40496.fb2
Czego i ja sobie życzę – wzdycha ona, przekładając papiery – bo już wariuję tutaj. Teraz ostatnio, pomyśl sam, są same sprawy o proruskość, kolaborację z wrogiem, sianie fermentu. Jedna, dosłownie jedna była o usiłowanie wymuszenia amfetaminy, co się ze szczęścia prawie posikałam, że jakieś nowe słowa prócz „proruski”, „antypolski” i „tak” mogę wpisywać. A tak to ciągle jakieś odpiłowanie łańcucha z barierki, jakieś poplamienie flagi, jakiś handel niepolską herbatą, już dostaję dosłownie filmu, że książkę tu o tym piszę.
– No jasne, pisz – mówię jej na koniec – najlepiej wspomnieniową. Pod tytułem „Byłam pierdolnięta”.
I to mówiąc nim ona zdąży mnie za to zabić, co jestem pewien, iż planuje, czmycham z pokoju w trybie fast forward, trzaskam drzwiami. Gdyż muszę się jeszcze wrócić po tą utraconą krótkofalę, co nie popuszczę, a ją odzyskam. Gdyż podobała mi się, fajna to była zabawa.
A jak wybiegam na podwórko przez nikogo nie zatrzymywany, to od razu chcę sprawdzić, czy to, co ona mówiła, to czy aby przypadkiem to nie jest jakaś niby prawda. I ja muszę to sprawdzić, bo inaczej wtem okaże się, iż wszyscy mnie tu ostro chujali. Podbiegam pod mur i wpierw leko w niego pukam puk puk. I istotnie ku memu zszokowaniu rozlega się dźwięk niczym bym nie stukał w mur, tylko bawił się w styropian przy rozpakowywaniu telewizora. Styropian tektura i wata szklana, oto z czego zbudowane jest to miasto, zdawało ci się, Andrzej, mówi moja matka znad kuchenki smażąc kiełbasę, zdawało ci się, że żyjesz, sam się sobie przyśniłeś, miałeś na swój temat sen erotyczny. Przecież nie myślisz chyba, że to się dzieje naprawdę, przecież to miasto jest papierowe, gdyż ja również jestem zrobiona z tektury i jeżdżę do pracy niby samochodem, a jak ty patrzysz przez okno, jak odjeżdżam, to nie kumasz, że to resorak zakupiony w kiosku. Tak tak, Andrzej, łudź się, współpracuj z fotomontażem, co Masłoska wysmażyła na twoje potrzeby, wsadzaj głowę w ten otwór.
A ja już takiego chorego filmu nie zniosę. Nie zniosę. Takiego chamstwa psychicznego, jakie oni na mnie praktykują, nieznani wrogowie zza drugiej strony rzeki, co pociągają w tym całym teatrze za żyłki, przeprowadzają na mnie eksperymenty na zwierzętach, z moich tkanek produkują kremy z elastyną i kolagenem, hodują mnie na buty i torebki. Nie wytrzymam tej niepewności, cały drżę z oburzenia, z rozpaczy. I jak się nie rozpędzę z niejakiej odległości, jak się nie rozbiegnę i nie pierdolnę w tę ścianę, ramieniem, całym ciałem włącznie z głową, jak nie walnę w ten cały interes. A wtedy to już nie wiem, co jest prawda a co jest papier. Znowu rozlega się ciemność.
A dalej już nie było tak lekko, jak to pokazują na animowanych kreskówkach o szmacianym piesku czerwonym w czarną kratkę. Że tralalala, piesek zapierdala po podłodze, pizdnie się w kant szafki i widzi gwiazdki, lajcik, zaraz wstanie, otrzepie się z tego, co mu odpadło i zapieprza dalej, fikając ogonkiem. I że jak on zbije wazon, to spoko, bo wazon zaraz sam się sklei, pan montażysta już zadba, by taśma poleciała do tyłu, wciśnie rev, zanim Ola łamane na Ela wróci ze szkoły i się wkurzy, coś narobił, głuptasku, co za nieporządek, istna stajnia Augiasza, jak mama wróci, to dopiero cię złaja.
Nie ma tak, w tym urządzeniu jest tylko jeden przycisk play, wciśnięty już na wieczność, wrośnięty w obudowę. I film leci. Lecz jednego jestem pewien, ta maszynka się panu popsuła, proszę pana. Jakiś elemencik, jakaś śrubka nie tego, taśma się zerwała i łopocze na wietrze.
Ostatecznie nie chcę być oskarżony, iż jakoby kłamię. Bo każdy powie: tak tak, Silny, do widzenia, idź się leczyć do przychodni rejonowej z mitomanii, a my ci jeszcze założymy kartę stałego pacjenta i za ciebie będziemy składki do ZUS-u płacić. Bo takie rzeczy się nie dzieją, powiedz sam, kto rzyga kamieniami, przez to jest z gruntu niemożliwe. Rozumiem, raz niby Kisiel się napił piwa z kipami, to połknął jeden, a wyrzygał dwa, ale to jest fizycznie możliwe. A natomiast ty tu coś kręcisz, coś ściemniasz grubo, a twój halun jest niewspółwymierny, masz blachy grupo pogięte, halun cynkowski, już nie odróżniasz człowieku, co się dzieje naprawdę od twych omamów. Tak tak, Silny, to wszystko fajnie się opowiada z twojej strony, my cię lubimy, szacunek na osiedlu, ale w to nie wierzymy, co to to nie i bądźmy dorośli.
A ja powiem tak: ja tu nic nikomu udowadniał nie będę. Dupa. Koniec. Przysięgi na flagę biało-czerwoną nie złożę.
Powiem tak wprost: ta noc nieprzebrana zapadła prawdopodobnie uchwałą z dnia 15 sierpień 2002 z okazji mojego zderzenia z murem komendy rejonowej Policji Polskiej Sp. z o. o., co w pełni sobie zdaję z tego sprawę i mówię z góry uczciwie. I to nie są żadne czary mary, palec włożony mi w oko przez dystrybutora krainy Oz na Polskę. To jest utrata przytomności w wersji klasycznej, o czym można przeczytać w każdym poradniku sympatyka PCK. A jeśli jeszcze doliczyć do tego inne naleciałości chemiczne, zatrucie trującym amerykańskim panadolem i niepożądane koreakcje z innymi lekami amfa i nervosol, to logiczne chyba, że nie jest ze mną dobrze, i blacha w mózgu nie tyle pogięta, co złamana na dwie części, i nie żadne tam zwarcie na stykach, Kasia Kowalska bierze spida lecz nie ma spida, tylko ostateczny krach systemu instalacji nerwowych. I biorąc nawet na logikę, to to nie było możliwe, bym po prostu w takich okolicznościach przyrody walnął głową w ten mur i co. Poszedł spać na kilka godzin, obudził się w świetnej formie, rześki i pełen sił na nowy lepszy dzień, i zaczął przestawiać meble.
A powiem jeszcze tak: gdyż zapewne straciłem przytomność, ale to nie jest taka zwykła utrata przytomności, że ciemność, patrzysz w prawo, patrzysz w lewo i nic. Tylko różne sny, haluny ostre i wyraziste, z których nie sposób tak po prostu wyjść, powiedzieć do widzenia i trzasnąć drzwiami. Nie da się. Impreza się kręci, a ty jesteś na tej imprezie, podłączony do sufitu tysiącem kabelków i nie ma odwrotu.
Powiem tylko, że odnośnie tego co powiedziałem wcześniej: był to gruby, naprawdę gruby halun, największy mój halun życia i jeśli wcześniej miewałem złe sny, to nie były one nigdy złe aż w tym stopniu. Zawsze jakieś naczynie połączone z rzeczywistością. A tu słoik pełen haluna zakręcony starannie i UHT.
Więc było tak i mówię to wprost, bez już wielkich teorii, metafor i tłumaczenia trudniejszych wyrazów: fabryka godeł. Facet odkręca orłowi łeb, drugi wyjmuje zawartość, zakręca, trzeci prasuje i dokleja koronę, czwarty przykleja na czerwone tło. Pełna współpraca, wydajność sto godeł na minutę. Odgłosy totalnej rzezi, prasowane orły wrzeszczą ze ścieżki produkcyjnej o pomstę do nieba, zostawcie nas, my się nie zgadzamy. Wtem okazuje się, że to taki film puszczony z rzutnika. Masłoska stoi pod ekranem, macha wskaźnikiem. Jest publiczność. Podwójna, bo odbija się w oknach, więc dwa razy więcej publiczności, coraz to więcej publiczności. Kto to są? – wrzeszczy Masłoska do wzburzonego tłumu, tłukąc wskaźnikiem w ekran. Mor der cy – skanduje rozjuszona publiczność. A co oni robią? Mor du ją. A co czują orły? Gier pie nie. I co jeszcze? Ból!
I tak w kółko. Wtem na ekranie pojawia się ni mniej ni więcej tylko Kwaśniewski z Jolantą Kwaśniewską, przekopiowani z gaziet, kolejno pod rękę, za rękę, w lesie i na spacerze, co za halun, publiczność już zobaczyła, już skojarzyła i wrzeszczy raptem: wypchać prezydenta, wypchać prezydenta!. Tłum szaleje, niszczy wszystko co napotka i wtem ni z tego ni z owego słyszę wrzask wznoszący się nad inne: wypchać Silnego! I już tłum podchwytuje, ja raptem też, by się nie ujawnić ze swymi poglądami, wołam razem z nimi: wypchać Silnego! wypchać Silnego! A wtem jak Masłoska nie wyceluje we mnie wskaźnikiem, widzę jego czubek, co mierzy mi w klatę, na co ja mówię: no co, Masłoska, przecież jesteśmy kolegami, nie? Jesteśmy przecież koleżanką i kolegą, co ty tak nagle, nie lubisz mnie już? Jak cię obraziłem wtedy, no to sorka, no przez nie mówiłem poważnie, no Masłoska… nie rusz… zostaw… lecz mam przeczucie, że koniec mój jest blisko, że to już niedługo, że coś pulsuje, jak gdyby wręcz pika i myślę, iż to memu sercu zebrało się na takie desperackie rozruchy tuż przed śmiercią.
Kurde, mówił coś o Masłoskiej – mówi ktoś do kogoś i ja dostrzegam wtem, tyle ile jestem w stanie zobaczyć przez szparę, że to jest dziewczyna, Andżelika Kosz zresztą. A założyłabym się, że on nie czyta „Twój Styl”, że go takie gazety denerwują. Jak go poznałam, wiesz, to myślałam, że on jest taki z gruntu męski, mroczny, pierwotny. Ale okazało się, że jest wrażliwy, najpierw ta desperka teraz, a jeszcze okazuje się, że on czyta „Twój Styl”, naprawdę się tego nie spodziewałam, pozory są tak mylne. Gdybym wiedziała, to nasza znajomość by też potoczyła się inaczej. Przecież ja znam tą Masłoska, to wszystko mogło wyglądać inaczej, ona czasami czyta przecież w „Strychu”, mogliśmy tam razem pójść, posłuchać, razem to poczuć. Jej poezja jest właśnie taka jak lubię, o zniszczeniu, o rozkładzie kobiety przez mężczyznę, przecież mogliśmy tam razem pójść. Ta cała tragedia, ta przelana Silnego krew, co miała miejsce, była niepotrzebna, po prostu zbędna.
No kurwa – słyszę drugi głos. Tym razem bardziej z pierwiastkiem męskim, lecz przez szparę widzę w słabej jakości obrazie Nataszę Blokus i to jest prawidłowa odpowiedź. – To jest pojeb, żeby się do takiej despery uciekać, poniechaj go, Andżela.
Ale nie rozumiesz, że kimkolwiek bym teraz nie była miss publiczności i objawieniem środowisk młodoliterackich, to on nie może w takich ciężkich chwilach pozostać sam zdany na pastwę cierpienia, oschłości ze strony otoczenia.
No i kurwa co, ja tam go teraz przewijać nie będę, przejebał sobie na policji, przejebał sobie na mieście, to ja teraz też mam ważniejsze sprawy. Widziałaś tego tapicera w dżinsach, to on wziął ode mnie numer na komórkę.
Szpara we mnie, przez którą ja to wszystko widzę, a prawdopodobnie i słyszę, jest wąska. Reszta wokół szpary jest czarna, bezbrzeżna i sięga niewiadomokąd, a w dodatku boli. Robię wysiłki, by tę szparę mocniej uchylić, i choć wszystko mnie boli, to udaje mi się, co prócz Andżeli Kosz i Nataszy Blokus, w tle widzę różne rzeczy białe, jak gdyby umieszczono mnie w samym środku poszewki na kołdrę. Wszystko jest białe, a zapach jest jak gdyby lizolu, więc mam różne wizje na temat tego, jak i czym mnie tu potraktowano, a przede wszystkim, gdzie jestem, bo to jest kwestia kluczowa. Już reszta mnie nie obchodzi, czy popełniłem samobójstwo, czy nie, chociaż go nie popełniłem. Chcę po prostu wiedzieć, na czym leżę, bo wiem tyle, że leżę i nie próbuję nawet tego faktu zmienić, gdyż wiem, i iż jak tylko jakaś dywersja, próba ruchu z mojej strony, to bach, i oni z powrotem mnie do tamtej sali, gdzie Masłoska wbija we mnie cyrkiel i rysuje wokół mnie koła coraz większe i większe, a publiczność bije brawo, bo wie, że mi się należało.
Cicho, kurwa, bo się budzi – mówi Natasza, bierze i brutalnie podnosi mi na siłę powieki, co ja nie jestem nawet w stanie oponować, tak jestem powszechnie ciężki, jestem chyba w ciąży z samym sobą, tak ciężki się czuję i bezbrzeżny. Wołaj tę pizdowatą salową, niech mu zapoda jakieś swoje czary mary, by trochę przejrzał na oczy.
To wtedy ja mrugam dość nieumiejętnie i widzę obraz kręcony z ręki.
Przytrzym mu te powieki – mówi Natasza do Andżeli i przekazuje jej do moje powieki do potrzymania – idę po tę białą herbaciarę, bo ona chyba poszła na wakacje pić drinki.
Wtedy podług mojego rozeznania Natasza wychodzi i Andżela nachyla się nade mną, co widzę własne odbicie przybliżające się do mnie w jej oczach, dość źle wyglądam, co więcej, wcale nie wyglądam, gdyż jestem gruntownie zasłonięty, okablowany i zapieczętowany, do odbioru po wpłaceniu kaucji.
Andrzej? – ona pyta – nic ci nie jest?
I wtedy porażka, bo kiedy ja chcę coś powiedzieć, obojętnie co, to me usta zamiast się otworzyć, są jeszcze to bardziej zamknięte. Są zamknięte tak bardzo, że aż nie da się ich otworzyć, a co więcej, już ich chyba wcale nie ma, tak bardzo stały się organem szczątkowym. A jak chcę podnieść rękę, to jej też jakby nie ma, lub też być może jest przymocowana na stałe do podłoża. Gdyż raptem to stałem się może w ogóle rośliną doniczkową, kwitnę w białej ziemi na parapecie, a Andżela mówi do mnie po to, co bym lepiej rósł i wypuszczał więcej korzeni, to mnie na wiosnę przesadzi.
Okej, nic nie mów – ona mówi i robi gest poprawiania poduszki – ja ci powiem, jak jest. Bo pewnie nie wiesz. To już nie jest wczoraj, to jest jutro. To znaczy dzień następny. Usiłowałeś popełnić samobójstwo. Ale odratowali cię. Niniejszym leżysz w szpitalu, a jak myśmy z Natą to się dowiedziały od Lewego, to zaraz Sztorm nas tu podwiózł. No to jesteśmy. Nata poszła teraz po pielęgniarkę. Jak wróci, to potwierdzi moje słowa.
To mówiąc, ona wyjmuje z torebki osprzętowanie bojowe, promocja piekła, poprawia sobie oczy, by były bardziej na czarno. Po czym zastanawia się chwilę, liczy coś, może kiedy dostanie okres, i ostatecznie decyduje się na pocałowanie mnie w policzek.
Nie musiałeś tego zrobić dla mnie – mówi, malując sobie na twarzy różne kreski kredką świecową wyjętą z torebki – nie jestem warta tyle cierpienia, bólu, zagubienia. Wiem, co musiałeś czuć, gdy wtedy odjechałam rowerem, pozostawiając cię samego ze zdeptanym kwiatem naszego uczucia niszczejącym na zgliszczach. Teraz to wiem: nie grałam fair, zraniłam cię, lecz gdy byłam wtedy ze Sztormem, to nie obchodziło mnie to, jaki on jest, bo on nie był taki jak ty.
Ja chcę coś powiedzieć, że to miło z jej strony, że o mnie wtedy myślała, ale zamiast tego z moich ust wydobywa się bańka, co spektakularnie pęka i się po mnie rozpryska, a może i nawet odłamki szkła idą Andżeli w twarz. Dochodzę do wniosku, iż w ostatecznym rozrachunku usta jednak mam, nie odkleiły się od reszty, za co serdecznie wszystkim dziękuję.
Cicho, bo Natasza idzie – mówi Andżela i zaraz łapska z powrotem na moje powieki, pełna gotowość do zdania służby, niby że cały czas je trzyma i neutralny temat. A wiesz? Bo niby ta wojna z Ruskimi została wczoraj załagodzona. Wiemy od Sztorma. Ma być podarowany statek, taki symbol przyjaźni, na którym polscy obywatele będą mogli jeździć na strefę bezcłową. A dla Rady Miasta bilety za darmo i barek. Dla uczniów i studentów zniżkowe na 37%.
Okej, Silny – dodaje Natasza, siadając mi na rękę. Ta franca tu zaraz przyjdzie, puści ci Eleni różne kawałki o słońcu, żeby cię trochę rozkręcić tu, bo ty nic nie gadasz. Albo inną zajebistą grecką piosenkarkę. Pizdę Gratis ze swym mężem z castingu Kutasem Gratisem.
I tyle ja widzę przez tę szparę, co mi raz to Andżela, raz to Natasza podtrzymują, istny poród kleszczowy przeprowadzony na żywca na moich oczach. Wtedy widzę jeszcze jakieś szwindle i matactwa w handlu bielą przed moim oczami, wszystko jest tak bardzo rasy białej, iż podejrzewam, że właśnie Izabela zapakowała mnie w papier śniadaniowy pergamin i że sam siebie niosę do szkoły na drugie śniadanie, że wokół wielki szept szelest idący echem po korytarzach. Co jakiś czas zapala się jarzeniówka i rozlega się wokół galeria twarzy w kamiennych bluzkach, gadające popiersie Andżeli, waza o twarzy Nataszy, muzeum interaktywne, autentyczny zapach autentycznego lizolu B, autentyczny szelest prześcieradeł. Tu postawimy łóżeczko, Magda – wapienne łóżeczko dla odlewu naszego dziecka, a tu sztuczny telewizor. Biali ludzie o białej krwi i mięsie też białym, bo drobiowym, wapiennym. I zero czerwieni, biały orzeł na białym tle, wojna pomiędzy rasą białą pod flagą biało-białą.
Ej, Silny – słyszę szept w całkowitej konfidencji i zostaję popchnięty bardziej w głąb łóżka, co mnie już nawet nie zdziwi. Gdyż jestem do niego szczerze przywiązany, jest moim dodatkowym organem w ramach kompensacji całej reszty narządów, które mi być może odpadły. Nie umieraj jeszcze, na razie jeszcze żyj. To ja, Magda.
Nie kłam – mówię lub też mi się zdaje być może, że mówię, granice są w płynie, granice są w proszku, przesypują się po planszy i nie wiadomo, czy jestem jeszcze na polu czerwonym, czy już na białym, lecz to nie obchodzi mnie. Gdyż ten lizak po obu stronach ma dla mnie smak całkowitej goryczy. Nie kłam, Magda, iż niby przyszłaś. W chuja mnie robisz, „jestem tu, Silny, przyszłam, ale prima aprilis i wcale mnie nie ma”. Koniec. Mogłaś przyjść.
Mogło być jeszcze wszystko dobrze. Ale nie przyszłaś.
No, Silny, głupku – mówi Magda wtedy i samodzielnie otwieram oczy bez udziału rąk. I przerażam się, bo rzeczywiście niby ona, ale może to tylko jej makieta, jej atrapa zakupiona dla mnie przez Barmana w zestawie ze strzałkami do rzucania. Palant z tego Barmana, czy on nie jarzy, że kurwa ja mam nogi i ręce w awarii, że oni mnie tu obwiązali różnymi rurkami i tylko dzięki temu jedynie trzymam się kupy. Zastanawiam się, jak ja na dłuższą metę będę w ten sposób żyć. Bo łaź teraz wszędzie z tym całym osprzętowaniem, butle jakieś, jakiś radar, kable się plączą pod nogami, poruszaj się teraz w promieniu metra od ściany, nurkuj w powietrzu na głębokość metra i jeszcze nie pomyl wtyczek, bo wtedy zwarcie i osobiste użyźnienie gleby.
Silny, to ja Magda – mówi Magda i macha do mnie ręką z odjeżdżającego autobusu na wakacje. To ja, Magda, wpadłam tak ot, pogadać. Kupiłam ci malborasy, mentole, pomyślałam, że się ucieszysz. I gazetę o motocyklach, „Świat Motocykli”, żebyś tu do reszty nie zdumiał.
Fajnie jest, myślę. Jedziemy autobusem. Mnóstwo pyłu jest, ale jest fajnie, silnik furczy, wszystko się trzęsie, białe pola, plantacja kredy, muzeum interaktywne, tyle zrobili pyłu, że nie widać eksponatów. Może to zresztą amfa unosi się w powietrzu, bo to jest akurat czas kwitnienia amfy, pełno pyłków lata w powietrzu, powszechna akcja narodowa alergia, zatrudnienie dla bezrobotnych.
Słuchaj teraz tak – słyszę ze strony Magdy – nie bądź, Silny, głupi. Nie daj się tak zrobić, przecież oni chcą tu z ciebie wyhodować rododendron sobie na korytarz.
Wtedy wyciąga z torebki „Świat Motocykli” i próbuje tak zrobić, żebym mógł sobie poczytać. Lecz co ona jedną rękę mi zaciska, to druga się rozwiera i gazeta więdnie. Wtedy Magda wyprowadzona takim moim zachowaniem z równowagi zdejmuje z półki radar, co do niego jestem podłączony i aż dziwię się, że jak ona go bierze, to mnie to nie boli. I buch mi go na brzuch, co aż prawie samego siebie z bólu wyplułem, lecz moje zdolności sprzeciwu są ograniczone.
Nikt nie skuma – szepcze mi Magda z otuchą i kładzie „Świat Motocykli” gazetę na radarze, co cały czas pika i być może jest to moje sztuczne serce, które teraz już zawsze będę musiał nosić ze sobą w reklamówce, to więc niech ona się z tym obchodzi ostrożnie, żeby nie zepsuć. Widzę teraz prosto przed twarzą różne literki idące przez strony do swojego mrowiska. I żałuję iż tak szybko się ruszają, bo to może jest tekst piosenki o mnie i moim bólu, którą mógłbym teraz wszystkim zaśpiewać. Lecz to jeszcze nie koniec tej modernizacji, gdyż Magda najwyraźniej zdecydowała się polepszyć moje warunki bytowe i sanitarne. Wyjmuje paczkę fajek już napoczętą i kategorycznym gestem wkłada mi jednego do ust, co on mi od razu wypada, ale ona go wtyka na powrót głębiej, prawie prosto mi do gardła.
Tu się nie pali – odzywa się słabo jakiś głos z daleka, zapewne automatycznie włączająca się akcja antynikotynowa, co zaraz powie, co sądzi na temat papierosów i ich skutków.
Jakiś problem? – mówi zaraz Magda głośno – ja pana nie częstowałam.
Wtedy Magda patrzy na mnie, widząc iż coś jest niezupełnie tak z tym paleniem.
Co oni chcą od ciebie, żebyś ty nagle zaczął mówić stereo i podbicie basów? – mówi, bierze i wyszarpuje ze mnie te wszystkie wtyczki od kabli, co ciągną się od mego nosa i z powrotem. Tak będzie ci dużo lepiej.
Wtedy jeszcze udaje mi się zobaczyć w przyspieszonym tempie, jak ona rzuca te rurki na podłogę, podpala mi papierosa, a potem już niewiele widzę. Gdyż raptem coś ciężkiego na mnie spada na klatę, być może kamień, być może to moja własna powieka, być może to wiatrak oderwał się z sufitu, a być może to po prostu jakieś urwanie chmury z drugiego piętra, śnieg łóżek i pacjentów. Lecz już nad tym nie myślę więcej, gdyż możliwość myślenia również nagle tracę, co symbolizuje ostatecznie mój regres w kierunku roślinności.
Nie umieraj… – taką audycję nadają w radiu. „Nie umieraj, razem zwalczymy naszą wspólną śmierć” – społeczna akcja charytatywna radia Zet i polskich muzyków rockowych. – Nie umieraj – powtarza radio, a potem jakby spiker gubi wątek, bo pomyliły mu się kartki. Nie umieraj – mówi – to wszystko moja wina.
Wtedy znowu klamka uchyla się i pojawia się szpara, przez którą bezczelnie podglądywuję, co jest na zewnątrz. Być może nawet rodzę się właśnie, wyglądam na świat z mojej matki, lecz nie podoba mi się to, co tu się dzieje. Otóż nie jest to zwykły sufit, tylko sufit ruchomy, sufit przewija się na moich oczach, świetlówki znikają i pojawiają się na powrót, gdyż może jesteśmy teraz w interaktywnej fabryce świetlówek. I raptem są też różne twarze, jest hałas. To wszystko moja wina – tłumaczy ktoś z płaczem – będę teraz już tylko z tobą, tylko nie umieraj, przecież nie o to tu chodzi, tu chodzi, żeby się dobrze bawić… A to wszystko były takie żarty… tak naprawdę to nie byłam z nikim, ani z Lewym… ani z tym całym dźwiękowcem… zrozum to, tak tylko żartowałam, żeby cię rozzłościć, idioto… a teraz wszystko będzie dobrze…
Nie umieraj, Silny, to mówisz ty, Magda, mówisz to przez telefon, mówisz to przez megafon. Jest to kolejna twa fanaberia, kup mi fajki, kup mi rajtki, nie umieraj. Jeśli możesz, nie umieraj. Nie umieraj, jak chcesz, by było między nami fajnie. Bądź kolegą, nie umieraj, bo mam akurat umówione solarium, nie mam teraz czasu na grożenie, może później. Zadzwoń do mnie pod wieczór i przysięgnij, że tak żartowałeś i nie umarłeś, już zaraz dosłownie lecę, ale obiecaj wpierw, że to wszystko nieprawda.