40506.fb2
Następnego dnia Dom Towarowy zapełnia się jak gdyby szybciej. Mimo że gliny urzędujące przy wszystkich wejściach skrupulatnie wykonują swoją pracę. Wszystkie torby zostają sprawdzone, wszystkie głębsze kieszenie, wszystkie podejrzane wypukłości. Odbywa się nawet obmacywanie co poniektórych, pierś, krok, obrót w tył, plecy, tylna kieszeń, z powrotem przodem i wreszcie:
– Proszę przechodzić.
Wygląda na to, że klientom to się podoba. Lekkie pozory niebezpieczeństwa przydają uroku konsumpcyjnemu amokowi. A poza tym warto zobaczyć, jak może wyglądać sklep, w którym wybuchają bomby. Dział swetrów zostaje zdobyty szturmem. Próżno jednak ludzie omiatają wszystko spojrzeniami, nigdzie nic, ani śladu krwi, ani kępki włosów między motkami wełny. Nic nie zaszło. Zupełnie nic. Ci sami co zawsze klienci, złapani na lep tej samej co zawsze słodkawej aranżacji Deszczowej piosenki, snują się po tych samych co zawsze działach. Potem cztery nutki, które przypominają mi Westminster mojego dzieciństwa, i obłok panny Hamilton:
– Pan Malaussene jest proszony do działu reklamacji.
Zaczyna się mój dzień.
Tę dziewczynę o kojącym głosie spotkałem na samym początku mojej sławetnej kariery. W kawiarni dla personelu. Nieduża, okrągła, różowa. Jedyne, co sobie umiałem wyobrazić, to jej pośladki jak u lalki. W dodatku jak lalka wprawiała powieki w ruch wahadłowy tak, że oczy przymykały się za każdym razem, kiedy odchylała do tyłu swoją śliczną główkę. Pociągała przez słomkę jakieś różowe mleko, zapewne sekretną przyczynę tej przezroczystej jak różany płatek cery. Wszystko między nami zaczynało się dobrze. Nie powinno było tak znowu źle się skończyć. Niestety zapytała, jak się nazywam.
– Beniamin – odpowiedziałem.
– To ładne imię.
Może to i dziwne, ale miała taki sam głos przez mikrofon: eteryczny niczym mgiełka, i, gdy się człowiek nad tym zastanowił, taką samą jak głos cerę. Uśmiechnęła się ładnie:
– A na nazwisko?
Lecyfre, który przechodził obok, rzucił w nasz stoliczek moim nazwiskiem: Malaussene.
Dziewczyna wytrzeszczyła oczy:
– A! To pan?
Tak, już wtedy to byłem ja.
– Przepraszam, muszę wracać do mikrofonu.
Nawet swojego mleczka nie skończyła.
Już wtedy ten zapach kozła…
W wieżyczce Lehmanna będzie właśnie mowa o sprawach zawodowych. Oczekuje mnie Sinclair we własnej osobie. Siedzi za biurkiem mojego bezpośredniego przełożonego, który stoi obok: pięty pod kątem prostym, tors wyprężony, ręce założone na plecy, szczere spojrzenie. Żadnego klienta. Dla mnie nie ma krzesła. Niegościnnie. I łagodne spojrzenie Sinclaira, szefa nas wszystkich.
– Panie Malaussene, przypadek zrządził, że u wspólnych przyjaciół spotkałem komisarza Coudrier, i wie pan, czego się dowiedziałem?
Zauważam “przypadek", “wspólnych przyjaciół", myślę: kłamiesz, po prostu do ciebie dzwonił, i mówię:
– O, do licha, nie dostałem zaproszenia.
– A jednak był pan ośrodkiem naszego zainteresowania, panie Malaussene.
– A! To teraz wszystko jasne – powiadam.
– Co mianowicie?
– Mój sen dziś w nocy. Odbijało mi się luksusowym szampanem.
– Dziś w nocy nic się panu nie śniło, panie Malaussene, pan zakłócał prawidłowe funkcjonowanie instytucji, uniemożliwiając policji i strażnikowi nocnemu wykonywanie obowiązków.
(Wiadomości rozchodzą się jak zapachy.)
Lehmann marszczy brwi. Sinclair przybiera wygląd szczerze zmartwionego.
– Pańska sytuacja nie jest dobra, panie Malaussene. (Jest jednak lepsza niż sytuacja psa. Dyżurujący w nocy weterynarz złamał trzy igły, zanim mu się udało go ukłuć. Podobno pies epileptyk to się zdarza, i dziś wieczorem ma być lepiej. Rano w dalszym ciągu pokazywał język całemu światu, chcąc go pożreć oczami. Dalej tak samo sztywny. Dalej tak samo martwy.)
– Co panu przyszło do głowy, żeby opowiadać policji historię o Koźle Ofiarnym?
Masz ci los. To w tej sprawie telefonował Coudrier.
– Odpowiadałem jedynie na pytania. Biurko przed Sinclairem jest absolutnie gładkie. Wierzchem małego palca ściera z niego nie istniejący kurz.
– A przecież umawialiśmy się co do ceny za pańską dyskrecję, panie Malaussene.
Ten styl mnie wkurza. Mówię mu to. Mówię także, że warunki uległy szczególnej zmianie. W Sklepie pełno bomb. Policja szuka winowajcy. Każdy powód niezadowolenia pracowników jest brany pod lupę. A kto ma najgorszą prasę? Ja. Bo jestem opierniczany od rana do wieczora. Nie wydaje mi się więc takie straszne, że wyjaśniłem swoją sytuację naczelnemu gliniarzowi, by sobie nie pomyślał, że spędzam noce na zaminowywaniu interesu, szukając zemsty za to, co jestem zmuszony ścierpieć w ciągu dnia. (Mówię “co jestem zmuszony ścierpieć", styl Sinclaira.)
– A jednak taki właśnie pomysł zaszczepił mu pan w głowie, panie Malaussene.
Żadnej satysfakcji w głosie Sinclaira. Wygląda na szczerze zmartwionego. Wyjaśnia:
– Nawet nie musiałem zaprzeczać, komisarz Coudrier nie uwierzył w ani jedno słowo z tego, co mu pan naopowiadał. Jakżeby miał uwierzyć? Funkcja kontrolera technicznego istnieje we wszystkich podobnych do naszego przedsiębiorstwach. I, biorąc pod uwagę jej charakter, jest rzeczą całkowicie normalną, że przekazuje mu się reklamacje klienteli.
Słucham go i wydaje mi się, że śnię. Ta funkcja u nas jest kompletnie dęta, on o tym wie i ja mu mówię, że wie.
– Oczywiście, panie Malaussene! Zważywszy na ilość artykułów, które opuszczają dom towarowy w ciągu jednego dnia, jak to możliwe, żeby kontroler techniczny cokolwiek skontrolował? Nawet jeśli zwiększy się liczbę kontrolerów, co czynią w większości takich wielkich domów, procent reklamacji nie ulega żadnej zmianie. Wydawało mi się więc, że będzie bardziej opłacalne, gdy nadamy tej funkcji charakter, jakby tu powiedzieć, public relations, z której to roli, muszę przyznać, wywiązuje się pan bardzo dobrze, a ma ona tę podwójną zaletę, że pozwala ograniczyć liczbę miejsc pracy i załatwić większość spraw polubownie.
Rzeczywiście ma taką swoją wielką teorię. Przedstawił mi ją od wszystkich stron w dniu, w którym przyjmował mnie do pracy. Czemuż poszedłem na ten układ? Dla śmiechu? (bardzo śmieszne…) Ponieważ moja matka stale nawiewa z domu, a opiekunowi licznej rodziny nie przystoi bezrobocie? (ciepło, ciepło…) Tajemnica mojej głębokiej natury? (no…) W każdym razie zgodziłem się zalatywać kozłem, a ten zapach drażni.
Sinclair musi widocznie czytać w moich myślach, gdyż właśnie na tym etapie mego milczenia zadaje mi zagadkę:
– Panie Malaussene, czy pan wie, co Clemenceau mawiał o swoim szefie gabinetu? (Mam to gdzieś.)
– Mawiał: “Kiedy ja puszczam bąka, on śmierdzi."
Brzuch Lehmanna podskakuje konwulsyjnie. A Sinclair dodaje:
– Jest mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy są szefami gabinetu, panie Malaussene, ludzie wręcz się o to zabijają!
No, nie podejmuję się opisać Sinclaira. Jest przystojny, pełen finezji. Łagodny, udał się Panu Bogu, rzec można filozof w nowym stylu, romantyk w nowym stylu, płyn po goleniu w nowym stylu, jest w nowym stylu, a jednak lekko zabarwiony tradycją. Nudzi mnie.
– Niech pan nie robi z siebie paranoika w oczach policji, panie Malaussene. Proszę sobie wyobrazić, że weryfikują tę historię o koźle ofiarnym, rozpytując wśród pańskich kolegów. Co też odkryje komisarz Coudrier? Kontrolera technicznego, który nie kontroluje, wniosek z tego, nie wykonuje swojej pracy. A więc jest nieustannie wzywany do działu reklamacji. Oto konkluzje, do jakich doszedłby niezawodnie komisarz Coudrier. A to już byłby szczyt, przyzna pan? Bo pan przecież swoją pracę wykonuje bardzo dobrze.
W tym miejscu (zastrzegam sobie oryginalność wyrażenia) mnie zatyka. Dzięki czemu Sinclair może mówić dalej.
– Miałem niesłychane trudności z przekonaniem komisarza Coudrier, że pan żartował. A oto moja rada, Malaussene, nie igrajcie z ogniem.
Odnotowuję pominięcie formy “panie", a potem, nie wiedzieć czemu, myślę o Malcu i o jego gwiazdkowych potworach, o ponownej samotności Luny, o biegu-ucieczce mojej matki, o moim nagle zesztywniałym psie, ogarnia mnie chandra, cierpię, coś się dzieje z moim sercem, i odpowiadam:
– Już z niczym nie będę u pana igrał, Sinclair, zwijam manatki. Pochyla głowę ze smutkiem.
– Policja i o tym pomyślała, niech pan sobie wyobrazi. Aż do zakończenia śledztwa żadne przesunięcia personelu nie są możliwe, ani zwalnianie, ani zatrudnianie. Przykro mi. Z chęcią przyjąłbym pańską dymisję.
– Będzie panu jeszcze bardziej przykro, kiedy nasikam w gacie na oczach całej klienteli, kiedy będę się tarzał po ziemi z pianą na ustach i kiedy skoczę do gardła tej obwieszonej medalami kukle, żeby jej osobiście wyrwać zębami migdałki.
Sinclair odruchowo powstrzymuje Lehmanna, któremu odeszła ochota do śmiechu.
– To byłby niezły pomysł, Malaussene. Ostatnimi czasy w Sklepie naprawdę przydałby się winowajca. Jeśli pan życzy sobie wystąpić w roli oszalałego podkładacza dynamitu, proszę się nie krępować.
Rozmowa jest skończona. Doskonały ten Sinclair. Młody, skuteczny, stary jak świat. Wychodzę przed nim. Z ręką na klamce odwracam się, żeby zadać moją własną zagadkę:
– Niech mi pan powie, Sinclair, w którym tomie Przygód Tintina jedna z postaci wychodzi z pokoju, oświadczając a propos innej: “Drogo mi za to zapłaci ten stary zgred"?
Sinclair odpowiada z pięknym dziecinnym uśmiechem:
– Profesor Miller w Krainie czarnego złota.
Oduczę go ja tego uśmiechu.