40496.fb2 Wojna polsko-ruska pod flag? bia?o-czerwon? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Wojna polsko-ruska pod flag? bia?o-czerwon? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

Ja pierdolę – mówię, gdyż nagle wszystko zdaje mi się przegrane. Gdyż jestem świadom, jako że nie będzie teraz lekko, buzi buzi, nie plujcie, nie przeklinajcie i nie piszcie kredą po chodniku. Że będzie grubszy hardkor, gdyby jeszcze to jedne walkie-talkie urwana antenka, gdyby jeszcze to drugie, co użyźnia teraz trawnik, gdyby jeszcze ten klaun opluty, to wszystko by było wporzo, wszystko by można było jeszcze wytłumaczyć, załagodzić, a to, co nazylane, obetrzeć. Ale nie. Bo kasjerka z żalu posikała się w firmowe majtki, Mc Donald's narażony został na poważne finansowe i moralne straty.

Za co zarówno ja, jak i Lewy, a czy może i nawet nie Andżelą, kipniemy.

A Lewy jeszcze nie wie, ufnie robi rowerem kółka, raz to włancza, raz wyłancza dynamo. A gdy podjeżdża do nas, wtem również widzi, jaka jest sytuacja. A jestem pewien, że ma przy sobie towar. Lecz już jest za późno. Samochodzik podjeżdża. Szybka uchyla się. Palant w czarnym kombinezonie przeciwpożarowym o twarzy seryjnego mordercy z dożywociem i karą śmierci na karku, wozi tym wózkiem swą państwową, czarną dupę jakby co najmniej jechał na wakacje, ramię wystawione, pełen luz, jeszcze może drink i rozkładane łóżko. Ten obok to samo, tyle jeszcze, że w ramach swej pracy, swych super poważnych obowiązków trzyma kierownicę. Za to mu płacą, każdy by tak chciał, trzymasz kółko, masz z tego kupę kasy i jeszcze gratisowo kombinezon kuloodporny do prac w ogrodzie i na działce.

I on mówi do nas: dokumenciki są? Ani dzień dobry, ani spierdalaj, zero kultury, czyste chamstwo bez sztucznych barwników.

Jest to jak moment śmierci, już umierasz, już nie ma przebacz, a wiesz, że jeszcze masz pełno towaru upchanego po kieszeniach, pełno grzechu zapisanego ołówkiem na marginesach, a właśnie, że nie, żadnego mazania, pani wyrywa ci kartkę, czas się skończył. I tak też jest właśnie teraz, koniec tego dobrego: dokumenciki proszę, my tu się z takimi jak wy nie pierdolimy, mamy tu taką specjalną ekstra maszynkę zakupioną przez podatników, pana dowodzik wkładamy tu i on wychodzi z drugiej strony w postaci paseczków, i pana już NIE MA, nie istnieje pan, zero świadczeń, zero opieki społecznej, nie ma pan dzieci, nie ma pan NIP-u, nie ma pana. Baa, żeby jeszcze pana, nie ma cię, chuju, właśnie znikłeś, możesz iść do domu, choć twego domu też pewnie już nie ma, został on anulowany.

To stoimy i patrzymy na nich. Oni już wtedy są bardziej kategoryczni. Klapka otwiera się i oni wysiadają, stają w dwuszeregu i mówią do nas: dokumenty, lecz w taki sposób, że można powiedzieć tylko jedną odpowiedź na to: już, już daję. Plus przykląc na jedno kolano, ucałować kolejno w sygnet rodowy i zegarek.

My z Lewym patrzymy po sobie. Tak czy nie. Dajemy czy nie dajemy. Liżemy tych palantów po trzewiczkach samym czubkiem języka, czy nie. To się dzieje szybko, to są ułamki sekund, co sypią się jak szkło spod naszych stóp. Starczy. Jedno spojrzenie i wiem, że nie będzie dobrze. Czarne świnie rasy gestapowskiej tupią z niecierpliwości butem z ludzkiej skóry.

W tym samym czasie Andżeli przewraca się rower.

Dokumenty na rower – oni zaraz mówią do niej, jak to widzą, celując w nią krótkofalówką – zaświadczenie na prawo posiadania roweru. Jest to ich zawodowy odruch warunkowy, tego ich uczą w liceum policyjnym, pokazać im człowieka, to im ślina napływa do pyska, zapala się odpowiednia żarówka i mówią: dokumenty, a pokazać im rower, to to samo, ślina, żarówka i tylko hasło inne: dokumenty na rower.

My z Lewym zaraz patrzymy na Andżelę. Gdyż nagle uświadamiamy sobie, iż całe zdarzenie jest przez nią osobiście sprowokowane do dziania się. To nie jest nasza wina, to ona tu przyjechała na rowerze, porobiła ślady na chodniku, o proszę, wielka wyznawczyni sekty przyrodniczej, a zniszczyła bez skrupułów piękny, firmowy, niczemu winny trawnik. Poza tym ta amfetamina, co Lewy ma w kieszeni, to od niej. Ona sama ciągnie jak smok, zeszła już na trzydzieści kila, bo wali już teraz sobie pół kila dziennie, a potrzebuje coraz więcej, zresztą to po niej widać, że praktycznie składa się już z samej amfy, a resztę ma wyrysowaną na twarzy węglem.

No i przyjechała tu teraz, jak myśmy stali tu sobie z kolegą, pili kole. My od razu mówiliśmy, by nie jeździła po trawniku, nie niszczyła zieleni. Ona nic. Wepchnęła koledze do kieszeni towar i powiedziała: macie, chłopaki, pierwsza dawka za darmo, zobaczycie, jak będzie wam dobrze, wszystkie wasze problemy ze szkołą i rodzicami znikną. Myśmy nie chcieli tego bagna, tego po prostu szamba, ale ona nalegała. I po wzroku Lewego widzę, iż mamy w tej kwestii zeznań całkowitą współpracę i porozumienie.

Andżela mówi do nich tak, choć ewidentnie się boi: ale ja jestem Miss Publiczności.

Oni patrzą na nią, potem na siebie. To można sprawdzić – rzuca jeden. No to wywlekają przez okno z radiowozu czarną gestapowską gałkę na kablu i jeden mówi do Andżeli taki wiersz, co się nauczył w pierszej klasie w liceum policyjnym wieczorowym. Nazwisko, imię, data urodzenia i zamieszkania, numer domu, nazwisko panieńskie rodzica, numer buta, ilość okien w mieszkaniu. Jest to ustna tabela do wypełnienia przez Andżelę. Wtedy wszystko idzie po kolei. Wiadomo, Andżelina Kosz i tak dalej. Waga dwadzieścia osiem kilo. I tak dalej. Wtedy oni to, co zdołają zapamiętać, nadają do swojego gestapowskiego radia. A na zapleczu tego całego systemu siedzi Wielki Brat, pali fajkę i odpowiada. Potwierdza, iż Andżela jest, iż ją mają w swoich notatkach. Wtedy potwierdza dane, co ona podała. A jednocześnie dodaje co nieco od siebie ze swego archiwum. Że widziana w podejrzanych towarzystwach, podejrzewana o obrazoburcze zaplamienie autobusu linii numer 3, co doniósł jeden w mieszkańców miasta, przywódczyni opozycji ekologicznej donosząca rządowi i organizacjom roślinnym na władze miasta w sprawie ścieków. Wyznanie: satanistyczny fundamentalizm antyruski, tegoroczna miss publiczności Dnia Bez Ruska. Wszystko to płynie przez słuchawkę, ta audycja radiowa ku chwale Andżeli, a my z Lewym rozglądamy się, przeczesujemy ręką włosy, sto procent niewinności, my z nią nie mamy nic wspólnego, nawet innej płci jesteśmy.

Wtedy ci policjanci przez chwilę naradzają się w pełnej gestapowskiej konfidencji. I wtem mówią tak, czego myśmy się z Lewym najmniej spodziewali. Mówią tak: panią proszę jechać dalej i uważać, bo drogi są śliskie od farby, i nie rozmawiać już z żadnymi podejrzanymi typami. I jeśli byśmy mogli z kolegą prosić o mały autograf.

Ależ to nie ma żadnej sprawy – uśmiecha się Andżela i błyskają flesze, czerwony dywan rozwija się jak język wywalony na mnie i do Lewego z paszczy tego systemu. Z którym ona współżyje na dogodnych warunkach.

A kolega by jeszcze chciał dla swojej żony i dzieci – mówią suki i podają jej bloczek do wypisywania mandatów.

Imiona żony? – mówi fachowo Andżela i zamaszystym pismem obrazkowym podpisuje wszędzie: Miss, Miss Angela, Miss Publiczności roku 2002, dla Anety i Wojciecha z najlepszymi pocałunkami miss publiczności Angela Kosz. Plus, jak zaglądam jej przez ramię, to jeszcze widzę, że dopisuje gdzieniegdzie „szatan 666” i „jedna rasa, polska rasa”.

Hola – mówię, bez już zważania, że policja słucha – co ty się nagle taka radykałka zrobiłaś, co Andżela? Sława uderzyła ci chyba na bańkę.

Co – odpyskowuje Andżela, proszę bardzo, jaka się wygadana zrobiła raptem, powiedziała trzy zdania o swych ulubionych gatunkach warzyw i raptem teraz sprawność „gadanego” dostała od zastępowego Sztorma przyszyte na rękaw sukni – wybrali mnie Polacy, to jestem chyba za Polakami, a nie za żadnymi Ruskimi, logiczne, nie?

Po czym mówi w kierunku policjantów: chwileczkę, i bierze mnie na stronę.

Nie rozumiesz, Andrzej? – mówi szepcząc, pełna konspira – czy Polska czy przyrost ZSRR, i tak koniec jest bliski. A Sztorm mi parę rzeczy uświadomił. Mówi, że jak wystąpię z ramienia narodowego prawicy, to i dostanę własny wieczorek w centrum kultury, a i może nawet będę drukowana w „Piasku Polskim”, to się jeszcze zobaczy. To była dla mnie wielka szansa.

A co, pani kolega za Ruskimi optuje? – pyta podejrzliwie ten suk, jak widzi naszą postępującą konfidencie i tryb ściśle tajny naszej rozmowy, kabel przeciągnięty z ust do ust, top secret.

Andrzej? – mówi Andżela jak głupia, jakby w ogóle nic nie kumała, iż on trzyma swe łapsko na pistolecie. My się to właściwie dość krótko znamy – dodaje ni do rymu, ni do sensu. Po czym widząc, co narobiła, bierze rower, przesyła mi i Lewemu pocałunek z ręki, poczym macha do policjantów i przydusza na pedał. – Jak będę wiedziała, co i jak z tym odczytem, to dam znać! – woła odjeżdżając niczym tramwaj zwany pożądaniem i dzwoni dzwonkiem.

No to zostajemy sami. Wtedy w jedną chwilę już się nie robi tak znowu miło.

Może mały autograf? – mówię, by rozluźnić nieco tę napinającą się atmosferę, co jest rozciągnięta między nimi a nami tak bardzo, iż zaraz pęknie, a że myśmy ciągnęli mocniej, to my dostaniemy z całej pety po pysku.

Może mały chuj? – mówi ten jeden suk i spluwa, zupełnie już bez krycia się ze swoimi zamiarami. Już mi, do bagażnika – mówi do nas drugi wyjmując pałkę – Jedziemy na komisariat.

Ja niby to stoję, spoglądam na Lewego. Lewy całkowicie w rozstroju, domyśla się już, iż to jego ostatnie chwile na świeżym powietrzu, więc stara się jak najwięcej nałapać w płuca i do buzi. Rozgląda się cały czas, namierza, by prysnąć, łzy mu kręcą się w oczach. Oko mu już chodzi niczym oszalała żaluzja, niczym zepsuta szatkownica

Ale panowie władzo, niby dlaczego? – mówi wreszcie płaczliwie, gdyż zapewne ma nadzieje, że my tu gadu gadu, pogoda zanosi się na burzę, a festyn bardzo udany, a w międzyczasie pstryk – cała amfa raptem zniknie od niego z kieszeni. Jak zatrzymywanie się tu jest zabronione, jak stanie tu jest zabronione, to my najmocniej przepraszamy. Obiecujemy, iż już nigdy nie będziemy tak po chamsku się zachowywać. Raz nam się zdarzyło – prawda. Ale wiedzą panowie władzo jak to jest. Jak idzie człowiek, zdyszy się, przystanie, popije. Raptem zagada się i zapomina, że tu jest zakaz zatrzymywania. Lecz my już z Silnym idziemy…

– Idziemy wpierdolić jednym typom… – dodaję ja, gdyż mimo całej oschłości może oni tam w tych wszystkich ściśle tajnych kieszonkach w swych kombinezonach ogrodniczych trzymają jakieś służbowe serce prócz sekatora. Znaczy się nie – tłumaczę i gestykuluję, gdyż łapię się, iż wszystkie brzydkie słowa zostaną zamazane na czarno. Znaczy się idziemy pokazać gdzie pieprz rośnie takim jednym cholerom…

…z Kazachstanu – ożywia się Lewy i uderza w sentymenty prawicowe. Bo przyjechali tu podobno, jakaś jebnięta wycieczka, robić pomiary pod przyszłe wysiedlenia Polaków, pod grabienie polskich domostw… idziemy im spuścić manto. I tak przystanęliśmy złapać oddech, gdyż się spieszymy, by nie odjechali…

Jednak suki nie są wrażliwi całkowicie na tę smutną przecież propol-ską historię, zero współczucia, zero wyrozumienia dla nastrojów patriotycznych, całkowita oschłość. Jeden mnie bierze pod rękę do tańca, drugi Lewego, panowie proszą panów, święte oficjum, jednocześnie wpychając nas do radiowozu i recytuje do pierszego: pisz, kurwa, tak, bez żadnego popuszczania. Kilkakrotna obraza policjanta. Wulgaryzm i obelżywość. Bezprecedensowe na szeroką skalę niszczenie zieleni i kwiatów publicznych własności państwowej. Próba nawiązania kumoterstwa i usiłowania korupcji, proruski oportunizm.

I nim my się obejrzymy, co się dzieje, nim w ogóle nam przyjdzie myśl, że oto koniec tego dobrego, to już oni pizd nam drzwiczkami w żywą twarz, i światło gaśnie, dopływ powietrza zostaje wyłączony, i nie, koniec, nie ma pogody, jest czarna pogoda. Lecz nim jeszcze oni zdążają nas za-kluczyć na kłódkę, to Lewy w rozpaczy zdąży krzyknąć w odwecie złamanym na wpół głosem:

Pierdolone zasrane lego! Pierdolone lego policja!

Na to oni też są całkowicie niewzruszeni, gestapowscy sanitariusze. Pisz dalej tak – mówi ten jeden na słowa Lewego w tonie „Wy nam tak. to my wam jeszcze bardziej” – oboje pod ciężkim wpływem narkotyków bez możliwości nawiązania szeroko pojętego kontaktu. Ciężkie halucynacje, krzyki, prawdopodobnie szeroko pojęta choroba psychiczna z przerzutami.

A nim odjedziemy, to oni jeszcze sobie zapalą fajkę. Nic wcześniej nie miałem im tak bardzo za złe, gdyż samemu łapię się na tym, iż chcę tak bardzo palić, że jestem skłonny Lewego choćby w proteście wziąć jako zakładnika. Poza tym chce mi się pić, czuję się coraz to bardziej źle. I jak na podłodze w wozie znajduję długopis firmowy z napisem „Policja Polska Spółka Z.o.o, Przedsiębiorstwo Porządkowe wł. Zdzisław Sztorm”, to od razu wystawiam go przez kratkę w wozie i kole jednego suka w plecy, błagając, by mi dał choć trochę pomachać papierosa.

Na co on się zaraz jak oparzony odsuwa i mówi do drugiego: Oż kurwa. Pisz zaraz tak, byś nie zapomniał. Nieuzasadnione napady agresji z użyciem ostrego narzędzia.

I na tym się kończy. On niedopaloną nawet fajkę gasi, rzuca, co tę marnację widzę dokładnie przez okienko, pierdolony pies ogrodnika, sam nie spali, a drugiemu nie da. I jedziemy. Lewy w rozpaczy, płacze. Tamci tak. Jeden kręci kółkiem, drugi zerka, czy nic nie kombinujemy. Lewy mi oczami daje do zrozumienia na swą kieszeń, gdzie amfa płonie suchym białym ogniem, że jesteśmy skończeni, a on tym bardziej. No to ja wtedy już nie wiem, co robić, to wrzeszczę: uwaga, pali się!

Oni mimo szyby jakby słyszą, więc oglądają się na nas. A wtedy ja mówię: po prawo! Pokazując na prawo. I w ułamek sekundy, jak oni z czystego głupiego odruchu patrzą na prawo, to nim zdążą się skapnąć, że to ścierna, to Lewy nadąża z wywleczeniem amfy z kieszeni i skitraniem jej pod jakiś koc, a drugą ręką przeżegnuje się. Tak to się dzieje.

No i wszystko wtedy jest raz dwa. Wysiadamy. Idziemy potulnie bez nawet kajdanek, gdyż już jesteśmy nauczeni, że cokolwiek powiesz lub zrobisz, są na to niezliczone paragrafy, każde twe słowo jest poprzekręcane na lewą stronę i wykorzystane przeciw tobie.

Ja pierdolę – powtarza tylko Lewy – pierdolone lego, pierdolone lego.

Wtedy są różne święte inkwizycje, robią nam wpierw zdjęcie legitymacyjne, co myślę, że muszę dość źle wyglądać. A potem pokój numer dwajścia dwa, a Lewy jeszcze inny. A ja właśnie mam przydzielony dwajścia dwa, do którego jestem za ramię podprowadzony przez suka, jeszcze przez krótkofalę słyszę, jak nadaje: prowadzę go na dwudziestkę dwójkę, to niech Masłoska spisze zeznania i koniec z tym burdelem.

Ja już jestem całkiem obojętny na to, co ze mną robią, ale to akurat coś mi się wydaje dziwne, to nazwisko. Gdyż słyszałem je już gdzieś, co nie jestem pewien gdzie, lecz nadzieja we mnie odżywa, iż może się uda coś się zakręcić po znajomości, tu i tam podać rękę, powiedzieć coś miłego zarówno za mnie, jak i za Lewego i wszystko jeszcze jakoś się ułoży, uda, jeszcze nas pocałują rękę przed wyjściem, a ślady naszych butów obwiodą czerwonym flamastrem, tu chodził Andrzej „Silny” Kobakoski i Maciej Lewandoski „Lewy” męczennicy w obronie rewolucji anarchistycznej w Polsce, niesłusznie oskarżeni i aresztowani w łapance dnia 15 sierpnia 2002 o godzinie ósmej wieczór. A na komisariacie w ogóle pierdolną tu muzeum sponsorowane przez Radę Miasta, w gablocie moje dżiny i katana na manekinie, w klapie katany ordery za wierność anarchistycznym ideałom, za obalanie faszyzmu, spuszczanie wpierdol faszystowskim turystom. A dżiny jeszcze z plamą jako relikwia po miss publiczności Dnia Bez Ruska, będą przychodzić tłumy, przykładać rękę do szyby i wszystko im się w kilka dni uzdrowi, i wysypka, i trądzik, i dałn, wszystkie choroby im raptem odejdą, a tym dziewczętom, które są już po, a na przykład wolałyby nie być, to odrasta co trzeba i mogą spokojnie się żenić bez wyrzutu sumienia i w razie spisu ludności i inwentarza, zakreślać sobie dziesięć na dziesięć punktów w rubryce „czystość i niewinność”. A ja nie będę wtedy próżnował, pierdolnę sobie jakieś grubsze przebranie i będę szefem tego całego interesu. Wstęp – dziesięć zeta, uzdrowienie: pięćdziesiąt, ptasie mleczko, zeta od sztuki, od pudełka czterdzieści (reklamówka – 50 gr), wycieczka do grobu Suni – trzydzieści zeta plus autokar dziesięć od łebka, porada Ali – dwadzieścia, choć sam nie wiem w sumie ile, bo tak naprawdę to jej porada jest gówno warta, a ja nie chcę ludziom wciskać szarlataństwa i proroctw sekty New Agę. Tylko samą anarcho-lewicową istotę wszechrzeczy i statki wolności pływające po morzu wolności.

A kiedy to tak sobie myślę, wyobrażam, widzę to oczami duszy swojej, to naraz otwierają się drzwi. I wychodzi z nich facet jakiś, który właściwie to nie ma nic do całej sprawy, gdyż jest niby to zwyczajnym jednym z wielu statystów, którzy pracują w tym filmie. Ale ja go od razu zauważam, iż coś jest z nim nie tak i to ma bezpośredni związek z tym pokojem, wszedł pewnie uśmiechnięty, pełen optymizmu i o prostym kręgosłupie, a jak już wychodzi to postępująca skolioza i garb pełen zapasowej wody na moralnego kaca, a wszystko, cała jego zmiana, to była kwestia wejścia na ten jeden właśnie pokój dwajścia dwa. Lampę mu w oczy, tortury psychiczne, przyzna się czy nie przyzna się do faktu, iż ma u Ruskich kuzynostwo, mamy na to dowody, mamy twoje zdjęcia, tu niby patriota, a wkłady do ołówków automatycznych kupowało się dzieciom ruskie, ot, za to mu lampa w oczy, za to mu skolioza. Za maszyną siedzi jakaś ściemniona maszynistka i spisuje wszystko, co powiedział, ale tak, jak jej pasuje do formularza, jakkolwiek pytanie by było sprekonfigurowane, to ona wpisze: tak. Tak, żywi orientację proruską, tak: chce zaboru, tak: przysięga na Polskę, iż to nie Ruscy wpuścili zasolenie do Niemenu. A wszystko tylko dlatego, iż „nie” w tej maszynie nie działa, ten wyraz akurat został wyeliminowany z czcionki. I to jeszcze zanim rozpętała się wojna, wyrwali je już, jak przesłuchiwali artystów plastyków o ciągotach solidarnościowych.

No ale jak słyszę „następny” i tam włażę, to stwierdzam, iż tej maszynistki akurat nie można oskarżyć o fałszowanie wyników wyborów moralnych ze stanu wojennego, gdyż obliczam sobie w pamięci, iż ona wtedy nawet nie wiedziała, co to tak, a co nie, gdyż ona wtedy prawdopodobnie jeszcze nie żyła ot co i nawet się na nią nie zanosiło. Gdyż na oko to ma maksimum trzynaście lat.

Dzień dobry – mówię z góry, żeby być uprzejmym dla niej, to może raptem nauczy się pisać „nie”. Ta nie odpowiada, to od razu zaczynam podejrzewać, że jest między nami brak respektu, szczególnie iż ona ma krzesło wyższe niż moje. Za mną zaraz wchodzi ten suk i mówi: te zeznania, Masłoska, to masz potem zanieść razem z kawą i ciastkiem do komendanta, tak on mówi, i sama też masz do niego przyjść na dłuższą chwilę na poważną gawędę, on tak mówi. Na to Masłoska mówi głośno: tak, panie sierżancie, a równocześnie stereo coś mruczy do siebie, jakieś wulgaryzmy, coś o ZHP. Jak to słucham co ona mówi, kiedy tak gapi się w te klawisze i celuje w jeden po drugim jednym palcem, a drugi ogryza paznokieć, to od razu zdaje mi się, iż to ja tu powinienem prędzej siedzieć za tą maszyną i spisywać jej historię choroby. Umysłowej zresztą.

Nazwisko – ona mówi. No to ja nic. Robakowski – mówię. Imię? Andrzej, bardzo mi miło dodaję a ty?

Ja Dorota – mówi ona i na mnie dziwnie patrzy, że aż dostaję halun na bańkę, iż ona wszystko jak gdyby o mnie wie. Lecz o co chodzi. Patrzę na nią, czy może ją gdzieś kiedyś już spotkałem, na jakiejś dyskotece w Luzinie czy w Choczewie latem, lecz trudno mi to poznać, gdyż ma na sobie niebieski kombinezon, kostium pod tytułem „kierowca autobusu Neoplan”, za duży zresztą. Zegarek ma ze złą godziną ustawione, na lewej ręce napisane ma długopisem „L” jak lewy, a na prawej „P” jak pinda, co pisząc lub robiąc cokolwiek, często gęsto sprawdza.

Imię matki… – ona szemrze do siebie – jo, imię matki kurwa…Ma…ci…ak…Iz., a…b., ela… i jedno „l”, a po mężu…Ro… ba… kos… ka… kurwa.

I wtedy coś mnie tchnęło. Coś mnie tyka wielkim palcem, e, Silny, obudź się, jakiś grubszy halun się kręci na twoich oczach, oto siedzi tu ta maszynistka, nawet nie wiesz sam jeszcze, czy chciałbyś ją przelecieć, czy nie, a raptem zna imię i nazwisko twojej rodzonej matki. Obudź się, Silny, bo kręci się tu coś, o czym nie wiesz, pod spodem, w ścianach poukrywane czyjeś są tajne, jasnowidzące oczy.

Pracujesz? Uczysz się? – zagaduję ją, by trochę się oderwać od tego chorego filmu, co mi został wkręcony i zamyślam się, czy to przypadkiem nie początek jakichś tortur.