40496.fb2
Naprawdę? Świat jest tak mały. Nie chcę się chwalić, ale ja jestem prezesem tej organizacji – mówi Andżela zachwycona. Walczymy o emancypację i uwolnienie zwierząt, o ich własny głos w tej sprawie.
No to nie ma problemu – mówi Natasza zadowolona. Tylko czy wiersz jakiś znasz. Nie musi być o zwierzętach, byle był wiersz po prostu.
Oczywiście – uśmiecha się Andżela i od jej zębów, co są rozsadzone rzadko i dość nieregularnie niczym nagrobki na cmentarzu, roznosi się blask trupiego szczęścia – mogłabym nawet powiedzieć któryś ze swoich utworów.
Tutaj zupełnie jak gdyby ożywiona wstaje i obciera z ust i sukienki białe naloty i osady, po czym mówi tak: Na przykład taki. Robertowi. To znaczy trzy gwiazdki, ale Robertowi. Rozumiecie. Jak gdyby dla Roberta, bardzo osobiste, chociaż on nigdy tego już nie przeczyta.
I wtedy ona mówi pochyłą czcionką. Dużo słów, co nie wszystkie jestem w stanie ogarnąć, zrozumieć, czy mają sens oraz rym. Ona mówi do nas tak, patrząc raz to na mnie, raz to na Nataszę: oto epitafium dla zmarniałego człowieka, twoje bezwładne ręce milczą w kieszeniach. Jeśli chcesz wiedzieć, nigdy nas nie było. Jeśli chcesz wiedzieć, teraz też nas nie ma. To jest minuta ciszy po nas. I jeśli nawet się kochamy, to tylko oddzielnie. Jesteś tak bardzo egoistyczny, że sam siebie tylko bierzesz.
Świetne – mówi Natasza i z uznaniem kręci głową, i jeszcze mnie szturcha, bym coś pochwalił od siebie – ale mu żeś napisała, to był pedał zwykły przecież, skurwiały impotent. Jakbym miała taki talent, to też bym tak napisała, taki sam identyczny jak twój wiersz. Lolowi. I bym podpisała inaczej. Blokus Natasza. Nienawidzę cię, trzepiący się dewiancie, nie będę z tobą. Ale do rzeczy. Teraz jakiś sztapel o zwierzętach i w drogę.
O zwierzętach? – mówi z frustracją Andżela i chwilę się zastanawia. O zwierzętach nic nie mam, chyba, że o zlepionym kołtunie skrzydeł, jest to smutne i można to podciągnąć pod kategorię ptaki. Odnośnie tych skrzydeł właśnie zlepionych, jest to bardzo smutne.
Patrzymy z Natasza po sobie niczym komisja do spraw konkursu o zwierzętach, co myślisz, Silny? – mówi ona. Ja myślę tyle, żeby sobie stąd już poszły, bo chce mi się żreć, a te tu siedzą i rozprawiają o literaturze. Ale tego przecież nie mówię, że to myślę. Ja nic nie myślę – wyznaję, wstając. Na mój gust jest dobrze, szczególnie możesz podkreślić, że to do Roberta. To Sztorma powinno do reszty rozkleić w sprawie tej ekologii, bo to jego syn.
Okej, to idziemy – mówi Natasza i chwyta Andżeli torebkę.
Ale gdzie idziemy? – pyta nagle Andżela z przestrachem, spoglądając na swą torebkę i sukienkę czarną w białe kropki. Natasza wtedy widać, iż wytrzymuje resztkami sił.
Do zoo na protestację antypolityczną, wiesz? Oddajcie zwierzęta z powrotem. Zostawcie nasze żubry. Uwolnijcie dozorców.
Poczym łapie Andżelę pod ramię i ciągnie ją do drzwi. Ja drepczę za nimi, bo chce mi się sikać. Stop – odwraca się wtem do mnie Natasza – a ty dokąd? Ja stoję i nie wiem, co na to powiedzieć, bo niby że co, sikać już zabronione?
Ty nigdzie, Silny, nie idziesz – mówi do mnie Natasza – ty już dzisiaj swoje pięć minut zaspidowałeś, ty już masz dość. Początkowo miało być inaczej w planie, ale teraz też jest inaczej, jak widzisz. Andżela ze mną, a ty w domu zostajesz. Opierz się, oczyść z tych jelit, żebyś wyglądał jak przyzwoity człowiek i podczas festynu sobie zarwał jakąś przyzwoitą dupę bez okresu, co ci na spida zarobi. My idziemy, tyle, do widzenia do zobaczenia.
Arleta pijana i ujarana dość, obnośny handel śmiechem. Maszyna do mszczenia dokumentów, cokolwiek do Arlety powiesz, za chwilę w rezultacie wylatuje z niej ustami w postaci śmiechu, w postaci strzępów, papierzysk, śmieci, konfetti i sypie się w powietrze. Automat do gier, zamiast oczu dwa małe neony mrugające spod przerośniętych od jarania powiek, dwie małe lampki rowerowe na dynamo. W kurtce z wężowej skóry, w chmurze z brokatu.
Pyta się mnie, czy chcę od niej jedną fajkę. Mówię, że jak ruskie, to ja dziękuję bardzo, umywam od takiego interesu ręce, bo nie chcę się wtopić w jakąś rusofilię. Ona na to mówi, że ruskich nigdy nie paliła, kto jak kto, owszem Lewy, owszem Barman, ale ona jako Arleta nigdy z Ruskami nie miała wiele wspólnego, praktycznie nic, prócz paru razów dawno i nieprawda, jak była pijana i poza tym kilka lat temu, jak jeszcze nie chujali tak polskiego przemysłu płytowego, nie rozkradali polskiego piasku.
Więc jak mi daje carmeny, to choć bez banderoli, to biorę, bo co mi innego zostało, jak nie zapalić.
Wtedy palimy, nic nie mówimy. Dzień Bez Ruska, festyn, szczęk i skurcz w mikrofonach, tańczy zespół Biedronki i bardziej młodzieżowy Fantastic Dance. Dym z grilla doszczętnie pokrył miasto, ofiara z kiełbasy, żeberek i chrzęści zwierzęcych złożona bogom w imię zwycięstwa z zaborcami. Swąd pełznie ulicami wokół amfiteatru miejskiego i brudzi na tę część budynków, co miała niby być biała. Co więc teraz jesteśmy państwem flagi szaro-czerwonej, brudny orzeł na czerwonym tle w okopconej koronie. Andżeli by się nie spodobało, choć nie wiem, gdzie ona teraz jest, pewnie zdejmuje majtki. Definitywny wzrost zawartości czadu w powietrzu naturalnym, kiełbasa matka jej zwyczajna poddana całopaleniu, wszędzie śmierć, wszędzie zbrodnia, poćwiartowane zwierzęta, gdyby mogły, to by krzyczały, ale już nie mogą, już im usta skonfiskowano i zapakowano w inną paczkę. Krtań cielęca, ucho, oko, zmielone, zapakowane w paczki po dwadzieścia deka, następnej zimy wyrosną czarne przebiśniegi, następnej zimy w całym mieście pogasną światła i wszystko po ciemku. Popkultura sadzi na scenie swe fałszywe rośliny, sztuczne gerbery, sztuczne palmy, atrapy kwiatów doniczkowych bezpośrednio w nieurodzajnej blasze, w wacie szklanej. Lecą fajerwerki, lecą papierki od cukierków, lecą ulotki, pękają bańki mydlane, przewracają się pokale na stołach.
I niebo jest jak w dzień ostatecznej apokalipsy, ciemne, obwisłe, że gdyby chciało mi się wyciągnąć rękę do góry, to bym to wszystko rozwalił, szwy by poszły i cała konstrukcja by zjebała się na miasto, łącznie ze wszystkimi filiami. Z czyścem i całym zapleczem produkcyjnym. Taką mam myśl. A parasole opatrzone informacją „Coca-Cola” są niczym biało-czerwone rośliny liściaste wołające o pomstę do nieba, wywinięte na lewą stronę. I plastikowe sztućce plastikowe talerze frunące przez amfiteatr miejski w tym samym kierunku co dym, niczym osobny wiatr.
Wtem Arleta mówi do mnie tak. Że jak jej postawię dużą kole i frytki, to mi coś powie, co wie na pewno na sto procent. Ja zastanawiam się, czy się opłaca robić z taką degeneratką interes. Mówię jej, że co najwyżej mała koła i to na samo, że tyle mogę jej postawić. Ona mówi na to, że to jest informacja za kilo spida i kurczaka z rożna, ale ona mi spuszcza, bo jestem jej dobrym kolegą, przyjacielem, dawnym chłopakiem jej przyjaciółki, dawniejszym również jej samej chłopakiem, co wiadomo całą sytuację zmienia i ona mi to powie po znajomości za kole i frytki. To ja mówię, żeby ona mi powiedziała, a wtedy ja wycenie, ile ta informacja była rzeczywiście warta. No to ona mówi, że okej, ale żebym się nie zdziwił i nabrał dużo świeżego powietrza, co bym się nie podusił. Otóż dzisiejsze wybory najsympatyczniejszej dziewczyny Dnia Bez Ruska o osiemnastej wygra Magda.
Ja spokój. Niewzruszenie całkowite. Że niby co z tego, że Magda. Kto to jest w ogóle ta Magda? Może ją kiedyś znałem, a może nie znałem jej wcale. Może miałem z nią kiedyś jakieś punkty zbieżne, a teraz już nie mam, bo wszystko skreślone, z tą suką, jebniętą miss, co ją nieraz widziałem w takich sytuacjach, w samych rajstopach, w połamanych paznokciach, jak wylizuje me kieszenie ze śladów po woreczkach spida, jak podciąga majtki, jak ogląda telewizję, rzygając sobie w suknię, bo program z typu reality show tak ją wciągnął, że nie może się oderwać i iść po miskę. Że gdyby mieli teraz to pokazać na projektorze, to to by był super-brutalny film tylko dla szczególnie dorosłych o szególnie mocnych nerwach, bo co słabszym mogłyby doszczętnie popękać do krwi i kości.
I co z tego? – pytam niby, że obojętnie, żeby nie pokazać żadnego wrażenia po sobie i jak najmniej jej postawić z czystej złośliwości. Bo to jest Arleta i jak jej kupię kole, to potem zjawi się zaraz Magda i powie: daj popić. A to się jej przecież tak stać nie może, gdyż to jest koła ode mnie. Gdyż to jest zatruta fałszywa, czarna koła za pieniądze moje i mej matki, i jak Magda przyjdzie i powie: daj łyka, to to ją otruje, to jej zaszkodzi, tą koła szemraną śmierdzącą moimi pieniędzmi ona się zakrztusi, zachłyśnie i zaplami sobie suknię swe piękną i nikt jej na żadną miss nie weźmie. I na Zachód robić kariery sekretarki, robić kariery aktorki nie pojedzie, gdyż takich kaszlących nikt przez granicę nie przepuszcza, bo roznoszą zarazki, choróbska, które w Unii Europejskiej nie mają prawa bytu.
Arleta nie traci jednak nadziei, że uda jej się na coś więcej mnie naciągnąć. To jeszcze nic – mówi. Teraz słuchaj dalej, bo to cała historia, jakiej jeszcze na mieście nie było. Ona te wybory wygra, bo dała jednemu organizatorowi. Ale opłacało się. Teraz podobno ma dostać rower górski i diadem, i wiesz, różne bombonierki, talon na kupno butów.
Wtedy mi się jest już trudno powstrzymać, choć bardzo usiłuję się bardziej nie wkurwić. Ale już mimo starań, usiłowań, zaczynam rozglądać się i odgarniam może nieco zbyt silnie jakiegoś faceta, co mi zasłania, pierdolniętego ojca dwóm dzieciom, co im kupuje jakąś kiełbasę czy inne gówno w papierku. I on się owszem przewraca w błoto, ale zaraz wstaje podniesiony przez dzieci, otrzepuje spodnie od garnituru i mówi do mnie: przepraszam pana bardzo. Dzieci oboje upośledzone, w tym jedno w okularach, a drugie płci żeńskiej też nienormalne, ocierają mu z błota spodnie, wszyscy się w imię solidarności rodowej trzęsą. Ja na to mu mówię, nieźle już rozsierdzony: uważaj sobie, kurwa, jak chodzisz, a następną rażą używaj antykoncepcji.
To odnośnie tych dzieci, z których co jedno, to gorszego gatunku. Bo niby po co taki palant produkuje to badziewie na masową skalę, po co zatruwa takimi bublami społeczeństwo, że ja mam pracować na opiekę medyczną dla takich dwóch ślepych naboi.
Wtedy on mówi, że tak właśnie będzie, jak mówię, a do dzieci zaznacza, że muszą już iść, bo tu jest za drogo. Wtedy Arleta jak się nie zerwie i od razu za nim leci i woła, że ja mówię, że on ma jej kupić dużą kole. On sumiennie zawraca, dzieci uczepione u spodni, okulary w newralgicznym punkcie pęknięte, i już chce kupować, jak ja mówię: stop. Nic jej nie kupuj. Ona nie jest tego warta, ona się może napić z rzeki.
Wtedy on trzęsie się cały, że zastanawiam się, czy z tego szoku nie poszedł mu w środku przełyk albo jakiś inny sznurek, przewód. Patrzy raz na Arletę raz na mnie, i pośpiesznie opuszcza ten cały interes w przyspieszonym tempie. Arleta się śmieje, mówi: dobrze żeś go zrobił, pełno tu ostatnio jakiegoś grekokatolickiego elementu, co się szwenda wszędzie i oddycha naszym wspólnym powietrzem.
Niby, że mnie to gówno obchodzi, co Arleta w tym temacie uważa. Niby, że mnie to gówno obchodzi, co Magda wyczynia. Niby że nie jestem wkurwiony. A jednak noga mi cała chodzi tak, iż na stoliku chlupocze bronks w pokalach. Patrzę wtedy w motłoch, lumpenproletariat, co się przetacza falą przed wejściem, ściskając w brudnych łapskach biało-czerwoną watę cukrową i bialo-czerwone parówki. I to mnie jeszcze bardziej rozkurwia, bo najpierw jest brak higieny, czy biało-czerwony, czy czerwony, czy inny, a potem salmonella i robaki w powyższych czy innych kolorach. A potem rzyganie, biało-czerwona fala rzygów płynąca przez miasto, fala rzygów widzialna wyraźnie z kosmosu, co by Ruskowie wiedzieli, gdzie jest nasze państwo, a gdzie ich, i jaka to w Polsce potrafi być wspólna akcja solidarność wobec drapieżnych zaborców. Magdy nie ma, pewnie siedzi gdzieś za kulisem albo w przyczepie i w tempie błyskawicznym daje dupki dźwiękowcowi, co by podkręcił głośność, jak ona będzie miała coś wygłosić, na przykład co lubi jeść, jaką najbardziej lubi pogodę.
A jednak ciężko jest mi się powstrzymać, bo rower górski niech sobie zatrzyma i na zdrowie, i jeszcze piłkę jej plażową i daszek na słoneczne dni, wszystkiego najlepszego, ale oficjalnie dawać to ona nikomu pod moją nieobecność nie będzie, jakby nie było. I wtedy mimowolnie mam w oczach tego niby organizatora. Inżyniera magistra prezesa. Jaki jest chamski wobec niej, jaki jest brutalny, w jednej ręce aktówka, w drugiej kalkulator i tak ją bierze, obliczając przychód i rozchód Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Polskich, obliczając kurs dolara, obliczając alimenty swej od dwudziestu lat żonie Zofii, obliczając na palcach wiek swych dzieci. Magda się pyta, czy jest dość dla niego ładna, on w tym czasie podpisuje odbiór listów poleconych z prokuratury rejonowej. Mówi jej, że jest owszem bardzo ładna, jest tak bardzo ładna, że żeby się teraz nie obracała do niego, bo mylą mu się rachunki, mylą mu się obliczenia, myli mu się pasjans, mylą mu się klocki w „Tires”, niech się zamknie i bardziej skupi na dawaniu.
A posłuchaj najlepsze – mówi Arleta, jak już widzi, że jako takie wrażenie na mnie zrobiła i jestem okurwiały ze złości i nienawiści. Posłuchaj najlepszego, bo teraz się robi dopiero gorąco – mówi – bo ten niby organizator, ten prezes ją chce zabrać z miasta i zawieźć do Reichu. Mnie może nawet też, jak dobrze wszystko pójdzie i nie będzie kłopotu z papierami. Bo mam zawiasy za wpółudział niby w pobiciu, ale to się podobno wszystko da załatwić, tak on mówi. Taka to jest informacja. Magda wyjeżdża. Odlatuje do ciepłych krajów. Wraz zresztą ze mną. Już się, Silny, nie zobaczymy, więc raz byś mógł być fair na sam koniec: koła i frytki teraz. Mogą być same frytki, bo chce mi się żreć.
Jeszcze chwilę stoję. Stoję i te słowa, co ona wypowiedziała rozbrzmiewają w mej głowie jak audycja radiowa bezpośrednio z miejsca wypadku, prosto z miejsca zbrodni, a z głośników dobiegają jeszcze ostatnie westchnienia trupów, ostatnie jęki świeżo zmarłych, szelest rosnących im paznokci. Magdę. Zabiera. Do Reichu. Prezes. Klamki naciśnięte wszystkie jednocześnie, misiek na Polskę w paszporcie przybity, szlabany spadają na głowę przechodniom, Andżela umiera w pół stosunku z Sztormem, wypluwając ustami małe, czarne, zwęglone niemowlę, Natasza spluwa na podłogę i jej ślina zatrzymuje się w powietrzu w pół drogi. Arleta schyla się i wybierając spomiędzy desek frytkę, paznokieć zahacza jej się o listwę. Barmanka chciała powiedzieć: dziękuję proszę, a zdanża powiedzieć tylko: dzięk. Gdyż wszystko nagle się dla mnie urywa, cały festyn zatrzymany w pół kroku, na hasło wszystkie dzieci rozwierają rękę i biało-czerwone balony unoszą się do nieba, co zapewne widać z kosmosu, a skali zjawiska nie da się przecenić. Wszystko raptem jak gdyby zatrzymuje się, cały festyn kostnieje, cały festyn spryskany lakierem do włosów, koniec. Coś się przewracało, ktoś się śmiał, na scenie coraz to nowy zespół wykonywał jeszcze inne niż poprzedni piosenki. A teraz koniec, kropka na końcu zdania wielokrotnie złożonego, flagi biało-czerwone zostają zwieszone do połowy, w adidasach Arlety rozwiązują się sznurówki. Koniec tej bajki, strop amfiteatru pęka i zwala się na wykonawców
Ej, Silny, chyba mnie nie wychujasz teraz, co Silny? – mówi Arleta. Ja milczę. Nic nie mówię. Patrzę. Patrzę. Nic nie mówiąc
Ale Silny, ja mam pakmana, jak mi nie postawisz czegoś do żarcia, to ja umrę śmiercią głodową – stęka Arłeta i widząc kawałek kiełbasy utknięty między szczeble stolika, wydłubuje go znowuż paznokciem i zjada, ale po chwili wypluwa z powrotem na stół i mówi: to było co innego, ale nie wiem, kurwa, co.
No to umrzyj jak najszybciej – odpowiadam jej dość z agresją, wysuwając się bardziej do przodu. Umrzyj sobie od razu – mówię. Bo i tak nic nie dostanie, a tylko straci resztki pozycji pionowej i będą musieli jej robić specjalną trumnę na jej zwłoki z przodozgięciem i dodatkowy pojemnik na wyciągniętą w błagalnej pozie rękę.
Jak mi nie kupisz, idę po Lola – obraża się Arleta
Ale mnie już nie obchodzi, co ona ma więcej do powiedzenia, co ona sądzi, a czego nie i kogo sprowadzi na mnie w imię egzekwacji swojego mienia, bo teraz jak dla mnie może ona tu zadzwonić po samego nawet Wargasa i choćby powiedzieć, że obiecałem jej kupić frytki, a teraz się migam, i Wargas może na to odpowiedzieć do mnie: jak obiecałeś, to bądź kolegą i kurwa teraz kup, a ja mu wtedy powiem: nie kupię, właśnie, że nie kupię, ani jej, ani tobie. Właśnie, że możecie oboje sobie nawzajem postawić laskę, bo mnie teraz gówno obchodzi, czy robię teraz dobre uczynki, czy nie, jaki to jest paragraf i na które piętro pojadę po śmierci w górę czy w dół. Mnie to teraz chuj obchodzi. Bo ja się nie będę nawet zastanawiał, czy Bóg jest, czy Boga nie ma, bo nawet jeśli był, to dawno poszedł spać, skoro zesłał na Magdę tego ściemnionego prezesa. Bez skrzydeł, ale z aktówką. Nie może świętego, ale przy gotówce. I to jest jedna chwila, jak rozgarniam jedną ręką ten motłoch, co się kłębi bałwochwalczo wokół swej królowej kiełbasy i frytek. Parę jakichś osób może upada, lecz ja już tego nie widzę, jak będzie dym, to wszystko pójdzie teraz na Arletę ze strony tych ludzi, bo ona teraz stoi i patrzy za mną, mówiąc: Silny? Silny, ja ci mówię. Nie bądź chamem i kup mi, co trzeba, to nie zadzwonię po kolegów. Silny?
I już się robi dość gorąco, gdyż kilka osób potraciło od mojego ciosu swe kupione świeżo jedzenie, co pieni się teraz w błocie, parując. I teraz Arletko, choć patrzysz na nie łakomie, nie będzie, nie będzie jedzenia, teraz zaraz oni wezmą i cię zabiją, i nie dość, że zero koli i frytek, nie dość, że nic ci nie dadzą, to jeszcze w ramach rekompensaty wywleką ci ze środka resztki tego, co tam zjadłaś, tę frytkę wygrzebaną zmiędzy szczebli. Bo ja ci mówię do widzenia, choć się już pewnie teraz nie zobaczymy więcej, przynajmniej z twojej strony.
I idę spokojnie. W kierunku tam, gdzie myślę ją znaleźć. Rozglądam się. Biało-czerwone lody kręcone. Polskie lalki w strojach narodowych mazurskich i innych. Dziesięć zeta – dziesięć strzałów z wiatrówki do wyciętego z bristolu Ruska. Gdyby były strzały do Magdy, to bym zapłacił. Pizd – i odpada jej but. Pizd – i odpada jej noga. Pizd – i odpada jej dupka. I tyle mi starczy, niech tak zostanie, Magda bez dupki nie może nikomu dawać, i tak niech zostanie, więcej się nad nią bym nie znęcał, nawet może bym ją taką właśnie przygarnął, przyjął do siebie.
Idę. Całkowicie spokojnie. Krok za krokiem. Pierw muszę popychać motłoch, a później już on sam wie, gdzie jego miejsce i w popłochu kuli się pod bandami przede mną, ustępuje z drogi. Piski tratowanych, sukienki darte o płot, przewracające się bandy, kiełbasa lecąca w błoto. Twarze zupełnie zaskoczone gapiące się we mnie. Ja idę. Spokojnie. Bo wiem, co mam robić i nikt mi teraz nie przyjdzie i nie powie, Silny, Silny, uspokój się, wszystko będzie dobrze. Nikt mi nie zatknie papierosa w usta i powie: zapal, zapal, Silny, to ci przejdzie, nie przejmuj się Magdą, ona taka jest. Sam wyjmuję papierosa, podpalam, chociaż jest wiatr. A jak wyjmuję zapałki, to odsuwają się jeszcze dalej, wstrzymują oddech, bo się boją, że im to wszystko podpalę. Że im podpalę te kobiety w ciąży, ich wydęte przez wiatr błoniaste spódnice, te garnitury wymięte, wózki pełne dzieci niczym jakiegoś produktu ubocznego, ich watę cukrową na patykach. Lecz ja tego nie robię, bo mi się nie chce. Sam wiem, co mam robić.
I kiedy tak idę i już wyczajam, gdzie są kulisy, garderoby, napotykam Kacpra. Kacpra. Co jest zupełnie nie na miejscu, gdyż od kilku dni go nie widziałem. W dodatku jest z jakąś dziewczyną, co jej wcześniej nie widziałem.
Kacper ma oczy wydęte na wierzch od amfy, wypolerowane i błyszczące się jak gałki od meblościanki, wykonując nadprogramową ilość ruchów. Mówię, czy nie przedstawi mi swej koleżanki, bo gdzieś ją już chyba widziałem. Ona wtedy mówi: Ala i podaje rękę ze złotym pierścionkiem, co od razu zauważam. Studiuje ekonomię – mówi Kacper i kładzie jej rękę na tyłku, co dziwię się, że się nie spuścił z satysfakcji. Ona łagodnie, lecz stanowczo zdejmuje jego rękę i mówi: ale jednocześnie kończę kurs dla sekretarek z językiem niemieckim. Po tym kursie będę mogła pracować wszędzie, w kancelariach, w sekretariatach.
Wtedy nie mam czasu nawet przyjrzeć jej się dokładniej, bo Kacper mówi do mnie, że gdzie niby idę. Ja mówię, niby obojętnie, że tak sobie idę, po Magdę. Wtedy widzę, że on się trochę nagle denerwuje, patrzy na wszystkie strony, wyjmuje papierosa. Na co ona, ta Ala, kładzie mu rękę na paczce i patrzy mu w oczy jakby przybyła tu z odległego Monaru ratować moralnie ofiary nikotyny. Wtedy on, widać, że zupełnie wkurwiony, ale gestem psa chowa tą paczkę do kieszeni i mówi:
Chodź, Silny, gdzieś z nami, napijemy się czegoś, to pogadamy o tym i owym, powiem ci, jak jest z Magdą.
Ta panienka wtedy od razu staje na baczność jak popieszczona prądem i mówi: co to, to nie, Kacper, w takim wypadku ja wracam do domu. I jest jakby występowała w akademii szkolnej odnośnie zgubnego wpływu alkoholu i papierosów na kondycję i uprawianie sportu.
Wtedy Kacper jak gdyby mięknie, rozkleja się, ale robi dobrą minę, że niby wszystko w porządku i że on też niby występuje w tej akademii.
Ja mówię wypijemy, to nie mówię: najebiemy się, to znaczy upijemy się, tylko mówię jedno piwo w szklance zero koma dwa.
A ta dziewczyna na to zastanawia się, co teraz miała powiedzieć, co teraz było w scenariuszu i wreszcie przypomina sobie i mówi: ale Kacper, wiesz przecież, że tak się zawsze mówi, że to jest oszukiwanie samego siebie, moralna zasłona dymna. Wiesz, jaka jest między nami umowa i jeśli traktujesz mnie poważnie, to powinieneś ją respektować.
Kacper patrzy na mnie przepraszająco i mówi z udręką:
Silny chodź na kole – poczym gdy dziewczyna odwraca głowę za jakimś lecącym ptakiem czy balonem, on czyni do mnie dramatyczne gesty rąk i oczu, istny teatrzyk, z którego przesłania wynika, że dziewczyna jest niedawalska i ogólnie oporna. Ale kiedy już zwracamy się w stronę sprzedaży napojów, to ona pozwala mu się chwycić za mały palec u ręki i Kacper pokazuje mi oczami, że może jeszcze będą z niej normalni ludzie, z tej Ali, że może coś się z niej uda wydusić, jakieś przyjemności.
No to idziemy. Jest to pozornie wbrew memu planowi, wbrew moim ówczesnym zamiarom, ale myślę, że jak trochę się napiję, to cały ten mój plan nabierze jakby wyrazistszych linii, które wszystkie zmierzają do garderoby, za kulisy. Okej. Kacper kupuje dla siebie małą kole, dla tej niby Ali małą wodę mineralną, a dla mnie bro. Okej. Siedzimy. On cały chodzi, jakby wciągnął choćby jedną kropeczkę spida więcej, to by wybuchł na kawałeczki. Szyje nogą. Spogląda raz na Alę, raz to na mnie. Ala mówi, że musi teraz wyjść do toalety i patrzy wymownie na Kacpra, co by pod jej nieobecność nie wypił całej koli przypadkiem, nie wdał w bójkę. Patrzymy, jak idzie w kierunku kibla. Jest z nią tak: przede wszystkim golf. Włosy szare, myszate, spięte na czubku spinką z napisem zakopane 1999. Na szyi złoty łańcuszek z krzyżem wyciągnięty na golf, co już wcześniej zauważyłem. Potem tak: spodnie od garnituru lub garsonki, zwężane na dół plus sandały ortopedyczne. Jest to dziewczyna typu kura. Posprzątnie, ugotuje, nawróci na katolicyzm. Lecz nie dla Kacpra, tego mi nikt nie wmówi. Ona jeszcze zanim otworzy drzwiczki od toi-toia spogląda z niepokojem, a Kacper do niej macha porozumiewawczo ręką. A jak ona tylko zamyka drzwiczki, to on zaraz zaczyna klepać się po kieszeniach z nadmierną zapalczywością, wywleka woreczek i sypie na oko sobie do szklanki, co rozsypuje połowę, bo mu ręce chodzą. Poczym pije łapczywie do dna, resztki ściera ręką i wylizuje z palców. Poczym zaczyna udawać, że niby, że nic, nic się nie stało, łokcie na stół, ręce na kołdrę, wiatr wiał, ale przestał wiać, deszcz padał, ale przestał padać, luz, spokój, nic się nie zmieniło, końca świata nie było.