40496.fb2
Wtedy podbiegam do tapczana i ot co. Grubszy sztapel, kurwa i chuj. Temu ona tak siedziała cicho, bez słowa ta małomówna kominiarzowa. Gdyż w całości sama z siebie wypłynęła i ściekła w tapczan mej matki „Bartek”, całkiem świeżo kupioną zeszłego roku wersalkę pod postacią krwi, choć może mego też się tam coś znalazło, bez winy nie jestem. No to się wściekam. Wkurwiam się. Zaraz wyrwę kabel z tego całego świata, zaraz zerwę przewody frakcyjne, zaraz pociągnę za rączkę, hamulec bezpieczeństwa. Chcę ją zabić tu i teraz, choćbym miał całe wersalkę amerykankę zagnoić tą kurwią krwią, wywrócić, nożem pochlastać i wybebeszyć z piór, z tej pianki, z pościeli, z sprężyn, wszystko na wierzch wywlec, podeptać, zniszczyć, zabić, zniszczyć. Kurwa chuj i ja pierdolę. No tego już zbyt wiele moja droga, twa kariera cała runęła, nim zdążyłem ruszyć palcem i uruchomić moje znajomości, ty już spadasz, ma gwiazdo, stąd tu i teraz. Tu twe buty piękne, kozaki prawdziwe z Kaukazu, tu twa kurtka, tu twój obnośny handel pamiątkami, tu twe wewnętrzne kamienie. I pani już podziękujemy za udział w naszym programie. Oto są drzwi Gerda automatycznie zamykające, lewa, prawa, do widzenia, autobus linii nr 3 po panią wkrótce przyjedzie zabrać.
Wszystkie kobiety to jedne i te same suki. Same nie wyjdą, czekają przyczajone. Aż się rozjuszę i wybuchnę, i muszę je wypychać, odganiać od nich jak lep na muchy. Podejrzewam, iż możliwe że jest to jedna i ta sama suka przebierająca się w różne ciuchy, ona na mnie napada bezustannie, naciąga mnie na przyjemności, a potem robi syf w całym mieszkaniu. Codziennie, codziennie nowa i jeszcze gorsza. Podejrzewam że mieszka gdzieś tu na osiedlu. Wie, że mam słabe nerwy. Przychodzi i mnie wkurwia. I ja ją zabijam. A ona odrasta z psiego nasienia i już następnego wieczora siedzi zwarta i gotowa. Ruski pomiot. Być może te Ruski, że tak się właśnie eufemicznie wabią kobiety. A my mężczyźni je stąd wygnoimy, z tego miasta, co one sprowadzają nieszczęścia, zarazy, susze, zły urodzaj, rozpustę. Niszczą tapicerki swą krwią która leci z nich jak przez ręce, brukając cały świat niespieralnymi plamami. Wierna rzeka Menstruacja. Groźna choroba Andżelika. Surowa kara za brak błony dziewiczej. Jak się dowie jej matka, to jej wprawi z powrotem.
Złe sny. Magda rodzi kamienne dziecko, na oko pięcioletnią dziewczynkę z oboma oczami dotkniętymi tikiem nerwowym. Dziecko – kamienny potwór, do którego Lewy ani nikt się nie przyznaje, Magda chce sprzedać je do cyrku, stoi przede mną kołysze wózkiem, mówi: albo ja, albo tamta, Silny, inaczej sprzedaję Paulę do cyrku, wybieraj, albo ja, albo ona. Że w skrzynce pocztówka od Andżeli, cześć Andrzej, nie wiedziałam, czy do ciebie napisać. Jestem w piekle, jeszcze dziś po powrocie do domu popełniłam samobójstwo. Nic szczególnego. Mamy tu magnetofon, świetlicę. Chociaż druhowie są sympatyczni, muzykalni. Jak coś będę wiedzieć, to napiszę więcej. Muszę teraz iść, bo mamy apel. Potem kolacja, podchody, gry terenowe. W poniedziałek przyjeżdża na kontrolę Szatan. Będzie sprawdzanie namiotów i gawęda. Buziaki, zawsze będę dobrze cię wspominać, jeśli możesz przysłać mi jakieś ciepłe rzeczy (noce są chłodne). Andżelka, PS: Pozdrowienia!
Że dzwoni telefon, że wielki telefon dzwoni prosto wewnątrz mnie, że nie wiem, gdzie ta słuchawka, choć słyszę zewsząd głosy w tej sprawie, to po ciebie, Andrzejku, to po ciebie jacyś panowie, jacyś panowie po ciebie, Andrzejku, panowie z komisji, sprawdzą, czy twe organy nadają się do uczciwej sprzedaży na zachód, Andrzejku, o co te nerwy, panowie są jak najbardziej na tak, chcą je kupić, nie ma o co bać, termin operacji ustalony…
Budzę się. Ślepy, głuchy, niemy, niczym duży kret wywleczony spod ziemi, zagrzebany w zakrwawionym tapczanie. Pół żywy jakby, wsadzony w pudełeczko po zapałkach i zasunięte wieczko. Potężny dilej. Zewsząd dzwony. Dzwony stereo. Reszta mono. Zdaje się, iż wszystko, czego nie było nigdy, jest teraz w mej głowie, wszystko, czego nigdy nie było. Cały ten brak. Całe milczenie jako trzeci rozmówca. Cała wata świata. Cały erzac, cały styropian napchany w me głowę. Przez noc przytyłem. Jestem tak ciężki, iż sam siebie nie mogę postawić na nogi. Stężony roztwór. Jak gdybym zaplątał się w zasłonę, jak gdybym zaplątał się w katanę i nie mógł stamtąd wyjść, wsadził łeb w rękaw i nie mógł wywlec na powrót.
Jakby ta Andżela we mnie, nie w tapczan, się wybebeszyła, co teraz leżę obrzmiały, podwójny, podwójne serce po obu stronach, podwójna wątroba, sześć nerek i kilka pustaków.
I kiedy wstaję tak w południe, myślę chwilę, czemu moja starsza nie wróciła jeszcze z firmy Zeptera. Choć może dzwoniła, lecz ja nic o tym nie wiem. Zastanawiam się, czemu ja nie odbierałem telefonu. Nie mogę przypomnieć. Zastanawiam się, co to są w ogóle za porządki i czy przypadkiem nie jest tak, że naraz sam w tym mieście żyję, bo cały gatunek wymarł. A kiedy tak stoję, przede mną widok na całe mieszkanie utrzymany w stylistyce batalistycznej, krajobraz po bitwie. Zastanawiam się, czy przypadkiem wojna już się nie stała tu pod moją nieobecność, kiedy spałem, decydująca bitwa, samo centrum dowodzenia, gdy spałem Ruski weszli na mieszkanie, wdarli się. wszystko powywracali kolbami, pozestrzelali z obrazów pejzaże z wodospadami, słoneczniki, a szczególnie zniszczyli zegar skórzany. Matkę Boską z Lichenia z błękitnego plastiku strącili z lodówki, łebek odleciał, święta woda nabrudziła na posadzkę. Zadeptali kafelki w łazience. Wszystkie kobiety, co się dało, zgwałcili tu na wersalce, urządzili tu sobie sztab generalny, komitet do spraw przeleceń. Konie wprowadzili, ptasie mleczko wyjedli, papierosy spalili, tapicerkę zasyfili i do widzenia, do zobaczenia w przyszłym życiu na Białorusi. Mojego brackiego i mą starszą wzięli na niewolników. Mnie pewnie zabili, bo tak właśnie mam wrażenie, że to właśnie zrobili ze mną, zabili mnie jakimiś ciężkimi przedmiotami, zatłukli, co jeszcze słyszę wewnątrz głowy dalekie echa tych ciosów, wystrzałów. Lecz dlaczego mnie, skoro moja matka robiła z nimi niezłe interesy, siding, panele, Zepter. Dlaczego mnie zatłukli akurat, dlaczego w same głowę, co teraz czuję właśnie, że pełna jest uczucia żelastwa, pokręteł wirujących dookoła własnej osi, złomowiska, blach wygiętych. Gdzie oni byli, jak Magda miała poglądy przeciwko nim i jawnie prowadziła ideologię antyruską?
Lecz coś się zmieniło i to stwierdzam, kiedy ściągam żaluzje pionowe. Świat wylazł z foremki. Słońce większe. Tłustsze, upasione jak pasożyt nas toczący. Napierdala po oczach. Bez litości. Prosto we mnie wycelowane, prosto we mnie świeci jak co najmniej lampa gestapowska, gadaj, Silny, będziesz robił grzechy nam tu dalej, bo jak nie, to pokręcimy gałką i umrzesz na to światło mordercze, syczące, języczkami białymi cię wylizujące. Sznureczek z żaluzją skrzypi. Kurtyna w bok. I oto przedstawienie. Oto przedstawienie, którego się za życia zobaczyć nie spodziewałem. Bo takich przedstawień nie ma, takie rzeczy miejsca nie mają nigdzie na świecie. Nie mogę uwierzyć w co widzę. Przez okno chcę się z szoku tego wychylić, bo oczy mi się nie chcą otworzyć i widzę tyle, co przez szparę, a reszta ciemno. To walę czołem w szybę PCV Azbest, co jeszcze echo jakieś, jakiś refluks się robi, echo straszne, co nagle robi się jeszcze jaśniej. A co jeszcze powiem, to to, że oczami moimi, co już mówiłem, że przez noc jakąś skórą bonusową zarosły i widzę ogólnie niewiele, ale to co widzę, to widzę. I to nie żaden halun na bańce, żaden fleszbek ściemniony, gdyż to jest reality show, co ja teraz widzę, real tv.
Otóż raptem nie ma już kolorów na tym świecie. Nie ma. Brak. Kolory przez noc zostały ukradzione. Lub cokolwiek. Może wyprane. Może wyprali ten krajobraz, pejzaż za oknem w pralce automatycznej w nie bardzo tym co trzeba proszku. Co moja starsza też kiedyś mi numer taki wywinęła z dżinsami. Co jednego dnia miałem dżiny zwykłe niebieskie, a już następnego normalnie białe, białe bigstary z białą metką bez napisu. Wkurwiłem się, bo w towarzystwie, w pubie byłbym skończony, co, Silny, na komunię świętą przyszłeś, lecz się spóźniłeś, komunii świętej już nie ma, skończyła się, wysprzedana, do domu, możesz wrócić na przyszły rok.
Nieważne, jak to było ze spodniami. Co było, to było. Ale jedne jest pewne. Cokolwiek zrobili, czy kwaśny deszcz to był, czy inna katastrofa ekologiczna cysterny z wybielaczem, czy wypadek Lewego, gdy jechał swym golfem pełnym amfy, góra domów. Normalnie biały mur wapnem czy innym świństwem przejechany. Sąsiadów dom, co się dochrapali sporego hajcu na przekrętach lewych samochodów od Ruskich sprowadzanych, nagle do połowy też biały od góry. Do połowy. Wszystko do połowy białe. Najczęściej połowa domów. A to co na dole, ulica, to do kurwy jasne; jest czerwone. Wszystko. Biało-czerwone. Z góry na dół. Na górze polska amfa, na dole polska menstruacja. Na górze polski importowany z polskiego nieba śnieg, na dole polskie stowarzyszenie polskich rzeźników i wędliniarzy.
A gdzie nie spojrzę jakaś służba pomarańczowa zatacza się z wiadrami farby, z wałkami, na wietrze taśmy biało-czerwone ostrzegawcze łopoczą, co by wrony nie siadały i nie zasrywały. Radiowozy, jakieś samochody, jakieś instalacje, rusztowania, chórze, no chórze wprost to wygląda, miasto mogą sputniki zrobić zdjęcie z kosmosu, paranoja.
A kiedy ja to widzę, to trach za ten sznureczek i żaluzje pionowe zasłaniam natychmiast, co nawet w szale ten sznureczek zrywam. Lecz oglądać tego nie będę oglądał. Na to mnie nie namówią, bym patrzył na to porno z udziałem biało-czerwonych zwierząt i biało-czerwonych dzieci, którym kręcą zwyrodniałe służby miejskie za nasze podatki. Moje podatki niby nie. Ale mej matki, choć jej dawno nie widziałem. I że ja dużo z amfą praktykowałem, że nawet teraz z powieką mam taki problem, że raz się ona cofa i widzę wszystko, a raz spada i widzę tyle, co swe skórę od środka. Jest czarna i tyle widzę. Ale to mi nikt nie powie, że to miasto przemalowane na barwy naszej piłki nożnej, że to jest film taki na zjeździe, że to jest mój wyprodukowany przez fermentującą u mnie wewnątrz amfę halun. Tego mi nikt nie mówi. Gdyż gdy tylko zapuściłem żaluzje, tu wszystko wewnątrz jest na powrót w porządku. Z ulgą dyszę i jeszcze lecę zamknąć na podwójny zamek Gerda drzwi. By się te skurwysyny tu nie wbiły do mnie, bo jak zasyfią tym swym wapnem mi dom, zniszczą meblościankę, wykładzinę, może nawet żaluzje. To koniec. Izabela nigdy się nie otrząśnie. Kasetony na suficie dopiero co sprowadzone przez Terespol. A tu piękny czerwony pod kolor jej szminki, co by mogła wieczorem leżeć z lusterkiem i patrzeć, czy pasuje. Nie wejdą tu i dupa, chyba że po mnie przejdą, wdepczą mnie w wykładzinę i zamalują również na biało. Na chwilę czuję się szczęśliwym człowiekiem i nawet myślę, co by Suni nie dać coś do żarcia. Bo coś przestała skamlić. Ale potem z kolei domyślam się, że będę musiał wyjść na zewnątrz i znów od nowa ta fatamorgana, jak biało-czerwona zaraza sunąca przez miasto, ta ospa. Więc siadam. Lepiej nie chodzić, bo można się umylać o wykładzinę. Patrzę. To muszę przyznać, że wtenczas za dużo nie myślę, nie uważam. Wręcz przyznam, że nie uważam nic, bo teraz akurat siedzę. Siedzę. W mej głowie osobna jakaś impreza się kręci. Dzwonią telefony, grają radia Warszawa i Moskwa jednocześnie, świecą światła, kolejka elektryczna jedzie do Chin, wjeżdża przez jedno ucho a wyjeżdża drugim, tratując wszystko, co napotka po drodze. Wszystkie me myśli, me uczucia.
I wtedy jakby w jednej chwili dochodzi do mnie całe me życie rozesłane dookoła, ten pejzaż powojenny z krwią na tapicerce, z krwią na mych spodniach składającą się w jakąś mapę choroby dosłownie, w jakąś grę planszową, wszystkie ścieżki krwi zaschłej wiodą jednoznacznie do piekła skrytego w mym rozporku. Te plamy na wykładzinie białe po Magdzie, jak spluwała pastą do zębów i czerwone po Andżeli, co przede mną uciekała, to nafajdała. Jakiś deszcz papierków po cukierkach napadał, deszcz kamyczków, zębów mlecznych, jakby Andżela zanim poszła do piekła, wytrząsła na cały pokój swą torebkę.
Masz, Silny, masz, i nie mów, że nie zostawiłam ci po sobie żadnych pamiątek, tu mój ząb zepsuty, tu mój włos połamany, tu moje rzęsy odklejone, tu moje nogi zgięte jeszcze, tu moje ręce, tu moje kamienie, schowaj sobie gdzieś głęboko, zasusz, włóż do książek, do celofanu, do wazonów, do ramek. A jak po wykładzinie depczesz, to po mnie depczesz. Gdyż tak w ogóle to ja już nie żyję, w piekle siedzę, nudzi mi się potwornie, szatan mówi, że ciebie prawdopodobnie też tu może ściągną. Póki co kupił mi teraz czarne chomiki, parka, samczyk chce pieprzyć cały czas suczkę, to ciągle muszę uważać, by go szybko z niej zdejmować. Nawet nie chce mi się ich podlewać, tak bardzo się nudzę, że ziewam coraz częściej.
Jak ja to sobie myślę, to z miejsca te rzeczy, te pocztówki, te wszystkie gumy- kulki toczące się jak gra jakaś zręcznościowa, one lecą w mym kierunku, a ja je muszę łapać. Zbieram, choć jak sobie wyobrażam, że chodzę akuratnie po Andżeli mięsie, to robi mi się słabo i zataczam się na meble. Papierki niedopałki wyciśnięte w kształt jej ust czarnych, wszystko to do siatki. Nieprzeziernej. I do szafy. Pod ciuchy, pod namiot czteroosobowy, deską do prasowania przywalam, co by nikt i nigdy tego nie tknął z mej rodziny i nie zaraził się trupim jadem.
Wtem raptem dzwonek do drzwi. Szok. Panika. Czyby nie wziąć w garść swe adidasy i nie skitrać się w meblościankę, że niby mnie nie ma. a ten syf na wersalce i wszędzie, ten sznureczek przy żaluzji pionowej doszczętnie zerwany, ptasie mleczka wyjedzone, ta krew ciągnąca się od wersalki przez wykładzinę, przez przedpokój do drzwi, przez schodki, przez chodnik, przez furtkę, przez asfalt do przystanku, przez autobus cały linii 3 do kierowcy i potem z powrotem na siedzenie i do wyjścia, to nie jest krew, lecz farba czerwona, której użyto do wymalowania dolnej części miasta z okazji Dnia Bez Ruska, a co widocznie ciekła z kieszeni jakiemuś robotnikowi. Tak powiem. Policja i straż miejska razem, dziewczyna nie żyje, wykrwawiła się w drodze, całe miasto ubrudziła wzdłuż i wszerz, akurat w przeddzień miejskiego święta Dnia Bez Ruska, złą renomę zrobiła całemu miastu, że nie żyjemy tu jak ludzie, tylko jak zwierzęta rzeźne. A pan za to odpowiada, proszę dokumenty, nazwisko matki, zainteresowania, hobby.
Tak sobie wyobrażam i dreszcz mnie łapie. Lecz dzwonek nie ustaje, więc co mam robić. Choć nawet jestem w tych spodniach brudnych z plamą, to jest to dzwonek wręcz alarmowy, wręcz mogący człowieka zabić, jeśli drzwi nie otworzy. Co idę przez przedpokój na wpół niedowidzący, ze zdziczałą powieką niczym stroboskop mrugającą, powieką jak osobne zwierzę toczące me oko. Skazany na śmierć, skazany na śmierć przez jasność, odłamki słońca zatknięte w powieki.
Wtedy otwieram. Otwieram. Otwieram te zamki, co zamknęłem wcześniej. Wkurwiony trochę. Gdyż z tym dzwonkiem to jest przesada, istny gwałt przez uszy i sypiący się tynk ze sufitu na me twarz, istny elektrowstrząs połączony kablem iskrzącym z moją głową. I nie wiem, jak trzeba mieć nachujane w głowie, by wciskać dzwonek od cudzego domu w tak chamski sposób.
Otwieram i nie spojrzywszy w ogóle mówię: co, kurwa?
Andżela w drzwiach. Andżela w drzwiach. Żyjąca. Na nogach się trzymająca o własnych siłach. Stoi. Gapi się w naprzemiennie we mnie i w centrum mych spodni. Jakby dobrze nie wiedziała, że to jej dzieło i gdyby była koleżanką, to by to uprała, gdyby była fair. Ale ona nie. Stoi. W tle ulica przemalowana na biało-czerwono. Andżeli twarz, jakby ją wywapnowali przeciw robakom na wiosnę, a oczy, usta, te wszystkie bajery dorysowali czarną akwarelką.
Niczym zwiędła i zgniła roślina doniczkowa. Wygląda, jak gdyby przed minutką wylazła z rzeki, w której utopiła się przed miesiącem. A w międzyczasie osrały ją ważki. Patrzę na nią. Nie jest ładna. Jak zakonnica tą porą roku w parkach, podtrzymuje z trudem na więdnącej raz po raz szyi twarz mężczyzny. W podkutym jakimiś sygnetami kościstym łapsku trzyma równie zwiędłą co ona sama flagę biało-czerwoną. papierową.
Kupiłam od Ruskich – mówi anemicznie, jak gdyby występowała właśnie z wierszem w akademii o Lesie Piaśnickim. I macha słabo. Niczym by mówiła: to nie ja tu przylazłam. To ktoś się pode mnie podszywa.
Gapię się na nią jak w gnat. Gdyż jest żywa, cała, nie poszła do piekła, nie urządziła mnie tak, nie jest taką świnią, by mi tu sprowadzić na chatę suki i psychologów sądowych. I szatana wkurwionego: Silny, zabiłeś ją, skurwysynie, mą córeczkę małą, a była taka szczupła, lubiła wycieczki, lubiła podróże.
Teraz widzę, iż na pewno nie jest ładna. Wręcz jakby przyszły do mnie zwęglone resztki kurczaka. Od Ruskich, powtarzam za nią, trzymając drzwi kurczowo w ręce, co by nie zachciało jej się wchodzić przypadkiem. Trupia wiara. I nie wiem, czy mam taki po prostu film, że ona przyszła tu odebrać swoje dziewictwo czarne, co wczoraj zostawiła. Że po nie wraca, ale już nieżywa, już krew spuszczona. Przez noc umarła, a teraz raptem wróciła. A ja nie wiem o czym z nią gadać.
Andżela, ty masz wąsy – zagajam, gapiąc się w nią, by nawiązać rozmowę.
Wąsy? – ona pyta tępo, podnosząc swą zgnitą rękę do górnej wargi. Lecz ta ręka również więdnie i opada zgodnie z kierunkiem grawitacji. Wąsy? – powtarza beznamiętnie.
No dosłownie wąsy – mówię dziarsko, gdyż czuję, że ten temat ją kręci. Jest to temat neutralny i wesoły, zabawny. Mówię jej: jak czasem spojrzysz, to ja patrzę na ciebie i myślę sobie: facet.
Ona jakby na to nie reaguje. Nie śmieje się. jakby nie rozumiała po polsku, co to są wąsy. To ją widocznie nie kręci, ten temat. By nie było ciszy nieprzyjemnej niczym mokre pranie rozwieszone między nami, sprzedające nam raz po raz na twarz nogawki i rękawy.
I co słychać? – zagajam więc uśmiechając się krzepiąco do niej, wyciągam rękę, co na niej też zauważam trochę krwi zakrzepłej i klepię ją mocno, przyjacielsko po ramieniu, by wiedziała, że jest między nami przyjaźń, że zawsze możemy zostać kumplami, że jak ją spotkam na ulicy, to zawsze będziemy na cześć między sobą.
Ona na ten gest z mej strony zatacza się dość silnie, podnosi rękę z chorągiewką, macha apatycznie dość i mówi: od Ruskich kupiłam. Unosząc tą oklapniętą chorągiewkę. Od Ruskich kupiłam, bo tańsze. Harcerze też sprzedają. Ale drożej. Wiadomo. I z sztucznych tworzyw. Się nie biodegradujących.
Jak to mówi, to nie wiem, ile to może trwać. Z jej strony zero uśmiechu, sama powaga. Obliczam cicho w myśli. Może stoimy już tu godzinę. A może pół. A może sekundę. A może ja już nie żyję. Może przetrzymują mnie właśnie w jakimś papierowym ustępie dla czubków, w jakimś wyciętym z gazety dla kobiet biało-czerwonym odwyku. Niby wszystko pięknie, a jak tylko się poruszę, to klej do papieru pójdzie i rozsypię się tu razem z całym stelażem, pod którym płonie ogień piekielny. Bo to jest specjalne piekło, gdzie się siedzi za amfę. Robią ci chore filmy. A Andżela to nie Andżela. To jakaś tekturka jebnięta. Rusza ustami, a głosu nie słychać. Czarna ryba-młot. Czarna ryba-potwór. Czarny żuraw z origami. I teraz składam podanie o panadol. O szeroko pojęty paracetamol. O zwiększenie wydobycia. Bo od wbitego we mnie tego wzroku wiercącego jakiegoś, bańka zaczyna mnie tak boleć, jakby w jedną chwilę miała się od reszty odlepić, sturlać po schodkach, potoczyć ulicą do studzienki i uzyskać całkowitą niepodległość.
Pies ci zdechł – mówi mętnie Andżela machając flagą. Ja mówię: że niby co?! Ona na to. że Sunia tam leży przy garażu i nie żyje z głodu. Jak ja się wtedy nie zerwę i już mniejsza o to, co za bagno mam na spodniach w barwach narodowych, już mniejsza o to. Gdyż jestem przerażony. Zszokowany. Biorę to ptasie mleczko, biorę z lodówki to, co tam jest, parówkę, mrożonkę, wszystko i lecę. Sunia leży na plecach na trawniku. Co pewnie trzeba będzie go niedługo ostrzyc znowu. Niezbyt jest ożywiona. Sunia, Sunia, mówię i zbiera mi się na płacz. Szczególnie, że widzę gówienko, co z niej wyszło samo, jak wielki czarny robak, co ją zabił i teraz ucieka w ziemię przed karą. Sunia. No weź. Nie bądź świnia, żeby mnie tak urządzić. Wstawaj. Przyniosłem ci tu. Nie lubisz fasolki, ale chyba tak od święta to byś się nie zatruła, jakbyś zjadła kurwa raz taką fasolę, to by ci korona z tego łba płaskiego nie spadła, nie chciałaś żreć, to teraz nie żyjesz, zobaczysz, jak się pani twoja wkurwi dopiero, jak wróci, a tu zamiast psa trup, dom cały we krwi, zobaczysz, że nas zwolni stąd wszystkich, zamknie ten interes… no kurwa obudź się!!
Jak tak wrzeszczę i już nawet robię zamach, by to kopnąć, to przychodzi Andżela. Kładzie mi rękę na ramieniu. Jest poważna, w ręce ma flagę. Mówi do mnie: uspokój się, Silny. Twój ból nic nie pomoże. Wiem, że jesteś w szoku. Tylko spokojnie. Wiem, że bardzo Sunie kochałeś. Lecz teraz ona nie żyje. Nic się na to nie da poradzić. Śmierć idzie z nami ramię w ramię, chucha nam trupem w twarz. Zostawia po sobie ból i cierpienie. Lecz rany się goją.
I kiedy ja tak stoję, zdumiony, całkowicie zaskoczony tym, co się dzieje, iż wszystko nagle wali się i ostatecznie nawet pies zdycha niczym pieczątka na paczce z rozpadem. To Andżela bierze spod garażu łopatę do odśnieżania w zimie i tak jak stoi zaczyna kopać w trawniku grób.
Ja siadam na krawężniku, bo już nie mam na to wszystko siły. Już dosyć, już dziękuję, koniec zabawy, wszyscy idą do siebie do domu, w przedpokoju są już uszykowane ich buciki, to co zostało z ciasta można brać dla rodzeństwa. To koniec. Dziś zgasła ostatnia ma żarówka. Dziś już nie żyję, dziś patrzę, jak ziemia sypie się na wieko trumny ze mną i sam również rzucam sobie grudkę.
Wtedy nagle do Andżeli mówię tak: Ruski Sunie zatruli. Andżela na to: może i tak. Ja na to się wkurwiam, gdyż coraz bardziej to do mnie dochodzi.
Za jednego polskiego psa dwóch Ruskich – mówię – albo trzech. Za Sunie, za jedną śmierć niewinnego, niepolitycznego psa polskiego, trzech Rusków do piachu. Rozstrzelać.
Po czym biorę patyk i pokazuję, gdzie będą stali Ruski i jak będę strzelał.
Agresja zawsze wraca do ciebie. Człowiek człowiekowi wilkiem -mówi Andżela. Nawet trochę ukopała tymi swoimi żyłami bez obudowy. I nim się spostrzegę, ona już jest przy mnie i mówi tak: jak ty masz na imię właściwie, Silny?
Myślę chwilę. Czy ona jest doszczętnie nienormalna?
No Andrzej przecież – mówię. Andrzej Robakowski. A ja Andżelika. Andżelika na drugie Anna – mówi Andżela. Ja też mam na drugie – ja mówię – ale nie powiem. I odbija mi się głodem, bo od dawna nic nie jadłem. No powiedz jak – nalega Andżela, kopiąc dalej. Ja siedzę na krawężniku i mówię, że nie powiem. Ona na to, dlaczego. Ja mówię, że dlatego. Ale moja matka jest Izabela.
Wtedy do furtki przychodzą dwaj robole z farbą. Kop, kop – mówię do Andżełi, wstaję i idę do nich.
Dzień dobry, szefie – oni mówią do mnie i dobrze mówią, chociaż zdziwieni patrzą w kierunku mych spodni ze śladami niewątpliwego pochodzenia organicznego. Świnia? – tak zagajają o tę krew. Na dzień dzisiejszy, ile taka niesprawiona od chłopa stoi? – zagajają, wskazując na tę krew zaschłą.
Dosyć tyle – mówię, bo mi się nie chce za dużo rozprawiać, czy sprawiona, czy niesprawiona, czy od chłopa czy z samu, czy z chlewu, czy skąd. Bo gówno ich to obchodzi, to są spodnie moje, a oni mają swoje, to niech swoich pilnują, by sobie nie pobrudzić. Oni to widzą, że nie jestem w nastroju na pogaduszki o pogodzie i o modzie, kosmetyce. To co, malujemy? – mówi jeden do drugiego.
Że co niby malujemy? – ja się zaraz trzeźwo pytam. Oni patrzą po sobie i mówią, że dom malujemy na biało czerwono, bo takie zarządzenie burmistrza jest na cały powiat. A co jak nie? – mówię, na co oni trochę gasną, patrzą po sobie. Nie niby znaczy się nie – mówią do mnie – to już pana sprawa, czy tak czy nie. Ja powiem szczerze, jak jest. Może być na tak, to wtedy my tu z kolegą wchodzimy, cyk, elegancko, pełna kooperacja Rady Miasta z mieszkańcami rasy polskiej, wszystko jest między nami w porządku, jakieś manko masz pan w bankomacie, to to manko ni z tego ni z owego znika, jakieś zaległe czynsze i tak dalej, Oczywiście drobne, gdyż Radę Miasta nie stać na jakieś grubsze malwerchy. Żona panu rodzi, to jeśli równocześnie na przykład rodzi jakaś żona jakiegoś, załóżmy, proruskiego antypolaka, co się wyłamał z akcji, to wtedy pana żona ma pierwszeństwo i prymat w rodzeniu, i jeszcze różę biało-czerwoną do łóżka. A tamta kona na korytarzu. Choć nie wiadomo nawet, bo żaden taksówkarz jej nie weźmie, a samochód ma ni z tego ni z owego popsuty. Jakiś pasek klinowy, jakieś niby gówienko, zatkana ni z tego ni z owego rura wydechowa styropianem, ale samochód nie działa. Nie działa i koniec. Bo właśnie jeśli jesteś pan na nie, to jedno ja panu powiem szczerze, to już nie jest tak, że taka decyzja nie wpływa. Bo ona wpływa. Niby nic, ale raptem wszystko. Tu się coś panu zepsuje, tu panu nagle siding odleci, tu panu żona umrze nagle, choć nawet kataru nigdy nie miała. Tu coś zginie, jakieś niby dokumenty raptem z pana nazwiskiem, z pana imieniem pojawią się w nie tej, co trzeba przegródce, tylko we właśnie odwrotnej, niż trzeba, że będzie tak, że nagle po prostu znikniesz pan z tego świata razem ze swoją rodziną, że nagle znikniecie z tego miasta, a wasz dom zostanie wyniesiony w część po części na obrzeże, zalany benzyną, rozpuszczalnikiem i podpalony z samej zasady. Że albo się jest Polakiem, albo się nie jest Polakiem. Albo jest się polski, albo jest się ruski. A mówiąc dosadniej albo jest się człowiek, albo jest się chuj. I koniec, tak panu powiem.
Wtedy ja patrzę chwilę na niego w oczy, co by upewnić się, że to, co mówi, to powaga. Powaga. Wie, co mówi. Więc wtedy obracam się na dom. Siding niedawno położony, elegancki, biały, zachodni wygląd, choć od Ruskich kupiony. Patrzę chwilę. Potem patrzę na Andżelę, co akuratnie odkłada łopatę i zwala Sunie do dziury. Myślę sobie: za płytki ten grób, to się w ten sposób nie da, bo wnet zacznie śmierdzieć, jak się zrobi bardziej ciepło czy bardziej gorąco.
Pies mi zdechł – mówię pokazując na załączonym obrazku Andżelę, co grzebie Sunie. – Ruski otruli – dodaję, by było wiadomo, że pierdolonym proruskim antypolakiem nie jestem i wiem, jak oni trzodzą na mieście, ci gnoje, psy Polakom podtruwają swymi ruskimi konserwami.
Otruli? – mówią robole, jak gdyby już nie mieli złudzeń żadnych co do zwyrodnialstwa zbrodni, którą dokonują Ruski na mieszkańcach tego miasta.
No otruli zwyczajnie po chamsku, może nawet zagłodzili na śmierć – mówię. Oni na to wskazują na Andżelę wałkiem: córka pewnie cierpi przez nich bardzo? Przez wzgląd na córkę powinien pan się zdeklarować ostatecznie, co do ustroju, który pan wyznaje. Jedno słowo, tak albo nie, Ruscy fałszerze kompaktów, Ruscy robiący podkop pod naszą gospodarką, ruscy zabijający psy nasze i wasze, nasze dzieci płaczące przez Ruskich. Tak albo nie, Polska dla Rusków, czy Polska dla Polaków. Decyduj się pan, bo my tu gadu gadu, a te ścierwa się zbroją.