40496.fb2
Najpierw było tak. Idziemy do mnie. Ona nawija bez końca. Jak pozytywka, tylko jeszcze gorzej. Że gdybym mógł, gdyby to było w mych możliwościach, wyciągnąłbym jej ten towar z powrotem przez nos. Po czym schował do worka. Po czym szczelnie zamknął i schował tak bardzo, by go nigdy na żywe oczy nie zobaczyła. Ponieważ nawet jego widok mógłby przyprawić ją o tę nieskończoną lawinę słownictwa, którego używa bez przerwy, bez ograniczeń. Nie mówię nic. Ani pół złamanego słowa nie mówię. Nie chcę niczego popsuć. Wszystko słucham niczym na spowiedzi. Najpierw byli skurwiali politycy, co nic ją nie obchodzą, zabójcy niemowląt, krwiopijcy. A jednak następnie znowu wjechała na tą płeć, co niby płci nie ma, nie ma narządów, nie ma kobiet, nie ma mężczyzn, są skurwiali politycy. Zabójcy niemowląt, noworodków, krwiopijcy całego narodu. Degradanci środowiska naturalnego, mordercy niczemu niewinnych zwierząt, którym ona mówi nie. Potem znowuż na tapecie szatan i jego świta, świat pochłonięty czynieniem zła i rychły jego koniec, apokaliptyczny jeździec na mięsożernym koniu. Piękno przyrody naturalnej. Parki krajobrazowe, wycieczki rowerem, spacery górskie i nadmorskie, złota odznaka turystyczna, listy i pocztówki od przyjaciół z całej Polski.
Mówię, czy ona chce gumę do żucia lub jakieś cukierki, gdyż akurat przechodzimy obok stacji benzynowej Shella, po czym bez żadnej jej wyraźnej zgody kupuję misie-żelki i gumy-kulki. Jest to z mojej strony straszliwy podstęp, lecz me nerwy są zszargane, zbezczeszczone, a wkurwić mnie idzie szybko.
No więc idziemy już na osiedle. Jest noc, ciemno. Chyboczą na wietrze liście. Ona żuje, gryzie. Po trochu, choć chciałem jej dać więcej, chciałem jej wetknąć wszystko razem. Lecz wtedy od tak wielkiej ilości jej małe chorobliwe ciało pękłoby i wtedy porażka. Sam bym miał iść na chatę i ją tu zostawić w postaci strzępów, czy też dzwonić telefonem komórkowym po policję, że właśnie zabiłem panienkę poprzez podanie jej zbyt wielu żelków-miśków. Myśleliby, że robię jawne telefoniczne dowcipy i w międzyczasie by zdechła tu u mych stóp. Takiej wizji swej śmierci ona nie przewidziała w swych mrzonkach, hę. Bym jej powiedział, co trzeba, lecz nie chcę nic zepsuć.
Drzwi otwieram kluczem, ona mówi: ładny dom, nowoczesny. Moja ciocia w Kanadzie ma podobny, tylko lepszy, kanadyjski, otwierany pionowo. Ten siding jest ruski? Ruski nie ruski, lecz siding ogólnie jest dobry, choć czasem potrafi opaść, gdy nikt się nie spodziewa. To zależy, kto wykonywał, Ruscy raczej w tym nie przodują na rynkach światowych.
W ten sposób uważasz? – wtrącam uprzejmie nakładając łączki, które również daję jej, tylko mniejsze, mojej starszej.
Sama nie wiem. Sama już nie wiem, co myślę, co sądzę, na jaki temat. Chociaż moje poglądy były jeszcze wczoraj mocno ugruntowane, to dzisiejszej nocy jestem cała od siebie. To wpływ nowiu, to również ciebie wpływ. A także tych prochów, co mi dałeś. To ich także wpływ. Wszystko dzieje się zupełnie szybciej, wiruje wokół mnie niczym wesołe miasteczko.
Przychodzi mi do głowy na myśl, iż to jest śliski temat z wesołymi miasteczkami. Śliski jak trup. Ona gapi się wyczekująca, zastygła w półgeście, jakbym miał jej tu zaraz wyciągnąć pudła kartonowe pełne żelastwa, po czym w cztery oczy jej wybudować dom strachu, toyoty, samolociki ze strzelnicą, po czym najlepiej, gdybym zaczął jeździć, najlepiej razem z nią, na wszystkich z kolei. A przynajmniej pokazał ukryte w meblościance biuro, faktury, papiery wartościowe, wyjściowy uniform na biznesplany, spotkania w interesach. Oraz rzecz jasna ufundowany przez prezesa Zdzisława Sztorma puchar biznesowy roku 2001 za najwyższe spożycie piasku w województwie pomorskim. Najlepiej bym jeszcze ją posadził po jednej stronie biurka, po czym sam się usadził po drugiej. I bym zaczął ją przekonywać do nabycia świetnej jakości wesołego miasteczka na bardzo korzystnych warunkach, cenach. Po promocji, po zniżce, po znajomości. Lecz nic z tego Andżela, twoje niedoczekanie, tego tematu nie było. Dlatego proponuję kawę, herbatę.
Ona nie. Nic nie chce. W ogóle to jest na diecie. Nie je nic, gdyż słyszała, że tak jest najlepiej. Jedne ziarnko ryżu popić sześcioma szklankami wrzącej wody. Z rana. To samo wieczorem. Następnego dnia dwa ziarnka. Potem z kolei trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, po prostu każdego ranka i wieczora jedno więcej. To można sobie łatwo obliczyć. Natomiast liczba szklanek zawsze ta sama. Tak się robi. By uniknąć mordowania zwierząt, które surowo płacą za nasz jebany konsumpcjonizm, niszczenia roślin, zużycia papieru, zużycia pieniędzy. To jest jej głos sprzeciwu przeciwko światu.
Wtem ona pyta mnie, czy chcę z nią umrzeć. Przytuleni. Ja na plecach, ona na brzuchu lub odwrotnie. Twarzą w twarz. Przedtem jednak, by nie czuć bólu, oszołomić się, omamić jeszcze bardziej. Pyta, czy mam więcej prochów. Myślę: święty Wajdeloto przyjdź i zabierz ją ze mnie. Zabierz ją stąd nawet za koszt faktu, iż noc tę spędzę sam, a przedtem zrobię kanapki. Chociaż jest dość ładna. Zgrabna to według gustu. Gdy ktoś lubi takie nastroje anatomiczne, w których widać każdą piszczel, to owszem, zgrabna. Lecz jak dla kogo. Trzeba być żydofilem, by znieść każdy ruch jej kośćca pod skórą. Ale owszem. Z twarzy nic dodać, nic ująć. Usta, nos, wszystko jak trzeba. Pociągające. Próbuję ją trochę sprowadzić na tory właściwego tematu.
Jesteś bardzo ładna – mówię. Mogłabyś zostać aktorką, nawet piosenkarką. Ona na to, bym nie był głupi i czy tak naprawdę sądzę. Ja na to, że jak najbardziej. Ona wtedy kładzie się na tapczan, odgarnia na wierzch włosy, wygładza pokrytą cętkami niczym u zwierzęcia suknię. Strąca na linoleum łączki mej matki i mówi tak głosem sennym i tęsknym:
Nie masz jakichś znajomości, Silny? Jakichś znajomości z wiesz, takim jakimś nieściemnionym prezesem, z jakimiś dziennikarzami? Którzy organizują imprezy, decydują o sztuce? Wiesz o czym mówię. Wieczorki poetyckie, wernisaże, które umożliwiłyby mi życiowy start jako początkującej artystki? Tu nie chodzi o koszta, które przecież możemy razem ponieść. Nie chodzi również o podziemie, ponieważ to mnie zupełnie nie interesuje. Chodzi o robienie w sztuce, kulturze, wieczorki poetyckie, wernisaże, odczyty. Chodzi o ideologię.
Nie – mówię ponuro. Choć patrząc na nią, jak pociera udem o udo.
Wtedy ona staje się pogardliwsza, oschlejsza. Mówi tak: co: nie? Jak to: nie? Tylko tyle masz mi do powiedzenia, kiedy tu z tobą przyszłam? Wielki pan prezes spółki. Wielki magister inżynier technik. Producent ruskich wesołych miasteczek. Kolejek elektrycznych, Kaczorów Donaldów z napędem tysiąc wat. Firma, papiery, faktury, garnitury. Kapitalistyczna atrapa. Spółka widmo. Zero znajomości, zero korzeni w interesie. Zero powiązań z kulturą i sztuką, zero sponsoringu.
Po czym zmienia odcień głosu na pojednawczy, łagodzący: Starczyłby jeden dziennikarz. Choćby od sportu, ale z wtykami. Jeden wywiad do gazety ze mną. Załóżmy, że do gazety i czasopisma. Niekoniecznie lokalnego. Można coś ściemnić, coś ukryć. Ujawnić próbę samobójczą, gdyż to się zawsze przyda, przetrze tak zwany szlak między autorem a odbiorcą. Zdjęcie, na którym będę sfotografowana właśnie tak. Bądź też w podobnej pozycji, ale makijaż ostrzejszy, demoniczny, właściwe światło, odpowiedni fotograf. Walnie się, że w swojej sztuce ujmuję motywy modernizmu, demonizmu. Satanizmu Przybyszewskiego. To się zawsze sprzeda, to jest modne. Walnie się, że jestem zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana.
W tym momencie tej rozmowy, co była jakby jednostronna, możliwe, że przysnęłem. Gdyż następne fakty mi się nie zgadzają. To znaczy, że rozbudzam się już w innym momencie rozmowy Andżeli. Gdy właśnie akurat mówi dość dla mnie bez sensu: to jak będzie z nami, Silny, co? Pogadasz z magister Widłowym? Powinieneś go znać, on też robi w biznesie, w kolportażu polskiego piasku. To samo w sumie co Zdzisław Sztorm. Tyle że wysyłkowo i ratalnie. I większa szycha.
Andżela ma tusz waterproof. Zero zacieków. Sterczące rzęsy. Rozwalone nogi. Zaciągniętą kieckę. Ręce wplecione we włosy. Marzycielską twarz.
Tak – mówię łaskawie i jednoznacznie.
Ona na to jak się nie zerwie z tapczanu, jak nie poleci na ubikację. Jest to kolejny jej rzyg, tym razem już chyba rzygnie żołądkiem i całą swą aparaturą pokarmową. Rzygnie całą zawartością swej jamy chłonąco-trawiącej. Łącznie z mózgiem. Odda światu, co jest mu winna przez wszystkie czasy, co to zaciągnęła dług, rodząc się. Jeszcze z nawiązką. Jeszcze z darmowym dodatkiem. Rzyg pokarmowy plus ona sama w nim zawarta. Tak to sobie wyobrażam. Jednocześnie niecierpliwię się. Zastanawiam się, czy jest do końca ładna. Zastanawiam się, czy jest wariatką. Czy warto się do tego zabierać. Czy ją odesłać. Powiedzieć, że był taki a taki telefon z biura reklamy, z biura przetwórstwa i transportu. Że muszę w trybie natychmiastowym rozwiązać pewne sprawy. Odnośnie papierów, spotkań w interesach, w których to moja obecność jest niezbędnie potrzebna. To i owo muszę podpisać, przypieczętować. Sprawa kluczowa dla rozwoju mej firmy. Drapieżny wczesny kapitalizm, przykro mi, narazka, choć było przyjemnie, miło z jej strony że wpadła, tu jej skóra, tu jej buty glany kozaki, pa, nie będzie mnie na mieście przez kolejny rok, konferencja wytwórców wesołych miasteczek w Baden-Baden, festiwal piasku w Nowej Hucie, prawa demonicznego kapitalizmu, ot cała historia. Lecz coś mnie jednak kusi, korci. Zostawanie samemu w ciemnym mieszkaniu odstręcza, przeraża.
Wszystko więc pizd! i na jedną kartę. Pizd! gaszę w dużym światło. Pizd! za nią do łazienki, gdzie odgłosy sodomy i gomory, istny zew natury. Ta przewieszona wpół przez wannę niczym czarna ścierka do naczyń. Rzyga bez chwili odpoczynku. Między jednym a drugim wymiotem mówi głosem potulnym, prawie że błagalnym: szatan. Szatan.
I wtem nagle, całkowicie nagle, z nie wiadomo z której strony nadchodzi istna eksplozja. Istna erupcja tej dziewczyny. Rozlega się ku mojemu zaskoczeniu pokaźny brzdęk. Wręcz hałas, wręcz porządne kupione od ruskich płyty podłogowe, tak zwana glazura i terakota sprowadzona przez Terespol za pokaźne pieniądze, teraz drży niczym osika. Huk, hałas, brzdęk, echo idzie przez linki na pranie, przechodzi do sąsiadów, poczym wprawia w nieuchronne drgnienie całe osiedle.
Patrzę na Andżelę, patrzę do wanny. Gdzie na samym dnie średnich rozmiarów ludzkiej pięści kamień toczy się wzdłuż aż do odpływu. Odrzuca mnie to, jestem w całkowitym szoku. Jestem przerażony, odarty z całkowitej orientacji. Wszystkie moje dotychczasowe poglądy na kondycję człowieka walą się. Tysiąc gwałtownych pytań do zadania samemu sobie, do postawienia Andżeli.
Lecz nie nadążam ich zadać, gdyż chwilę za głazem przychodzi następny wymiot. Teraz jest to z kolei deszcz kamieni drobnych, niewielkich niczym żwir, lecz odrobinę większych. Znaczy się takich zwykłych średnich kamieni, co można znaleźć na każdym kroku bez specjalnego usiłowania. Ja pierdolę. Kurwa twa mać. Księga Guinessa. Mistrzostwo świata. Nowa Huta Katowice. Wytwórnia Piasku. Pierdolę ten świat. Wyjeżdżam dosłownie stąd. Panienka z kamieniem wewnątrz. Panienka rzygająca kamieniem. I co jeszcze. I ja chciałem ją mieć. Przelecieć. Jamę brzuszną z kostkę brukową. Po czym po pomyśleniu tych wszystkich nagłych, cisnących się na usta słów, wykonuję szybki znak przeżegnania się. Coś mi zostało po mej karierze ministranta w kościele pod wezwaniem Wszystkich Zmarłych. Pewna skłonność do zabobonu, do odczyniania złego. Czasem przychodzi na bańkę rodzaj myśli, iż dobrze się stało, iż już tam mnie nie ma. Iż mój surducik ministranta stał się zbyt mały, ciasny póki czas, nim w kościołach, na parafiach stawili się uzbrojeni pedofile. Choć jest to może przemyślenie niesłuszne. Gdyż na przykład gdyby nie tak się złożyło, lecz inaczej. Być może, iż bym był teraz innym człowiekiem o takich, a nie innych upodobaniach. I bym miał tu teraz jakiegoś sympatycznego gówniarza, Markusa, Bryczka, Maksa bawiącego się w klocki. Byśmy się bawili, pokazałbym mu miasto z balkonu. I miałbym spokój, jasne sumienie. Miast pokwitającej Andżeli wypełnionej prawdziwymi kamieniami połykaczki kamieni. Kto wie, czego jeszcze. Być może ognia, być może piasku, co by sugerowała bliska zażyłość ze Sztormem. A kto wie, czego jeszcze innego. Lecz tak nie jest.
Oto Andżela przewieszona przez wannę bez tchu. Oczekuję na wyjaśnienia. Oczekuję wyjaśnień od ciebie, dziewczyno. Nie jesz mięsa, lecz jesz kamienie. Jesteś nienormalna. Jesteś zdrowo fiśnięta. Jesteś zdrowo psychiczna. Teraz mi to tłumacz.
Lubisz kamloty? – mówię do niej nieco podkurwiony, z gruntu zjadliwy za to, iż jest tak pierdolnięta, iż me życie zdaje mi się w tej chwili jednym galopującym halunem, istną paranoją. Co, Andżela, lubisz sobie zjeść takiego kamlota, co? Niska ilość kalorii, ja to rozumiem przy twej diecie to rarytas, zjeść taki głaz. Trujące, lecz, kurwa nędza, pożywne. Gadaj, co żeś za jedna. Bez mi tu histerii, bez ściemniania, jesteś wariatka z miasta Wariatkowa i teraz się wreszcie raz do tego szczerze wyznaj!
Lecz ona nie odpowiada. Wisi przez wannę niczym sczerniałe trupisko. Co za noc pełna strachu, emocji, wszystko przy tym to istny pikuś. Przy tej Andżeli jestem skłonny do choroby wieńcowej, do zawału całego ciała. Nawet teraz, choć jest bezwładna całkowicie, może że nieżywa nawet, nie mam już ze swej strony żadnych myśli z gatunku, które mężczyźni mogą mieć odnośnie kobiety. Teraz nie jest ona dla mnie ni mężczyzną, ni też kobietą, ni nawet skurwiałą polityczką. Jest straszliwym zgonem wiszącym przez mą wannę w łączkach mojej własnej starszej, co całe dnie i noce zasuwa w Zepterze przy dystrybucji i reklamie kosmetyków, lamp leczniczych, garnków. To obrzydliwe z jej strony, co mi zrobiła. Z niesmakiem brodzę przez jej bezwładne kończyny i wywlekam z czeluści wanny co większe głazy. Po czym wywalam je przez okno od strony chodnika w noc ciemną, pełną niebezpieczeństw, syków, trzasków. Noc elektryczną z wyładowaniami, noc pod wysokim napięciem. Jest to z mej strony o tyleż nierozsądne, iż bodajże trafiam w kogoś lub coś żywego, akuratnie przechodzącego. Gdyż pośród ciemnych otchłani nocy rozlega się pokaźne tąpnięcie i okrzyk. Wtedy jednak, nie mając już nerwów do konfliktów ze szlajającymi się po nocy palantami, zatrzaskuję oknem i idę na telewizję.
W telewizji nic, choć w meblościance odnajduję ptasie mleczko, które niezwłocznie wciągam. Gdyż poprzez zdarzenia dzisiejszej nocy stałem się kategorycznie głodny. Rozmyślam przez chwilę o swej matce, z domu Maciak Izabeli, po mężu Robakoskiej. Która dziś kupiła te ptasie mleczko z myślą o sobie, lecz szast-prast, wpadła do domu, wypuściła psa na ogród, taszka, garsonka, i dalej w rajzę. W chwili wolnej od pracy zjadła ćwierć, a drugą ćwierć mój bracki, któremu co rusz grożą na każdym kroku pierdlem i odsiadką. Sąsiedzi, rodzina, kuzynostwo. Zresztą on nie za bardzo leci na słodycze. On prowadzi dietę jajkową. Znaczy się, że bierze do łapy dziesięć jajek i wyjada z nich same białka, żółtka i skorupy wyrzucając precz. Lub zależnie od nastroju zlewa do miski, daje dla psa. Gdyż on potrzebuje mnóstwo białka do rozbudowy, mleko z mlekiem. A niech żałuje, bo dobre jest to ptasie mleczko. To również jest taki z produktów, co by mogły zrobić furorę na stołach całej Unii Europejskiej. Zawojować cały świat, włącznie z Antarktydą. Każdy ci tam powie, zapytany, że nie ma czegoś takiego, jak ptasie mleczko. Ponieważ logicznie rzecz biorąc od wieków wiadomo, iż żadne ptaki nie dają mleka, a gdyby dawały, byłoby to już dawno uprzemysłowione, zalegalizowane, zaciągnięte w kierat. A wtedy ty mu mówisz: a właśnie, iż ptasie mleczko jest. Należy tylko przyjechać do Polski, gdzie są piękne, starodawne jeszcze elewacje w miastach Wrocław, Nowa Huta. Gdańsk Główny. Gdzie jest najlepszy, po korzystnej cenie od kilograma piasek. I zachodnia kąska leci do twej kieszeni. Zjeżdżają się całe wycieczki. Wynajęcie autokarów – kolejna kąska. San i jelcz, najgorsze, najtańsze, lecz egzotyczne, tutejsze, zagranicznym gościom podobają się takie cofnięte machiny w czasie, takie za przeproszeniem relikwie piastowskie. Jeżdżą jelczami, PKS Kamienna Góra, to im się gra, kolejna kąska i szmal. Barszcz gorący kubek, pieczarkowa, cebulowa, nawet chińska – kierowca zalewa podręcznym wrzątkiem – kolejny dodatkowy szmal. Procenty lecą, kasa się napełnia. Wieczorki zapoznawcze dla turnusu z ptasim mleczkiem na stołach, to jest kulminacyjny punkt całego programu. Zapoznanie z tubylczą ludnością autochtoniczną. Do kupienia całe zapasy ptasiego mleczka. Wycieczki do fabryki ptasiego mleczka, przyglądanie się procesom przetwórczym. Oczywiście sfingowanym, lecz turnusowiczom to podoba się.
Ludność naszego miasta jest wtedy przy hajcu. Podpłacają likwidację Rusków z tych terenów. Przekupują urzędników do wykreślenia Rusków z listy mieszkańców, z banków danych osobowych. Dni Bez Ruska to codzienność, jak i festyny, race, festiwale antyruskie, ulotki, wystrzały barwnych fajerwerków, co układają się w obwieszczenia: „Ruski do Rosji – Polacy do Polski”, „oddajcie fabryki w ręce polskich hiperrobociarzy”, „obalić siding produkcji ruskiej”, „Putin zabieraj swe krzywe dzieci”. To już mnie jednak mało interesuje, to już nie jest moja dziedzina. Ja mam najwięcej hajcu, robię interes na handlu flagą biało-czerwoną, transparentami. Po czym podpłacam eliminację Magdy z miasta i żyję niczym król, żyjąc wśród kobiet i polewając sobie wino szklankami przed telewizorem. Wszyscy są zadowoleni, choć najmniej to są Ruscy. Za resztę kasy finansuję inicjację z prawdziwego zdarzenia partii lewicowej. Pierwszą poważną partię lewicowo-anarchistyczną. Anarchistyczny nurt ocalenia lewicy. Tak to widzę. Elewacja największa w mieście, flagi, sztandary, trawniki. Piękny europejski biurowiec w jasnych kolorach. Ja sekretarz, mój bracki prezes, choć czy on jest anarchistą to jeszcze się zobaczy, jeszcze się go podkręci. Matkę jako księgowe, elegancka, choć już starsza, fuli kompetencje, osobne biuro do spraw kontroli anarchii, osobny fotel, pionowe żaluzje. I mnóstwo sekretarek, personel i obsługa to prawie wszystko sekretarki. Cudne sekretarki leżące na biurkach w zawiniętych na głowę spódnicach biurowych, w rozpiętych garsonkach, marynarkach, w ściągniętych rajtuzach, wszystkie chcą jednego. Cudne sprzątaczki czołgające się u stóp w zdjętych fartuchach. Wszędzie automaty z amfą, które za kartą chipową wyrzucają z siebie istne góry amfy prosto do nosa. Wtedy ja w takich warunkach mogę być dobry wujek Silny, Barmana biorę na kierowcę, Lewego na serwis techniczny, Kisła na magazyniera, Kacpera na załóżmy, że ogrodnika. Anarchistyczne sekretarki dają prosto na biurkach, krzesłach, kto co tam ma, parzą dobrą kawę ze śmietaną, roznoszą jedzenie na tacy. Magdę na sprzątaczkę, co swym językiem wyciera najplugawsze brudy z kafelek. Za oknem są same piękne dni o słonecznej pogodzie. Ja wydaję rozporządzenia: tyle a tyle transparentów puścimy na Słupsk, tyle a tyle naszywek na pomorskie, tyle a tyle arafatek na wschód, tyle a tyle czarnych koszul na szczecińskie. Gospodarka ma się dobrze. Wszystkim żyje się dobrze, nawet ciemiężonym robotnikom, którym rzucamy, co im potrzeba, inspiracje tematów na strajki, na wiece.
Lecz nie zdążam już pomyśleć dalej tych pięknych chwil ostatecznego triumfu lewicy, demonstracyjny wzwód zdąża ogarnąć me spodnie. Mówię w kierunku swych lędźwiów tak: co, dżordż, ty po prostu wiesz, co jest dla nas dobre. I w ten sposób uśmiechasz się. Do mnie. Że ci się ten plan podoba, szczególnie z amfą. A najbardziej z sekretarkami rozwleczonymi po firmowej wykładzinie. Co, dżordż? Na spacer byś chciał wyjść. No pewnie.
Niestety tak łatwo to się nie przewietrzysz, choćbyś na sporty miał tak straszną chętkę, jak masz. Ta pani, którą tu mamy, ma poważny zgon. Być może nawet, że nie żyje. Leży przez wannę. Wyrzygała kurwi kamień. A możliwe, iż we swej kościstej dupce też ma kamieniołom, wyasfaltowane, wybrukowane. Obśrupiesz mi się i jak przyjdzie prawdziwa pora na akcję z jakąś prawdziwą dupką z krwi i kości, choćby Magdą, to nie będziesz takiż znowu cwany jak teraz. Będziesz się nadawał tylko na antykoncepcyjne siusianie poprzez cewnik.
I tak sobie mówiąc półszeptem, półgłośno, gdyż tamta zwłoka i tak nie słyszy w łazience, wpierdalam te mleczka. I proszę, zrazu nagle jak gdyby wszystkie me życzenia się spełniały od ręki, co nigdy się nie działo nawet w zasranym dzieciństwie. Jak gdyby dobry Bóg król wszechamfetaminy zmiłował się nad mym nieszczęściem.
Gdyż naraz między owymi bibułkami, które dzielą jedne mleczka od drugich, co by się nie skleiły, nie rozmemłały w temperaturze pokojowej i by ogólnie było elegancko, znajduję ukrytą baterię mego białka, mej królowej matki amfy. W kilku zresztą akuratnych w sam raz dla mnie woreczkach. Co najwidoczniej mój bracki skitrał na wypadek dymów z policją, jakiejś kwaśnej rewizji na mieszkaniu. I to się doskonale składa, gdyż złe samopoczucie w kośćcu, w mięśniu, daje mi o sobie już znać. Co więc szybko wykorzystuję, by sobie poprawić kojarzenie, pojmowanie, współpracę psychofizyczną. Ponieważ amfą to nie zgrzewka panadolu, herbatka melisa i dwa dni w śpiączce. To dalszy ciąg zabawy.
Raz dwa, długopis „Zdzisław Sztorm”, koniec bajki, po bólu. Od razu robi się na mieszkaniu jakby widniej. Ciemność jest jaśniejsza. Bardziej przejrzysta, bardziej jasna.
Bezzwłocznie też włączam też odkurzacz. Włącznie z kablem oraz rurą. Co by się Izabela Robakoska panieńskie nazwisko Maciak nie natknęła się rano na syf. Wchodząc do domu po weekendzie. Spędzonym na rachunkach w Zepterze. Wtedy idę do łazienki i ubikacji. Zobaczyć jak jest z Andżelą i czy będzie dżordż miał jakieś szansę na odmianę swego losu lichego. Otóż tymczasowo jeszcze nie. Andżelą w stanie wyraźnie złym, zatruta kamieniami, wisi przez wannę bez nadziei żadnej na rychłe przebudzenie. I przyznam iż reanimacja zgonów nie jest mą mocną stroną. Jako że gdy raz usiłowałem to wykonać na przypadkowo leżącej kobiecie, skutki okazały się dramatyczne. To znaczy że ta kobieta okazała się już martwa wcześniej. Bardzo to przeżyłem. Próbować zagadać z prawdziwym trupem. To było dla mnie straszne przeżycie, gdy potem jechałem na praktyki, jadłem kanapki tymi ustami samymi, co próbowałem ożywić tę trupią babę. Lecz do rzeczy. Z Andżelką fatalne gówno. Stopą próbuję ją szturchnąć, próbuję jakoś ją rozcucić. Lecz nic, trup, zgon, totalny bezwład. Ze względu na tę amfę, co znalazłem w bebechach ptasich mleczek, mnie to nie zniechęca. Łeb jej pod kran, pod prysznic. Jest to łeb blady, anemiczny, załatwiony na maksa, wyzuty ze krwi. Makijaż waterproof niezniszczalny niczym tatuaż. Twarz dość bez wyrazu, czy to by miała być złość, czy też radość, ich śladu nie ma na twarzy Andżelki. Kręci mnie to. Taka by nawet mogła być, nic nie gadająca, nie napierdalająca od rzeczy jak nakręcana. W takim milczącym stanie byłbym nawet gotów obdarzyć ją jakimś uczuciem. Byle tylko mieć gwarancję zaświadczającą na piśmie z pieczęcią, iż ona otworzy swą gębę w każdym celu prócz mowy artykułowanej. Wtedy owszem, kupuję ją.
Dżordż coś chce. Fika. Mówię do niego: kitraj się palancie, nie widzisz, że tu jest akcja reanimacja? Na razie to możesz sobie pomarzyć o niej, tak się dramatycznie zerzygała. Chów się teraz, a gdy tylko ją obudzimy tę naszą zerzyganą kamieniami królewnę śnieżkę, to owszem, wspólnie razem z nią postaramy się o jakieś dla ciebie ciekawsze rozrywki niż siedzenie po ciemku w samotności.
Wtedy wszystko naraz wiem, jak działać. Szybko, sprawnie niczym ZHR na manewrach. Z ptasich mleczek wywlekam jeden rzucik, choć potem przeprawa z mym brackim będzie dość ostra na pięści i noże kuchenne. Lecz nie, nie popuszczę, skoro mnie już kosztowała ta rzygaczka tyle zachodu. Biorę ten cudzy, czarniawy łeb w ręce, uchylam jej usta i na chama wcieram w mięso, co ma miejsce pośród jej zębów, dobry, kosztowny towar, którego może nawet warta nie jest. Tak to robię, gdyż mój pan dżordż upomina się o swe działkę, która mu się niechybnie za wszystkie przeprowadzone dziś nad nim zniewagi i eksperymenty intelektualne należy. Amfa ten magiczny zasiłek dla bezrobotnych. I zaraz, nim odczekam parę chwil, gdy płuczę prysznicem całą glazurę terakotę z jej kamiennego pawia, ona ożywa niczym ruska lalka chodząca na nowych bateriach R6. Zatacza czarnymi powiekami, spod których ujawniają się gałki oczne. Których jakoby od około kilku godzin nie miała. Spogląda na mnie dość niemrawo. Po czym mówi tak tonem odkrywcy Ameryki, promieni słonecznych i kuchenki gazowej naraz: Silny, to ty? Dość bełkotliwie. Lecz ja wiem, iż dżordż jest na właściwej drodze do konsumpcji tej przypadkiem bądź co bądź znajomości. Biorę ją pod pachy i wlekę na tapczan. Ona po drodze, szurając po wykładzinie swymi kulawymi nogami, co gdyby miała przykładowo ucięte w połowie ręce, by mogła pracować za manekina na wystawie sklepu z bławatami. Wtedy też bym ją wlekł, gdyż już nie mam chęci się znowu ceregielować, czy może kobieta jest martwa, czy może jednak żywa, czy też po prostu małomówna. Lub niezdecydowana na żadną z tych opcję. Chuj mnie to. Ma płeć żeńską to ma płeć żeńską i żadne wielkie tu zastanawianie się raptem nie jest niezbędne: Andżela do mnie tak: no co ty odpierdalasz, weź ode mnie te ręce, sama sobie pójdę.
Czyli pozytywka gra, wszystko w porzo, elegancki powrót ze świata umarłych do świata żywych i gadających, powrót, co by nie, w wielkim zatrważającym stylu, fanfary, ciocia amfa postawi na nogi umarłego. Już mnie gówno obchodzi te głazy, co z siebie wytoczyła do armatury w łazience, o co z nimi chodzi, nie będę o tym gadał z tą półgłową desperatką. Gdyż jej narcystyczna kariera pseudointelektualistyczna nie jest w tej w chwili mym priorytetem.
Nie będę ściemniał za dużo i przejdę od razu do rzeczy kluczowej, o którą głównie przecież chodziło od samego początku, o znajomość damsko-męską. Gdyż taka wyraźnie zaszła. Zanim jednakoż do tego udokumentowanego wyraźnie faktu doszło, był spory, jak wiadomo, przestój. Taki ot przestój, że Andżelce po mojej pierwszej pomocy fachowo jej udzielonej odżyła krzywa dupa. A raczej twarz z narządem mowy. Nie sposób mi przytoczyć wszystkich słów, co miały miejsce, gdyż ona zaraz po odzyskaniu żywotności stała się bardzo rozmowna na każde tematy. Bujna gestykulacja niczym niezmierny las rozrastający się na mych oczach z jej rąk, nóg, części twarzy. Dużo różnych słów, dużo z jej strony rozmowy. Do kogo, bo chyba nie do mnie? Przeróżne tematy. Bardzo oralna była, tak rozmawiając bezustannie, tak sobie do siebie zagadując o wszystko, o psy, o ogólnie zwierzęta. Potem wjechała na szatana. Iż już nuży ją ten styl, mroczny, śmiertelny, iż wolałaby być całkowicie bardziej przeciętna niż jest. Że by pragnęła czasem być niczym różne jej z klasy koleżanki, głupie zupełnie zwykłe dziewczyny, co do szkoły i ze szkoły, i zero zabawy, zero myśli życiowych o ponurym wymierzę, który świat umie przybrać, zero myśli o śmierci, samobójstwo to dla nich nie do pomyślenia, gdyż są na wskroś ograniczone, nieotwarte na nowe trendy. A dla niej samobój to pikuś, jeden ruch nożem, jedno kilo tabletek i ona nie żyje, a w gazetach jej zdjęcia na tle morza, z makijażem, w kolczugach i draperiach, w gazetach nekrologi, przeprosiny, tłumaczenia, iż tak młoda utalentowana bardzo artystka nas tu zostawiła samych sobie. Tak mówiła, rzecz jasna nie omijając tematów spożywczych, iż od urodzenia nie trawi mięsa i jajek, gdyż są to produkty zbrodni.
Był to przestój dla mnie, jako że oglądałem wtedy telewizor, w którym absolutnie zero ciekawostek. Jedno porno na tysiąc kanałów, niemieckie i raczej science medieval fiction. Rzecz miejsce miała w zamku, facet w zbroi, a glemrokowa niemiecka gównojadka dawała mu w żadne odkrywcze sposoby. Raczej klasyka, surowa wątroba i podroby, natomiast w miejsce fonii która dla zachowania całości być powinna, Andżela podkładała mono swe dialogi. Gówno. Andżela co jakiś czas wtrącała, że czemu się tak głupio cieszę. Wkurwiałem się o to. Bo jak już oglądać film to oglądać, a nie że ja na pogaduszki mam zmarnować połowę akcji i nie wiedzieć, o co chodzi teraz, dlaczego się tak rżną a nie inaczej na przykład.
Tak to było. Mówiłem jej, iż dlatego się cieszę, iż ją tu widzę przy mnie i że ona przy mnie jest, co mi sprawia wielką radość, przyjemność. Po czym szybko starałem się wyłapać, co się wydarzyło przez te chwile mej nieuwagi i o ile się posunęła akcja. Lecz mimo tych kilkakrotnych zamachów na ciągłość zdarzeń, zawsze wyłapywałem, co się dzieje. Gdyż mam po temu doświadczenie i najczęściej można z odrobiną intuicji wywnioskować, co akurat się dzieje.
Tak to było. W jednym słowie wykład na temat do spraw odznaki turystycznej i karty rabatowej na wszystkie schroniska w rejonie podkarpackim. Jeszcze taka chwila, a Andżeli bym dał w łapę rozpięty parasol i wypchnął bez mała przez okno, niech frunie do siebie na chatę.
Lecz tak też się nie stało. Przewracam się akuratnie teraz w zafrancowanym tapczanie, przeważnie pamiętam jednakowoż, by wyminąć to miejsce, co Andżela zrobiła tam zalakowaną pieczęć ze swego dziewictwa, niech je piekło zabierze. Przewracam i rozmyślam, co stało się później.
Później stało się tyle mądrego, iż Andżela przestała drobić po całym mym chajzu, łypiąc czarnym swym okiem na meblościankę, i bym pokazał jej swe jakieś zdjęcie, co byłem mały i na golasa. Jeszcze czego. Ja nigdy nie byłem mały – powiedziałem jej. Na poważnie. Już urodziłem się dość duży i z zarostem, a potem tylko już rosłem, nawet nie musiałem nic jeść. Bajerujesz – powiedziała ona i się bachnęła na tapczan. Dżordż od razu, lecz ani słowa o tym nie będę już mówił. Jesteś jakaś zmęczona? – spytałem jej. Ona na to, że nie, lecz lubi ogólnie leżeć, leżeć i marzyć. No i mniejsza z tym, o czym tam ona planowała sobie marzyć, o ogrodach czy o czarnej odznace dla najczarniej przebranego mieszkańca powiatu, lecz położyłem się tuż obok przy niej. Już mniejsza z tym, o czym dalej się ta rozmarzyła. Wyjęła sobie z torebki portfel z dokumentami. Ja zaczęłem. Lecz o tym nic, to są osobiste me sprawy. Takiej nie należy przede wszystkim płoszyć, gdyż to trzydzieści kilo wariatki jest w każdej chwili gotowe, by wywlec ze swego portfela małe gibkie skrzydełka i odlecieć przez wywietrznik na skargę do Policyjnej Izby Dziecka. No dosłownie. Z takimi pojebanymi to nie ma żartów. Więc ja ją spokojnie, bez żadnej superbrutalności. Ona wyciąga zdjęcie dość przygnębiającego faceta. Robert Sztorm – mówi i patrzy w sposób rozmarzony. Dobra, myślę, niech się na czym innym skupi swe uwagę. I bliżej do niej cały manipuluję, lecz to takie osobiste. Ona na to zaczyna wywlekać swe różne kolekcje śmieciów, swe listy do koleżanki z Anglii, co nigdy jej nie odpisała. Gdyż to może nie był ten adres lub nie ten język. Gdyż, mówi Andżela, jest różnica między angielskim a slangiem. Slang to taki język co się też używa. I przykładowo tamta właśnie Angielka mówiła slangiem, a listu po angielsku nie rozumiała. Myślała, że to nie do niej, bo adres Andżela też napisała po angielsku. Lub też myślała, że to list-łańcuszek i zaraz wyrzuciła wraz z obierkami od ziemniaków i zużytą chusteczką. Tak mogło właśnie być – szepczę jej w ucho, by ją trochę zainteresować innymi ważniejszymi sprawami. Ona nic. Jakbym z niej kieckę zdjął to by się skapnęła dopiero, gdyby była już przeleciana zdrowo, a może i nawet to nie. Tę drogą postanawiam iść. Z superostrożnością. Ona cały czas bokiem, robi układanki ze swych karteluszków, ze swych pierdółek. To jest liść z drzewa. To jest kamień węgielny. To jest kip, którego dotknął swymi ustami Pan Bóg. To jest jej Pierwsza Komunia, co ją wypluła po przyjęciu i zasuszyła, co nosi teraz na szczęście. To jest jej pierwszy włos. To jest jej pierwszy ząb. To jest jej pierwszy paznokieć, a to jest jej pierwszy chłopak Robert Sztorm z profilu ze strzelbą myśliwską na polowaniu w bractwie kurkowym. No to ja dalej. Rajtki. Ona nic, spikerka telewizyjna z Teleekspresu, gadający łeb a od pasa w dół może w nią wejść całe po kolei Wojsko Polskie i jej oko nie drgnie. To właśnie Andżela. Doszczętnie zajęta mówieniem. Niech mówi. Co tu będę dużo się rozwlekał. Przy majtkach nawet współpracowała przy ściąganiu. Uniosła dupkę patrząc w kartkę z wakacji, co dostała z Helu od koleżanki ze Szczecina. Że się świetnie bawi, dużo na świeżym powietrzu, ładna pogoda słońce gitara ognisko i dużo dobrego humoru, i PS, piosenka jest dobra na wszystko. No więc jakoś to poszło. Bałem się, jak ona zareaguje i w kluczowej chwili nie wyleci z wrzaskiem. Ciasno, lecz ciepło, raz dwa trzy, moja twarz w jej włosach mokrych, co jej wymyłem łeb pod kranem z wspomnianej wyżej rzygawicy, groźnej choroby, i dżordż śpiewa spokojnie swe piosenko-rymowankę. Ona jako tako, zdaje się, że ze mną nawet współpracuje, choć boję się, iżby mi nie wykręciła jakiegoś nowego numeru z betonem czy innym. Opowiada o tym, jak kiedyś lubiła zbierać znaczki, a teraz wydaje jej się to infantylne, co jej Robert powiedział a o co często się powstawały pomiędzy nimi kłótnie oraz niesnaski.
I co ja tu będę dużo o tym mówił. Co ja będę mówił, potem me dzieciaki, me i Magdy lub nie będzie ta, to będzie inna, wezmą i będą podsłuchiwać, i dowiedzą się, z jakich się powstały istnie biologicznych konfiguracji. Iż ja ich ojciec ich nie znalazłem razem z matką w rowie przy szosie, jadąc na wycieczkę krajoznawczą, tylko iż je zamontowałem w matki trzewiach za pomocą swej ruchliwej przyssawki. I co im powiem. Iż nie jesteśmy ludźmi, tylko zwykłymi jamochłonami, co łączą się po dwa i wykonują zbereźne ruchy. Iż w tych istnych morzach biologicznie aktywnych płynów pływają ogoniaste robaki, które potem nagle dostają zębów, paznokci, ubrania, teczki, okulary. I choć jest miła zabawa, ja nagle z gruntu zaczynam podejrzewać iż z Andżelą coś jest nie bardzo tak. Iż napatyczam się na jakiś jej od wewnątrz opór, jakąś z jej strony fizjologiczną barierę. To się jeszcze okaże.
Bo jak się nagle nie rozlegnie brzdęk, pstryk, eksplozja, bo jak nagle nie zrobi się luz, jak gdybym przebił się na wylot do jakiejś podwodnej krainy, bo jak Andżelą nie we wrzask, w raptem odskok, wszystkie jej śmieci, co pieczołowicie nimi zasłoniła pół tapczana, wylatują w powietrze. Drze się, trzymiąc się za dupkę, przestępując z nogi na nogę. Ja pierdolę, mówię i rechoczę, bo choć już po wszystkim i przyjemność nie do końca, to od razu wykumałem, co się dzieje. Że oto poszła sprężynka u naszej Andżelki i będzie z niej teraz fajna chętna koleżanka jak się patrzy. Że oto zaraz spomiędzy jej syjońskich nóżek wypadnie symboliczna skorupka, którą ona podniesie i oprawi w złotą ramkę, co będzie u niej wisiała nad tapczanem. A co ją skseruje i mi w takowej ramce podaruje, bym sobie postawił na swym prezesowskim biurku w mym biurze do spraw ogólnodostępnej anarchii. I w czasie spotkań biznesowych pokazywał Zdzisławowi Sztormowi, czego jego syn nie dokonał, a co ja, Silny, Andrzej Robakoski, dokonałem.
Lecz tak się nie stało. Andżelka nade mną stoi dość śmieszna w podkasanej kiecce jak skromna księżniczka księstwa hymen i starając się nawlec na powrót rajstopy, mówi do mnie: jestem dziewicą. Co natychmiast jako ilustrację obrazkową wydziela na tapczan pokaźny kłąb krwi i sztukę surowego mięsa. Ja mówię na to: dajże spokój, kobieto, i zapalam sobie od niej z torebki papierosa LM czerwonego ruskiego, co muszę sobie odbić na niej swe niespełnienie i przedwczesny uwiąd mej przyjemności. Choć sam jestem cały wyfrancowany we krwi, co będę musiał zaraz z siebie zmyć i sprać, ponieważ jestem w stanie uwierzyć, iż właśnie z mej płci mnie jakąś makabryczną metodą okradzione i teraz jestem rodzaj nijaki.
Jakże ona wygląda, ta Andżelą. Istna rozpacz, trzydzieści dwa kila parującej rozpaczy i ciosu z zaskoczenia, aż mnie coś ukłuwa, iż to dżordż jest sprawcą tego całego ambarasu. Aż mi żal, gdyż już okazywało się nieraz, iż nagle ogarnia mnie miękie serce i rozklejam się w tym względzie zupełnie. Czasem wobec mego psa Suni, dość otyłej sarenki. Lecz zawsze zaznaczam memu brackiemu, iżby nie przesadzał z żółtkami dla niej, gdyż od tego ma zgagę i nadwagę. Więc teraz tak mówię, cho no tu, Andżelka, przez to twój wielki dzień, dzień świętej Andżeli. Tu sobie popraw majteczki, a jakby co, to do wesela się zagoi.
Lecz ona dalej tak oszołomiona, tak zakręcona, jakbym co najmniej zdegradował jej narząd mowy. Nie chce gadać o pocztówkach, nie chce gadać o ptakach głuptakach, jakby jej się skleiło zęby do zębów. -Jednocześnie rozmyślam w panice, co jeszcze ona mi tu może wywinąć. Bo już powolnie zaczyna się u mnie znowu dość ponury zjazd, toteż nie będę miał ni sił, ni zapału sprzątać to, co ona może jeszcze popuścić na wykładzinę czy gdzie. Znowuż kamienie, czy też teraz jakiś nowy przełom w jej chorobie wewnętrznej, węgiel, koks, dynamit, klinkier, wapno, styropian.
No już się nie obrażaj, tak jej mówię i zapinam sobie buksy, co już i tak są zbrukane jak gdybym miał w nich swego czasu dyplom z rzeźnictwa ciężkiego i minę lądową. Co wstaję z tapczana, biorę Andżelę w ręce, co zdaje mi się, jakoby była nie uczennicą ekonomika, lecz nauczania początkowego, tańczącą na balu karnawałowym w przebraniu za spaleniznę. Taki mam halun. Daję jej teraz góra pięć lat, o co mi zaraz serce pęknie i rozleje po ciele. Wtedy wsadzam ją na tapczan i mówię: teraz chwilę czekaj. Przywlekam jeden kulejący scoliczek, co by była równo serwetka, na ruskim patencie, koronkowa nieplamiąca się. Stawiam ptasie mleczko, stawiam wazonik ze sztucznym gerberem, obok papierosy, fuli elegancja, podróż promem Titanic, ugoda, symboliczne podanie rąk kobiecie przez mężczyznę. Ona jeszcze trochę naburmuszona, stopą rozgarnia cały ten jej burdelik z pamiątkami po wszystkich urodzinach, pocałunkach w rękę w usta. Już prawie świta, Sunia wydziera się na ogrodzie jak mordowana, chce żreć. Sunia, ta kurwią nadwaga. Andżelka na dosyć ciężkim zejściu po przeżyciach tego wieczoru, patrzy nieprzytomnie wewnątrz popielniczki, jakby wróżyła swe przyszłość artystyczną z kipów. No to ja szybko do rzeczy, by miała jakieś radosne wspomnienie, zanim całkiem mi tu padnie.
To do interesów, piękna pani, mówię do niej, memłając palcami w ptasich mleczkach, by sobie nasypać jakąś małą przyjemną ściechę na pocieszenie. Ona na to robi głową przytaknięcie pośrednie pomiędzy tak a nie. Mówię tak: dziś Dzień Bez Ruska. Więc nic z tego, wszyscy na rynku. Lecz od jutra nakręcamy twe karierę, moja pani zdolna. Od pojutrza dzwonię tu i tam, prezes, premier, znajomy fotoreporter. Że niby że afera. Popełnione samobójstwo. Rzecz jasna nieprawdziwe, lecz nie o to chodzi, by było prawdziwe. Chodzi o publikę. Tak to urządzimy. Mój plan dnia napięty, ale kilka spotkań, kilka wymuszeń słyszysz, Andżelka? Potem się okazuje, że samobójstwo odratowane. Wielki talent ocalony przez złych lekarzy. Wystawa twych ubrań, konferencja z prasą, na temat, jakiej słuchasz muzyki, jakie są twe hobby w czasie wolnym od sztuki. I wtedy raptem z dnia na dzień nie jesteś żadna anonimowa, tłumy chcą cię zobaczyć i chcą mieć twą osobowość, Robert Sztorm wymięka. Lecz Robert Sztorm może sobie ciebie najwyżej próbować polizać przez tłumy ochroniarzy. A co cennego miałaś, to i tak przepadło dziś. W „Filipince” twe zdjęcie na samo centrum okładki.