40506.fb2
Opuściwszy biuro komisarza, odnoszę wrażenie, jakbym szedł boso po dywanie ze szpilek. Powieki drżą, ręce dygocą, zęby szczękają. Co Jemanja pakuje do tej swojej kawy? Ledwie zdążam wstąpić do siebie i łyknąć trzy tabletki valium przed pójściem na zebranie międzyzwiązkowe, które ma się odbyć o osiemnastej trzydzieści w lokalu stołówki. Valium spowija moje ciało obłokami, nic nie zmieniając w stanie moich nerwów. Widziany z zewnątrz bujam w przestworzach, od środka nie przestaję skwierczeć jak cewka elektryczna podczas zwarcia.
Teo patrzy na mnie z niedowierzaniem:
– Wziąłeś za mało?
– Raczej za dużo.
Obrady w pełnym toku. Tym razem stawili się wszyscy pracownicy. Zrzeszeni czy też nie, członkowie Związku Centralnego czy “zakładowi", są tu ponownie wszyscy drodzy współpracownicy (nice) Sinclaira. Lecyfre, automatyczny dystrybutor poglądów Centrali, nie panuje nad sytuacją. Nie lepiej radzi sobie zaprogramowany delegat zakładowy Lehmann. Atak na wszystkich frontach. Na próżno wydzierają się “bardzo proszę, towarzysze!', “trochę spokoju, przyjaciele!", podnosząc rękę dla uspokojenia burzy, nic z tego. Panika jest silniejsza. Każdy wykrzykuje swój strach, wściekłość albo po prostu swoje zdanie. Kubko-nożo-szklano-betonowa akustyka stołówki nie ułatwia sprawy. Rozgardiasz jest taki, że nie słyszy się nawet najbliższego sąsiada. “A jeśli ona naprawdę się go pozbędzie?" No i bądź tu mądry: skąd w sposób tak nieoczekiwany bierze się ta myśl? A jeśli Luna przerwie ciążę? W oka mgnieniu widzę, jak miłość, która jest życiem całym, przepada, a potem, jakby w zaprzeczeniu, tę samą miłość, która zostaje zmarnowana, unicestwiona przy piersi Luny przez małego cyckożernego konkurenta.
– Masz może jakieś zdanie na ten temat, Malaussene?
Pytanie Lecyfre'a, rzucone bez uprzedzenia.
– Przecież dobrze wiesz, co to jest niezadowolona klientela?!
Krzyknął to po to tylko, żeby skierować na mnie ogólną uwagę i w ten sposób uzyskać ciszę. Sporo głów się odwróciło. Wystarczająco dużo, bym się poczuł naprawdę sam. A więc, czy sądzę, że klient niezadowolony z moich usług może podkładać nam bomby pod siedzenie? Takie jest pytanie, prawda?
– Kontroler techniczny musi mieć jakieś zdanie na ten temat, zwłaszcza gdy tak dobrze wykonuje swoją pracę!
Nic się oczywiście nie da na to odpowiedzieć. Więc nie odpowiadam. Tylko bez wielkiego przekonania wyciągam w kierunku Lecyfre'a pięść, z której wystawiam środkowy palec, uprzednio pośliniony. Lehmann śmieje się obleśnie, wtórują mu inni. Uśmiech Lecyfre'a mówi wyraźnie, że się jeszcze policzymy. Póki co, osiągnął oczekiwany spokój. Spojrzenia odwracają się ode mnie, niektóre wolniej, niektóre szybciej. Ktoś oświadcza, że nie, bomby to nie może być sprawka pojedynczych klientów. Dyskusja toczy się dalej na podstawie innych przypuszczeń. To Sklep jest obiektem, nie ma wątpliwości. Lecyfre i jego ludzie uważają, że problem może być związany wyłącznie z Dyrekcją. Na próżno Lehmann przeczy głową, teza pączkuje. Wiele sprzedawczyń domaga się kontroli ekonomicznej. Muszą się tam, na górze, odbywać jakieś nadto lukratywne machinacje, które budzą w kimś sprzeciw. Te bomby to kukułcze jaja kukułeczki, która szuka zemsty. Chyba że – to stanowisko Lehmanna – chodzi o próbę wymuszenia, byśmy się opłacali mafii. A czy do zamachu (zamachów?) przyznała się jakaś organizacja? Nie, z tego, co wiadomo. Czy Dyrekcji zaproponowano obstawę mafii? Nie? No więc? Idiotyzm z tym pomysłem o mafii. To jakiś pojedynczy facet, któremu zależy na zamknięciu Domu Towarowego. Ot co!
Tak, no więc właśnie. Oto prawdziwy temat dnia dzisiejszego zebrania. Jaką postawę ma przybrać personel Sklepu, jeśli Dyrekcja zdecyduje się na zamknięcie interesu? Protesty ze wszystkich stron, wycia, jednomyślność. Nie ma mowy o zamknięciu. Jeżeli zamkną Sklep, okupujemy go. Pracownicy nie będą płacić za błędy Dyrekcji. Tak, ale bezpieczeństwo? Cisza Wszystkie ręce opadają naraz.
– Zobaczysz, zażądają premii od ryzyka.
To żartuje sobie Teo.
– Będziemy sprzedawać slipki zza worków z piaskiem. Taka zabawa w wojnę. Lehmann będzie mógł wreszcie włożyć swój prawdziwy mundur, a klientom rozdamy kamizelki kuloodporne.
Teo fantazjuje dalej na ten temat, ale ja już go nie słucham. Słucham czegoś innego, ultradźwiękowego gwizdka gdzieś w geometrycznym centrum mojego mózgu. Świst. Dźwięk, który kręci się wokół swej osi jak meksykański ogień sztuczny. Potem wysyła charakterystyczny ból w kierunku obydwu uszu. Napięcie, palący ogień i niebawem wiszę w przestrzeni na rozgrzanym do białości stalowym drucie, który przeszywa mój mózg na wskroś. Ból każe mi otworzyć szeroko usta – nie wydobywa się z nich żaden dźwięk – potem łagodnieje. I znika. Teo, który patrzył na mnie jak na umierającego, uspokaja się. Mówi coś, czego nie słyszę. Jestem głuchy. Odpowiadam jednak:
– W porządku, Teo, w porządku, już przeszło, dziękuję.
Mój głos wydobywa się z mikroskopijnego skafanderka gdzieś we wnętrzu pięty. Daję Teo znak, żeby z powrotem zainteresował się trybuną, gdzie nadal toczą się obrady. Otwierają się usta, podnoszą ręce. Lecyfre i Lehmann udzielają głosu. Kompletnie nic nie słyszę, ale widzę. Widzę uważne plecy i zaniepokojone karki. I po raz pierwszy w życiu zdaję sobie sprawę z tego, że wszystkie je znam, te plecy i karki kobiet i mężczyzn. Mam nawet wrażenie, że znam je do głębi. Mogę dopasować nazwiska do większości podnoszących się rąk. Od pięciu miesięcy, od kiedy drepczę po piętrach Sklepu, wniknęły przez oczy w moją świadomość, osiedliły się we mnie. Znam je tak dobrze, jak jakieś dwadzieścia cztery tysiące obrazków z komiksów o Tintinie i dwadzieścia cztery tysiące podpisów do nich, taka jest moja homeopatyczna pamięć, która budzi okrzyki podziwu Jeremiasza i Malca.
Dostrzegam nagle wyraźnie, jak wszy na prześcieradle, czterech gliniarzy rozstawionych pośród całego tego towarzystwa. Chociaż nic ich nie wyróżnia od innych osobników płci męskiej tego zgromadzenia. Czy to gliny, czy sprzedawcy, czy urzędasy – u wszystkich ta sama dbałość o bransoletkę zegarka i o kant spodni. Różni ich spojrzenie. Tych czterech patrzy na innych, a inni patrzą przed siebie, patetycznie, jakby ze związkowej trybuny miała paść obietnica dnia bez środków wybuchowych. Gliniarze natomiast szukają zabójcy. Mają spojrzenie psycho. Ich uszy wachlują we wszystkich kierunkach. Są jak speleologowie w poszukiwaniu właściwej duszy. Kto w tym towarzystwie ma już tak dość, że chciałby wysadzić tę budę? To jedyne pytanie, jakie sobie zadają.
I długo je będą zadawać…
Zabójcy nie ma na sali. Ta pewność wpisuje się w moją kosmiczną ciszę ognistymi głoskami.
Przemykam się cichutko w kierunku bocznych drzwi, tak że nawet Teo nie zauważa. Idę wzdłuż korytarza obstawionego gaśnicami i usianego strzałkami kierunkowymi. Zamiast pójść za wskazówką “wyjście", zbaczam na lewo i popycham poręcz drzwi, które pod naciskiem ustępują.
Wszystkie światła są zapalone. Sklep spoczywa w złocistym pyle. Chociaż w mojej głowie panuje cisza absolutna, wydaje mi się, że słyszę przede wszystkim jego ogromną ciszę. Schody ruchome, które się nie ruszają, to coś więcej niż bezruch. Półki pękające od towarów bez jednego sprzedawcy to coś więcej niż osamotnienie. Kasy automatyczne, które nie dzwonią, to więcej niż cisza. Wszystko widziane oczami głuchego – inny świat. Świat, gdzie bomby wybuchają, nie pozostawiając śladów.
– Szukasz, gdzie by tu podłożyć następną?
Znam dobrze ten głęboki głos, który mi uzmysławia, że odzyskałem słuch. Stoi oparty obok mnie. Spojrzenia nas obu kierują się odruchowo w stronę działu ze swetrami, na samym dole. W końcu odpowiadam:
– Jest tyle sposobów zabijania, Stoźil, to mnie zniechęca…
Stoźilkovic, Serb, jeśli chodzi o geny, a strażnik nocny z zawodu, w wieku, który byłby dostojny, gdyby nie jego uśmiech. Głos najniższy w świecie: Big Ben w londyńską noc. Opowiada mi uroczą historyjkę:
– Znałem jednego zabójcę Niemców, podczas wojny, w Zagrzebiu, miał z piętnaście, szesnaście lat, buźka jak u anioła, nazywali go Kolia, wymyślił dziesięć niezawodnych sposobów. Na przykład spacerował sobie pod rękę z koleżanką, w ciąży, która pchała wózek, posyłał oficerowi wychodzącemu z kościoła kulę w kark i chował dymiący rewolwer koło śpiącego dzieciaka. Takie pomysły. Sprzątnął osiemdziesięciu trzech. Nigdy nic uciekał. Nigdy nie dał się złapać.
– Co się z nim stało?
– Oszalał. Nie był z początku stworzony do zabijania. Pod koniec nie umiał się bez tego obejść. Coś w rodzaju morderczej obsesji, częstej u partyzantów, pasjonowała się tym po wojnie międzynarodówka psychiatryczna.
Milczenie. Mój wzrok błądzi przez chwilę po złoconej żelaznej balustradzie biegnącej wokół działu niemowlęcego tam, na wprost mnie, po drugiej stronie. Wózki jakoś straciły niewinny wygląd.
– Poprzestawiamy klocki dziś wieczorem?
“Przestawiać klocki" w języku Stoźila to zaproszenie, żeby pograć w szachy. W każdy wtorek aż do północy – to jedyna zdrada, jakiej dopuszczam się wobec dzieciaków. Przestawianie klocków dziś wieczorem w świetlistym, uśpionym Sklepie, tak, właśnie ten rodzaj ukojenia jest mi potrzebny.