40506.fb2
Uderzenie z boku. Nie zdążam złapać oddechu, a już następny atak, tym razem czołowy, posyła mnie na deski. Pozostaje tylko zwinąć się w kulkę, zebrać maksymalnie w sobie, wystawić na grad ciosów i czekać, aż to minie, wiedząc jednocześnie, że to nie minie. I nie mija. Spada na mnie ze wszystkich stron naraz. Wtedy oczami wyobraźni widzę amerykańskich marynarzy, których statek zatonął gdzieś na Pacyfiku pod koniec wojny. Ludzie w morzu skupili się, żeby utworzyć wspólny blok, i unosili na wodzie, trzymając się pod łokcie, jak wielka ludzka plama. Rekiny zaatakowały ten placek, rozpoczynając od brzegu i wgryzając się, wgryzając aż do środka.
To właśnie Stoźil robi ze mną. Odparł siły otaczające mojego króla i atakuje ze wszystkich stron naraz. Taka umiejętność rozgrywania jednocześnie w pionie i po skosach jest oznaką, że mamy do czynienia ze Stoźilem w wielkiej formie. Tym zresztą lepiej, bo kiedy Stoźil nie ma jasności, to oszukuje! Jedyny facet na świecie, który potrafi oszukiwać w szachach. Wszystkie jego pionki pokonują galopem po dwa albo po cztery pola, przeciwnikowi mąci się w oczach, świat się chwieje, morale spada do zera, to prawdziwa śmierć wartości, wszystko staje się płynne. Dziś wieczorem to nie jest potrzebne. Ma jasności On ma jasność, a ja podziwiam. Wszystkie ataki odbywają się otwarcie. Konik skacze pod kątem, nagle wyskakuje laufer, zdecydowany i nieoczekiwany jak ostrze noża. Szarżujący ponownie konik zatapia zęby w swojej części łupu. Kiedy ochraniam nogę, pożera mi się rękę, kiedy chowam głowę w ramiona, ginę zaduszony. Nie da się zaprzeczyć, oto Stoźil w swoim najlepszym wydaniu. A ja, jak kret, mrużę oczy pod spojrzeniem Puszczyka. Moja mózgowniczka, która desperacko szukała wyjścia, uspokaja się wreszcie, zahipnotyzowana przegraną.
– Jest siedmiu.
Nie spuścił oka z szachownicy. Tylko ten pomruk odległej basetli, którą ma zamiast głosu.
– Siedmiu? Jakich siedmiu? Co za siedmiu?
– Jest sześciu gliniarzy w Sklepie, plus nasz, to razem siedmiu.
Nasz, wysoki, pryszczaty, z mokrymi ustami, który pełnym podziwu kiwnięciem głowy kwituje każdy cios mojego przeciwnika, niedostrzegalnie sztywnieje.
– Jeden u Sinclaira buszuje po rachunkach, po jednym udającym cień na każdym piętrze, no i ten nasz, który finguje, że umie grać w szachy. Mokre Usta tak zatkało, że nawet się nie wścieka.
– Skąd pan wie? Przecież pan nie widział, jak wchodzili! Stoźil nie odpowiada. Włącza mikrofon panny Hamilton, ten, który po dziesięć razy na dzień wzywa mnie do sali tortur, i grzmi z głębi trzewiów:
– Drugie piętro, dział płytowy, proszę zgasić papierosa.
Sądzę, że na dźwięk tego niebiańskiego kontrabasu gliniarzowi patrolującemu drugie piętro musi się wydawać, że złapał kontakt z Samym Bogiem Ojcem.
Znam mojego Stoźila: fakt, że obstawili go siedmioma agentami, rani go dotkliwie. A poza tym społeczeństwo, które zaczyna pilnować pilnujących, to nie wróży nic dobrego, on już to widział…
Jednak wraca do szachów, przeprowadza laufra przez linię środkową i oznajmia:
– Mat w trzech ruchach.
Bez wątpienia. Aż zapiera dech. Śmierć przez uduszenie. Brawo, Stoźil. Zwycięzca podnosi się i ciągnie stare kości pod okienko operatorskie, skąd panna Hamilton może sobie zawsze fundnąć panoramiczny widok na Sklep w całej krasie. Nieśmiało Mokre Usta ponawia atak:
– Hę? Skąd pan wiedział, że jest nas siedmiu?
Spojrzenie Stoźila błądzi przez chwilę po migotliwej przestrzeni.
– Ile masz lat, mały?
– Dwadzieścia osiem, proszę pana.
Gdyby sądzić po niepewnym głosie, Mokre Usta mógłby mieć osiemnaście. Ale ze względu na zasuszony ptasi móżdżek – z osiemdziesiąt osiem.
– Co twój ojciec robił w czasie wojny?
Podczas gdy spojrzenia obu szybują jak eskadra po rozległej świetlistej ciszy, prowadzony jest ten dialog.
– Był żandarmem, proszę pana, w Paryżu.
Oczy Stoźila nurkują teraz w samą głąb Sklepu i nagle zawracają, wznosząc się zakolami i omiatając piętro po piętrze, po czym wracają na swoje miejsce, jak gdyby miały zdać raport.
– Czuć tu niemytymi kopytami, nie uważasz?
Synowi żandarma płoną uszy. Ale nocny strażnik kładzie mu na ramieniu ojcowską dłoń.
– Nie tłumacz się. Moimi.
I dodaje.
– Każdy wartownik tak zalatuje.
I wtedy łagodnie, z namysłem, Stoźilković zaczyna opowiadać małemu glinie swoje życie, od samych początków w seminarium, kiedy to, jako wartownik duszy, wznosił wokół dogmatu podwójny mur z Ave i Pater, potem o swoim kryzysie duchowym, zrzuceniu sutanny, zapisaniu się do Partii, o swojej wojnie, Niemcach sunących dnem dolin, opowiada o armii Własowa (milion ludzi załatwionych białą bronią pod koniec działań wojennych) przejeżdżającej konno, tam w dole, pod nieruchomym spojrzeniem wartownika Stoźilkovica (“strażnika bałkańskich wrót Europy", mój mały!), i o tych, którzy przyszli wkrótce po niej, o hordach wyzwolicieli, ostrozębych Tatarach, czerkieskich jeźdźcach kolekcjonerach uszu, białych Rosjanach kolekcjonerach zegarków, którzy także pragnęli przekroczyć te bałkańskie wrota, ale udałoby im się to tylko wtedy, gdyby wartownik Stoźilković, który stał tam w oparach swoich odnożnych wyziewów, stracił czujność.
– Wartownik nigdy nie patrzy pod nogi, dziecko, nigdy!
Coś pięknego. Sklep przybiera nagle postać Wielkiego Kanionu, ze Stoźilem stojącym na straży całego świata.
– Ani jednego nie przepuściłem! I dobrze się stało, bo gdybym przepuścił choć jednego, twoje kasy łykałyby teraz rubelki. I to bez wydawania reszty.
Słowo daję, widziany z profilu, Stoźil wygląda teraz niczym prawdziwy orzeł. Może nie pierwszej świetności. ale to jednak coś w porównaniu z żółtodziobym gliniarzem, który nas pożera oczami!
– Więc sam rozumiesz, kiedy mi się daje do pilnowania taką bombonierkę, potrafię jeszcze wyłowić w niej osiem karaluchów.
– Siedem – tłumaczy się Mokre Usta -jest nas tylko siedmiu.
– Ośmiu. Ósmy wszedł pięć minut temu, a żaden z was go nie zauważył.
– Ktoś wszedł do Sklepu?
– Na piątym piętrze, drzwiami od korytarza stołówki. Zamek tam jest zepsuty. Napisałem już trzy raporty.
Mokre Usta nie czeka na ciąg dalszy, tylko rzuca się do mikrofonu i wiadomość eksploduje w ciszy Wielkiego Kanionu. Po czym bezceremonialnie się ulatnia i pędzi w kierunku rzeczonych drzwi. Sześciu pozostałych gliniarzy wyskakuje zza kontuarów i robi to samo. Podziwiamy scenę przez kilka sekund, po czym, obejmując mnie ramieniem, Stoźil prowadzi mnie z powrotem ku szachownicy.
– Trzeba wyjść z figurami i pilnować środka, Ben, inaczej zawsze cię zdławię. Popatrz, nawet nie ruszyłeś z miejsca swojego czarnego konia ani białego laufra.
– Jeżeli wyjdę za szybko, zmusisz mnie do wymiany i w końcu dasz mi radę samymi pionkami, po serbsku.
– Powinieneś się też nauczyć grać pionkami, w końcu to one przesądzają o wyniku.
W tym momencie wykładu o strategii otwierają się drzwi kabiny i wkracza Juliusz we własnej osobie, Juliusz cały w podskokach, rozbawiony, uradowany ze spotkania ze swym panem, jak co wtorek o tej samej nocnej godzinie. Nigdy nie odmówiłem mu tej przyjemności. Radość ze spotkania trwa, kiedy nagle drzwi otwierają się jeszcze raz:
– Panie dozorco, nie miałby pan…
Gliniarz, który na widok Juliusza przerywa, to kolos, ma potężną klatę i czuprynę, która wyrasta tuż nad bardzo gęstymi, bardzo czarnymi brwiami: czysty produkt rodem z rysunków Mack Sennetta..
– Na miłość boską, co ten kundel tu robi?
– To mój pies – mówię.
Ale przedstawiciel Prawa nie pozwala nam zbyt długo cieszyć się, że go zaskoczyliśmy. Jego metoda polega raczej na zastraszeniu – przewraca oczami i zgrzyta zębami.
– Co się tu dzieje, psiamać: strażnicy ucinają sobie partyjkę i każdy jeden może się włóczyć z jakimś kundlem?
Improwizuję mowę wyjaśniającą, która ma być obroną honoru szlachetnej gry, jaką są szachy, oraz naszych starych przyzwyczajeń, ale on ucina jak nożem:
– Czego pan tu szuka?
Oświadczam, że zostałem upoważniony przez Mokre Usta.
– Zmywaj się pan.
No tak. Po prostu autorytet. A ponieważ i tak mieliśmy to zrobić, Juliusz i ja zwijamy żagle. Sześcionożny powrót w kierunku Pere-Lachaise.
– Którędy wychodzicie?
Komunikuję: przez felerne drzwi na korytarz.
– A gówno! Służbowymi, jak wszyscy!
Zmiana namiarów. Schodzimy z Juliuszem schodami ruchomymi, które w trymiga wypluwają nas w dziale zabawek. Za moimi plecami słyszę wrzask naszego humanisty:
– Pasquier! Odprowadzić tego wesołka i jego śmierdziela! I jeszcze:
– Ten kundel cuchnie!
Pasquier, który już mi depcze po piętach, mówi konspiracyjnym szeptem:
– Naprawdę mi przykro…
Rozpoznaję dziecinny głosik Mokrych Ust.
– Rozumiem, stary, zależność służbowa.
Przede mną Juliusz zsuwa się ostrożnie po stopniach ruchomych schodów, nienawykły do ich wysokości. Gruby tyłek kołysze się w tym tunelu. Niejeden pastuch by się rozmarzył. Gdy, zachwycony, znajduje się z powrotem na płaskim terenie parteru, odwraca się i, podskakując na czterech łapach, wykonuje na moją intencję swój mały taniec radości. To prawda, że cuchnie. Będę go musiał wykąpać.
To wydarza się w chwili, kiedy docieramy do działu zabawek. I pozostanie, jak na razie, najgorszym wspomnieniem mojego życia. Pies, który już powrócił do swego senatorskiego kroku, nagle nieruchomieje. Mokre Usta i ja mało nie łamiemy karku. Uderzony przez nas Juliusz słania się i przewraca na bok, sztywny, jakby był z drewna. Oczy ma wywrócone. Z czarnych warg, pod kurczonych w apokaliptycznym grymasie, cieknie ślina. Język uwiązł mu w gardle tak głęboko, że jakiekolwiek oddychanie jest niemożliwe. Mój biedny Juliusz puchnie tak, jakby miał zaraz, pęknąć. Niczym koński trup po bitwie. Rzucam się do niego, wkładam rękę w rozdziawioną mordę i ciągnę za ten jęzor, jakbym chciał go wyrwać. Ustępuje nareszcie, odwija się z trzaskiem i nagle oczy mojego psa wracają na swoje miejsce. Ale ich wyraz jest taki, że odskakuję w tył. Wtedy właśnie zaczyna wyć wyciem odległej syreny, które się wzmaga, a narastając wypełnia całą przestrzeń Sklepu trwogą, że umarłego by zbudziło. Cała trwoga świata w jednym, nieskończonym wyciu oszalałego psa.
– Uciszcie go, na Boga!
Teraz z kolei coś jest nie w porządku z Mokrymi Ustami. Nie od razu rozumiem, o co chodzi, kiedy odpina guzik marynarki, odczepia pasek kabury, chwyta za broń i mierzy prosto w głowę mojego psa.
Moja stopa podrywa się sama, uderza gliniarza w nadgarstek i nagan ląduje gdzieś w otchłani Sklepu. Tamten stoi z wyciągniętą w powietrzu ręką, jakby go jeszcze nadal trzymał w dłoni. Dłoni, która wreszcie bezwładnie opada. Korzystam z tego i porywam w ramiona mojego psa.
Jest lekki!
Lekki, jakby był pusty!
Ale dalej wyje z tym oszalałym spojrzeniem i grymasem, jakby chciał zeżreć cały świat.
– Epileptyk, na dodatek!
Tuż obok mnie głos niegodziwca, który właśnie zbiegł ze schodów i świetnie się bawi.