40496.fb2 Wojna polsko-ruska pod flag? bia?o-czerwon? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Wojna polsko-ruska pod flag? bia?o-czerwon? - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

No to ja jej mówię tak, bo już jestem nieźle podkurwiony. gdy ją muszę oglądać: bo właśnie ma matka dzwoniła do mnie na komórkowy telefon, nie wiem, czy wiesz. Mówiła, że wnet tu robi wjazd na chatę i że masz stąd co sił spierdalać. Gdyż jak cię zobaczy, to zabije jak psa. Gdyż ty, Magda, nie jesteś odpowiednim dla mnie towarzystwem. Gdyż ona ma zasady, sądzi, iż skarbem dziewczęcia jest jej skromność, a ty jej nie posiadasz jeszcze mniej niż kultury. Że na osiedlu są o tobie plotki, że bierzesz amfę, kwas, zadajesz się z nie tymi, co trzeba. Że ogólnie jesteś skończona, że mnie wycieńczasz moralnie i mentalnie. Że jeśli chodzisz tu jeszcze wypindrzona w jej koszulę nocną, w jej szmatki, to ma dla ciebie śmierć w męczarni. Więc się zabieraj szybko, jak nie chcesz nam dwojgu narobić problemów, żółtych papierów. Musiałem powiedzieć jej: matko, o nic się nie martw. Magda śpi li jedynie w komórce, w piwnicy, przyniosła własną żaluzję i wygospodarowała sobie tam nieduży kącik, gdzie ma grzałkę. Tam śpi, naszych przedmiotów, banknotów nie tyka.

Magda milczy, lecz nagle wybucha. Chorobliwą formą. Całkiem nieczytelną. Formą pośrednią między kaszlem a gniewem. Zaczyna zbierać swe piekło, paski, majtki niczym błyskawiczna segregacja śmieci. Jest wyraźnie jadowita. Mówi: twoja stara też ma nasrane równie jak ty, jest równie umysłowa. Na osiedlu mówią o niej, że położyła sobie na wasz dom panele od Ruskich i że te panele, ten siding już wkrótce w najbliższym czasie się wam odklei.

Wtedy naciąga rajtuzy, które gdzieś zapodziała. Oczka pociera palcami, jakby mogły od tego zarosnąć i by nie było ich widać. Spogląda na mnie niby że współczująco i mówi: bo ruski ten siding. I ten siding się zjebie z wielkiej wysokości. Mordując całą rodzinę. Weź sam sobie pomyśl. I lepiej tą panele zrywaj póki czas. Ja cię, Silny, ostrzegam. Potem będzie grill w ogrodzie, wszystko cacy, żeberka z Hitu, twa stara pochyla się nad grillem z pogrzebaczem, twój bracki z podręcznym kompletem przypraw. I, Silny, wtem wszyscy pochylacie się nad grillem patrząc w niego jak w objawienie, jak w zaćmienie słońca. Atu jeb, jeb, jeb, lecą panele wam na te genetycznie posrane łby jak jakieś jebnięte meteoryty, księżyce czy planety z nieba. Jeden na twego brackiego. Za dilerkę, za jego egoizm, utratyzm, przelecenie Arlety i jej potem zostawienie, porzucenie na pierwszym przystanku. Za trzymanie piątki z Ruskimi. Jeb mu w głowę. I do szpitala na oddział zakaźny. Lub lepiej zamknięty od razu. Jeb! Kolejny w twą matkę. Za ploty, za całego Zeptera, w którym robi interes i niezłą kaskę. Za bandyckie ceny w horrendalnym solarium. Za całe zło, za zniszczenie naszej, Silny, miłości. Jeb. I na oddział.

Wtedy Magda, gdyż widzi że mimo milczenia z mej strony jestem już podjuszony do reakcji, robi przepraszający uśmiech, lecz jednocześnie jadowity. Jak gdyby chciała mi powiedzieć: sorry, Silny, że masz taką rodzinę, co ci robi siarę na całym mieście. Ja ci nic na to nie poradzę. Możesz się najwyżej nie pokazywać, możesz się schować. Ponieważ wśród normalnych nie ma dla ciebie szans. Ogólnie to łazi po mieszkaniu. Kłapie stopami po linoleum. Rozpaczliwa. W samych majtkach.

W twego psa kolejny panel. Jeb! W sam łeb. Gdyż to jest nienormalny patologiczny pies, on ma tylko brzuch. Zero nóg, zero rąk, szczątkowa głowa. Jak cała twa rodzina.

To mówiąc, Magda przynosi z łazienki szczoteczkę do zębów mojej matki, naciska sobie na nią pasty i szczytując w bezczelności szoruje swe nie do końca udane zęby. Lecz to nie koniec tej mowy, gdyż mimo oporów stawianych jej przez czynność mycia zębów, ona dalej gada. Mówi teraz tak, a jest to kulminacyjny gwóźdź w jej programie. A ostatni panel jebnie w ciebie, Silny. Byś wiedział, jak na ciebie pluję, jak cię wcale nie kocham. Byś wiedział prawdę o sobie. Iż jesteś nikim, brudem pod paznokciem mym. Który mam za przeproszeniem gdzieś. Gdyż nie tylko to, że byłeś takim wymoczkiem, że zapędziłeś mnie w historię z dzieckiem. Co już jest mniejsze zło, gdyż nawet może Klaudia czy Dona, Nikola czy Markus nie będą twym dzieckiem, tylko moim, a ty umrzesz,. Nieważne czy chłopiec czy dziewczynka. Bardziej o to, że usiłowałeś mnie zabić, że celowałeś we mnie nóż. Że nie było w tobie wyrozumiałości dla mego zejścia. Bo twoja lewicowa dusza jest cała zasrana wzdłuż i wszerz.

Wypowiadawszy te słowa, Magda spluwa na wykładzinę pianę z pasty.

Co za pasty używałaś do mycia zębów? – mówię do niej na to patrząc, gdyż nagle uświadamiam sobie cały dramatyzm, całą rozpaczliwość i denerwuję się do reszty. Mów, kurwo nędzo. Tej po prawo, czy tej po lewo? Ona odpowiada, że już nie całkiem pamięta, jako że ma ostry zjazd i bym się jej dzisiaj nie dobierał do psychiczności. Bo ona jest w strzępach.

Bo ta pasta po lewo była wielkanocna. Jak jej użyłaś, to zabiję jak psa, mówię do niej. Za zniewagę zasad, konstytucji mego mieszkania. I za zniewagę mej matki. Jaka by ona nie była, dobra czy zła, szyldu Zepter czy szyldu P.S.S Społem. Bo matka jest matką, a ja ją kocham jak własną. I nic ci do tego. Tu masz swe całe piekło, torebkę i twe skundlone szmaty, tu masz swój przenośny świat. Tu masz, to ci rzucam na klatkę schodowe niczym kość psu, byś wiedziała gdzie twe miejsce w życiu. Skamlij. Skamlij jak pies. Mnie już nie ruszysz. Mam ważniejsze sprawy do roboty.

Po czym to mówiąc wypycham ją dość okrutnie, dość brutalnie za drzwi Gerda automatycznie zamykające. W niespełna rajtuzach. Jest to z mej strony złe, nielojalne, przyznam. Lecz wyprowadzenie mnie z równowagi równa się śmierć w spazmach. I ona to poniesie. Wszystkie za to konsekwy. Takim czy innym sumptem. Czy lewym, czy prawym.

* * *

Arleta, przechylając się przez bar, jest, szczerze mówiąc, dość pijana. Niczym egzotyczne zwierzę o spuchniętej twarzy. Robi balona z gumy, który pęka zakrywając jej swą różową strukturą, jej twarz. Po czym go zdejmuje, zjada na powrót. Jest niczym symbol konsumpcjonizmu. Zjadłaby wszystko, by wyjadła do ostatniego okruszka cały świat i porzuciła niczym zniszczone opakowanie foliowe. By wypaliła wszystkie do cna papierosy z paczki naraz, gdyby tylko mogła je gdzieś umieścić w sobie i podpalić. Ślad po drinku zlizałaby z blatu.

W ręku ma zatkniętą fajkę o nazwie Viva, którą sięga swych ust z wyrazem twarzy dość nietęgim. Mówi do mnie tak: słuchaj, Silny, mam do ciebie jedno pytanie na stronie. Ja mówię: wal dalej. Ona na to: czy mi powiesz, co się zaszło naprawdę między tobą a Magdą? Ja mówię, że gówno jej do tego. Ona na to, że i tak to wie bardzo dobrze, więc nie muszę jej nic wcale mówić, bo i tak wie. Ja na to: no to co, co między nami zaszło według ciebie? Ona mówi: mogłeś jeszcze wszystko zmienić, wszystko naprawić, gdy byliście nad morzem i Magda chciała z tobą być. Wszystko mi się wyspowiadała. Lecz ty byłeś zazdrosny i ona rankiem, budząc się w twym mieszkaniu, gdzie ją przyprowadziłeś podstępem, powiedziała sobie w duchu, że nie może z tobą być. Tak również postąpiła. I jest to twoja zasługa, co chciałam usłyszeć od ciebie, Silny.

Kładę sobie rękę na twarz. Gdyż dobrze się stało, że jej dziś tu nie ma, jej włosów szmacianych, jej głosiku ptasiego, jej śmiechu niby sypiącej się kobiety na klimaksie. Bo by dziś już na pewno nie uszła z życiem na sucho. Patrzę za nią, by jakby co ją zabić, zniszczyć. Muzyka, światła, neony. Tymczasem nie ma jej nigdzie, więc rozglądawszy się mówię Arlecie: gdzie Magda? Ona mówi, gdyż widzi moje wkurwienie nieczęste, krańcowe: z Lolem na działkę pojechała.

Na jaką działkę to mi już nie powie. Drży, bym nie pojechał tam i ich dwojga naraz nie zabił jednym ciosem. Nie zdusił i podeptał im twarzy własną stopą. Nie zakopał pod altanką wbiwszy w ziemię osikowy kołek i zalawszy w tym miejscu glebę rozpuszczalnikiem, denaturatem, by nigdy już nie zdołali wyjść. By uprawiali miłość podziemnie, niepublicznie, w ciemnych i przytulnych zapleczach gleby ogrodowej. Arleta nie, nie dopuści do tak przebiegłej zbrodni, gdyż sama trzęsie dupą, czy w toku śledztwa nie wyjdzie kwestia jej występków przeciw prawu z ruskimi papierosami.

Barman mówi, bym kładł na to laskę, i owszem, tak właśnie czynię. Lecz nie dlatego, bo mi nie zależy na Magdzie, lecz dlatego, bo mam na dzisiejszy dzień ważniejsze scenariusze, sprawy. Otóż jakie to się jeszcze okaże.

I siedzę tak. Ubranie pięknie, bo się ubrałem, ponieważ gdy rano wtedy wstałem, byłem wyłącznie w majtkach. Spodnie też czyste. Wtedy wchodzi Andżela i idzie niczym klientka całego baru, mistrzyni i bilarda, i fliperów. Tak apropos to przychodzi mi na myśl, że w sumie nie pamiętałem, jak za bardzo ona wygląda, ta Andżela. Ktoś, coś, lecz nie wiadomo w jakim kościele, parafialnym czy wojewódzkim. Teraz bezpardonowo ją rozpoznaję i wstaję na jej powitanie.

Andżela jest to dziewczyna innego typu niż Magda. Inna w dotyku, inna w ogóle. Jest w stylu bardziej takim mrocznym, ciemnym. Czarna kiecka z jakby takiego meszku, takież buty na sznurowadła, majtki nienormalne, lecz dość wyzywająco siatkowe. Kolczugi, kastety na dłoniach i uszach. Cała w lakierze do paznokci odcienia czarnego. Cała nim wysmarowana, ale równo i starannie. Wokół ust, a także i oczu. Z których sterczą sklejone na ostateczność rzęsy.

Masz fajny, ciekawy styl – tak jej z miejsca od razu zamykam usta komplementem.

Widzę zaraz, że sprawia jej to rozkosz, mówienie o tym. Ona na to odpowiada: o jaki styl ci chodzi? Ja mówię od razu: no wiesz. Ubioru, zachowania, noszenia się.

Ona mówi, że ona po prostu taka już jest, że nie jest to z niczyjej strony narzucone, tylko przez nią wybrane. Że całe życie nosiła się ot tak jak ja i ty, jak my wszyscy, lecz któregoś dnia powiedziała sobie, że chce być sobą i zachować swój własny niepowtarzalny styl. Tak jak ona sama wewnętrznie mroczny i czarny.

Ja mówię, iż to bardzo ciekawe i interesujące z jej strony. Że najważniejsze w życiu, to być właśnie sobą, nikim innym. Ona mówi, że również to odkryła.

Wtedy rozmowa na chwilę urywa się. Andżela popijając drink rozgląda się po sali.

Dobrze się bawisz? – mówię do niej, by napocząć rozmowę.

Pewnie mówi ona dobrze. Choć nienawidzę przeważnie takich ludzi jak ty. To ci powiem od razu.

Mnie to kompletnie zaskakuje, taki gryps usłyszeć od pozornie miłej dziewczyny, która jeszcze przez telefon okazywała się tak sympatyczna. Patrzę się na nią. Ona na to w ten sposób: bo wiesz. Nie chodzi mi konkretnie o ciebie, gdyż ty jesteś przyjemny, schludny, po prostu inteligentny. Bardziej mam na myśli te diskodupy, te diskowywłoki, które nienawidzę po prostu. Spójrz na swych znajomych. Same dziwki, palanty, łaknące się nawzajem. Wszystkie myślą o tym, by znaleźć męża. Jest to totalna żenada, proszenie się samemu o rozpłód. Brak antykoncepcji. Lecz ty jesteś inny, co od razu tu zauważyłam. Romantyczny, gdyż z miejsca rozpoznaję to w twej prawdziwej naturze. Romantyzm, czułość, spacery we dwoje, motory, rowery wodne. To, co lubię.

Poczym pyta, czy mam już jakąś dziewczynę. Na co ja odpowiadam, że jeszcze nie, gdyż nie mogę się otrząsnąć po dziewczynie, od której musiałem odejść, gdyż codziennie kilkakrotnie niszczyła mnie duchowo. Ona na to: jasne, dobrze żeś zerwał z nią. Ja na przykład nie jestem taka. To znaczy płytka, głupia. Na przykład pomyśl, że ja nie jem mięsa. Mięso produkt zbrodni. Cukier robiony z kości zwierzęcych, więc cukru nie jem również.

Patrzę na nią jak w zaklętą. Przychodzi mi taka myśl, że może ona jest jakąś wariatką, co zwiała ze szpitala i mnie sobie upatrzyła na kolejną ofiarę. I powinnem teraz uciekać precz stąd, zapłacić za siebie, Barmanowi powiedzieć, że fajna ostra dupa chce go poznać i spiżdżać stąd co sił. Lecz tego nie robię. Nie mam instynktu zwierzęcego, który ratuje przez wyniszczeniem gatunku. Siedzę i patrzę na nią, jej kieckę, jej nogi. Co będzie to będzie.

Ona to widzi, dopija swojego drinka. Czy wiesz, że nie jem również jajek?

Tego już nie wytrzymuję, gdyż pojmować takich niedorzecznych poglądów nie pojmuję. Mówię do niej: co ty, jesteś walnięta? Coś ci jajka złego zrobiły?

Ona patrzy na mnie dość z oburzeniem, jak gdybym nie wiedział o elementarnych podstawach moralnych. Mówi do mnie tak: A jak ty byś się czuł, gdyby cię zabijano bez twej zgody? Gdybyś nawet był tego nieświadomy, wobec tego bezbronny? Zresztą przekonasz się o tym. Ponieważ świat jest już na krawędzi. Gdy patrzę rankiem przez balkon, wiem jedno, świat ginie, umiera. Środowisko naturalne. Człowieczeństwo do reszty zdegradowane. Powszechna nadwaga, otyłość. Smutek. Amerykanizacja gospodarki. Rozumiesz te wszystkie fakty? Zanieczyszczenie CV. Azbest. VTC. My jako ludzie jesteśmy skończeni. To koniec.

Tu nawiązuje się na tym tle dyskusja. Mówię tak, gdyż wytrąciło mnie to z ustalonej równowagi: a czy ty wiesz, że czasem bywa tak i tak się zdarza, że kury, koguty zadziobują swe własne jajka i je jedzą?

Na to ona jeszcze bardziej rozsierdzona: gdyż one się buntują! Mówią nie przeciwko złym ludziom, którzy bezprawnie odbierają im jedyne potomstwo. Wolą je zniszczyć niż żywić ponury naród ludzki.

Choć sam postuluję za niezanieczyszczaniem przyrody przez amerykańskie przedsiębiorstwo, jej mowa nieco mnie zaszokowała. Są to jakby moje myśli o charakterze antyglobalistycznym, lecz niezupełnie do końca. Bardziej histeryczne, bez trzeźwości, bez równowagi.

Uważam, iż twe poglądy są zbyt radykalnie pesymistyczne, mówię, kładąc jej rękę na udzie. Ona mówi, że po prostu jest realistyczna. W zeszłym miesiącu rzucił ją jej chłopak. Amen, taka to historia. Od tej pory nie ma żadnych złudzeń, nie jest już tak naiwna by się wiązać. Świat ją przeraża, przytłacza. Lecz gdyby tylko spotkał ją ktoś, kto lubiłby jeździć na rowerze, uprawiać sport, badminton, piłka plażowa. Podzielał jej hobby. Kto by jej pomógł odkryć piękno świata. Przyjaźń, miłość, romantyczne spacery. Potrafiłaby się poświęcić, oddać. Odpisałaby na list.

Nie myśl, bo nie będzie tak, iż twe problemy raptem wtedy znikną – mówię do niej, dziwiąc się swej wewnętrznej głębokości, swej duchowości, która bierze nade mną górę. Mówię tak: nie będą te, będą inne problemy, kłopoty. Życie nie jest tak proste.

Ona na to mówi taki wyznanie: nie wiem, czy wiesz, ale nie wierzę w Boga. Boga nie ma, bo skazał swe dzieci na cierpienie i śmierć. Boga nie ma ot i już. Ani w kościele, ani nigdzie. Kategorycznie w to nie wierzę, choćbyś nie wiem, jak mnie przekonywał. Jest wyłącznie szatan. Żaden argument nie zadziała przeciwko mym poglądom, bym mogła z nich zrezygnować. To jedyne co ci powiem w tym temacie. Czarna Biblia, musisz tą lekturę przeczytać, przeanalizować, gdyż to najlepsza moja lektura przez całe liceum ekonomiczne, najlepsza moja szkoła poglądów. Szczególny rozdział, w którym mówi się o tak zwanych energetycznych wampirach, które zabierają z ciebie energię, nie zostawiając ci nic, tacy ludzie. Taki właśnie był mój chłopak Robert Sztorm, który pozbawił mnie wszystkiego.

Ja od razu się przyczepiam do tego Roberta, bo na te jej sądy o religii, sferze sacrum i profanum, nie mam żadnej, totalnie żadnej riposty. Lecz nawet jeśli mam, to nie chcę ich głośno wypowiadać. Taka umowa, każdy myśli swoje i drugi wcale nie musi o tym wiedzieć.

Robert Sztorm, skądś kolesia znam – tak mówię do niej. Ona na to, że być może, ze szkoły, z dyskoteki lub też z klubu, z giełdy. Ja mówię, zaraz, zaraz, czy on nie ma ojca Zdzisława. Ona na to, że owszem i czy go znam. Ja mówię, że tak, że jasne, że są oni niechybnie właścicielami wytwórni piasku, z którymi robię interesy, porachunki. Ona na to już dużo weselej, że to się nieźle składa. Ja mówię, że też. ona, że nigdy by się nie spodziewała. Ja na to, że ja także. Że mam firmę przewozową, turystyczną. Że przede wszystkim jednak mani również fabrykę wesołych miasteczek, która pożera mnóstwo właśnie piasku. Chodzi o to, iż takie wesołe miasteczko musi na czymś stać, a jest fachowo udowodnione, by najlepiej stało na podłożu piaskowym.

Dodaję jeszcze: żelazistym i jakąś mniej zrozumiałą nazwę zachodnią, by wiedziała, że w naszym przedsiębiorstwie znamy się na rzeczy.

Ona przy tej fabryce wesołych miasteczek mówi, że nie wyglądam. Ja mówię, że mimo to jednak tak jest. Wtedy ona, że jeśli tak jest, to bym jej dał swój bilet, swą wizytówkę z tego biznesu. Ja mówię, iż są w przygotowaniu przez mą sekretarkę panią Magdę. Za to mogę jej pokazać firmowy przyrząd piśmienniczy firmy „Wytwórnia Piasku”, co niby że dostałem od Sztorma osobiście. Pokazuję, jest zachwycona. Mówię, iż jeśli chce, to możemy sobie zapodać nieco bielinki, ponieważ po całym dniu spędzonym na obliczeniach, na bizneslanczach, które są zazwyczaj obfite, zawierające niezdrowy, najczęściej amerykański tłuszcz, spaleniznę. Holenderską sałatę na nawozie z psiego łajna. Że po tych wszystkich codziennych bankietach, bufetach, po codziennej lekturze gazet, magazynów jestem zmęczony, cierpię na chroniczne zmęczenie. Ona na to, iż Robert by jej nigdy nie pozwolił. Ja wtedy już dość jestem podrażniony i mówię jej prosto w twarz: ze mną tu przyszłaś czy z tym jakimś twoim cnotliwym świętym Robertem synem Zdzisława? Idziemy zasunąć proszku albo nie idziemy. Raz dwa trzy i wybierasz ty. Ona na to ostatecznie się ociąga, furczy do samej siebie, narzuca swą skórę. Barman robi do mnie oko. Niechby jednak Lewy zrobił do mnie oko, to bym zabił jego samego i jego całą rodzinę włącznie z kuzynami.

Jest okej, idziemy naprzeciw baru. Chcąc być opiekuńczym, proponuję jej, że jeśli są jakieś dymy z Robertem Sztormem, to proszę bardzo. Robert Sztorm ma załatwione wjazd na chatę. Chłopcy wezmą mu wszystko za darmo i jeszcze będą się z tego cieszyć. A będzie to mógł potem spokojnie wykupić w komisie na gotówkę lub systemem ratalnym, więc krzywda mu nie zajdzie. Szczególnie iż jest pewnie bogatym prawicowym wyzyskiwaczem robotników we swojej firmie. ZChN-owcem. Szurniętym konfidentem, ruskim LM-em. Ona, że niby jak to by miało być. Ja jej tłumaczę obrazowo. Wpada dziesięciu do niego na mieszkanie, lodówka, zestaw radiofoniczny, audia video, wszystkie hi-fi idą do nieba i czekają na niego w niebie. Jeśli on tam oczywiście trafi. Choć najczęściej go nie zabijają. Tylko różne pieszczoty mu zrobią kluczem francuskim po piszczelach. Lokówka jak jakaś lepsza, toner do drukarki, suszarka, łyżworolki, aparat, komputer włącznie z klawiaturą, z myszką, z żoną, z kryształami, jeśli ma, tosterem. Całe, żeby nie powiedzieć, AGD i TYP.

Ona na to milczy, nie bardzo wie, co powiedzieć i jestem zadowolony, że takie robię na niej piorunujące wrażenia. Robię dla nas po kresce i mówię, czy ona ma przy sobie fifkę lub też jakiś długopisik. Ona mówi, że ma. Ja na to, by wtedy dała. Wtedy ona mi daje. Zdzisław Sztorm „Wytwórnia Piasku”. Mówię wtedy: kuuurwa twa mać. Ona na to: co, ruski jakiś, sfałszowany? Ja na to: nie, to nie to. Wręcz dobry. Po prostu zwykły długopis jak długopis. Ale wy jako kobiety jesteście wszystkie jeden chłam, jedno ciemiężnicze ścierwo. I powiem ci coś jeszcze. Już kobiety nie chcę więcej mieć, choćby mi się cisnęła na mnie jak lep. Bo każda jest zwykłą kurwą. Raz na miesiąc się psuje i nie chce działać. Każda ma przynajmniej jeden egzemplarz długopisu „Zdzisław Sztorm”. Teraz koniec. Choćby kobieta prosiła, klęczała, abym ją miał. Wtedy powiem do takiej: o nie. Spierdalaj mi. Z serca i z oczu. To znaczy nie bynajmniej do ciebie. Do innej jakiejś suki, co mi się będzie napraszać. Palcem nie kiwnę w bucie ani u ręki. Na to ona patrzy na mnie, jak gdyby chciała być na miejscu przeleciana, tu naprzeciw baru, pod tą ścianą. I tak mi odpowiada: Silny, masz prawdę. Nie chcę być również ani z kobietą, ani z żadnym mężczyzną. Bo nie ma właściwie żadnej różnicy, i z tym, i z tym jeden chuj, jeden wielki problem. Nie ma płci, nie ma podziału na kobiety i mężczyzn. Nie ma płci ani przeciwnej, ani innej. Są tylko skurwysyny, tylko krwiopijcy. Wszyscy ludzie bez względu na otrzymaną przy narodzinach płeć są tą samą rangą. Wiesz jaką? Rangą jak i rasą skurwieli, zwykłych potencjalnych skurwysynów. Tyle usłyszysz ode mnie. jedna rasa, ludzka rasa.

Ja do niej na to mówię: to teraz nie pieprz tyle, lecz ciągnij. Ona wciąga do nosa, raz w tę, raz we wtę, z oczu płyną jej bezbarwne łzy. Potem ja ciągnę swoje. Stoimy tak chwilę. Mówię, czy już to kiedyś robiła. Ona na to, że niezupełnie, nie całkiem. Więc myślę sobie, to teraz dopiero zacznie się jazda, Andżela na oko ze trzydzieści kila góra żywej masy. Jej ręce to mniej więcej tak jak gdyby u mnie młoteczek i kowadełko w uchu. Raptem śmieje się jak bez mała psychiczna. Mówi, iż dopiero teraz jest jej dobrze, że czuje się odżywiona, iż jej poglądy zdają jej się bardziej definitywne.

I jak się nie zrzyga raptem przed siebie! Jest to rzyg amfetaminowy, z odskokiem, lecący hen przed siebie. Mam z tego niezłą tubę, jak również wszyscy, co stali dookoło. Takiej ewolucji alpejskiej na oczy nie widziałem, czy to po wódce, czy to po paleniu. Serialnie, dosłownie szczam ze śmiechu. Co, o dziwo, tej rzygającej dziewczynie wydaje się równie zabawne. Choć się jej dziwię, na jej miejscu bym się tak nie cieszył. Lecz ona też śmieje się do rozpuchu. Między jednym a drugim rzygiem woła w moim kierunku: szataaaaan!. Po czym rzyga dalej. Wygląda jakby zaraz miała wybuchnąć na zewnątrz swej zamszowej kiecki i pokryć cały świat rzygowiną, aż poszłoby echo. To byłoby jej królestwo, królestwo szatana, przez które przez całą jego szerokość przeciągłaby linki na pranie i suszyła na nich swe czarne kiecki, rajstopy, czarne majtki i rzecz główną, wręcz manifestacyjną dla jej charakteru: czarny stanik. Takiej nienormalnej jeszcze nie spotkałem nigdy w moim całym życiu, choć rzygające mi się trafiały, choćby Magda, która z kolei robiła to chyłkiem, jak gdyby bokiem. Tyle mądrego, jeśli chodzi o Andżelę. Spoglądam na nią. Ileż to takie małe ścierewko, chude nieszczęście może narzygać. Strasznie. Całe góry, całe morza, całe krajobrazy, wszystko utrzymane w tonacji jej drinka, niebieskawej, egzotycznej Bols Curacao. Plus jakieś niezobowiązujące jedzenie, wegetariańskie morderstwo na nieznanej roślinie. Lecz to zaledwie niewielki procent, a cała reszta to nękany burzą ocean niespokojny niebieskiej wódki. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to bym się nie dziwił, żeby to, co ona ustami z siebie wyprasza, to był czarny lakier do paznokci, czarny tusz, czarny pogryziony flamaster. Oraz czarne kredki świecówki, czarna farba do włosów włącznie z aplikatorem.

Okej. Wracamy na lokal. Andżela idzie się obmyć z farfocli, z pozostałości. Patrzę za nią. Jest całkiem. Choć brudna. Nienormalna. Ale wesoła, zabawowa, skłonna do śmiechu, inteligentna. Jednym słowem fajna, mimo wszelkich naszłości. Co, Silny, mówi Barman, puszczając oko. Kładź na niej laskę, zarzyga ci mieszkanie. Co w tym momencie mnie rozżala, rozsierdzą. Gdyż jest to chamskie, co mówi, brutalne, mimo iż całe zajście obserwował wyłącznie przez szybę i nie zna faktów.

Nie chcę być również chamski jak on, lecz wobec Andżeli nie mogę pozwolić na to, by był tak aż nielojalny. Gdy ona jest tak szczupła, że najlżejszy mój oddech, moje kiwnięcie palcem jest w stanie zwalić ją ze stołka i podwiać jej spódniczkę. Andżela wraca. Mówię jej: wychodzimy. Ona na to: po czemu? Ja, że mam dosyć po uszy tego miejsca, gdzie kultura i sztuka są na nie. Ona patrzy na mnie, gdyż chyba się we mnie wręcz zakochała, pokochała mnie od pierwszego wrażenia, które na niej zrobiłem. Mówi do mnie: no właśnie. Ma natomiast brwi zrobione na czarno bodajże węglem, co z miejsca zauważam. Lecz decyduję się tam nie patrzeć, gdyż w niej najważniejsza jest dusza niż ciało. Choć ciało jest równie ważne. Choć tak kruche, chude. Ona mówi, że lubi spacerować, choćby nocą. Że jutro jest Dzień Bez Ruska na mieście, taki festyn i czy się z nią przejdę. Myślę sobie, ładnie: Dzień Bez Ruska, Magda na pewno nie omieszka przyjść, choćby szukać fety za pół darmo u różnych frajerów z całego tutejszego powiatu. Ale mówię mimo to, iż wiem, że Magdę spotkam, że to zatruje mą duszę i me myśli, mówię do Andżeli: to się zobaczy. Ona mówi, że niby co. Ja mówię, że gówno, że są różne uwarunkowania, pogoda, ciśnienie tlenu, to, czy przykładowo jakie będą uwarunkowania z hajcem, że to się różnie może ułożyć. I mówię do niej, czy pójdzie ze mną na moje mieszkanie.

Ona mówi, że może tak, a może nie. Na jej sukni zauważam sieć jasnych plamek, które miały miejsce, gdy rzygała i gdy szły odpryski, doszczętnie zaplamiły jej kieckę od frontu. Mówię, że ma france na dekolcie, co ona spogląda zaraz bystrze w tamtym kierunku, naspidowana do granic mimo tych wymiocin, i mówi, bym ją pocałował w usta, gdyż chciała to robić zawsze na moście, zawsze wśród drzew. Mówi: pocałuj mnie prosto w usta, tego właśnie chcę, zawsze chciałam robić to pośrodku mostu, pośród drzew i krzewów. Zawsze chciałam to robić. Teraz to czuję. Nie wiem, czego to wpływ na mnie. Wpływ ciebie na mnie. Jakieś drobne choć raz szaleństwo, jakiś spontanizm okazany w najmniej spodziewanym momencie. Przykładowo w windzie, w morzu, gdzieś, gdzie nikt się tego nie spodziewa. Gdyż życie jest tak bardzo krótkie, Silny, a śmierć blisko, coraz bliżej, dyszy nam prosto w twarz, kostucha o żółtej miednicy, o wygryzionych oczach. I nie mów, że nie, ponieważ tak właśnie jest, całkowita degeneracja, całkowity powszechny upadek wszystkiego. Despotyzm, deprawacja. Silny, lada dzień już nie będziemy żyć, lada dzień i ty i ja zginiemy. I nieważne, czy to będzie zatrute mięso, zatruta woda, PCV, czy prawica, czy lewica, czy ruscy, czy nasi. Oni nas zabiją, a potem zabiją sami siebie i zjedzą na deser nawzajem ze wspólnego talerza. Na deser. Gdyż na pierwsze danie będzie co innego. Dzikie piękne zwierzęta wymierających gatunków, exodus jeleni w potrawce, eksterminacja tygrysów w marynacie i żyraf jedzonych jednorazowymi sztućcami wytworzonymi z ich ości. To wszystko ginie, umiera. Jesteśmy tylko ty, tylko ja. W ogóle to piszę poezje. Różne wiersze. Czasami potrafię siedzieć bez końca. Skreślać, przekreślać bez pamięci. Pisać znów od nowa. Na razie do szuflady. Później dla szerszych czytelników z całego świata, kto wie czy nie z Polonii amerykańskiej. Bez ścierny, mam tam wujostwo. Wujka i ciocię, świetnych po prostu Kanadyjczyków. Wesołych. Zaradnych. Prowadzą tam oni sklepik dla Polonii. Interes nieduży, ale lukratywny. Dostali spadek. Rozkręcili. Ciocia handlowała, choć nie obyło się bez agresji ze strony autochtonów. Wujek sprowadzał. Wiesz, ruskie baby, różne rdzennie narodowe ikony, które szły tam jak woda. Płyty i wydawnictwa zespołu „Mazowsze”. Vader również szedł. Który lubię.

Lalki jednak lepiej, matrioszki, kilimki, kukły, marzanny. Poza tym kocham zwierzęta. Długo prenumerowałam czasopismo „Mój Pies”. Czy wiesz, które to czasopismo? Nie? To dziwne. To jest właśnie czasopismo o zwierzętach. Wiesz. Różnych, domowych, jucznych. Są tam różne ciekawostki, wiesz. Zabawne. Ile wielbłąd może udźwignąć w swym garbie wody, środków zapasowych. Wiesz na przykład ile? Nie? Po prostu mnóstwo. Całe dzikie mnóstwo. Albo pies, jakie są objawy jego chorób pasożytniczych.

Pociera o dywan dupką – wtrącani ponuro z autopsji. Sam również mam psa.

Ona na to z oburzeniem: nie tylko! Jest wiele objawów. Ból odbytu, łysienie, wymioty, suchy nos. Nienawidzę morderców zwierząt. Gdy oglądam programy o traktowaniu zwierząt w Polsce i na świecie, chcę umrzeć. Już raz chciałam umrzeć. Zniszczyłam wtedy wszystkie swe listy, które otrzymałam od Roberta. Wszystko. Była to próba samobójcza. Nieudana zresztą. Mówię dużo. Chcę powiedzieć wszystko, teraz to wiem. Gdyż życie jest krótkie, Silny. A gdybym wtedy się nie zrzygała wszystkimi panadolami świata, gdy miałam już lada chwila umrzeć, byłoby jeszcze krótsze, niż jest. O pół roku. Ponieważ minął już okres pól roku od tych zdarzeń. Degeneracja. Degrengolada. O tym piszę w swych utworach. Świat jest do szpiku zły, a ja chcę umrzeć. Lecz jeszcze nie teraz. Chcę umrzeć skacząc z dachu i krzyczeć: zajebiście. Chcę umrzeć pod kołami pędzącego pociągu. On pędzi, a ja wszerz torów, on trąbi, ja nic, on mnie przejeżdża, ja nic, zero reakcji. Dopiero potem zdjęcia w gazetach, wszyscy przepraszają, wszyscy się winią, Robert jest winny najbardziej, gdyż to on mnie do takiej ostateczności doprowadził, zdegradował mnie, zniszczył mnie jako człowieka i jako kobietę. Nekrologi, epitafia, odczyty. Silny, a teraz pytanie wieczoru, czy masz odwagę umrzeć ze mną? Wśród zgliszczy, wśród popiołów i pogorzelisk. Które będą się wokół nas roztaczać jak pejzaż zniszczenia. Szatan będzie pełzał po wszystkim, co napotka. Także nas dotknie, a wtedy ten film się skończy. Ziemia rozstąpi się w nicości twarz. Koniec. Kompletna dekadencja, kompletny modernizm. Węże, otwarte łona kobiet. Nie mów nic, nie chcę znać twej odpowiedzi. Wolę się łudzić, że kiedyś to się stanie. Lecz nie wiem, kiedy. Teraz lub później. Kiedy na ciebie patrzę, myślę, że mnie nie słuchasz. Kiedy tak idziemy. Nic nie mówisz. Milczysz.