40496.fb2
Wtedy patrzę jednak na siding, nowy, kupę hajcu warty, niezużyty całkiem siding. Wtedy wszystko mi się krystalizuje w jedną chwilę, wszystko staje się jasne. Sidingu nie poddam, ruski jest czy nie ruski, ale co to, to nie. Andżela, cho no tu – wołam. Andżela przybiega truchcikiem. Oni chcą siding pomalować na biało i czerwono, mówię do niej ściszonym głosem na boku. Ona patrzy bezrozumnie raz w me jedno oko, raz w lewe, jakby nie wiedziała, co to białe, nie wiedziała, co to czerwone, tylko wiedziała co najwyżej, co to czarne i jakbym był powiedział: chcą na czarno pomalować, to by zaraz wiedziała o co chodzi. Jak: pomalować? -ona pyta i jest przy tym tępa jak sztuciec plastikowy. No po polsku -tłumaczę jej jak głupiemu – po polsku pomalować niby że za Sunie, że ją Ruscy otruli.
Ocipiałeś? – Andżela na to nagle jakby rozumie, o co biega. – Siding to byś mógł dać wymalować, jakby ci matkę przelecieli albo jakby do miasta sprowadzili lewe wesołe miasteczka. Albo jakby ciebie samego zabili i zgwałcili twe zwłoki. A tak to powiedz im, że za Sunie najwyżej płot.
I ona ma prawdę, nie jest aż ta głupia ta dziewczyna, do interesów się nadaje, jak będę miał ten swój interes, czy piasek, czy miasteczka, czy arafatki, to już nieważne, to ją wezmę na dział „kalkulatory”.
Sidingu nie ruszcie – mówię do chłopaków bez cienia wahania, bez drgnienia w głosie. – Co najwyżej to możecie płot wymalować.
Oni patrzą po sobie jeden na drugiego, myślą, gdzieżby mnie tu zaklasyfikować, do za, czy do przeciw.
Plota też bym nie dał tknąć – mówię szybko – ale to za psa mego, za ból mej córki Andżeli, którą tak pokrzywdzili Ruscy, że jej najlepszego przyjaciela zaciukali na śmierć. Za to ich nienawidzę, za to płot mego domu będzie symbolizował wypowiedź wojny przez polskich do Rusków.
I wtedy dziwię się nawet, jak bardzo cwany jestem, jak przebiegły, istne coś z niczego, bo zaraz oni wyjmują tabele z listą mieszkańców, gapią się w te tabele o tytułach: propolski, proruski i mówią tak:
Co przyznajemy? To drugi na to, nieco wyższy: no jak dla mnie to ewidentnie propolski. Wtedy ten pierwszy, niższy: no propolski to owszem, lecz jaka punktacja. Patrzą chwilę po sobie. Wtedy wyższy mówi: nic, no trzeba ankietę-psychotest. Odgarniają sobie z kombinezonów kurtki i z kieszeni wyjmują ankietę-psychotest. Nie jest to duże, ale zawsze biurokracja, trzy pytania i bądź tu mądry. Patrzę na nich podejrzliwie, ale biorę ankietę-psychotest i odsuwamy się z Andżelą kilka kroków.
Pytanie pierwsze, czytam głośno. Robole na to: w wypełnianiu formularza należy pod karą administracyjną mówić prawdę. Okej, mówimy z Andżelą i wtedy czytam: pytanie pierwsze. Wyobraź sobie, że wybucha wojna polsko-ruska. Koleżanka łamane na kolega mówi ci w sekrecie, że popiera Ruskich. Co robisz? A. Bezzwłocznie zgłaszam to gospodarzowi domu i policji. B. Ociągam się, mam wyrzuty moralne, ale ostatecznie przemilczam tę kwestię. C. Popieram go. Uważam, że obywatele ruscy dalej powinni uprawiać handel fałszowanymi papierosami i kompaktami.
– I zatruwać polskie zwierzęta. – dopowiada jeden z roboli jakby mimochodem.
– Odpowiedź A – mówi Andżelą. Odpowiedź A – potwierdzam bezzwłocznie. No to ci robole zakreślają A i mówią: dobrze. Andżelą skacze z radości i uciechy, że trafiliśmy. Wtedy czytam dalej: pytanie drugie. Na ulicy widzisz człowieka, który wiesza na jednym z domów flagę czerwoną. Co robisz? Odpowiedź A: niezwłocznie zrywam tę wrogą chorągiew. A- mówi Andżelą. Dobrze – odpowiadają robole. Aten wyższy dodaje: no to może od razu przejdziemy do kluczowego pytania, bo po co się bawić tu w jakieś ceregiele, skoro państwo znacie prawidłowe odpowiedzi. Niższy mówi: okej, racja.
Trzecie ostatnie pytanie. W ostatnich dniach zasolenie w rzece Niemen wzrosło o 15%. Podkreślam: o 15%. Środowisko naturalne tychże okolic zostało zdegradowane, a wody Niemna przybrały odcień ultramaryna. Czy za taki stan odpowiedzialni są Ruscy? A. Tak. B. Nie wiem. C. Z pewnością.
Ce! – mówi Andżelą natychmiast, robole patrzą po sobie i wyższy dodaje: dziewięć na dziesięć punktów, bardzo dobrze w rubryce „postawa zbrojna wobec wroga rasowego”. No to płot malujemy, co mamy robić, na pogaduszki tu nie wpadliśmy. Wtedy wpisują, co tam trzeba i biorą się za płot.
My z Andżelą idziemy dokończyć ten burdel cały z psem. Ja stoję jak gdyby z boku, myśląc o Suni, że jaka była, taka była, ale szkoda, że umarła. Natomiast Andżelą swym glanokozakiem zagarnia ziemię i patrzę, że Sunia niknie jak obraz telewizyjny w zakłóceniach, jak porasta ziemią ogrodową. Czastalavista – mówię do Suni ostatni raz. Fajna laska z ciebie była, tylko trochę gruba.
Andżelą patrzy na mnie badawczo, czy przypadkiem nie mówię do niej i zasypuje dalej. Dobra – mówi. Teraz odprawimy nabożeństwo, małe czary mary, żeby Sunia nie trafiła tam gdzie my trafimy, Silny, a my trafimy w sam środek piekła, na samo dno piekła, przywaleni gruzem, przywaleni pustką. Jeszcze będziesz tego świadkiem, jak ginę pod głazem, pod zniszczeniami, ruinami. Ja będę patrzyć, jak ty giniesz i na tym się skończy. By Sunia tego nie zaznała, co my w życiu, tyle cierpienia.
Poczym Andżelą depcze po ziemi, wyrywa kilka korzeni z trawą i wsadza w ziemię na grobie.
Bóg przewraca się w grobie, jak na to patrzy – mówię i przeżegnuję się. No już nie bądź taki znowu ważny – mówi Andżelą i chwyta mą rękę, i dostaję dreszczy przez cały rdzeń kręgowy, bo zdaje mi się, że oto zła śmierć, śmierć z wścieklizną, złapała mnie za rękę i prowadzi na drugą stronę rzeki.
Zwariowałaś? Puszczaj, mówię, umykając na schody. Andżelą patrzy trochę zdziwiona i mówi: wczoraj byłeś bardziej dla mnie uprzejmy, czuły. Ale jak tak to tak, a jak nie to nie. Wcale nie musimy łapać się za żadne głupie ręce. Każdy z nas jest osobnym, niezależnym i wolnym człowiekiem. Cokolwiek o tym myślisz, ja również jestem niezależna, jestem własnym, osobnym, indywidualnym człowiekiem. Chcę, by było jasne między nami. Nie zrezygnuję nigdy ze swoich przyjaciół, ze swoich hobby, zainteresowań. Chcę, byś to wiedział.
I teraz tak. Ledwie co zdążymy wejść do domu, włożyć łączki, kapcie, a jak nie zadzwoni dzwonek, raz, drugi trzeci, jak ktoś nie zacznie walić w drzwi pięściami. Straż miejska. Tudzież Izabela. Koniec żartów – myślę sobie i by nie było siary, że szukają mojego brackiego, żeby nie było siary, że jako rodzina jesteśmy wszyscy kryminalni, mówię Andżeli, by ogarnęła trochę w pokoju, a ja w tym czasie otworzę. Zdanżam na czas, bo Natasza nie zdołała jeszcze wykopać na wylot dziury w kształcie jej buta w drzwiach autozamykających Gerda. Choć była niedaleko od dokonania tego.
Patrzę na nią. Natasza to Natasza. Zapoznałem ją w dyskotece. Choć nie mam pojęcia, co ona tutaj, w Dzień Bez Ruska akurat robi w tym miejscu, w tym czasie, w mym mieszkaniu. Swego czasu rzuciła pokalem w Magdę, to tak się poznaliśmy wtedy właśnie, kiedy Magda przyszła do mnie na skargę, że jakaś dziewczyna się z nią zaczyna, i jeżeli miałaby prawdziwego chłopaka, to on by powiedział tej szmacie, by się odpieprzyła wreszcie. Myśmy już wtedy byli ze sobą trochę, ja z Magdą, trochę się znaliśmy bliżej, no to musiałem iść, gadać. Natasza mi powiedziała, że nienawidzi Magdę za samą jej twarz i że jak idzie przez salę taneczną, to Magda pod ścianę i salut. Potem jeszcze się znaliśmy dość bliżej. A teraz stoi w drzwiach, w me spodnie się gapi, jakbym zaraz miał tu uszykowany wskaźnik, co go wezmę, pokażę na swe podbrzusze i powiem mapę pogody. Dziś będzie pogoda zdecydowanie czerwona w porywach do czarnej, z przejaśnieniami. Dziś będzie ruska pogoda. Nad miastem zbierają się chmury czerwone. Dzień Bez Ruska może ze względu na warunki pogodowe zostać odwołany.
Nie mam pojęcia żadnego, o co ona tutaj przyszła, co chce ode mnie. A wlosy z białym pasemkiem z przodu. Przebiegły wzrok. Niewielki garb.
Masz doła? – ona się mnie pyta odnośnie tych spodni, uśmiechając się obleśnie, niby coś wiem, ale nie powiem. Chociaż fajna to jest dupa. Że niby co. Że niby coś nie tak z moją płcią, ostateczne zaburzenie płci, pa, dżordż, mam cię dość, przez ciebie upierdoliłem sobie spodnie, i co, i koniec, usiłowanie zabójstwa z ostrym narzędziem, gorzej, samobójstwo prawie, zestaw od lat trzech „małe samobójstwo”, nożyk do ziemniaków i trumienka mała na dżordża nie biodegradująca, na łańcuszku. A dla tych, co zadzwonią jako pierwsi, niespodzianka, pokrowiec.
Niee, to takiej koleżanki jednej – mówię Nataszy odnośnie tych spodni, chociaż mam nadzieję, że Andżela nie słyszy, tylko sprząta.
Fu, to jakaś świnia nie koleżanka, że cię tak uświniła, co? mówi Natasza, ślini palec i próbuje zetrzeć tam, gdzie trzeba.
Taka jedna. Taka jedna zboczona odpowiadam. Natasza na to, że czy ta dziewczyna ma tak na imię i nazwisko, zboczona, bo ona właśnie o imię i nazwisko się pyta, a nie o gatunek.
I ściera mnie tym palcem, bezczelnie patrząc mi centralnie w oczy. To ja na to stękam. Ona wtedy popycha mnie, krzyczy, że jestem świnia taka jak ze wszystkich, że ona do mnie po przyjacielsku, a ja do niej wyjeżdżam ze wzwodami, i czy ja albo mój bracki mamy jakieś ziele, jakieś do nosa coś, bo po to przychodzi.
Ścisz sobie swój wokal, co? mówię. Pół tonu ciszej. Jedna moja kuzynka tu siedzi, besztam Nataszę. Serialnie? – syczy Natasza, wchodzi i idzie na palcach adidasów do pokoju, gdzie zagląda. To żadna kuzynka, syczy w moją stronę – to jakaś sadomaso gotykkurwa. Zamknij się, dobra okej? – syczę do Nataszy i patrzymy we dwoje przez szparę między zawiasami. Andżela na kolanach anemicznie dość zbiera papierki i niedopałki z podłogi. Kurwa, ona w ogóle żyje, czy ty ją z grobu wykopałeś, czy może to jest trup na baterię R6? – syczy Natasza, popycha drzwi i wchodzi. Halo, szefowa. Imię twoje chcę wiedzieć. Ja jestem Natasza, podaje Andżeli rękę i mówi: Nata. Nata Blokus.
Andżelika – mówi Andżela – ale spokojnie możesz mówić Andżela, po prostu Andżela. Sama Andżela, tak? – mówi Natasza i podciąga sobie spodnie. Po prostu Andżela – mówi Andżela.
Fajne masz te bransolety, gwoździe. Po ile kupiłaś? – mówi Natasza. To różnie. Zależy które – odpowiada Andżela, podnosząc się z kolan. Bo to różnie wychodzi, ale przeważnie kupowałam teraz latem w Zakopcu albo na wycieczkach wysokogórskich. Fajne – mówi Natasza. Zajebiste.
Ja jestem na zjeździe ostrym. Dotychczas nie wiem, czy o tym wspominałem, ale pęka mi bańka i może zaraz już nie będę żył. Andżela podciągnęła żaluzje. I tego nie ma co kryć, i patrząc na Nataszę, patrząc na Andżelę, zastanawiam się nad takim podejrzeniem, iż to jest białe, jasne jak kurwa piekło, specjalne piekło za dilowanie, za amfę, ze słońcem niezachodzącym, z jarzeniówką pięć tysięcy wat prosto w oczy, z jakąś imprezą z dwoma dziwnymi jakimiś panienkami, z których jedna prawdopodobnie nie żyje, a druga łazi po całym mieszkaniu, podnosi z odrazą różne rzeczy i rzuca na powrót na wykładzinę. Niczym jednoosobowa komisja do spraw zaszłej tu zbrodni wojennej. Niczym żołnierz wietnamski przez trzcinę cukrową. Pod kołdrę zagląda na tapczan. O, ja widzę, że jakaś tu grubsza rzeźnia się działa, Silny, kogoś ty tak urządził, zwyrolu, psa swego chyba – mówi.
Andżela wtedy już nie może więcej zblednąć, więc gwałtownie szarzeje. W dodatku raptem odbija jej się niebezpiecznie, co ona łapie się za twarz, jak gdyby chciała wyprodukować kolejną falę kamieni proszącą się na świat. Muszę ją uratować, gdyż bądź co bądź okazała dziś mi i Suni dużo życzliwości i sprytu.
Pies mi zdechł – tłumaczę Nataszy, wskazując na tapczan – Ruski otruli. W męczarniach konał, to wszystko wypaskudził krwią. Podali mu nabój samowybuchający wewnątrz ofiary. Minę lądową w jedzeniu. – mówię, siadam obok Andżeli na tapczan i obejmuję ją pocieszycielsko ramieniem. Wiele syfu nam narobił, dopiero co go pochowaliśmy.
Natasza patrzy na mnie dość nierozumiejącym wzrokiem, po czym wstaje nagle.
Silny, nie pierdol od rzeczy, bo mnie twoja hodowla psów gówno interesuje, czy jak ci pies zdycha, to czy się przewraca na lewo, czy na prawo. Lepiej gadaj, gdzie masz towar, bo o pogodzie i o hobby możemy sobie owszem pogadać, ale nie, kiedy mi jest tak amfa potrzebna, że zaraz się zejszczam.
Wtedy, jak nie odpowiadam, idzie do kuchni. Szafki zaczyna otwierać, trzaska drzwiczkami, garami tłucze, gdzie masz, Silny, towar, gdzie wy trzymacie ten towar, bo od ciebie to ja się, palancie, niczego nie mogę dowiedzieć, jesteś tak przećpany, że już roi ci się wszystko na bańce, już ty nawet nie wiesz, gdzie kuchnia, a gdzie łazienka, a co dopiero, gdzie fetę żeś schował, to przez aż dwa dni temu było, jak żeś go kitrał, to teraz nawet nie wiesz, jak się wtedy nazywałeś, Robakoski czy już wtedy inaczej. Andżela zostaje w pokoju, a ja jako gospodarz domu drepczę za Natasza bezradny wobec jej gniewu. Jak tylko ona mnie widzi, to mówi: spierdalaj stąd, sama sobie poszukam, z tobą, Silny, się nie da gadać, te flaki idź sobie zdrapać ze spodni, bo wyglądasz najmniej jakbyś sobie patroszył. Wyjść stąd, mówię, bo patrzeć na ciebie nie mogę.
No to ja wychodzę na przedpokój, chodzę chwilę, rozglądam się. Mam taki halun, że jestem wielki niczym kłąb waty i że kulam się tak po mieszkaniu raz w tę, raz we w tę, że jakiś gwałtowny wiatr między pokojami mnie unosi. Jest to taki mój jakby sen, gdyż zdaje mi się nagle, że z sufitu leci śnieg na mnie lub grad, papierki białe, wielka biała firana na mnie spada. Wiatr wieje po pokojach, znosi mnie do tyłu. Wiatr wieje z góry i znosi mnie w głąb podłogi do piwnicy, do wewnątrz Ziemi, gdzie białe robaki migające pełzną po wnętrzu mych powiek. Wchodzę do kuchni i sen rozwiewa się. Huk i harmider, szklanki stłuczone na podłodze, mój kubek z krasnalkiem również, talerze z szafek wywleczone i porozkładane po panelach. Natasza przy stole, to co stało, zepchnęła na podłogę, łeb podtrzymuje sobie na ręce. Barszcz w proszku nawaliła na blat i kartą telefoniczną, stuk stuk stuk, robi z niego ściechy. Przez długopis „Zdzisław Sztorm” wciąga barszcz do nosa, po czym kicha strasznie i pluje różową śliną do zlewu.
Kurwa, Silny, ty dziś marnie skończysz – bełkocze. Twoja gotyklaska również.
Spluwa w kupkę barszczu i bełta w tym palcem. Wstaje. Idzie do pokoju. Ja za nią. Kiedy idzie, to wiatr się robi i rozwiewa Andżeli włosy, psuje fryzurę. Natasza otwiera barek. Wszystkie flaszki po kolei. To, co jej nie smakuje, to płucze usta i spluwa na dywan. Jest w tym dobra. Umie tak splunąć wszędzie gdzie chce. Wtem na mnie spluwa w samą twarz. Tak raptem mocno, że zataczam się parę kroków w tył. Było to martini.
Wiesz za co? – mówi Natasza, nabiera łyka i spluwa mi z nienawiścią na rozporek. Wiesz, kurwa, za co? Za to, że jestem wkurwiona dziś, za to, że na całym mieście nie ma prochu, bo na Dzień Bez Ruska wszystko musi być na mieście git i kokardka na ratuszu, fajerwerek w dupę burmistrzowi, zdrowe społeczeństwo z grillem na balkonie, po jednym kwia-cie doniczkowym na okno. I za to też kurwa, że ty mi zamiast po przyjacielsku pomóc w szukaniu towaru w twym własnym domu, bo na pewno tu jest i ja tego nie popuszczę, zresztą wiem to od Magdy, przechadzasz się jak tirówka bułgarska. Spierdalaj mi z oczu, fajkę mi daj lepiej, bo zaraz cię zajebię. Dwie fajki. Dawaj zresztą, ile masz.
Wtedy odwraca się do Andżeli: na ciebie tylko tak łajcikowo splunę, bo widzę, że jesteś bardzo delikatna i mogłoby cię znieść.
Andżela patrzy na nią zupełnie ogłupiała ze zdziwienia. Nie musiałabyś wcale na mnie pluć – mówi do Nataszy, odgarniając włosy. Gdybyś tylko powstrzymała swoje negatywne emocje.
Natasza patrzy na nią, nie wiadomo, co myśli. Silny – mówi – po ile ty ją kupiłeś? Bo ona chyba była przeceniona jakaś w promocji. Poczym spluwa Andżeli bardzo, jak ostrzegała, delikatnie w oko rzadką, białą śliną.
Andżela wtedy wstaje gwałtownie i trzymając się za usta leci do ubikacji. Natasza ni stąd ni zowąd kładzie się na tapczan i zakrywa się kołdrą:
Silny – mruczy – Silny dosyć tego pitolenia się. Sprzedajmy ten magnetowid Ruskom, będzie kaski trochę, no bądź kolegą. Od razu weźniemy taksę, pojedziemy do Wargasa i kupimy. Mama nic się nie dowie. Ty połowę towaru, ja połowę towaru, a twojej lasce damy też coś polizać. No nie lamp się na mnie już, wyglądam dziś jak gówno w lesie, a ty nic lepiej, chodź, chodź tu mnie przytul, powiedz mi lepiej z imienia i z nazwiska tę flądre, którą wczoraj puknęłeś, bo wiem, że puknęłeś, a to z psem to ścierna równa, ładna chociaż była, ładne miała włosy, blond czy czarne? To ta, co rzyga teraz?
Ja mówię wtedy jej szeptem na ucho, by się odpierdoliła.
Ona mi głośnym szeptem odpowiada. No to nie mogłeś sobie jakiejś przyzwoitej wziąć, bez okresu? Masz zakola, Silny, już od razu widzę, że będziesz łysiał niedługo, świnio.
To mówiąc przykłada czule swe usta do mych ust, i kiedy ja myślę, że raptem wszystko między nami jest na najlepszej drodze i że fajna to jest dziewczyna, że mógłbym dla niej porzucić Andżelę, ona spluwa z całej siły mi do buzi, całe ślinę, co w sobie miała, może nawet więcej, całe swe zawartość, wszystkie płyny ustrojowe, co tam miała, gdyż jest tego tyle, że gwałtownie się krztuszę.
Z ubikacji dochodzą odgłosy rzygania.
Gdzie z tym ozorem, gdzie? – Natasza mówi, a ci by było miło, jakbym ci język wsadziła do czystej buzi? Jesteś nienormalny? Pies. Świnia.