnić, że to ta sama osoba.
– Nie pamiętasz stosunku – powiedziała Ellie.
– Nie.
– Nie wierzę ci. Mówiłaś, że nie pamiętasz ani ciąży, ani porodu i nagle oto trzy dni później, patrzcie państwo, zaczynasz sypać szczegółami jak z rękawa.
– Kiedy to prawda! – Katie poczuła, że dłonie ma mokre od potu; wytarła je w fartuch.
– Urodziłaś dziecko. Wyjaśnij, jak to się stało.
– Mówiłam już, kiedy doktor…
– Wyjaśnij, jak doszło do poczęcia. – Katie milczała. Kiedy cisza zaczęła się przeciągać, Ellie, znużona, oparła czoło na dłoniach. – Posłuchaj – powiedziała. – Blefujesz. Doktor Polacci to wie i ja też to wiem i ty, Katie, wiesz o tym tak samo dobrze jak my. Wszystkie trzy jesteśmy po tej samej stronie, ale ty nam rzucasz kłody pod nogi. Przez to dwa razy trudniej cię bronić. Słyszałam o pewnym niepokalanym poczęciu, ale uwierz mi, w twoim wypadku to nie było to.
Zrezygnowana Katie spuściła wzrok. Przyznać się? Co to miało znaczyć? Wyznać winy, jak wtedy, przed biskupem i całym zgromadzeniem?
– Dobrze – powiedziała wreszcie, łagodnie i cicho, przełykając z wysiłkiem ślinę. – Pojechałam do brata. Zabrał mnie na imprezę podyplomową, do któregoś z akademików. Nie miałam ochoty tam iść, ale on się wybierał, więc nie chciałam być dla niego… jak to wy mówicie? Piątym kołem u wozu. Poszliśmy więc na tę imprezę. Było tam mnóstwo ludzi, tłok, gorąco. Jacob zostawił mnie i obiecał, że przyniesie coś do jedzenia. Przez dłuższą chwilę go nie było i wtedy podszedł do mnie jakiś chłopak. Dał mi szklankę ponczu i powiedział, że wyglądam tak, jakbym potrzebowała się napić. Odpowiedziałam, że na kogoś czekam, a on na to ze śmiechem: „Kto pierwszy, ten lepszy”. I zaczął coś do mnie mówić.
Katie wstała i poszła w kąt stryszku, gdzie stały grabie oparte o ścianę. Przebierając palcami po metalowych zębach, ciągnęła dalej:
– Musiałam chyba wypić trochę tego ponczu, kiedy on mówił. Nie pomyślałam, co właściwie robię. I poczułam się po tym okropnie, zaczęło mi się przewracać w brzuchu i kręcić w głowie. Wstałam, żeby znaleźć Jacoba w tym tłoku i cały pokój zawirował mi przed oczami. -
Przygryzła wargę. – Potem pamiętam już tylko, że ocknęłam się na jakimś łóżku, które widziałam pierwszy raz w życiu, ubranie miałam… a on… – Katie zamknęła oczy. – Nawet nie wiem, jak się nazywał.
Zgarbiła się, przykładając czoło do szorstkiej, drewnianej ściany. Drżała na całym ciele, bojąc się odwrócić i spojrzeć w twarz Ellie.
Nie musiała się odwracać. Ellie objęła ją od tyłu.
– Och, Katie – szepnęła łagodnym głosem. – Bardzo ci współczuję. Katie obróciła się w bezpiecznym kokonie jej ramion i wybuchnęła płaczem.
Za drugim razem Katie kończyła swoją opowieść, trzymając Ellie za rękę. Łzy płynęły jej strumieniami po policzkach, ale ona jakby ich nie zauważała, a w każdym razie nie dała tego po sobie poznać. Ellie korciło, żeby je obetrzeć, żeby uśmiechnąć się do Katie, powiedzieć, że świetnie jej poszło.
Doktor Polacci, którą wezwano, aby wysłuchała wyznania, siedziała, przenosząc wzrok z Katie na Ellie i z powrotem, aż wreszcie, z niewzruszonym spokojem, uniosła dłonie i zaczęła klaskać.
– Ładna historyjka – pochwaliła. – Spróbuj jeszcze raz.
– Kłamie – powiedziała krótko. – Wie dokładnie, gdzie i kiedy poczęła to dziecko. Nie był to owoc gwałtu na imprezie, chociaż opowiadanko urocze, przyznaję.
Ellie zjeżyła się na myśl o tym, że Katie mogła skłamać, że z rozmysłem mogła ją oszukać.
– To nie jest typowa nastolatka, która wstawia rodzicom byle kit i gzi się całą noc ze swoim chłopakiem na tylnym siedzeniu jego terenówki.
– Otóż to. Ta historia była po prostu za dobra. Za dobrze przemyślana, zbyt dopracowana. Usłyszała pani od niej to, co chciała usłyszeć. Gdyby została zgwałcona, wyszłoby to na jaw już dawno, podczas sesji z lekarzem psychiatrą – o ile tylko nie chciałaby chronić gwałciciela, ale z drugiej strony to, co powiedziała teraz, wyklucza taką możliwość. No i jeszcze taki mały szczegół: impreza podyplomowa trzy miesiące po zakończeniu roku akademickiego. Rozdanie dyplomów na uczelni to jest czerwcowa uroczystość, a Katie, na podstawie badań lekarza sądowego, poczęła w październiku.
Ta rażąca niekonsekwencja przełamała w końcu opór Ellie.
– Cholera – mruknęła pod nosem, a po chwili uniosła wzrok, porażona nagłą myślą. – Jeśli kłamała, że nie pamięta stosunku, to czy może też kłamać, że nie pamięta morderstwa? Doktor Polacci westchnęła.
– Przeczucie znów mi podpowiada, że nie. Kiedy spróbowałam ją przycisnąć, żeby powiedziała coś o poczęciu dziecka, zaczęła mącić i powiedziała, że nie potrafi sięgnąć pamięcią, że jakoby nie może się dostać do tych wspomnień. A kiedy chciałam, żeby powiedziała coś o morderstwie, kategorycznie zaprzeczyła, że to ona i usłyszałam o tej dziurze w pamięci: usnęła z dzieckiem w objęciach, a gdy się obudziła, już go nie było. Te dwa przypadki amnezji różnią się zasadniczo, co skłania mnie do przypuszczenia, że Katie świadomie zaprzecza faktom w pierwszym punkcie, w drugim zaś cierpi na zaburzenie dysocjacyjne, ale już bez udziału świadomości. – Psychiatra poklepała Ellie po ramieniu. – Nie przejmowałabym się tym tak na pani miejscu. To był w sumie swojego rodzaju komplement. Katie uważa panią za osobę tak bliską, że chce spełniać pani oczekiwania wobec niej, nawet za cenę zmyślania wspomnień. W pewien sposób stoi pani dla niej na miejscu rodzica.
– Chce spełniać rodzicielskie oczekiwania – nadęła się Ellie. – Czyż to nie ta właśnie chęć doprowadziła do tego wszystkiego?
Doktor Polacci zachichotała.
– Częściowo. Bo jest tam jeszcze jakiś facet. Facet, który ma na nią tak wielki wpływ, że nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego.
Noc była tak ciepła, że Ellie odkryła się i położyła na kołdrze, podciągając koszulę nocną na uda. Leżała bez najmniejszego ruchu, nasłuchując, jak Katie oddycha i zadając sobie pytanie, jak długo jeszcze obie nie będą mogły zasnąć.
Ellie nie potrafiła zrozumieć, dlaczego nagle zapałała tak obsesyjnym pragnieniem dotarcia do prawdy. Pracując w swoim zawodzie, najczęściej musiała zatykać uszy, aby nie słyszeć, jak klient przyznaje się przed nią do winy – bo jako adwokat wcale nie chciała tego usłyszeć. A teraz chętnie oddałaby swój dwunastowoltowy inwertor w zamian za dziesięć minut w głowie Katie Fisher.
Nagle usłyszała ledwo słyszalne westchnienie.
– Przepraszam – powiedziała cicho Katie. Ellie nie odwróciła nawet głowy.
– Za co dokładnie? Za zabicie dziecka? A może za przestępstwo nieco bardziej pospolite, mianowicie za zrobienie ze mnie idiotki przed moim własnym świadkiem?
– Wiesz, za co przepraszam. Zapadła długa cisza.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytała wreszcie Ellie. Usłyszała, jak Katie przewraca się na bok.
– Bo bardzo chciałaś to usłyszeć.
– Bardziej bym chciała, żebyś przestała mnie okłamywać, Katie. Nie kłam, kiedy pytam cię o tę rzecz i nie kłam, kiedy pytam o to, co się stało po urodzeniu twojego dziecka. – Przetarła twarz dłonią. – A najbardziej bym chciała cofnąć czas i tym razem nie podejmować się prowadzenia twojej sprawy.
– Skłamałam tylko dlatego, że obie, ty i doktor Polacci, byłyście takie absolutnie pewne, że ja coś wiem. – Głos Katie nabrzmiał łzami. – A ja nic nie wiem, Ellie. Przysięgam. Nie zwariowałam, tak jak tobie się wydaje… tylko po prostu nie mogę sobie przypomnieć. Ani tego, skąd się wzięło to dziecko, ani tego, w jaki sposób umarło.
Ellie milczała. Nagle dobiegło ją ciche skrzypnięcie łóżka; to Katie zwinęła się w kłębek i zaczęła płakać. Ellie zacisnęła z całej siły pięści, żeby nie wstać i nie pójść do niej, a potem przykryła się kocem i zaczęła liczyć w myślach. Doliczyła się pełnych dziesięciu minut, zanim Katie wreszcie usnęła.
Samuel otarł pot z czoła i silnym szarpnięciem zwalił kolejnego młodego byczka z nóg. W ciągu tych wszystkich lat pracy na farmie Aarona nauczył się tyle o kastrowaniu, że mógłby teraz machnąć na ten temat pracę naukową. Poczekał, aż zwierzęciu przejdzie ochota poczęstować człowieka kopniakiem, po czym szybko założył mu gumowy pierścień, część roboczą maszyny do kastrowania, na mosznę i puścił, aby się zacisnął. W ułamku sekundy byczek zerwał się na równe nogi, rzucając mu z ukosa smutne, pełne wyrzutu spojrzenie, a potem pognał z powrotem na pastwisko.
– Mocna sztuka – odezwał się czyjś głos. Samuel obejrzał się, zaskoczony. Za płotem stał biskup Ephram.
– Ja, Aaron będzie miał z niego sporo dobrego mięsa. – Samuel uśmiechnął się do starszego mężczyzny i otworzył sobie furtkę. – Jeśli jego szukacie, to chyba jest w oborze.
– Szczerze mówiąc, szukałem ciebie.
Samuel zamarł na chwilę, zastanawiając się, co tym razem biskup ma mu do zarzucenia, ale potem zgromił się w duchu za takie myśli. Biskup odwiedził go już nie raz i nie dwa i nigdy jeszcze po to, aby oskarżyć go o bezwstyd albo jakieś wykroczenie. Nigdy – dopóki z Katie wszystko nie zaczęło się psuć.
– Komm – powiedział Ephram. – Przejdźmy się. – Samuel ruszył ścieżką u jego boku. – Pamiętam, kiedy dostałeś od ojca swojego pierwszego cielaka – zagaił.
U amiszów taki ojcowski prezent dla syna nie był niczym niezwykłym: pieniądze uzyskane ze sprzedaży mięsa po ubiciu wpłacano do banku, aby chłopiec mógł z nich skorzystać, kiedy będzie chciał zakupić własny dom albo farmę. Samuel uśmiechnął się na wspomnienie byka, który przez rok przybrał czterysta pięćdziesiąt kilo żywej wagi.
Wciąż jeszcze miał pieniądze ze sprzedaży tej pierwszej partii wołowiny, a jego konto od tego czasu zasiliło już niejedno cielę. Oszczędzał dla Katie, na ich wspólne życie; tak mu się przynajmniej wydawało.
– Wypracowałeś sobie już nieco lepszą technikę – zauważył Ephram. – Pamiętam dobrze, jak zarobiłeś kopniaka od tamtego pierwszego byczka. Porządnie cię lignął, i to w samą słabiznę. – W śnieżnobiałej brodzie biskupa błysnął uśmiech. – Aż nie wiadomo było, kogo trzeba będzie wykastrować; jego czy ciebie. Na dwoje babka wróżyła!
Samuel spłonął czerwienią, przypomniawszy sobie ten dzień, ale mimo to się roześmiał.
– Miałem wtedy dziewięć lat – przypomniał biskupowi. – Ten byczek ważył więcej ode mnie.
Ephram zatrzymał się.
– Czyja to była wina?
Samuel zmarszczył brwi, wzruszył ramionami.
– Chyba jego. No, ja na pewno sam sobie tego nie zrobiłem.
– Na pewno. Ale gdybyś lepiej go chwycił, to jak by to było, hm?
– Przecież wiecie. Nie mógłby mi się wyrwać i wierzgnąć na ślepo. Dostałem dobrą nauczkę. Już nigdy żaden mnie nie kopnął. – Samuel odetchnął głęboko, myśląc o pracy, która na niego czekała. Nie miał dziś cierpliwości do pokrętnych wywodów Ephrama Stoltzfusa. – Biskupie – powiedział – nie przyszliście tutaj, żeby rozmawiać ze mną o tamtym byku.
– Nie? A o czym?
Samuel wcisnął kapelusz na głowę.
– Aaron czeka. Muszę iść mu pomóc. Biskup Ephram położył mu dłoń na ramieniu.
– Masz rację, bracie. Po co nam gadać o zamierzchłych czasach? Byczek cię kopnął, a ty od ręki się go pozbyłeś.
– Nieprawda. Pamiętacie przecież, jakie wolisko z niego wyrosło.
Bez mała pół tony żywca – poprawił go Samuel, pochmurniejąc. – Kiedy wpłacaliśmy pieniądze do banku, już prawie w ogóle nie pamiętałem, że mnie kiedyś kopnął.
Stary mężczyzna zerknął na niego.
– Wtedy pewnie nie. Ale tamtego dnia, gdy skręcałeś się z bólu na ziemi, wyjąc wniebogłosy i trzymając się za rodowe klejnoty, założę się, że nigdy byś nawet nie pomyślał, że wszystko w końcu tak dobrze się ułoży.
Samuel powoli odwrócił głowę i spojrzał na biskupa.
– Nie przyszliście tutaj rozmawiać o tamtym byku. Ephram uniósł brwi.
– Nie? A o czym?
Doktor Brian Riordan przyleciał prywatnym odrzutowcem w towarzystwie dwóch mężczyzn o aparycji futbolistów w schyłkowych latach kariery sportowej oraz drobnej, myszowatej dziewczyny, która w podskokach pędziła spełnić wszystkie jego polecenia, wydawane bez słów, samym tylko skinieniem ręki. Ten człowiek był postacią dobrze znaną w kręgach psychiatrów sądowych jako jeden z czołowych krytyków obrony opartej na dowodzeniu niepoczytalności oskarżonych, zwłaszcza w sprawach o morderstwo. Prezentował bardzo zdecydowane poglądy, które głosił jak Stany długie i szerokie; w jego biurze wisiała mapa, a na niej kolorowymi pinezkami zaznaczone były okręgi sądowe, gdzie przyczynił się do skazania przestępców, którzy, żerując na czystym ludzkim współczuciu, mieli wszelkie szanse uniknąć kary.
Na farmie zaś wyglądał bez dwóch zdań jak niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu.
W porównaniu z doktor Polacci, doktor Riordan przytłaczał swoją obecnością. Ellie, chociaż przysłuchiwała się ich rozmowie z daleka, stojąc w drzwiach kuchni, widziała wyraźnie, że Katie trzęsie się jak osika.
– Panno Fisher – powiedział Riordan, przedstawiwszy się. – Zostałem zaangażowany przez prokuraturę okręgową. To oznacza, że każde słowo, które od pani usłyszę, idzie prosto do sądu. Nie wolno pani mówić niczego poza protokołem; to nie jest rozmowa poufna. Czy mnie pani rozumie?
Zaczęli. Ellie słuchała w milczeniu, jak Riordan wypytuje Katie o szczegóły porodu, a Katie odpowiada, tak jak ją poprosił, w czasie teraźniejszym.
– Leży na sianie – powiedziała cichym głosem. – Pomiędzy moimi nogami.
– Czy to jest chłopiec czy dziewczynka?
– Chłopiec. Malutki chłopczyk. – Urwała na chwilę, wahając się. – Porusza się.
Ellie poczuła, jak gorąca krew bije jej na policzki. Odwróciła się, wachlując twarz dłonią.
– Płacze? – zapytał Riordan.
– Nie. Zaczyna dopiero wtedy, kiedy przecinam pępowinę.
– Czym?
– Biorę nożyce, które Dat wiesza na kołku obok wejścia do zagrody. A potem nagle wszędzie jest mnóstwo krwi, aż myślę, że nigdy w życiu nie dam rady tego wszystkiego posprzątać. Kieruję pępowinę ku dołowi i podwiązuję… chyba szpagatem. Wtedy zaczyna płakać.
– Dziecko?
– Ja. Płacze głośno, bardzo głośno. Przytulam go, żeby się uciszył, ale to nic nie pomaga. Kołyszę go w ramionach i daję palec do possania.
Ellie oparła się o ścianę, widząc oczyma wyobraźni to kruche maleństwo, zaplątane w fałdach koszuli nocnej na piersi Katie. Wyobraziła sobie jego drobną twarzyczkę, półprzejrzyste powieki – i nagle poczuła je we własnych ramionach, ciążące niczym żal po utraconej szansie. Kogo można bronić w takich okolicznościach? – Przepraszam – powiedziała, wchodząc do kuchni. – Muszę się napić wody. Ktoś ma ochotę?
Riordan rzucił jej paskudne spojrzenie, wściekły, że mu się przeszkadza. Ellie napełniła sobie szklankę, ze wszystkich sił usiłując opanować drżenie rąk. Zdążyła wypić ledwie jeden łyk – i znów musiała wysłuchiwać zeznania swojej klientki, tym razem szczegółów dotyczących śmierci dziecka.
– Co dzieje się dalej, Katie? – zapytał Riordan.
Katie zmarszczyła czoło i potrząsnęła z westchnieniem głową.
– Nie wiem. A bardzo bym chciała, nawet pan nie wie jak bardzo. Ale pamiętam tylko tyle, że najpierw modlę się do Boga o pomoc, a potem budzę się nagle i dziecka już nie ma.
Ellie zgarbiła się nad zlewem.
– Cud – dodała Katie. Riordan wytrzeszczył na nią oczy.
– Żartujesz, prawda?
– Nie.
– Jak długo leżałaś nieprzytomna?
– Nie wiem. Chyba około dziesięciu, piętnastu minut. Psychiatra splótł dłonie na kolanach.
– Czy zabiłaś wtedy to dziecko?
– Nie!
– Jesteś tego pewna? – Uniósł brwi. – Co się z nim w takim razie stało?
O to jeszcze nikt Katie nie pytał; patrząc, jak dziewczyna rozpaczliwie szuka odpowiedzi, Ellie uświadomiła sobie własny brak wyobraźni.
– Może… może samo umarło – wydukała wreszcie Katie. – A ktoś je zabrał i schował.
Ellie jęknęła cicho. A może to podświadomość Katie w tej chwili z własnej woli stanęła do spowiedzi.
– Sądzisz, że tak właśnie było? – zapytał Riordan.
– Ktoś mógł się zakraść do obory i je zabić.
– Wydaje ci się to możliwe?
– Trudno… trudno powiedzieć. Było jeszcze dosyć wcześnie…
– Raczej sam środek nocy – przerwał Riordan. – Kto mógł wiedzieć, że rodzisz? – Obserwował przez chwilę, jak dziewczyna zmaga się z odpowiedzią. – Katie – rzekł zdecydowanym głosem – co się stało z tym dzieckiem?
Na oczach Ellie w jednej chwili Katie rozkleiła się zupełnie: drżące usta, oczy pełne łez, dygoczące ramiona. Potrząsając bez przerwy głową, Katie raz po raz zaczęła powtarzać, że to nie ona, wypierając się odpowiedzialności karnej. Ellie spodziewała się, że Riordan spróbuje ją jakoś uspokoić, ale szybko się zorientowała, że on wstąpił już w inne szeregi. Zaangażowała go prokuratura, zatem pocieszanie oskarżonej byłoby sprzeczne z etyką zawodową, skoro sprowadzono go tutaj po to, aby pomógł wsadzić ją do więzienia.
Ellie przyklękła obok krzesła swojej klientki.
– Możemy prosić o chwilę przerwy? – zapytała i nie czekając na odpowiedź Riordana, objęła Katie ramieniem. Starała się przy tym nie zwracać uwagi na zwinięty w kłąb fartuch, który dziewczyna tuliła do siebie, tak jak tuli się dziecko.
Brian Riordan zatrzepotał powiekami i zaczął mówić napiętym, płomiennym falsetem:
– Katie Fisher nie była obecna przy śmierci tego dziecka. Ciałem – być może, lecz na pewno nie duchem. Kiedy maleństwo oddawało ostatnie tchnienie, dziewczyna miotała się zamknięta w więzieniu własnego umysłu, pod strażą wyrzutów sumienia. – Wyszczerzył zęby do prokuratora okręgowego. – Albo coś w ten deseń – dodał już zwyczajnym głosem.
George wybuchnął śmiechem.
– I to się sprawdza na rozprawach? Takie psychoanalityczne pierdoły?
Riordan poczęstował się miętówką ze słoika stojącego na biurku.
– Jeśli tylko ja zabiorę głos, to nie.
– Jesteś pewien, że Hathaway chce dowodzić niepoczytalności, powołując się na zaburzenie dysocjacyjne?
– Uwierz mi, to jest wymarzona linia obrony dla zabójczyń noworodków. Z punktu widzenia psychologii, rozbieżności pomiędzy zeznaniem Katie a dowodami dostarczonymi przez lekarza sądowego można wyjaśnić tylko na dwa sposoby: albo dziewczyna cierpi na zaburzenie dysocjacyjne, albo kłamie w żywe oczy. Nietrudno się chyba domyślić, którą drogą pójdzie obrona. Niemniej jednak krótkie okresy dysocjacji nie dowodzą jeszcze niepoczytalności. – Riordan wzruszył ramionami i wrzucił cukierek do ust. – Poza tym stany dysocjacyjne mają to do siebie, że adwokat może łatwo wpaść we własne sidła. Jeśli pani Hathaway poczuje się zbyt pewnie w temacie, to już po niej. Jej ekspert w żaden sposób nie zdoła udowodnić, że obciążenie umysłowe, które wywołało dysocjację, było skutkiem porodu, nie zaś popełnienia morderstwa. Co było pierwsze, jajko czy kura? Nie wiadomo.
– No, dobrze. Widzę, że ta sprawa da się poprowadzić. – George błysnął uśmiechem, rozsiadając się wygodnie w fotelu.
– Prosto do więzienia stanowego. Prokurator przytaknął.
– A czy to, że dziewczyna pochodzi z amiszów, ma jakieś konsekwencje psychologiczne? – zapytał. – Nie powinniśmy się jakoś przygotować z tej strony?
Riordan wstał, zapinając guziki marynarki.
– Po co? – odpowiedział pytaniem. – Morderstwo to morderstwo.
Gdy ją pocałował, drzewa obsypały ich deszczem liści, klony plamiąc jego plecy bogatą czerwienią, dęby – dukatowym złotem. Za koc służył im jej szal, rozpostarty w ostrej, szorstkiej trawie na wzór skrzydeł olbrzymiego czarnego jastrzębia. Katie wyplątała palce z włosów Adama, zaciskając je na jego ramionach, a on zaczął rozpinać jej sukienkę. Każdą szpilkę wbijał pieczołowicie w pień rosnącego za nimi drzewa, a ona kochała go za tę troskliwość, za to, że myślał o tym, jak ona się będzie czuła już po wszystkim.
Fartuch zsunął się z jej bioder, a sukienka rozchyliła jak kwitnący pąk. Katie zamknęła oczy, zawstydzona, ale po chwili poczuła, jak Adam pochyla się do jej piersi, kreśląc wzory na jej ciele przez cienką bawełnę spodniej koszuli. Przytrzymała jego głowę w tym miejscu, wyobrażając sobie, że on pije prosto z czary jej serca.
Nie wyznał jej miłości, ale to nie miało znaczenia. To, co robił, jak się do niej odnosił – to była miara prawdziwa, dokładniejsza niż jakiekolwiek słowo, które mógłby jej powiedzieć. Dla ludzi jej podobnych dowodem uczucia były czyny, nie zaś te trzy krótkie sylaby, które nie znaczą kompletnie nic. Usłyszy je zresztą od niego, później, po wszystkim, kiedy nie zdołają one już umniejszyć wartości tego, co działo się teraz pomiędzy nimi.
Adam zrzucił własne ubranie – i nikt już nie potrafiłby zobaczyć w nich pary z dwóch różnych kompletów. To była ostatnia świadoma myśl Katie, bo wtedy Adam przywarł do niej całym ciałem, a palący żar jego skóry odebrał jej mowę i rozwiał wszelkie obawy.
Pomiędzy udami czuła jego wezbrany ciężar. Wolną ręką uniósł jedno jej kolano, a ciało Katie posłusznie otworzyło się przed nim. Spojrzał jej w oczy i powiedział bardzo poważnie, choć szeptem:
– Możemy przestać. W tej chwili, jeśli tylko chcesz. Katie przełknęła ślinę.
– A ty chcesz?
– Wolałbym wpaść pod kombajn.
Uniosła biodra zapraszającym gestem i poczuła go, jak się w niej zatraca, gubi, rozpierając jej ciało tak, że aż zapiekły ją oczy, które nagle otworzyły się szeroko. Przyszli jej na myśl turyści, którzy zatrzymywali się przy drogowskazie na rozdrożu mniej więcej osiem kilometrów stąd i zanosząc się śmiechem, robili sobie zdjęcia pod napisem INTERCOURSE, PA <emphasis>*</emphasis>. A potem myślała o tym, jak jej ciało rozstępuje się przed Adamem, składając mu dar najwspanialszej uległości. A potem on sięgnął ręką pomiędzy nich oboje i dotknął jej.
– Dojdźmy tam razem – szepnął.
Pomyślała, że chodzi mu o jutrzejszy wyjazd do Szkocji. Pomyślała, że chce być razem z nią na zawsze. Ale w tej chwili poczuła, jak jej ciało skręca się w coraz ciaśniejsze pierścienie, a potem rozpada jak biała kula dmuchawca. Kiedy wreszcie udało jej się złapać oddech, zobaczyła błogosławieństwo: drzewo znów obsypało ich swymi liśćmi. Adam leżał obok, uśmiechając się i gładząc ją po biodrze.
– Dobrze się czujesz?
Katie skinęła głową, bez słów, bo gdyby się odezwała, musiałaby powiedzieć mu prawdę: że wcale nie czuje się dobrze z tą pustką zrodzoną z wiedzy o tym, jak to jest być pełną po brzegi.
Adam przykrył ją szalem, ale zrobiło jej się okropnie, jakby nagle dotknęła ją jakaś choroba.
– Nie. – Odepchnęła jego ręce, uciekając rozdygotanym ciałem przed cienką wełną. – Nie chcę.
Adam wyczuł zmianę w jej nastroju, przygarnął ją do siebie.
– Posłuchaj mnie – powiedział dobitnie. – Nie zrobiliśmy nic złego.
Ale Katie wiedziała, że to był grzech, wiedziała to już wtedy, gdy podjęła decyzję, że odda się Adamowi. Grzechem tym nie była wszakże miłość cielesna nie uświęcona sakramentem małżeństwa, ale to, że po raz pierwszy w życiu Katie postawiła siebie na pierwszym miejscu. Własne potrzeby i zachcianki były dla niej ważniejsze niż inni ludzie i wszystko dookoła.
– Katie – powiedział Adam ochrypłym głosem. – Powiedz coś.
Ale ona wolała, żeby to on mówił. Pragnęła, żeby zabrał ją gdzieś daleko, znów do siebie przytulił, żeby jej powiedział, że dwa światy można połączyć mostem zbudowanym ze spojrzenia, z dotyku. Chciała usłyszeć, że należy do niego albo że on należy do niej i że w wielkim planie wszechrzeczy liczy się tak naprawdę tylko to, nic więcej.
Chciała od niego usłyszeć, że kiedy kocha się kogoś tak mocno, tak gorąco, to można zrobić coś, czego robić nie wolno.
Adam milczał, badając wzrokiem jej twarz. Katie czuła, jak pomiędzy jej udami ścieka strużką jego płomień – ich wspólny płomień. Zrozumiała, że nie pojadą razem do Szkocji. Że nigdzie razem nie dojdą. Zgarnęła z ziemi swój szal i naciągnęła go na ramiona, zawiązując końce w węzeł tuż poniżej tego miejsca, gdzie czuła swoje pękające serce.
– Chyba lepiej będzie – powiedziała łagodnie – jeśli już sobie pójdziesz.
Z upływem czasu Katie coraz trudniej było zasnąć, a te rozchybotane chwile przed nadejściem snu atakowały jej zmysły kłuciem siana w nagie uda, surowym zapachem strachu albo blaskiem księżyca połyskującym blado na jej brzuchu opiętym rozciągniętą skórą. Robiło jej się niedobrze, kiedy przypominała sobie, co powiedziała doktor Polacci i doktorowi Riordanowi. A potem przewracała się na bok, żeby spojrzeć na śpiącą Ellie – i robiło jej się jeszcze gorzej.
Katie nie spodziewała się, że polubi adwokatkę. Na początku ogarniała ją prawdziwa furia na myśl, że przydzielono jej strażniczkę, która na dodatek jej nie ufa. A jednak, jeśli dla Katie cała ta sytuacja była przykra, to o ile bardziej krępująca musiała ona być dla Ellie, która znalazła się w cudzym domu, wśród obcych ludzi, a na domiar wszystkiego – co podkreślała już nieraz, ostatnio zazwyczaj w przypływach gniewu – nie z własnego wyboru.
Przecież to też nie moja wina, pomyślała Katie. A jednak widziała na własne oczy to dziecko, leżące pod końskimi derkami. Przyglądała się, jak jego trumienka zanurza się w ziemi. Jeśli nawet ona była niewinna, to ktoś ponosił za to winę.
Katie nie zabiła tego noworodka; była o tym święcie przekonana, tak samo jak miała niezbitą pewność, że rano wstanie słońce. Kto więc to zrobił?
Pamiętała, że kiedyś w gospodarstwie Izajasza Kinga, w szopie na tytoń, zamieszkał jeden bezdomny. Lecz gdyby nawet w ich oborze tamtego ranka był jakiś włóczęga, to musiałby jeszcze mieć jakiś powód, żeby zabrać noworodka z ramion śpiącej kobiety, zabić go, a potem ukryć. Musiałby być chory na umyśle, tak jak Katie w przygotowywanej przez Ellie obronie.
Katie była pewna, że zorientowałaby się, gdyby tamtego ranka w oborze był ktoś oprócz niej. A jeśli nawet jej by to umknęło, wyczułyby go zwierzęta. Nugget rżałby, spodziewając się, że dostanie jakiś przysmak, bo zawsze to robił, kiedy ktoś przychodził; i krowy by muczały, oczekując, aż ktoś je wydoi. Tymczasem w tych strzępkach wspomnień, które kołatały się w jej głowie, dzwoniła tylko głęboka cisza.
A zatem ktoś musiał zakraść się tam za nią.
Zaczęła łamać sobie głowę, usiłując wyszperać z pamięci coś, co mogłaby triumfalnie podać Ellie jak na talerzu, jakiś ostateczny dowód, który wyjaśniłby wszystko za jednym zamachem. Ale któż mógł być na nogach o takiej godzinie?
Jej ojciec. Na samą myśl o tym Katie poczuła ukłucie palącego wstydu. Dat czasami zachodził do obory, żeby zajrzeć do krów, które miały niedługo się cielić – ale nie robił tego po to, żeby odbierać życie, ale żeby pomagać żywym istotom przyjść na świat. Gdyby znalazł Katie z noworodkiem, byłby wstrząśnięty, mógłby nawet się rozgniewać, ale na pewno nie próbowałby wymierzyć sprawiedliwości na własną rękę; poczekałby, aż zrobi to kościół.
Samuel. Jeśli przyszedł wcześniej do dojenia, to mógł zobaczyć ją śpiącą w zagrodzie z dzieckiem na piersi. I miałby święte prawo się zdenerwować. Ale czy to było możliwe, żeby poniosły go nerwy i skrzywdził dziecko, nie wiedząc, co robi? Zdecydowanie nie, uznała Katie. Nie on, nie Samuel. Samuel nigdy nie wyciągał pochopnych wniosków, wolał powoli się namyślić. Poza tym był też zbyt uczciwy, żeby kłamać policjantom. Nagle Katie rozpogodziła się, bo przyszło jej na myśl jeszcze jedno alibi dla Samuela: zawsze przyjeżdżał do roboty razem z Levim. A żeby popełnić przestępstwo, musiałby przez jakiś czas być w oborze zupełnie sam.
Ale to wyczerpywało krąg podejrzanych – została już tylko sama Katie. Katie, która w najciemniejszej godzinie nocy otuliła się szczelniej kołdrą i zaczęła się zastanawiać, czy doktor Polacci i Ellie nie miały przypadkiem racji. Czy jeśli się czegoś nie pamięta, to znaczy, że naprawdę tego nie było? Czy może tylko tyle, że człowiek bardzo by chciał, żeby to się nigdy nie wydarzyło?
Potarła skronie i odpłynęła w sen, odprowadzana wspomnieniem piskliwego, zawodzącego płaczu dziecka.
Ellie obudziła się, ugodzona promieniem latarki prosto w oczy.
– Boże jedyny – wymamrotała zaspanym głosem, zerkając na sąsiednie łóżko. Katie spała w najlepsze. Wstała i podeszła do okna; jeśli to Samuel przyszedł z przeprosinami, to byłoby miło, gdyby wybrał jakąś sensowniejszą porę niż pierwsza w nocy. Ellie wyjrzała na dwór, szykując się, żeby powiedzieć skruszonemu winowajcy, co o nim myśli – i w tym momencie dotarło do niej, że pod domem Fisherów stoi Coop.
Ubrała się szybko w koszulkę i szorty, które nosiła poprzedniego dnia i zbiegła na dół. Wyszła na ganek z palcem przyłożonym do ust i odprowadziła go daleko od domu. Wreszcie przystanęła i splatając ramiona na piersi, skinęła głową na latarkę.
– To Samuel nauczył cię tej sztuczki?
– Levi – odparł Coop. – Niezły z niego agent.
– Przyszedłeś pochwalić mi się, że potrafisz smalić cholewki do panny jak prawdziwy amisz? – Momentalnie pożałowała tych słów. Skąd niby to przypuszczenie, że po tamtym nieudanym wieczorze Coopowi chciałoby się choćby kiwnąć palcem, aby pomyślała, że on smali do niej cholewki?
Westchnął.
– Przyszedłem cię przeprosić.
– W środku nocy?
– Chciałem zadzwonić, ale wiesz, nigdzie nie mogłem znaleźć telefonu do Fisherów. Trzeba było odkurzyć starą latarkę i dopilnować sprawy osobiście.
Na ustach Ellie drgnął uśmiech.
– Rozumiem.
– Nie rozumiesz -. – Coop wziął ją za rękę i poprowadził ścieżką biegnącą nad staw. – Naprawdę ci współczuję, że ze Stephenem ostatecznie nic nie wyszło. Nie chciałem nabijać się z ciebie.
– Prawie się nabrałam.
– Wiesz, że kiedyś mnie skrzywdziłaś. Mocno. I chyba gdzieś w głębi serca chciałem, żebyś poczuła się tak podle jak ja wtedy.
– Skrzywił się. – Niezbyt to było mądre z mojej strony. Ellie stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy.
– Nie poprosiłabym cię, żebyś mi pomógł w sprawie Katie, gdybym wiedziała, że cały czas żywisz do mnie urazę. Myślałam, że po dwudziestu latach zdążyłeś o tym zapomnieć.
– Przecież gdybym o tym zapomniał – zauważył trzeźwo Coop – to zapomniałbym też i o tobie.
Ellie wydało się nagle, że ciemność nocy gęstnieje i oblepia ją ze wszystkich stron. To głupota, pomyślała, czując puls łomoczącego serca aż w gardle. Czysta głupota.
– Zawiadomiłam sąd, że będę powoływać się na niepoczytalność – rzuciła znienacka.
Coop skinął głową, akceptując nagłą zmianę tematu, zrozumiawszy, że Ellie ma taką potrzebę.
– Aha – powiedział krótko.
– I jak to teraz będzie?
Wsunął latarkę pod pachę, a ręce do kieszeni i ruszył przed siebie ścieżką. Ellie podążyła za nim.
– Dobrze wiesz, jak to będzie, bo jak cię znam, przemyślałaś już to sobie w tę i we w tę. Katie nie jest niepoczytalna, ale jako jej obrońca byłabyś pewnie zdolna oznajmić ławnikom, że Katie to królowa Elżbieta we własnej osobie, gdyby dzięki temu mieli ją uniewinnić, a przecież wiemy, że dziewczyna nie ma w żyłach choćby kropli błękitnej krwi.
– Powiedz mi, Coop, w co trudniej uwierzyć: że młoda, przerażona dziewczyna spanikowała i nie wiedząc, co robi, udusiła swojego noworodka, czy że do obory, gdzie urodziła na dwa miesiące przed właściwym terminem, zakradł się ktoś obcy – o drugiej w nocy – i zabił jej dziecko, kiedy spała?
– Rzadko udaje się wygrać sprawę, powołując się na niepoczytalność.
– A gdzie ja mam szukać uzasadnionych wątpliwości, kiedy w tej sprawie nie ma się do czego przyczepić? – Ellie usiadła ciężko na żelaznej ławce; dotarli już nad brzeg stawu. – Nawet jeśli ona jest niewinna, to i tak najlepiej jej pomogę, jeśli przekonam ławników, że zabiła dziecko, nie posiadając rozeznania, co właściwie robi. Nie znam lepszego sposobu, żeby nastawić ich przychylnie do Katie.
– Nie gadaj, przecież prawnicy kłamią jak z nut – powiedział Coop.
Ellie prychnęła.
– Mnie to mówisz? Sama mam niejedno kłamstwo na sumieniu… Aż trudno mi teraz je wszystkie zliczyć.
– No i jesteś w tym dobra.
– Właśnie – westchnęła. – Jestem. Coop wziął ją za rękę.
– Więc dlaczego tak się tym gryziesz?
Ellie poczuła, że z jej twarzy opadła maska; maska, którą zasłaniała się od momentu, gdy wyjaśniła Katie, że zamierza jej bronić, dowodząc niepoczytalności, chociaż to przecież nie jest prawda.
– Mam ci powiedzieć, dlaczego tak cię to dręczy? – zapytał Coop swobodnie. – Bo wiesz, że ogłoszenie niepoczytalności będzie automatycznie oznaczało, że twoja klientka popełniła przestępstwo, nieważne, że w tym czasie jej umysł błądził gdzieś w kosmosie. A ty w głębi serca zdążyłaś już polubić Katie. Nie chcesz przyznać, że to naprawdę ona, bo lubisz ją za bardzo.
Ellie pociągnęła nosem.
– Pudło. Wiesz chyba, jak ma wyglądać relacja z klientem. Tutaj nie ma miejsca na uczucia osobiste. Broniąc faceta, który molestował kilkunastoletnie dziewczynki, bez mrugnięcia okiem opisywałam ławnikom jego zasługi jako filaru lokalnej społeczności. Seryjny gwałciciel wyglądał u mnie jak słowiczek z chłopięcego chóru. Taki jest mój zawód. A osobiste uczucia względem klientów nie mają żadnego wpływu na to, co mówię w ich obronie.
– Masz całkowitą słuszność. Zbił tym Ellie z tropu.
– Mam słuszność?
– Jasne. Ale tutaj chodzi o to, że Katie już dawno temu przestała być twoją klientką. Może nawet nigdy nią nie była, nawet na samym początku. Jest twoją kuzynką, daleką bo daleką, ale zawsze. Jest miła, młoda, zagubiona – a ty weszłaś w rolę zastępczej matki. Niemniej twoje uczucia względem niej nie są jednoznaczne, bo na dobrą sprawę wszystko wskazuje na to, że Katie pozbyła się czegoś, za co ty jesteś gotowa zapłacić każdą cenę. Dziecka.
Ellie wyprostowała się wyniośle, chcąc go wyśmiać razem z jego uwagami, ale okazało się, że nie może znaleźć ani jednej ciętej odpowiedzi.
– Czytasz we mnie jak w książce – zauważyła cierpko.
– Nie muszę – mruknął Coop. – Znam cię już na pamięć.
– Więc jak mam to teraz naprawić? Jeśli nie rozdzielę uczuć od spraw zawodowych, to nigdy w życiu nie wygram tej sprawy.
Coop uśmiechnął się do niej.
– Kiedy się wreszcie nauczysz, że wygrać można na rozmaite sposoby?
– Jak to? – zapytała, a w jej głosie brzmiała nieufność.
– Czasem człowiekowi wydaje się, że przegrał, kiedy tak naprawdę zostawił wszystkich w tyle. – Ujął Ellie za podbródek, delikatnie musnął ustami jej wargi. – Spójrz tylko na mnie.
Spojrzała. I zobaczyła w jego oczach tę niesamowitą zieleń karaibskiego morza, ale też, co ważniejsze, dostrzegła, o czym mówi ich szmaragdowe spojrzenie. Przesunęła wzrokiem po maleńkiej bliźnie tuż pod linią szczęki, pamiątce po upadku z roweru w wieku sześciu lat. I po tej bruździe na policzku, która przy najlżejszym uśmiechu drążyła w nim dołeczek.
– Przepraszam cię za to, co wtedy powiedziałem – szepnął Coop. – I na wszelki wypadek przeproszę cię jeszcze za to wszystko, co powiedziałem teraz.
– Coś mi mówi, że powinnam usłyszeć coś takiego. Dobrze jest od czasu do czasu wziąć zimny prysznic.
– Powinienem cię teraz ostrzec, że nie jestem z tych, którzy fundują zimne prysznice.
– Wiem – odparła, pochylając się ku niemu.
Całowali się jak szaleni, mocno, jakby chcieli zmieszać się ze sobą nawzajem. Coop wędrował dłońmi po jej plecach, po piersiach.
– Boże, jak ja się za tobą stęskniłem – wydyszał.
– Przez pięć dni?
Zamarł nagle, bez ostrzeżenia, a po chwili wyciągnął rękę i dotknął palcami jej twarzy.
– To była cała wieczność – powiedział.
Zamknęła oczy – i uwierzyła mu. W jej pamięci znów zagrali The Grateful Dead, ich piosenka niesiona wiatrem wpadła przez okno pokoju w akademiku, gdzie na wąskim łóżku leżeli razem, ona i Coop, spleceni ciasno ze sobą. Oczyma duszy ujrzała krystaliczną tęczę wiszącej w drzwiach zasłony ze szklanych koralików oraz czarne paciorki oczu wiewiórki, która przycupnęła na parapecie, przypatrując się im uważnie.
Poczuła, jak Coop zsuwa jej bluzkę z ramion i rozpina szorty z zatrzasku.
– Coop. – Nagle zaczęła się denerwować. – Ja już nie mam dwudziestu lat.
– O, cholera – zaklął, nie przestając zsuwać jej szortów z bioder. – To ja chyba też.
– Mówię poważnie. – Chwyciła jego dłoń, zaczepioną palcami o swój pasek, uniosła ją do ust. – Nie wyglądam już tak jak kiedyś.
Skinął głową ze współczuciem.
– Chodzi o tę bliznę po wszczepieniu rozrusznika serca?
– Nie mam wszczepionego rozrusznika serca.
– To czym się przejmujesz? – Pocałował ją delikatnie. – Mogłabyś nawet ważyć sto kilo i mieć włosy na klacie. Mnie by to nie przeszkadzało. Kiedy patrzę na ciebie, to niezależnie od tego, co widzę, zawsze mam przed oczami młodą studentkę. Wiesz dlaczego? Bo kiedy zakochałem się w tobie, czas stanął w miejscu.
– Nie ważę stu kilo.
– Osiemdziesiąt jeden i ani grama więcej – zgodził się posłusznie, a Ellie trzepnęła go po ramieniu. – Dalej będziesz mnie rozpraszać, czy zaczniemy wreszcie się kochać?
Ellie uśmiechnęła się.
– Nie wiem. Daj mi pomyśleć.
Pocałował ją, szczerząc zęby, a ona zaplotła ręce na jego szyi, przyciągając go bliżej siebie.
– Wiesz co? – zapytał, parząc jej skórę tym pytaniem. – Kiedy cię rozbierałem, teraz, u mnie w mieszkaniu, też nie miałaś już dwudziestu lat.
– Fakt, ale za to byłam pijana. Coop parsknął śmiechem.
– To może i ja powinienem sobie czegoś łyknąć. Na znieczulenie. Bo na tej twardej ławce zdążyło mi się już zrobić dokładnie trzydzieści dziewięć siniaków, za każdy rok mojego kulawego życia. – Jednym szybkim ruchem pociągnął ją na trawę, obracając się tak, żeby przyjąć na siebie całą siłę upadku.
Ellie wylądowała na wierzchu, obejmując go rozłożonymi udami, wisząc twarzą o centymetr nad twarzą Coopa.
– Dalej będziesz mnie rozpraszać – mruknęła – czy zaczniemy wreszcie się kochać?
Poczuła jego palce zaciskające się w talii.
– Już myślałem, że nigdy nie zapytasz – powiedział, odnajdując ustami jej usta.
Zakradając się z powrotem do domu, jak jakaś nastolatka, Ellie zauważyła, że w kuchni pali się światło. Zajrzała przez drzwi i zobaczyła Katie siedzącą przy stole i sączącą mleko; w lodówce o każdej porze dnia i nocy stał pełny dzbanek białego napoju.
– O – powiedziała Ellie, zdziwiona. – Czemu nie w łóżku?
– Nie mogłam zasnąć – odparła Katie. – A ty czemu? – zapytała, chociaż wcale nie musiała; na pierwszy rzut oka było widać, skąd Ellie wraca i co tam robiła. We włosach miała źdźbła trawy, a na policzkach rumieńce. Biła od niej woń seksu.
W pierwszej chwili Katie poczuła, jak niepohamowaną falą wzbiera w niej zazdrość i wprost nie mogła oderwać wzroku od Ellie, tak bardzo chciała poczuć to samo co ona, to, czym była nacechowana tak wyraźnie, jakby dotyk palców tego mężczyzny wciąż płonął fluorescencyjnym blaskiem na jej skórze.
– Byłam na spacerze – odparła powoli Ellie.
– I się przewróciłam – dopowiedziała Katie.
– Nie… Dlaczego?
Katie wzruszyła ramionami.
– Bo skąd byś miała liście na głowie?
Ellie, zawstydzona, przeczesała palcami włosy.
– A ty co? – uśmiechnęła się. – Moja mama?
Katie wyobraziła sobie, jak ktoś ją pieści, przytula, całuje, a potem jej myśli pobiegły ku Adamowi, ale zamiast poczuć łagodne ciepło rozlewające się po podbrzuszu, tak jak zazwyczaj, kiedy go wspominała, odniosła tylko wrażenie, że tkwi tam twardy, bolesny węzeł.
– Nie – odpowiedziała. – A ty też nie jesteś moją mamą. Ellie zamarła.
– To prawda – przyznała.
– A tobie tak się właśnie wydaje. Chciałabyś, żebym przychodziła do ciebie się wypłakać, żebym siadała ci na kolanach, czekając, aż zrobisz tak, że wszystko będzie dobrze. Ale wiesz co, Ellie? To ci się tylko tak wydaje. Matki nie mają takiej władzy.
Ellie zmrużyła oczy, dotknięta do żywego.
– Proszę, odezwał się autorytet w sprawach macierzyństwa.
– Wiem więcej niż ty – odgryzła się Katie.
– Natomiast różni nas to – odparła spokojnie Ellie – że ja oddałabym wszystko, żeby mieć dziecko, a ty tylko czekałaś, żeby się pozbyć tego, które miałaś.
Katie otworzyła szeroko oczy, jakby dostała od Ellie w twarz – i w następnej sekundzie zalała się łzami, które otarła wierzchem dłoni.
– O, Boże – zaczęła zawodzić żałośnie, obejmując się rękoma w talii. – O, Boże, to przecież prawda.
Ellie spojrzała na nią w najwyższym zdumieniu.
– Naprawdę zabiłaś to dziecko? Katie potrząsnęła głową.
– Zasnęłam. Przysięgam tobie i Bogu, że zasnęłam, tuląc je w ramionach. – Jej twarz ściągnęła się bólem. – Ale równie dobrze mogłabym je zabić, Ellie Chciałam, żeby go nie było. Przez długie miesiące marzyłam, żeby po prostu znikło.
Zgięła się wpół, szlochając tak gwałtownie, że nie mogła złapać oddechu. Ellie zaklęła pod nosem i przytuliła ją mocno.
– To były tylko myśli – szepnęła uspokajającym tonem, gładząc jej włosy, spływające jasnymi falami po plecach. – Od myśli nic się nie dzieje.
Katie przycisnęła rozpalony policzek do piersi Ellie.
– Nie jesteś moją mamą… ale czasami tego żałuję.
Z tymi słowami poczuła to, na co liczyła: jeszcze mocniejszy uścisk, zamykający ją w ramionach Ellie. Zacisnęła powieki i wyobraziła sobie, że to nie ona, tylko Adam; jego oczy odbijają jej oczy, jego usta powtarzają jej imię, jej serce ściska zrozumienie, co to znaczy być kochaną, kochaną pomimo wszystko.
ELLIE
PAŹDZIERNIK
Pod koniec trzeciego miesiąca spędzonego w domu Fisherów czasami zachodziłam w głowę, jak mogło mi się kiedyś wydawać, że karbuje się tylko i wyłącznie włosy, a omłot to rodzaj ciężkiego cepa. Tygodnie poprzedzające rozprawę Katie wypadły niefortunnie w samym środku żniw; szybko zrozumiałam, że mogę się pożegnać z nadzieją na pomoc członków rodziny w przygotowaniu naszej linii obrony opartej na dowodach niepoczytalności oskarżonej. Dla Aarona Fishera życie domowników kręciło się obecnie wokół tego, żeby zebrać tytoń na czas i napełnić wszystkie silosy ziarnem.
A ja, czy mi się to podobało czy nie, byłam jednym z domowników.
Wybrałyśmy się z Katie na pole tytoniu, półtora hektara zarośnięte tak gęsto, jakby rósł tam ryż.
– Ten. – Co rusz pokazywała mi liść dojrzały do zebrania.
– Wszystkie wyglądają tak samo – poskarżyłam jej się. – Wszystkie takie same zielone. Nie czeka się ze zbieraniem, aż pociemnieją, zrobią się brązowe?
– Tytoń zbiera się inaczej. Patrz, czy są duże. – Zerwała jeden liść i ułożyła go starannie w koszyku.
– Pomyśl, ilu ludzi dostanie raka płuc przez to jedno wasze pole – mruknęłam pod nosem.
Katie nie przejęła się tym.
– Uprawiamy tytoń dla pieniędzy – powiedziała po prostu. – Na samym mleku trudno zarobić.
Pochyliłam się, chcąc zerwać swój pierwszy liść tytoniu.
– Nie! – krzyknęła Katie. – Za mały. – Pokazała mi większy, który trzymała w ręce.
– To może ja bym od razu przeszła do następnego etapu? – zaproponowałam. – Mogę nabijać fajki albo przylepiać ostrzeżenia na pudełkach papierosów.
Katie przewróciła oczami.
– Następny etap to rozwieszanie liści. Jak nie radzisz sobie z wybieraniem dojrzałych, to nawet nie myśl, że dostaniesz do ręki półtorametrową, zaostrzoną tyczkę.
Parsknęłam śmiechem, pochylając się z powrotem nad roślinami. Jakkolwiek niechętnie, musiałam przyznać, że jeszcze nigdy w życiu nie byłam w tak dobrej kondycji. Praca adwokata trenuje umysł, ale nie ciało; życie na farmie Fisherów, niejako z braku innej możliwości, poddawało treningowi i jedno, i drugie. Amisze są święcie przekonani, że ciężka praca fizyczna stanowi podstawowe założenie ludzkiej egzystencji i prawie nigdy nie wynajmują obcych do pomocy w gospodarstwie, wiedząc, że mało który nieamisz przeżyłby ich dzień pracy. Aaron nigdy się z tym nie zdradził, ale spodziewał się, wiedziałam o tym dobrze, że jak prawdziwy mieszczuch rozpłaczę mu się z przemęczenia na środku pola albo będę się wymykać przed końcem roboty, żeby napić się lemoniady, dając tym samym niezbity dowód, że nie jestem jedną z nich. Tymczasem mnie to jeszcze bardziej dopingowało, żeby robić dokładnie tyle, ile do mnie należało, choćby po to, żeby mu dowieść, że się myli. Z tego też powodu pewnego razu, w pierwszej połowie sierpnia, przez cały tydzień dzień w dzień ustawiałam zżęte przez maszynę snopy pszenicy, od stóp do głów zasypana sieczką, walcząc z bólem nieustannie zgiętych pleców. Na tamtym polu pokazałam, że nie odstaję od reszty rodziny, nawet przez jedną minutę w ciągu całego dnia. Wciąż myślałam o jednym: jeśli zasłużę sobie na szacunek Aarona na znajomej mu, żyznej ziemi uprawnej, to czy uda mi się go zdobyć na swoim poletku?
– Ellie, idziesz, czy nie?
Katie czekała na mnie, trzymając się pod boki. U jej stóp stał kosz pełen liści. Ja również, chociaż umysłem błądziłam daleko, nie przestałam widocznie zbierać, bo mój koszyk także był napełniony po same brzegi. Bóg jeden raczył wiedzieć, czy były odpowiednio dojrzałe do zebrania; rzuciłam na sam wierzch kilka największych, żeby Katie nie zauważyła i ruszyłam za nią do podłużnej szopy, która dotychczas, jak długo mieszkałam na tej farmie, stała pusta i nieużywana.
Jej ściany zbudowane były z listew, między którymi ziały szerokie szpary. Dzięki temu wewnątrz panował łagodny przeciąg. Usiadłam obok Katie na beli siana, przyglądając się, jak bierze do ręki szpikulec niemalże tak długi jak ona sama.
– Trzeba przebić ogonek liścia – pouczyła mnie. – Tak samo jak wy nawlekacie żurawiny na sznurek, do ozdoby waszych choinek.
Z tym już wiedziałam, jak sobie poradzić. Oparłam swoją tyczkę o belę siana i zaczęłam nawlekać na nią liście tytoniu, zostawiając między nimi kilka centymetrów odległości, aby mogły przeschnąć. Zdawałam sobie sprawę, że kiedy nasza praca dobiegnie końca, na poletku nie zostanie nic, a wszystkie liście zawisną pod krokwiami tej szopy, nabite na zaostrzone tyczki. Kiedy zaś nadejdzie zima, a mnie już dawno tu nie będzie, Fisherowie zbiorą tytoń i sprzedadzą go na Południe.
Ale czy Katie zostanie tutaj do pomocy?
– Możemy porozmawiać o rozprawie, jak skończymy tę robotę?
– Po co? – zapytała Katie, nie odrywając wzroku od liści nawlekanych równo przez łodyżkę na tyczkę. – Przecież i tak powiesz to, co ci się podoba.
Puściłam tę uwagę mimo uszu. Od czasu sesji z psychiatrami sądowymi upłynęło już wiele tygodni, a ja wciąż szykowałam się do ułożonej przez siebie obrony opartej na dowodach niepoczytalności, pomimo iż dobrze wiedziałam, że Katie to drażni. Ona, bazując na własnych wspomnieniach, była pewna, że nie zabiła tego dziecka, a to, że nie mogła przypomnieć sobie morderstwa – to dla niej nie była jeszcze niepoczytalność. Za każdym razem, gdy prosiłam ją o pomoc, czy to w przygotowaniu pytań na rozprawę, czy to w ułożeniu chronologii wydarzeń tamtej strasznej nocy, Katie wykręcała się od współpracy. Przez to uprzedzenie względem mojej linii obrony stała się nieprzewidywalna i doprawdy miałam tym więcej powodów do zadowolenia, że zdecydowałam się bronić jej właśnie w taki sposób. Uznana za niepoczytalną, nigdy nie będzie musiała zeznawać przed sądem.
– Katie – wyjaśniłam cierpliwie. – Byłam w sądzie więcej razy niż ty. Musisz mi uwierzyć.
Dziewczyna nadziała liść na szpikulec.
– Ty mi przecież nie wierzysz.
Jak mogłam jej uwierzyć? Odkąd zaczęła się cała ta farsa, jej wersja wydarzeń zdążyła się zmienić już kilka razy. Jeżeli nie uda mi się przekonać ławników, że jest to skutek zaburzenia dysocjacyjnego, uznają po prostu, że Katie skłamała. Wzięłam następny liść tytoniu i zamiast przebić ogonek, specjalnie zrobiłam dziurę w samym środku.
– Nie tak. – Katie zabrała mi go z rąk. – Źle to robisz. Przyjrzyj się. Z uczuciem ulgi pozwoliłam jej udzielić sobie lekcji. Gdyby szczęście mi dopisało, to miałam wszelkie szanse poradzić sobie nawet bez pomocy Katie; samo zeznanie doktor Polacci wystarczyłoby do uzyskania uniewinniającego werdyktu ławy przysięgłych. Pracowałyśmy w milczeniu, a drobinki kurzu tańczyły w świetle słońca sączącym się przez szpary w ścianach szopy. Kiedy w naszych koszykach widać już było dno, uniosłam wzrok na Katie:
– Chcesz zebrać jeszcze trochę?
– Jeśli ty chcesz, to tak – odpowiedziała, rezygnując z własnego zdania, jak na amisza przystało.
Nagle drzwi do szopy stanęły otworem, a w promieniach słońca ciemnym konturem zarysowała się sylwetka wysokiego mężczyzny w garniturze. Nie mógł to być nikt inny jak Coop, chociaż on, przyjeżdżając na sesje z Katie, zazwyczaj ubierał się nieoficjalnie. Zdarzało mu się jednak wpaść prosto z pracy – a w każdym razie, gdybym w tej chwili miała sobie wyobrazić faceta ubranego w cokolwiek innego niż spodnie na szelkach, to pomyślałabym właśnie o nim. Wstałam z uśmiechem na ustach, kiedy przekraczał próg.
– Powiem jedno – roześmiał się Stephen. – Trudno cię znaleźć. Przez chwilę stałam bez ruchu, jak tknięta paraliżem. Potem odstawiłam tyczkę.
– Co ty tu robisz? – Udało mi się w końcu dobyć głos ze ściśniętej krtani.
Zaśmiał się głośno.
– Trochę inaczej sobie wyobrażałem nasze powitanie. No, ale widzę, że zastałem cię podczas narady z klientką. – Stephen wyciągnął rękę do Katie. – Jak się masz? – powiedział. – Jestem Stephen Chatham. – Włożył ręce do kieszeni, rozejrzał się po szopie. – Co to ma być? Terapia zajęciowa?
Nie do końca dotarło jeszcze do mnie, że Stephen tutaj jest.
– To jest tytoń na sprzedaż – odpowiedziałam po dłuższej chwili. Katie cały czas zerkała na mnie z ukosa, ale milczała, dowodząc swojej inteligencji. A ja, patrząc na Stephena, nie potrafiłam się powstrzymać, aby nie stawiać w myślach Coopa obok niego. Stephen nie miał takich bladozielonych oczu. Stephen prezentował typ zbytnio ugładzony. Jego uśmiech sprawiał wrażenie starannie wyćwiczonego, nie rozkwitał jak flaga łapiąca wiatr.
– Wiesz co, jestem w tej chwili trochę zajęta – powiedziałam wykrętnie.
– Właśnie widzę. Pracujesz ciężko nad dostarczaniem surowca fabryce Marlboro. Powinnaś zatem chyba być mi wdzięczna. Domyśliwszy się, że w osadzie amiszów trudno o bibliotekę prawniczą, pozwoliłem sobie przywieźć ci kilka werdyktów do przejrzenia. – Sięgnął do neseseru i wyjął z niego gruby plik dokumentów. – Masz tu trzy sprawy o zabójstwo noworodka prowadzone przed pensylwańskimi sądami i zakończone uniewinnieniem oskarżonych, przy czym jeden z obrońców, wierz mi lub nie, zdecydował się dowodzić niepoczytalności klienta.
– Skąd wiesz, że wybrałam taką linię obrony? Stephen wzruszył ramionami.
– O tej sprawie jest całkiem głośno, Ellie. Krążą plotki.
Już miałam mu odpowiedzieć, kiedy nagle między nami przebiegła Katie i, nie odwracając się, znikła za drzwiami szopy.
Sara zaprosiła Stephena na kolację, ale on z początku nie chciał się zgodzić.
– Zabiorę cię dokądś – namawiał mnie. – Jeśli chcesz, możemy wstąpić do jakiejś swojskiej amiszowskiej knajpki w mieście.
Czy jemu się wydawało, że gdybym chciała stąd się wyrwać, to po to, żeby zjeść dokładnie to samo co u Fisherów?
– To nie są restauracje amiszów – powiedziałam, żeby sobie pomarudzić. – Prawdziwi prości ludzie nie reklamują się swoją religią.
– W takim razie zawsze pozostaje McDonald's.
Zerknęłam przez otwarte drzwi do kuchni, gdzie Sara i Katie uwijały się przy robieniu kolacji; pomagałabym im teraz, gdyby nie przyjazd Stephena. Sara rzuciła okiem za siebie, zobaczyła, że patrzę i odwróciła się szybko, zawstydzona. Założyłam ręce na piersi.
– Dlaczego nie chcesz zjeść tutaj?
– Myślałem tylko, że wolałabyś…
– Źle myślałeś, Stephen. Bo tak się składa, że wolę zjeść kolację u Fisherów. – Nie umiałam powiedzieć dlaczego, ale nagle zaczęło mi zależeć na tym, aby pokazać Sarze i Katie, że wolę zostać z nimi, niż pojechać ze Stephenem. Że nie wyglądam okazji, żeby się stąd wyrwać.
W ciągu tych kilku miesięcy, nie wiedzieć w jaki sposób, ci ludzie stali się moimi przyjaciółmi.
Stephen uniósł dłonie pojednawczym gestem.
– Jak sobie życzysz, Ellie. Mogę zjeść po gospodarsku. Pasuje.
– Stephen, na miłość boską, ci ludzie może ubierają się inaczej i modlą się częściej niż ty, ale to jeszcze nie znaczy, że nie widzą, jak robisz z siebie idiotę.
Stephen oprzytomniał momentalnie.
– Nie chciałem nikogo urazić. Wydawało mi się, że po czterech – dobrze mówię? – miesiącach na farmie masz ochotę wyrwać się z kimś na małą intelektualną pogawędkę. – Chwycił mnie za rękę i odciągnął na bok, tak, żeby Sara i Katie nie mogły zobaczyć nas z kuchni. – Stęskniłem się za tobą – powiedział – i prawdę mówiąc, chciałem mieć cię tylko dla siebie.
Patrzyłam, jak pochyla się, żeby mnie pocałować; zamarłam, jak jeleń w światłach nadjeżdżającego samochodu, niezdolna powstrzymać tego, co nadchodziło. Usta Stephena były ciepłe, dłonie pewnie znajdowały drogę na mapie moich pleców, ale w głowie czułam natłok myśli goniących jedna drugą. Jak to możliwe, że w ramionach Stephena, po ośmiu wspólnych latach, czułam się gorzej niż w ramionach Coopa?
Z lekkim, wymuszonym uśmiechem położyłam dłonie na jego piersi.
– Nie teraz – szepnęłam. – Obejrzyj sobie farmę, a ja pomogę przy kolacji.
Godzinę później, gdy cała rodzina zebrała się już przy stole, wszystkie moje wątpliwości co do Stephena rozproszyły się zupełnie. Widziałam, jak z powagą pochyla głowę przy modlitwie; jak swoim urokiem osobistym powoli zniewala Sarę, która wreszcie przestaje sinieć na twarzy jak śliwka, podając mu półmisek; jak rozprawia na temat karm kiszonkowych z taką swadą, jakby pasjonowało go to bardziej niż prawo. Powinnam się domyślić, że wszystko się tak ułoży: Fisherowie byli ludźmi szlachetnymi i życzliwymi, Stephen zaś był wytrawnym aktorem. Gdy nadszedł czas na główne danie – duszone mięso z warzywami, pieróg nadziewany mięsem z kurczaka oraz indyk w sosie stroganow – zdążyłam już uspokoić się na tyle, że udało mi się przełknąć pierwszy kęs.
Katie opowiadała właśnie prześmieszną historię o tym, jak kiedyś krowy wyrwały się z obory w samym środku śnieżycy, kiedy nagle rozległo się stukanie do drzwi. Elam wstał, żeby otworzyć, ale miał już swoje lata, więc zanim zdążył dojść i chwycić za klamkę, gość sam sobie otworzył. To był Coop.
– Witam – powiedział, zdejmując płaszcz. – Na deser się chyba nie spóźniłem?
Zanim skończył pytanie, Stephen już stał, trzymając jedną rękę na moim ramieniu, drugą zaś wyciągając w jego stronę.
– Stephen Chatham – przedstawił się głosem zdradzającym lekkie zdziwienie. – Czy my się znamy?
– John Cooper – padła odpowiedź. – Tak, chyba się spotkaliśmy. – Nawet się nie zająknął, za co gotowa byłam na miejscu go ucałować. – W operze.
– Filharmonii – mruknęłam pod nosem. Obaj spojrzeli na mnie.
– Coop tu pracuje. Katie jest jego pacjentką – rzuciłam tonem wyjaśnienia.
– Coop – powtórzył Stephen powoli, a ja widziałam dokładnie, którędy przebiega droga jego skojarzeń: od poufałego skrótu nazwiska przez fotki zatknięte za okładkę na końcu mojego albumu pamiątkowego ze studiów, aż do naszych rozmów na temat dawnych kochanków, snutych pod osłoną ciemności, dawno temu, kiedy jeszcze w swoich ramionach czuliśmy się pewnie i bezpiecznie. – Pamiętam. Znacie się ze studiów.
Coop spojrzał na mnie, ale z ociąganiem, jakby miał stracha, że emocje wymkną mu się spod kontroli i zdradzi się samym wyrazem twarzy.
– Zgadza się – przytaknął. – Długo już się znamy.
Nigdy nie miałam lepszej okazji, żeby docenić w pełni poglądy amiszów na temat relacji partnerskich, głoszące, że sprawy te dotyczą tylko i wyłącznie osób bezpośrednio zaangażowanych. Katie zajęła się krojeniem swojej porcji mięsa ma równiutkie kawałeczki, Sara wyszła do kuchni, gdzie znalazła sobie jakieś zajęcie, a obaj Fisherowie zaczęli się naradzać, kiedy najlepiej zacząć napełniać silosy ziarnem. Odetchnęłam głęboko i usiadłam.
– Proszę – powiedziałam napiętym, radosnym głosem. – Kto jest głodny?
Lekki wiatr szumiał w gałęziach drzew, grając na nich, jakby to były piszczałki dud. Szłam obok Stephena, ścieżką biegnącą ku widnokręgowi nakrytemu odwróconą misą nieba. Byliśmy tak blisko siebie, że nawet się nie dotykając, wyczuwaliśmy nawzajem ciepło swoich ciał.
– Zeznanie psychiatry sądowego przesądzi sprawę – powiedziałam mu. – Jeśli Katie nie przypadnie ławnikom do serca, to już po niej.
– Należy zatem mieć nadzieję, że ją polubią – powiedział Stephen z galanterią, chociaż w głębi serca uważał, że Katie nie ma szans; tego byłam pewna.
– Być może nie będą musieli, jeśli uda mi się doprowadzić do unieważnienia procesu.
Stephen podniósł kołnierz płaszcza.
– W jaki sposób?
– Zgłosiłam wniosek o unieważnienie ze względu na to, że Katie nie będzie sądzona przez równych sobie.
Uśmiechnął się przebiegle.
– Chodzi ci o to, że w składzie ławy przysięgłych nie przewidziano ani jednego amisza?
– Otóż to.
– A czy przypadkiem amiszom religia nie zabrania uczestnictwa w procesach?
– No i co z tego, że zabrania. Tak jak powiedziałam: Katie nie będzie sądzona przez równych sobie.
Stephen wybuchnął śmiechem.
– Boże jedyny, Ellie! To ci się w życiu nie uda, ale faktycznie, możesz swobodnie składać apelację. Ta tutejsza sędzina ze słomą w butach dostanie po nosie, zanim zdąży się obejrzeć. – Płynnie zrobił jeden długi krok, stając tuż przede mną, tak, że weszłam prosto w jego otwarte ramiona. – Jesteś jakaś inna – mruknął mi do ucha.
Być może wyczuł coś w moim dotyku, kiedy spoczęłam w jego uścisku, może zauważył, że zanim przylgnęłam do niego, przez ułamek sekundy byłam spięta i sztywna – dość, że cofnął się o krok. Położył dłoń na moim policzku, przyciskając kciuk do podbródka.
– Aha – powiedział cicho. – To o to chodzi?
Zawahałam się przez jeden moment, snując w myślach sieć bezpieczeństwa, żeby złapać go, kiedy będzie spadał; tak samo postąpiłam z Coopem, zrywając z nim przed laty. Zawsze byłam przekonana, że są takie kłamstwa, które potrafią przynieść więcej pożytku niż szkody i tym właśnie mogą być usprawiedliwione: Zasługujesz na kogoś lepszego niż ja. Mam teraz zbyt wiele zajęć, aby skoncentrować się na pracy nad związkiem. Potrzebuję mieć trochę czasu dla siebie.
A potem przypomniała mi się Katie, na klęczkach przed swoim zgromadzeniem, mówiąca im to, co chcieli usłyszeć.
Nakryłam jego dłoń własną dłonią.
– Tak. O to chodzi – odpowiedziałam.
Opuścił rękę; nasze splecione palce zawisły pomiędzy nim a mną niczym wahadło. Stephen, ten, który zawsze promieniował pewnością siebie, teraz sprawiał wrażenie wątłego i pustego w środku, jak łupina nasienia klonu, niesiona liściastym śmigłem na ziemię.
Uniósł moją dłoń, która otwarła się pod jego palcami jak pąk róży.
– Czy on cię kocha?
– Tak – odparłam, przełykając z wysiłkiem i chowając dłoń do kieszeni.
– A ty jego?
Na to nie odpowiedziałam od razu. Odwróciłam głowę, spoglądając w kierunku, gdzie żółtym blaskiem lśnił prostokąt kuchennego okna, a w nim ciemniały sylwetki Sary i Coopa pochylonych nad podwójnym zlewem. Coop zaoferował się, że posprząta z nią po kolacji, żebym ja mogła wyjść i porozmawiać ze Stephenem na osobności. Zaczęłam się zastanawiać, czy on myśli teraz o mnie. Czy ma jakieś wątpliwości co do tego, jakie słowa teraz mówię.
Kiedy ponownie spojrzałam na Stephena, zobaczyłam, że uśmiecha się blado. Poczułam, jak kładzie mi palec na ustach.
– Zadałem pytanie i otrzymałem odpowiedź – powiedział, a potem delikatnie pocałował mnie w policzek i wrócił do swojego samochodu.
Przez jakiś czas snułam się sama nad brzegiem strumienia, aż zawędrowałam nad staw i tam usiadłam sobie na tej wąskiej ławeczce. Od wyjazdu z Filadelfii myślałam o zerwaniu ze Stephenem, chciałam tego, ale mimo to czułam się teraz tak, jakbym znienacka dostała czymś w głowę. Podciągnęłam kolana pod brodę i patrzyłam, jak księżyc kaligrafuje lśniące wersety na powierzchni wody, przysłuchiwałam się trzaskom i trelom życia cichnącego przed nocą.
Przyszedł do mnie i wyciągnął tylko rękę. Nie mówiąc ani słowa, wstałam, wtuliłam się w ramiona Coopa i chwyciłam się go mocno.
Oparłszy się na łopacie, Sara uniosła twarz ku niebu.
– Zawsze, kiedy napełniamy silosy – zamyśliła się na głos – wiem, że pogoda idzie na odmianę.
Otarłam pot z czoła już chyba po raz setny tego dnia.
– Może jeśli się mocno skoncentrujemy, to dostaniemy jeszcze pięć minut spokoju.
Katie parsknęła śmiechem.
– W zeszłym roku, kiedy napełnialiśmy silosy, było dwadzieścia siedem stopni i pogoda jak drut.
Sara osłoniła oczy, wypatrując czegoś w polu.
– Jadą już!
Widok wprost zapierał dech w piersiach. Aaron i Samuel prowadzili zaprzęg mułów ciągnących napędzaną benzyną snopowiązałkę. Potężna owa machina miała prawie dwa metry wysokości, z przodu zestaw ostrz do koszenia, a dalej mechanizm zbierający zboże w snopy. Obok jechał Levi, powożąc furmanką również zaprzężoną w muły, na której pudle stał Coop, chwytając długie snopy wyrzucane przez snopowiązałkę i układając je w stos.
Kiedy mnie zobaczył, wyszczerzył zęby i pomachał. Ubrany był w dżinsy i koszulkę polo, a na głowie miał pożyczony od Aarona kapelusz z szerokim rondem, ocieniający twarz, która promieniała dumą tak wielką, aż można było pomyśleć, że własnoręcznie ściął każdy kłos zboża.
– Popatrz tylko na siebie. – Katie szturchnęła mnie łokciem. – Cała ferhoodled.
Nie miałam bladego pojęcia, co to mogło znaczyć, ale sądząc po brzmieniu, słowo to oddawało idealnie moje uczucia. Uśmiechnęłam się do Coopa w odpowiedzi, czekając, aż zeskoczy z wozu. Levi, zadzierając nosa jak to nastolatek, dumnym krokiem podszedł do pasa transmisyjnego zainstalowanego pod silosem i założył go tak, aby silnik od snopowiązałki napędzał teraz młockarnię i duży wiatrak wdmuchujący zboże przez zamkniętą rynnę do silosu.
Sara wspięła się na wóz, żeby zacząć zrzucać snopy, a ja poszłam za nią. Podczas pracy czułam zbożowe otręby i kawałki źdźbeł, oblepiające mi policzki i kark. Zboże było wilgotne i miało słodki zapach, z ostrą nutą przywodzącą na myśl alkohol. No tak; kiszonka, którą w zimie podaje się zwierzętom hodowlanym, to już praktycznie zacier zbożowy. Może to właśnie dlatego krowy to chodząca łagodność – każdy by był taki, gdyby całą zimę przeżył na bani.
Aaron trzymał konie, a Coop razem z Levim zajęli się zrzucaniem zebranego zboża z wozu; Samuel wykorzystał okazję i zeskoczył na ziemię. Przyglądałam się z wielką ciekawością, jak zbliża się do Katie. Rozumiałam dobrze, jak niezręcznie musi się czuć ta dziewczyna, spotykając się z Samuelem dzień w dzień przy pracy na farmie, akurat kiedy ich związek przechodzi tak poważny kryzys. Ostatnio jednak Katie była jeszcze bardziej rozdrażniona. Za każdym razem, gdy Samuel zbliżał się do niej na odległość mniejszą niż metr, próbowała mu się wymknąć i uciec. Zrzucałam to na karb procesu, który niedługo miał się rozpocząć, aż wreszcie Sara mimochodem wspomniała, że listopad to miesiąc ślubów; niedługo podczas nabożeństw miało się zacząć odczytywanie zapowiedzi par, które chciały wstąpić w związek małżeński.
Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, Katie i Samuel także daliby już na zapowiedzi.
– Pozwól – usłyszałam jego głos. – Pomogę ci. – Położywszy dłoń na ramieniu Katie, Samuel wyjął jej z rąk wysoki snop zboża. Kilkoma wprawnymi, silnymi ruchami umieścił ciężki stos na taśmie. Katie przyglądała się z boku.
– Samuel! – Wezwany wołaniem Aarona, Samuel z przepraszającym uśmiechem oddalił się od Katie.
Dziewczyna natychmiast sięgnęła po kolejny snop zżętego zboża. Kłujące kłosy popełzły z chrzęstem w górę, pociągnięte taśmą. Muły, wyprzężone i stojące samopas, szurały i tupały kopytami. A Katie, chociaż nie odezwała się ani słowem, bo jej matka pracowała tuż obok, uśmiechała się radośnie.
W dniu, kiedy umówiłam się z Teresą Polacci na omówienie przesłuchania, które miałam z nią przeprowadzić przed sądem, niebo akurat zasnuło się na długie godziny ciężkimi szarymi chmurami. Gęste ich zwały toczyły się z jednego końca widnokręgu na drugi, nieustannie grożąc ulewą. W mleczarni, gdzie siedziałam przed włączonym komputerem, wiatr trząsł szybami w oknach i wciskał się przez szczeliny pod drzwiami.
– Więc kiedy już omówimy dysocjację – myślałam głośno – przejdziemy do… – Z zamyślenia wytrącił mnie kociak, który zaczął ostrzyć sobie pazurki na mojej łydce. – Hej, Katie, mogę cię prosić?
Katie leżała na podłodze wyłożonej linoleum, bawiąc się z kociętami z nowego miotu łownej kotki. Zabawa polegała na tym, że dziewczyna pozwalała im po sobie chodzić. Westchnęła i uniosła się na czworaki, strącając z siebie wszystkie puchate kulki oprócz jednej, która zdołała utrzymać się na jej ramieniu. Sięgnęła ku mnie i odciągnęła drapacza od moich dżinsów.
– No, dobrze – powiedziałam, wracając myślami do tematu. – Zrobimy tak: najpierw przedstawimy ogólny portret psychologiczny kobiety, która zabiła noworodka, a potem omówimy zagadnienie dysocjacji i przejdziemy do wyników twojej sesji z doktor Polacci.
Katie spojrzała na mnie.
– Będę musiała tam siedzieć i słuchać, jak o tym wszystkim mówisz?
– Na rozprawie? Tak. Jesteś oskarżoną.
– To dlaczego sama nie mogę tego powiedzieć?
– Pytasz, czemu nie chcę, żebyś sama złożyła zeznanie? Bo prokurator zjadłby cię żywcem. A jeśli ławnicy usłyszą o tobie od doktor Polacci, łatwiej zdobędziemy ich zrozumienie i życzliwość.
Katie zamrugała oczami.
– A co tu jest do rozumienia? Że ktoś zasnął?
– Po pierwsze, nie możesz stanąć przed nimi i oznajmić, że zasnęłaś, bo to jest sprzeczne z naszą linią obrony. Po drugie, ławnikom trudniej będzie uwierzyć w to, co ty opowiesz.
– Ale przecież to jest prawda.
Psychiatra ostrzegała mnie przed tym; według niej Katie jeszcze przez jakiś czas mogła uparcie się trzymać swojej amnestycznej wersji wydarzeń.
– Ale doktor Polacci zeznawała już nie raz i nie dwa w takich sprawach jak twoja. Dla ciebie byłoby to pierwsze w życiu prze słuchanie przed sądem. Nie czujesz się chociaż odrobinę pewniej ze specjalistką u boku?
Katie położyła sobie na dłoni maleńkiego kociaka, który zwinął się w kulkę.
– He spraw już prowadziłaś, Ellie?
– Setki.
– I zawsze wygrywasz? Zmarszczyłam brwi.
– Nie zawsze – przyznałam szczerze. – Ale przegrywam rzadko.
– I teraz chcesz wygrać, prawda?
– Oczywiście. Dlatego właśnie chcę bronić cię właśnie w taki sposób. A ty powinnaś się na to zgodzić, bo przecież też chcesz wygrać.
Katie wyciągnęła rękę nad podłogą, a jeden z kotków przeskoczył przez nią jak przez przeszkodę. Uniosła wzrok i spojrzała mi prosto w oczy.
– Ale jeśli ty wygrasz – powiedziała – to ja i tak przegram.
Wiatr niósł zapach trocin, a w powietrzu niósł się przeszywający skowyt napędzanych hydraulicznie pił; armia amiszów wznosiła ogromny drewniany szkielet czegoś, co miało się stać ścianą stodoły. Łączyli ze sobą poszczególne elementy, jakby to była układanka. Robotników zebrało się bez mała sześćdziesięciu, rozmaitej postury i w różnym wieku, każdy zaś opięty pasem stolarskim z zatkniętymi gwoździami i młotkiem. Dookoła uganiali się młodzi chłopcy; dziś wcześniej skończyli lekcje i przybiegli na budowę, żeby tylko przy czymś pomóc.
Stałam z rękoma założonymi na piersi na pobliskim pagórku i razem z innymi kobietami przyglądałam się, jak mężczyźni wyczarowują na placu stodołę. Na ziemi leżały już cztery ściany, które składało się najpierw w dwóch wymiarach. Wzdłuż krawędzi przyszłej ściany zachodniej ustawili się teraz szeregiem robotnicy, jeden kilka kroków od drugiego. W nieco większej odległości stanął ten, do którego miała należeć nowa stodoła – Martin Zook. Odliczył w Dietsch i na jego znak wszyscy równo dźwignęli ścianę za jeden koniec i zaczęli iść przed siebie, powoli ją unosząc. Martin posuwał się krok w krok za nimi, podpierając konstrukcję długim drągiem – z drugiej strony to samo robił Aaron. Po chwili pod ścianą się zaroiło: dziesięciu nowych robotników zaczęło mocować ją w pionie, wystukując młotkami huczące staccato. Jeden z nich posuwał się wzdłuż krawędzi betonowego fundamentu i jednym uderzeniem osadzał w równych odstępach gwoździe we wpuszczonej w niego belce. Za nim podążała grupka ochoczych wyrostków, którzy dobijali je aż po same główki; musieli uderzać trzy albo cztery razy, żeby gwóźdź wszedł do końca.
Ze słodkim, surowym zapachem nowo budowanej stodoły mieszała się cięższa, ostrzejsza woń męskiego potu. Robotnicy podnosili po kolei wszystkie ściany, osadzali je w pionie i z małpią zręcznością wspinali się na drewniane belkowanie, mocując deski dachowe. Przypomniała mi się brygada remontowa, która przyjechała wymienić dach naszego domu, kiedy miałam szesnaście lat i przechodziłam właśnie okres fascynacji męskim torsem; do wtóru rozkręconych na pełny regulator radiomagnetofonów paradowali sobie po płachtach czarnej papy, zginając jedno kolano, aby utrzymać się prosto na nachylonym dachu, nadzy do pasa, w bandanach na głowie. Mężczyźni, których teraz miałam przed oczami, pracowali na oko dwa razy ciężej niż tamci robotnicy, których zapamiętałam z przeszłości, a mimo to żaden z nich nie uległ upałowi na tyle, aby zdjąć z siebie jasną koszulę; największym ustępstwem wobec lejącego się z nieba żaru było podwinięcie rękawów.
– Dobry dzień na taką robotę – odezwała się za moimi plecami Sara, mówiąc do kobiety, z którą wspólnie nakrywała długie stoły.
– Nie za gorąco, nie za zimno – zgodziła się jej towarzyszka, żona Martina Zooka; poznałyśmy się, ale jakoś nie zapamiętałam jej imienia. Prześlizgnęła się obok Sary i postawiła na obrusie półmisek z pieczonymi kurczakami, po czym przyłożyła dłonie do ust i krzyknęła głośno: – Komm esse!
Wszystkie młotki opadły niemalże jednocześnie, a mężczyźni jak na komendę sięgnęli do bioder, zdejmując płócienne pasy stolarskie. Chłopcy, mający więcej energii, wyrwali się pierwsi, biegnąc do starej balii wystawionej przed kuchnię i napełnionej wodą. Szczerząc zęby, stłoczyli się dookoła, przekazując sobie z ręki do ręki kostkę mydła Ivory, parskając przy tym i wydając inne, mniej przystojne dźwięki. Osuszyli ręce wyłożonymi błękitnymi ręcznikami, po czym porzucili rozrywki przy ablucjach, ustępując miejsca przy balii czerwonym od wysiłku, spływającym potem mężczyznom.
Martin Zook zajął miejsce za stołem, a dwaj jego synowie usiedli po lewej i prawej stronie ojca. Reszta robotników obsiadła stoły dookoła. Martin pochylił głowę – i przez chwilę słychać było tylko poskrzypywanie obciążonych ław i miarowe oddechy mężczyzn. Następnie gospodarz uniósł oczy ku niebu i sięgnął do półmiska z kurczakiem.
Spodziewałam się gwaru, hałaśliwych rozmów – a przynajmniej dyskusji na temat, jak długo potrwa jeszcze robota, zanim stodoła będzie gotowa. Tymczasem prawie nikt się nie odzywał. Mężczyźni napychali sobie usta jedzeniem, zbyt wygłodniali, aby dbać o towarzyskie konwenanse.
– Zostawcie sobie trochę miejsca – poradziła żona Martina, pochylając się nad stołem i stawiając na obrusie dokładkę kurczaka. – Sara upiekła swoje ciasto z kabaczków.
Kiedy nagle odezwał się Samuel, zwrócił na siebie uwagę wszystkich, tym bardziej że przy stole było zupełnie cicho.
– Katie – powiedział, a ona z zaskoczenia aż podskoczyła – to ty robiłaś tę sałatkę kartoflaną?
– Chyba ją poznajesz – odpowiedziała mu Sara. – Tylko Katie dodaje pomidorów.
Samuel wziął sobie kolejną dokładkę.
– To dobrze, bo taką lubię od dzieciństwa.
Biesiadnicy ani na chwilę nie przerwali pochłaniania zawartości talerzy, jak gdyby żaden z nich nie zauważył wściekłego rumieńca, który nagle zapłonął na twarzy Katie ani też uśmiechu, który powoli zajaśniał na twarzy Samuela; jak gdyby takie publiczne wychwalanie kogoś nie było niczym rzadkim ani nadzwyczajnym. Upłynęło jeszcze kilka minut, po czym mężczyźni wstali i poszli do pracy, zostawiając sprzątanie kobietom. Katie przez długi czas patrzyła w stronę stodoły.
Wszystkie naczynia umyto i oddano kobietom, które przyniosły jedzenie na wspólny posiłek. Gwoździe zebrano do torebek z brązowego papieru, a młotki powędrowały pod ławki w bryczkach. Nowa stodoła żółciła się dumnie, odcinając się ostrym kontrastem na tle nieba fioletowego niczym siniak.
– Ellie?
Odwróciłam się, zaskoczona, że ktoś jeszcze został.
– To ty, Samuelu?
Stał przede mną, obracając w dłoniach kapelusz niczym przyrząd do ćwiczeń gimnastycznych.
– Pomyślałem sobie, że może chciałabyś obejrzeć od środka.
– Stodołę? – Spędziłam przy jej wznoszeniu długie godziny, a nie widziałam ani razu, żeby któraś z kobiet zrobiła choć krok w stronę placu budowy. – Bardzo chętnie.
Szłam z nim ramię w ramię, nie wiedząc, co powiedzieć. Ostatnia prawdziwa rozmowa w cztery oczy, jaką z nim odbyłam, skończyła się łzami – jego łzami, kiedy rozpaczał, że Katie była w ciąży. Koniec końców, postanowiłam postąpić jak amisz: zamiast się odezwać, szłam tylko u jego boku, dotrzymując mu towarzystwa.
Widziana od środka stodoła wydawała się jeszcze większa, niż gdy patrzyło się na nią z zewnątrz. Wysoko w górze krzyżowały się grube belki wycięte z wonnej sośniny, których przeznaczeniem było podtrzymywać tę konstrukcję przez dziesiątki lat.
Dwuspadowy dach wznosił się niby sztuczne niebo; kiedy zaś spróbowałam dotknąć słupów, na których opierały się przegrody dla zwierząt, obsypał mnie deszcz trocin.
– Naprawdę niezły wyczyn – powiedziałam. – Postawić całą stodołę w jeden dzień.
– To tylko wygląda na wielki wyczyn, kiedy człowiek nie może liczyć na nikogo oprócz siebie.
To w sumie pokrywało się z moimi poglądami na temat zawodowych relacji z klientem, chociaż musiałam przyznać, że pomoc prawna gorliwego adwokata blednie w porównaniu z pięćdziesięcioosobowym zastępem znajomych i krewnych gotowych na każde skinienie.
– Muszę z tobą porozmawiać – powiedział Samuel; widać było, że jest zakłopotany.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Wal śmiało.
Zmarszczył brwi, a kiedy już rozgryzł, co to miało znaczyć, potrząsnął głową.
– Katie… Jak ona sobie z tym radzi? Czy wszystko w porządku?
– Tak. Bardzo miło się wobec niej zachowałeś dziś przy obiedzie. Samuel wzruszył ramionami.
– To nic takiego. – Odwrócił się ode mnie, wkładając kciuk do ust i przygryzając paznokieć. – Myślałem o tym sądzie.
– O rozprawie?
– Ja. O rozprawie. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mniej się to różni od innych rzeczy. Martin Zook też nie musiał sam obrabiać tej kupy drewna.
Jeśli to miały być jakieś pokrętne amiszowskie refleksje, to ich sedno jakoś umykało mojej percepcji.
– Samuelu, nie do końca cię chyba…
– Chcę pomóc – przerwał mi. – Chcę pracować z Katie w sądzie, żeby nie była sama.
Jego twarz stężała i pociemniała; najwidoczniej dużo nad tym myślał.
– Ordnung nie zabrania budowania stodół – powiedziałam łagodnie – ale nie wiem, jak zareaguje biskup, jeśli z własnej woli weźmiesz udział w rozprawie o morderstwo jako świadek wystawiający poświadczenie moralności.
– Porozmawiam z biskupem Ephramem – oznajmił Samuel.
– A jeśli się nie zgodzi? Samuel zacisnął wargi.
– Angielskiego sędziego nie będzie obchodzić, że grozi mi Meidung.
Co racja to racja. Sędzina z sądu okręgowego będzie miała w nosie, że świadka czeka odsunięcie od jego religijnej wspólnoty. Samuel jednakże może być innego zdania. Katie również.
Zerknęłam ponad jego ramieniem, ogarniając wzrokiem mocne ściany, kąty proste, dach chroniący przed deszczem.
– Zobaczymy – odpowiedziałam.
– Co dalej?
Katie ucięła zębami zwisający kawałek nitki i spojrzała na mnie.
– Nic. Skończyłaś.
Szczęka mi opadła ze zdziwienia.
– Żartujesz sobie.
– Nie. – Katie wyrównała dłońmi małą kołderkę zszytą z żółtych, fioletowych i granatowych kawałków z dodanym tu i ówdzie akcentem różu. Kiedy zawitałam u Fisherów, bezwstydnie obnosząc się z tym, że nie umiałabym nawet przyszyć sobie guzika, Sara i Katie potraktowały to jako wyzwanie. Z ich pomocą nauczyłam się fastrygować, spinać szpilkami i szyć. Wieczorami, kiedy domownicy zbierali się razem po kolacji, aby poczytać gazetę, pograć w tryktraka albo w kościaną grę Yahtzee, czy też, tak jak Elam, po prostu podrzemać w fotelu, Katie i ja pochylałyśmy się nad małą ramką, na której była rozpięta moja kołderka i doszywałyśmy kolejne elementy. A teraz dzieło było gotowe.
Sara uniosła wzrok znad cerowania.
– Ellie już skończyła? Skinęłam głową, rozpromieniona.
– Chcesz zobaczyć? Nawet Aaron odłożył gazetę.
– Pewnie – zażartował. – To jest największe wydarzenie od czasu, jak Omar Lapp sprzedał swoich osiem hektarów firmie budowlanej z Harrisburga. – Po chwili dodał, już ciszej: – I tak samo mało prawdopodobne. – Ale mimo wszystko uśmiechał się szeroko, patrząc ze wszystkimi, jak Katie pomaga mi zdjąć kołderkę z ramy i z dumną miną kładzie mi ją na piersi.
Wiedziałam dobrze, że gdyby to Katie uszyła kołdrę, nie obnosiłaby się z nią w taki sposób, chociaż byłaby ona bardziej godna pochwały niż moja. Wiedziałam też, że po jej stronie roboty ściegi są schludne i równiutkie jak dziecięce ząbki, gdy tymczasem moje pełzną zygzakiem wzdłuż pociągniętych ołówkiem linii, plącząc się jak pijane.
– Całkiem nieźle, Ellie – pochwaliła Sara.
Elam otworzył jedno oko i spojrzał ze swojego fotela na biegunach.
– Nawet pięt tym w zimie nie przykryjesz.
– Specjalnie jest taka mała – odparłam zaczepnie. – Prawda? – zapytałam Katie.
– Ja. To jest taka dziecięca kołderka. Dla twoich dzieci. Przewróciłam oczami.
– Nie nastawiaj się.
– U nas kobieta w twoim wieku nie urodziła jeszcze połowy dzieci, które ma w planach.
– U was kobieta w moim wieku jest dwadzieścia lat po ślubie – przypomniałam jej.
– Katie – wtrąciła Sara ostrzegawczym tonem – daj Ellie spokój. Złożyłam swoją kołderkę starannie, jak sztandar upuszczony przez poległego żołnierza i przytuliłam ją do piersi.
– Widzisz? – powiedziałam do Katie. – Nawet twoja mama mówi, że mam rację.
Zapadła przeraźliwa cisza. Niemalże natychmiast zrozumiałam, jaką palnęłam gafę. Sara Fisher wcale nie powiedziała, że mam rację – miała czterdzieści trzy lata i oddałaby prawą rękę, żeby tylko móc rodzić dzieci. Niestety, nie mogła już o tym sama decydować.
Odwróciłam się do niej.
– Bardzo cię przepraszam. To było karygodne z mojej strony. Sara przez chwilę stała jak słup soli, aż w końcu wzruszyła ramionami i wzięła moją kołdrę.
– Mam ci ją wyprasować? – zapytała i wyszła szybko z pokoju, zanim zdążyłam jej powiedzieć, że szczerze mówiąc, wolałabym, żeby sobie usiadła i spróbowała ochłonąć.
Rozejrzałam się, ale Katie, Aaron i Elam siedzieli już cicho tam, gdzie przedtem, skupieni na swoich zajęciach; wszystko wyglądało tak, jakby te moje bezmyślne słowa w ogóle nie padły.
W następnej sekundzie rozległo się pukanie do drzwi. Wstałam, żeby otworzyć, chwytając spojrzenie, które wymienili Aaron i Elam; domyśliłam się, że w ich mniemaniu gość przychodzący o tej porze w dzień powszedni nie może przynosić nic dobrego. Kiedy dotknęłam palcami klamki, drzwi nagle stanęły otworem, pchnięte od zewnątrz. W progu stanął Jacob Fisher. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, było moje zdumione spojrzenie; widziałam, jak na jego ustach igra cierpki, nerwowy uśmieszek.
– Mamo, wróciłem! – zawołał pogodnym tonem, ale taką parodię telenoweli w tym gronie mogłam zrozumieć tylko ja. – Co na kolację?
Sara pierwsza rzuciła się ku niemu, przywołana głosem niewidzianego od lat syna. Była już nie dalej jak metr od niego, biegnąc z dłonią na ustach i oczami roześmianymi poprzez łzy, kiedy zatrzymał ją jeden prosty gest Aarona, machnięcie ręką, tnące powietrze jak szablą, i jedno krótkie słowo:
– Nie.
Ruszył w stronę syna, a Sara, z szacunku do męża, odsunęła się, stopiła w jedno ze ścianą.
– Nie jesteś już tutaj miłym gościem – oznajmił.
– Dlaczego Dat tak mówi? – zapytał Jacob. – Wyrok biskupa był inny. Czy Dat uważa, że jego decyzje znaczą więcej niż Ordnung? – Postąpił krok dalej za próg. – Stęskniłem się za rodziną.
Sara zachłysnęła się powietrzem.
– Wrócisz do kościoła?
– Nie, Mam, to jest niemożliwe. Ale bardzo chciałbym móc wrócić do domu.
Aaron stał pierś w pierś ze swoim synem, a grdyka drgała mu silnie. Wreszcie, nie mówiąc ani słowa, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Kilka sekund później gdzieś na tyłach domu trzasnęły drzwi.
Elam podszedł, poklepał Jacoba po ramieniu, po czym ruszył powoli za swoim synem. Sara, z twarzą zalaną łzami, wyciągnęła ręce do swojego pierworodnego.
– Nie mogę uwierzyć – powiedziała. – To naprawdę ty?
Patrząc na nią, zrozumiałam, dlaczego matka zagłodzi się na śmierć, odejmując sobie od ust, aby wykarmić swoje dziecko; dlaczego zawsze znajdzie dla niego czas, żeby mogło zwinąć się w kłębek u jej boku; w jaki sposób matka potrafi być łagodna i miękka niczym puchowa poduszka, a zarazem tak niezłomna, że gdy potrzeba, poruszy niebo i ziemię. Patrzyłam, jak palce Sary wędrują po płaszczyznach i nierównościach twarzy Jacoba: gładko wygolonej, starszej, innej.
– Mój chłopiec – szepnęła. – Mój piękny chłopiec.
A ja w tej chwili zobaczyłam w niej osiemnastolatkę, smukłą i silną, wstydliwie wyciągającą do młodego męża ramiona, w których spoczywało to nowo narodzone dziecko, które teraz stało przed naszymi oczami. Sara ścisnęła dłonie syna we własnych, pragnąc zatrzymać go całego dla siebie, chociaż z drugiej strony już biegła Katie, podskakując jak rozradowany szczeniak, domagając się, żeby i ją przytulić. Jacob pochwycił mój wzrok, patrząc ponad głowami matki i siostry.
– Ellie – pozdrowił. – Miło znów cię widzieć.
Podczas naszego poprzedniego spotkania brat Katie natychmiast zgodził się wystąpić na rozprawie i wystawić siostrze świadectwo moralności – lepszego świadka nie mogłabym dla niej zdobyć, bo ani matka, ani ojciec z całą pewnością nie chcieliby nawet słyszeć o zeznawaniu w sądzie. Akurat tego właśnie dnia układałam dla niego pytania na przesłuchanie, ale żeby je przećwiczyć, zamierzałam odwiedzić go w State College – po prostu plan przemycenia go gdzieś bliżej farmy, i to tak, aby nie wzbudzić podejrzeń Aarona, nastręczał w moim mniemaniu zbyt wielu trudności. Okazało się jednak, że Jacob Fisher postanowił grać według własnych reguł.
Pozwolił zaciągnąć się Sarze do kuchni na filiżankę gorącej czekolady („Ciekawe, czy lubisz ją jeszcze tak jak kiedyś?”) i babeczkę; rano upiekła całą blachę. Mojej uwadze nie umknęło i jestem pewna, że Jacob także tego nie przeoczył, że kiedy zasiadł do jedzenia, jego matka i siostra, jako ochrzczone w kościele amiszów, stały nadal. Chociaż nie posiadały się z radości, że go widzą, to nie mogły się przemóc, aby usiąść przy jednym stole z człowiekiem wykluczonym ze wspólnoty.
– Dlaczego wróciłeś? – zapytała Katie.
– Bo już czas był najwyższy – odpowiedział Jacob. – Przynajmniej dla was. Dawno mnie nie widziałyście.
Sara odwróciła wzrok.
– Twój ojciec szalał z wściekłości, kiedy się dowiedział, że Katie jeździła do ciebie. Do dziś bardzo go boli, że byłyśmy mu nieposłuszne. – Po chwili dodała: – To nie jest tak, że on nie chce cię już więcej widzieć albo że przestał cię kochać. To porządny człowiek, stanowczy wobec innych, ale najbardziej wymagający wobec samego siebie. Kiedy postanowiłeś odejść z kościoła, on wcale nie miał do ciebie pretensji.
Jacob prychnął.
– Jakoś inaczej to zapamiętałem.
– Mówię tak, jak było. Winił tylko siebie za to, że jest twoim ojcem, a nie potrafił wychować cię tak, żebyś chciał zostać wśród nas.
– Moje książki i nauka nie miały przecież nic wspólnego z nim.
– Może dla ciebie – powiedziała Sara – ale nie dla niego. – Poklepała Jacoba po ramieniu, zatrzymując na nim dłoń, jakby za nic nie chciała wypuszczać go z rąk. – Przez te wszystkie lata twój ojciec sam wymierzał sobie karę.
– Wyrzucił mnie z domu. To miała być ta kara?
– Wyrzekł się tego, na czym zależało mu najbardziej na świecie – odpowiedziała Sara cichym głosem. – Własnego syna.
Jacob wstał gwałtownie i spojrzał na Katie.
– Chcesz się przejść?
Przytaknęła gorliwie, uradowana wyróżnieniem. Kiedy byli już u drzwi, Sara zawołała za synem:
– Zostaniesz na noc? Potrząsnął głową.
– Nie zrobię ci tego – odparł łagodnie – ale będę tutaj wracał, czy to się jemu podoba czy nie.
Czasami, wieczorem, gdy leżałam już w łóżku, które mi przydzielono na czas gościny u Fisherów, zdarzało się, że zaczynałam snuć niewesołe rozważania na temat, czy uda mi się przywyknąć z powrotem do życia w mieście. Jak to będzie – zasypiać do wtóru hurkotliwych autobusów, a nie ukołysana pohukiwaniem sowy? Zamykać oczy w pokoju, gdzie ciemność nigdy nie jest całkowicie ciemna, bo neony i halogeny na ulicy robią swoje? Pracować w jakimś wieżowcu, tak wysoko nad ziemią, że nie ma najmniejszej szansy poczuć zapachu koniczyny i mleczów rosnących pod stopami?
Tej nocy księżyc wstał żółty jak wilcze ślepia i mrugał na mnie, gdy leżąc w łóżku, czekałam na powrót Katie ze spaceru z Jacobem. Miałam nadzieję, że uda mi się porozmawiać z nim chociaż przez chwilę na temat jego zeznania, ale przepadł gdzieś razem z siostrą i nie było ich naprawdę długo: Elam zdążył już udać się na spoczynek do swojego grossdawdi haus, a Aaron wrócić od zwierząt, do których zawsze zaglądał ostatni raz przed snem i w milczeniu pomaszerować do sypialni na górze. Nawet Sara obeszła już wszystkie pokoje, gasząc gazowe lampy na noc – a oni nic, przepadli jak kamień w wodę.
Było już dobrze po drugiej w nocy, kiedy Katie wślizgnęła się wreszcie na palcach do pokoju.
– Nie śpię – oznajmiłam głośno. – Możesz hałasować.
Katie zamarła, mnąc w palcach tasiemki fartucha, a potem skinęła głową i rozbierała się dalej. Odwróciwszy się skromnie plecami, zdjęła sukienkę i powiesiła ją na jednym z drewnianych kołków w ścianie, po czym wciągnęła przez głowę koszulę nocną.
– No i jak, miło było mieć brata tylko dla siebie?
– Ja - odmruknęła Katie; w jej głosie nie zabrzmiała choćby odrobinka entuzjazmu, który spodziewałam się usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to.
– Wszystko w porządku? – zapytałam, unosząc się na łokciu. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Zmęczona jestem. Trochę pogadaliśmy o mojej rozprawie i to mnie zmorzyło. – Po chwili dodała: – Powiedziałam mu, że chcesz mówić wszystkim, że zwariowałam.
W sumie trafne podsumowanie, chociaż ja użyłabym innej terminologii.
– I co Jacob na to?
– Że jesteś dobrym prawnikiem i wiesz co robisz.
– Inteligentny chłopiec. Co jeszcze mówił? Katie wzruszyła ramionami.
– Różne rzeczy – powiedziała cicho. – O sobie. Opadłam z powrotem na poduszkę, zakładając ręce za głowę.
– Coś mi się wydaje, że udało mu się dziś wytrącić waszego ojca z równowagi.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, uznałam, że Katie już zasnęła i aż drgnęłam, kiedy jednym susem wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna, szarpnięciem zaciągając rolety.
– Księżyc świeci – mruknęła. – Nie można zmrużyć oka.
Rolety w jej pokoju były ciemnozielone, tak samo jak wszystkie inne rolety w tym domu. Po tym właśnie można było odróżnić domostwa amiszów od zwykłych, angielskich domów: wyróżniał je kolor rolet w oknach oraz brak podciągniętych przewodów elektrycznych.
– Dlaczego rolety są zielone? – zapytałam, pewna, że musi być jakieś wyjaśnienie tego fenomenu, tak jak każdej innej osobliwości życia amiszów.
Katie leżała odwrócona do mnie tyłem. Kiedy się odezwała, jej głos był zgłuszony, ochrypły; gdyby nie to moje proste, przyziemne pytanie, pomyślałabym, że płacze.
– Bo tak jest od zawsze – odpowiedziała mi.
Postanowiłam, że muszę trochę bardziej dbać o siebie, bo inaczej prosto od Fisherów trafię na chirurgię naczyniową; skutkiem tego postanowienia poranną kawę ograniczyłam do jednej filiżanki. A jednak, mimo wszystko, w dniu ostatniego rozpatrzenia przedprocesowego, kiedy zeszłam do kuchni wystrojona w swój zabójczy czerwony kostium, Sara, nie bacząc na moje postanowienia, postawiła przede mną półmisek wyładowany po same brzegi: jajka na bekonie, naleśniki, tost i miód. A potem jeszcze wepchnęła we mnie repetę. Karmiła mnie tak, jak Samuela i Aarona, mężczyzn, którzy przez cały dzień pracowali w pocie czoła, aby jej życie mogło biec dawnym, odwiecznym torem.
Pomyślałam o trój glicerydach, ale tylko przez jedną krótką chwilę, po czym pochłonęłam wszystko, co mi nałożyła.
Kiedy ja jadłam, Katie stała przy zlewie, zmywając miski i rondle. Miała na sobie sukienkę w kolorze lawendy i swój najlepszy fartuch -
odświętne, niedzielne ubranie – bo postanowiłam zabrać ją ze sobą do sądu. Nie miała brać osobistego udziału w rozpatrzeniu, ale chciałam pokazać sędzinie, że traktuję sprawę poważnie i mam swoją podopieczną pod stałym nadzorem.
Katie odwróciła się od zlewu, trzymając w dłoni umytą miskę. Kiedy stawiała ją na blacie kuchennym, naczynie wyślizgnęło jej się z palców.
– Och! – krzyknęła, wymachując rękami, rozpaczliwie usiłując nie dopuścić, aby miska spadła na podłogę; szło jej to niezgrabnie i wyglądało jak zabawna pantomima, ale szczęśliwym trafem się udało. Katie przygarnęła do siebie złapaną miskę i odwróciła się – zbyt gwałtownie. Strąciła łokciem dzban, który roztrzaskał się na podłodze. Sok pomarańczowy i odłamki ceramiki trysnęły dookoła Katie spojrzała na to pobojowisko i wybuchnęła płaczem. Sara złajała ją łagodnie w dialekcie. Po chwili dziewczyna uklękła i zaczęła zbierać największe skorupy rozbitego naczynia. Odłożyłam serwetkę na stół i przykucnęłam obok, żeby jej pomóc.
– Jesteś roztrzęsiona – zauważyłam. Katie zakołysała się na piętach.
– Bo tak nagle… To wszystko zrobiło się bardzo prawdziwe. Rozdzieliła nas Sara, wycierając rozlany sok ścierką do naczyń.
Spojrzałam Katie w oczy ponad łukiem jej krzepkich pleców i uśmiechnęłam się.
– Zaufaj mi. Wiem, co robię.
Widok czarującej, pogodnej Katie, siedzącej na ławce u wejścia do gabinetu sędziny Ledbetter, podziałał na George'a Callahana jak płachta na byka. Nie umknęło to mojej uwagi. Prokurator co rusz zerkał ponad ramieniem protokolanta, który stawił się na rozpatrzenie przedprocesowe i wyglądał przez otwarte drzwi gabinetu, za którymi widać było dziewczynę.
– Co twoja klientka tutaj robi? – wysyczał mi w końcu do ucha. Powoli, z rozmysłem, robiąc z tego wielkie przedstawienie, wykręciłam szyję i przyjrzałam się uważnie Katie.
– Wygląda na to, że się modli – odpowiedziałam.
– Wiesz, o co pytam.
– Ach, dlaczego zabrałam ją ze sobą do sądu? Nie żartuj, George. Komu jak komu, ale tobie chyba tłumaczyć tego nie muszę. Taki był warunek zwolnienia za kaucją.
W tym momencie do gabinetu weszła pospiesznym krokiem sędzina Ledbetter.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała, siadając za biurkiem, otwierając teczkę z dokumentami i przeglądając je. – Czy wolno mi wyrazić zadowolenie z faktu, iż udało się pani ostatecznie zawiadomić nas o planowanej linii obrony, pani Hathaway? – Odwróciła kartkę. – Czy mają państwo jeszcze jakieś wnioski?
– Złożyłam wniosek o unieważnienie rozprawy, wysoki sądzie – odezwałam się.
– Tak, wiem o tym. Dlaczego?
– Ponieważ mojej klientce odmawia się jej gwarantowanego konstytucją prawa, mianowicie prawa do uczciwego osądzenia przez równych sobie. Chociaż tak właśnie stanowi ustawa zasadnicza, w składzie ławy przysięgłych powołanej do tego procesu nie znalazł się ani jeden amisz. W oczach naszego społeczeństwa, jak również w rozumieniu naszego systemu prawnego, moja klientka nie jest równa z innymi ludźmi. – Zaczerpnęłam głęboko powietrza, widząc, że sędzina mruży lekko oczy. – Mogłabym wnieść o proces z wyłączeniem ławy przysięgłych lub też nawet o zmianę miejsca rozprawy, ale byłoby to bezcelowe, ponieważ żadne z tych rozwiązań nie zapewniłoby mojej klientce uczciwego procesu. Modelowa ława przysięgłych reprezentuje przekrój amerykańskiego społeczeństwa, nie zaś wspólnoty amiszów, wysoki sądzie. Ludzie, którzy mają sądzić moją klientkę, nie rozumieją, czym jest jej wiara, jej wychowanie, jednym słowem jej świat, co stawia ją już na starcie w bardzo niekorzystnej sytuacji.
Sędzina spojrzała na prokuratora okręgowego.
– Panie Callahan?
– Wysoki sądzie, fakt pozostaje faktem: panna Fisher złamała prawo ustanowione przez rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Stanie przed amerykańskim sądem. Nie ma już teraz większego znaczenia, czy oskarżona należy do amiszów, buddystów czy Zulusów. Odważyła się igrać z ogniem i teraz musi ponieść konsekwencje swojego postępowania.
– Proszę o rozsądek! Katie Fisher to nie jest międzynarodowy terrorysta, który podłożył bombę pod World Trade Center. To obywatelka Stanów Zjednoczonych i jako taka ma prawo do tego, aby sąd obiektywnie rozpatrzył jej sprawę.
George odwrócił się, szepcząc pod nosem:
– Obywatele Stanów Zjednoczonych płacą podatki.
– Proszę powtórzyć, protokolant nie dosłyszał – poprosiła sędzina. Uśmiechnęłam się do niej szeroko.
– Pan prokurator pozwolił sobie wyrazić opinię, niestety mylną, na temat wywiązywania się przez moją klientkę z obowiązków fiskalnych. Otóż amisze płacą podatki, George. Jeżeli pracują na własny rachunek, to nie opłacają składek na opiekę społeczną, ponieważ nie korzystają z rządowych programów opieki medycznej: ani dla osób w starszym wieku, ani dla osób o niskich dochodach, z żadnego innego. Dlaczego? Bo rodziny amiszów same opiekują się swoimi seniorami. Kiedy zatrudniają się u kogoś, to wtedy oddają ze swojej wypłaty składki na opiekę społeczną, ale nigdy nie wykorzystują choćby centa z odprowadzonych funduszy. Nie płacą podatku za benzynę, ale za to płacą podatki od nieruchomości. Pieniądze w ten sposób zdobyte idą na finansowanie szkół publicznych, do których amisze nawet nie posyłają swoich dzieci. Nie korzystają także z federalnych dotacji na rolnictwo, z zasiłków ani też z kredytów studenckich. – Zwróciłam się wprost do sędziny: – W tym właśnie cały problem, wysoki sądzie. Jeżeli wizerunek amiszów, którym kieruje się sam pan prokurator jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy, jest oparty na mylnych wyobrażeniach, to w modelowym składzie ławy przysięgłych błędy te ulegną dwunastokrotnemu pomnożeniu.
Sędzina przesunęła palcem wskazującym po nosie.
– Muszę przyznać, pani Hathaway, że długo się zastanawiałam nad złożonym przez panią wnioskiem. Wielce mnie niepokoi myśl, że obywatel bądź obywatelka Stanów Zjednoczonych z przyczyny tak prostej jak przynależność do określonej grupy religijnej, nie może liczyć na uczciwy proces. Argumenty przytoczone w złożonym przez panią wniosku są z wszech miar uzasadnione.
– Dziękuję, wysoki sądzie.
– Niemniej jednak tak się nieszczęśliwie składa dla pani i dla pani klientki, że kontrargumenty pana Callahana są równie słuszne. Broni pani osoby, która staje przed sądem oskarżona nie o kradzież paczki gumy do żucia, ale o morderstwo. Unieważnienie rozprawy podobnej rangi byłoby rażącym brakiem odpowiedzialności. I chociaż na ławie przysięgłych z całą pewnością nie zasiądzie ani jeden amisz, to prawda jest taka, pani Hathaway, że w całych Stanach Zjednoczonych nie znajdzie się sąd, który mógłby zagwarantować pani klientce skład ławy przysięgłych wybrany spośród równych jej ludzi. Tymczasem u nas, w Lancaster, warunki będą najbliższe ideałowi: wyrok wyda dwanaścioro ludzi, którzy żyją i pracują w tutejszej społeczności, mając na co dzień do czynienia z amiszami. Dwanaścioro ludzi, wobec których można żywić nadzieję, że są odrobinę bardziej świadomi tego, jacy są ich sąsiedzi amisze niż modelowa ława przysięgłych, reprezentująca przekrój amerykańskiego społeczeństwa. – Spojrzała wprost na mnie. – Odrzucam pani wniosek o unieważnienie rozprawy, pani Hathaway, jakkolwiek jestem wdzięczna za podjęcie tematu skłaniającego do refleksji. – Położyła dłonie płasko na blacie biurka. – Jeśli to już wszystko, chciałabym teraz ustalić datę wyznaczenia składu ławy przysięgłych.
– Trzy i pół tygodnia – powiedziałam, strzepując w powietrzu prześcieradło, które opadło na łóżko Elama stojące pod ścianą je go grossdawdi haus. – Za trzy i pół tygodnia zaczyna się proces.
Sara podłożyła prześcieradło pod materac po drugiej stronie łóżka i odetchnęła z ulgą.
– Nie mogę się doczekać, kiedy już będzie po wszystkim – powiedziała. Spojrzała na Katie zatroskanym wzrokiem. – Bardzo tam było nieprzyjemnie?
– Katie nie była na rozpatrzeniu. Czekała na ławce przed gabinetem sędziny. Podczas rozprawy będzie siedzieć razem ze mną przy stole dla obrony. Prokurator nie będzie dla niej nieprzyjemny, bo nie dostanie szansy, żeby zamienić z nią choćby jedno słowo. Katie nie będzie zeznawać. Między innymi właśnie dlatego zdecydowałam się na obronę opartą na niepoczytalności.
Katie stała tuż obok i zakładała świeżą powłoczkę na poduszkę. Słysząc to ostatnie zdanie, zawołała, ale tak cicho, że aż dziw brał, że w ogóle ją usłyszałyśmy:
– Możesz tak nie mówić? Mogę cię prosić, żebyś tak nie mówiła? – I z rozdzierającym jękiem odwróciła się na pięcie i wybiegła.
Sara zebrała spódnicę i już chciała za nią biec, ale położyłam jej rękę na ramieniu.
– Proszę cię – powiedziałam łagodnie. – Ja to zrobię, pozwól mi.
Z początku w ogóle jej nie zauważyłam; zwinęła się w kłębek na fotelu na biegunach. Zamknęłam drzwi, usiadłam na swoim łóżku i zastosowałam strategię, której nauczył mnie Coop: twarz na kłódkę i czekamy.
– Ja tak nie mogę – powiedziała Katie, nie odrywając czoła od kolan. – Nie mogę tak żyć.
Alarmujący dreszcz przebiegł po wszystkich nerwach w moim ciele. Słyszałam ten tekst dziesiątki razy; zazwyczaj stanowił on wstęp do wstrząsającej spowiedzi. Sprawy zaszły już tak daleko, że nawet gdyby Katie wyznała mi teraz, że zamordowała to dziecko z zimną krwią, to broniłabym jej i tak, w ten sam sposób, czyli dowodząc niepoczytalności – ale wiedziałam również, że walczyłabym w jej sprawie o wiele zacieklej, gdybym tylko miała jakiś dowód na to, że naprawdę nie zdawała sobie wtedy sprawy z tego, co robi.
– Katie – powiedziałam. – Niczego mi nie mów. To do niej trafiło.
– Tyle miesięcy kładziesz mi do głowy, że tak trzeba, a teraz nie chcesz słuchać?
– Powiedz o tym Coopowi, jeśli musisz. Bo mnie o wiele lepiej pójdzie obrona, jeśli obecna rozmowa się nie odbędzie.
Katie potrząsnęła głową.
– Nie mogę pozwolić, żebyś kłamała w sądzie na mój temat.
– To nie jest kłamstwo, Katie. Nawet jeśli nie wiesz dokładnie, co zaszło. Sama powiedziałaś Coopowi i doktor Polacci, że pewnych rzeczy nie możesz sobie przypomnieć.
Katie skuliła się jeszcze bardziej.
– Przypomniałam sobie. Poczułam w skroniach łomot pulsu.
– Twoja pamięć jest za każdym razem inna, Katie. Odkąd cię poznałam, przeszłaś co najmniej trzy takie zmiany.
– Ojciec dziecka nazywa się Adam Sinclair. To właściciel mieszkania, które Jacob wynajmuje w State College. Wyjechał. Nie zdążył się dowiedzieć, że… byłam w ciąży. – Mówiła cicho i łagodnie, a jej spojrzenie było jeszcze łagodniejsze niż głos. – Na początku w ogóle nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, a potem, kiedy przyjęłam już do wiadomości, co się stało, było za późno. Zaczęłam więc udawać, że wszystko jest po staremu.
Urodziłam dziecko w oborze i zasnęłam. Chciałam je zanieść do domu, do mamy, ale nie mogłam utrzymać się na nogach. Czułam, że muszę przez chwilę odpocząć. A potem pamiętam już tylko ten moment, kiedy się obudziłam. – Spojrzała na mnie, mrugając oczami. – Dziecko zniknęło.
– Dlaczego nie próbowałaś go szukać?
– Okropnie się wystraszyłam. Bardziej niż tego, że rodzice się dowiedzą. Wiesz dlaczego? Bo przez cały czas powtarzałam sobie, że to była wola boża. I chyba wiedziałam, co znajdę, jeśli poszukam. Nie chciałam tego znaleźć.
Zmierzyłam ją twardym wzrokiem.
– I tak mogłaś zabić to dziecko, Katie. Mogłaś lunatykować. Mogłaś je udusić, nie wiedząc nawet, co robisz.
– Nie. – Na pokryte czerwonymi plamami policzki Katie znów polały się łzy. – Nie mogłabym tego zrobić. Kiedy tylko go zobaczyłam, tego malutkiego chłopczyka, zapragnęłam mieć go przy sobie. Bardzo chciałam, żeby był ze mną. – Jej głos był już tylko szeptem. – On był największym cudem w całym moim życiu i zarazem najgorszą pomyłką.
– Czy kiedy zasypiałaś, żył jeszcze? Skinęła głową.
– W takim razie kto go zabił? – Wstałam, zdenerwowana i zła. Wyznania w ostatniej chwili nie służą błyskotliwej obronie. – Była druga w nocy. Rodziłaś dwa miesiące przed terminem i do tego nikt nie wiedział, że jesteś w ciąży. Kto, do jasnej cholery, mógł wejść do tej obory i zabić ci dziecko?
– Nie wiem – załkała Katie. – Nie wiem, ale ja tego nie zrobiłam, więc ty nie możesz iść na rozprawę i powiedzieć wszystkim, że to ja. – Uniosła na mnie oczy. – Nie widzisz, co się stało, kiedy zaczęłam kłamać? Cały mój świat legł w gruzach, Ellie. Umarło dziecko. Wszystko się popsuło. – Zacisnęła dłonie w pięści i ukryła je w fałdach fartucha. – Chcę naprawić swoje winy.
Nogi się pode mną ugięły, kiedy to usłyszałam.
– To nie będzie spowiedź przed garstką duchownych, Katie. W kościele amiszów coś takiego być może jest do przebaczenia, ale sąd daje za to od piętnastu lat do dożywocia.
– Nie rozumiem…
– Wiem, że nie rozumiesz. Dlatego właśnie wynajęłaś mnie, adwokata. Mam cię wprowadzić w mechanizm wymiaru sprawiedliwości i bezpiecznie z niego wyprowadzić. Na uniewinnienie możesz liczyć tylko wtedy, jeżeli ja wymyślę skuteczną linię obrony. A w naszej sytuacji najlepsza jest niepoczytalność. Jeśli staniesz przed ławą przysięgłych i powiesz, że zasnęłaś, a kiedy się obudziłaś, noworodka już nie było, a w ogóle to się świetnie złożyło, bo umarł i po kłopocie – to nie ma na świecie ławnika, który by kupił od ciebie takie zeznania.
Katie zacisnęła zęby.
– Ale taka jest prawda.
– Tylko w świecie idealnym prawda mogłaby ci pomóc w procesie o zabójstwo pierwszego stopnia. A sądowi bardzo daleko do ideału. Za progiem sali rozpraw to, co naprawdę zaszło, przestanie się liczyć. Wygra ten, kto sprzeda ławnikom najlepszą historyjkę.
– Nie obchodzi mnie, czy to jest świat idealny, czy nie idealny – oznajmiła Katie. – Tak czy inaczej, to nie jest mój świat.
– Zgłoś się na świadka i powiedz prawdę, a twój świat przeniesie się do więzienia stanowego.
– Jeśli taka będzie wola boża, to się zgadzam. Uderzyłam ją wzrokiem, rozwścieczona do ostateczności.
– Chcesz zgrywać męczennicę? Proszę bardzo. Ale mnie tam nie będzie. Nie zamierzam się przyglądać, jak popełniasz prawne samobójstwo.
Przez chwilę Katie milczała, a potem spojrzała na mnie czystym, szczerym wzrokiem.
– Musisz tam być, Ellie. Bo ja cię potrzebuję. – Wstała z fotela i usiadła obok mnie na łóżku, tak blisko, że poczułam żar jej ciała. – Na tej angielskiej sali rozpraw będę zupełnie obca. Będę się wyróżniać tym, jak się ubieram i tym, jak myślę – bo nie jestem Angielką. Nie znam się na morderstwach, świadkach i ławnikach, ale wiem, jak naprawić to, co człowiek popsuł w życiu. Jeśli popełni się błąd, a potem okaże skruchę, można liczyć na przebaczenie. Można wrócić. Ale jeśli zaczniesz kłamać, kiedy kłamstwo zacznie gonić kłamstwo, to dla ciebie już nie będzie miejsca.
– Twoja wspólnota przymknęła oko, kiedy trzeba było wynająć adwokata, czyli mnie – przypomniałam jej. – Zrozumieją też i to, dlaczego musiałaś zrobić tak, a nie inaczej.
– Oni może tak, ale ja nie. – Złożyła dłonie razem, jak do modlitwy. – Może te kłamstwa dadzą mi wolność i nie będę musiała iść do angielskiego więzienia. Ale powiedz mi, Ellie, gdzie ja się wtedy podzieję? Bo jeśli tam skłamię we własnej obronie, to nie będzie dla mnie powrotu tutaj.
Zamknęłam oczy, przypominając sobie to nabożeństwo, kiedy Katie uklękła, aby wyznać swój grzech. Przypomniałam sobie twarze ludzi zebranych w tym ciasnym, dusznym pokoju, ludzi, którzy jeden po drugim wygłaszali swoją opinię. W ich głosach nie było chęci zemsty, nie było złośliwości; brzmiała w nich ulga, jak gdyby pokora Katie dodała im odrobinę siły. Przypomniałam sobie jedno popołudnie, kiedy wszyscy pracowaliśmy na polu, zbierając zżęte zboże – i wróciło do mnie to poczucie bycia częścią czegoś większego niż ja sama w sobie. Przypomniałam sobie twarz Sary w momencie, kiedy po raz pierwszy od lat zobaczyła swojego syna.
Jaką wartość ma osobiste zwycięstwo dla kogoś, kto przez całe życie wyrzekał się siebie dla większego dobra tych wszystkich, wśród których żyje?
Poczułam, jak do mojej dłoni wślizguje się drobna, stwardniała dłoń Katie.
– Dobrze – westchnęłam. – Zobaczymy, co się da zrobić.
<a l:href="#_ftnref1">*</a> Na określenie człowieka spoza swojej wspólnoty, czyli „ze świata”, amisze używają słowa Englisher czyli „Anglik” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
<a l:href="#_ftnref2">*</a>Pennsylvania Dutch (ang., także Pennsylvania Dietsch lub Pennsylvania German) – dosł. niemczyzna pensylwańska, język ojczysty potomków imigrantów z Niemiec i Szwajcarii, którzy przybyli do Ameryki w XVII i XVIII w.; zaliczają się do nich także amisze oraz mennonici. Słowo Dutch, które we współczesnej angielszczyźnie oznacza wyłącznie Holendra, historycznie odnosiło się do wszystkich narodów europejskich używających dialektów zachodniogermańskich.
<a l:href="#_ftnref3">*</a> Dziecko… Znalazł dziecko… Nieżywe.
<a l:href="#_ftnref4">*</a> Nazwa Paradise znaczy po angielsku „raj”.
<a l:href="#_ftnref5">*</a> Mennonici – powstały w Zurychu na początku XVI w. radykalny odłam protestantów, nazwany od imienia założyciela, lidera holenderskich anabaptystów Menno Simmonsa. Przez trzysta lat emigrowali do Pensylwanii, a także ościennych stanów USA oraz do Kanady i Ameryki Południowej. Amisze są odłamem szwajcarskich mennonitów z drugiej połowy XVII w.
<a l:href="#_ftnref6">*</a>Sie schelt an shook mit uns wohne (Pennsylvania Dutch) – [ona] zamieszka u nas na trochę (przyp. tłum.).
<a l:href="#_ftnref7">*</a>Intercourse (ang.) – stosunek (płciowy); PA (skr. ang.) – Pensylwania (przyp. tłum.).