40506.fb2
Uważa zdjęcie za niezłe. Dostaje je razem z premią w postaci negatywu. Potem przychodzi kolej na fotografie z Lasku: Teo serwujący vatapa brazylijskim transwestytom, migotliwa nagość ciał w środku nocy oglądanych przez obłoczki pary unoszącej się nad talerzami. Radość na twarzach o wyraźnie zarysowanych szczękach, zawsze o pół szczebla doskonalsza od ukontentowania płci odmiennej.
– Jak jej się udało dorwać tych trawesów przy robocie? – pyta Julia – oni są prawie w podziemiu.
– Jej obiekty darzą ją miłością. Ona jest niczym anioł.
Teraz jedziemy przez Paryż spokojnie, jakbyśmy byli w samym sercu Beauce. Julia chce, żebym jej opowiedział o wszystkim, o sobie, o Domu Towarowym, o mojej rodzinie, no i, Bóg świadkiem, opowiadam. Opowiadam jeszcze w restauracji, za którą płaci na koszt redakcji. Mówię o mojej matce i jej pogoni za wszystkim, co jest gdzieś indziej, o Teresie z jej dystansem do wszystkiego, o Malcu i jego potworach gwiazdkowych, o całkiem przyziemnym Jeremiaszu, o całym tym światku, który karmię i żywię, przyjmując na swe barki grzech pierworodny kupczącego społeczeństwa. Kiedy zaś przychodzi kolej na Lunę, która zastanawia się, czy utrzyma, czy nie owoc swojej jedynej miłości, ciocia Julia ujmuje moją rękę ciemną smukłą dłonią:
– A propos pozbycia się czy nie, chcesz ze mną gdzieś pójść dziś po południu? Mam zrobić na ten temat reportaż.
Sala konferencyjna, do której wchodzimy dzięki prasowej legitymacji cioci Julii, ma, pod względem proporcji, coś z Pałacu Elizejskiego i coś z restauracji na Dworcu Liońskim pod względem złotawobrązowej tonacji. Brzydota ponadczasowa i dewizochłonna. Tłoczno. Słychać świeży szelest wytwornej bielizny. Przemykamy się do bocznych ławek zarezerwowanych dla prasy po obu stronach trybuny, co nadaje całości wygląd sądu przysięgłych. Zresztą właśnie odbywa się coś na kształt procesu. Procesu Tej, Która Przerywa Ciążę. Przynajmniej sądząc z tego, co mówi ogolony łeb, który właśnie wypowiada się, stojąc za obszernym stołem nakrytym czerwonym aksamitem. Naprzeciwko niego sala słucha, obok niego inni kompetentni słuchają i ciocia Julia, która wyciągnęła mały notesik, też słucha. Ja sam zastanawiam się, gdzie już widziałem tę szeroką gębę bez jednego włoska, te spiczaste uszy, ten wzrok Mussoliniego, tę niezniszczalną sześćdziesiątkę. Jedno jest pewne – głosu nigdy nie słyszałem. Co więcej, moich bębenków nigdy nie dosięgną! równie zimnometaliczny dźwięk. Za to Julia zna i tego faceta, i ten głos. Właśnie napisała w swoim zeszyciku – pismem zadziwiająco równym jak na tak wulkaniczną istotę – “Profesor Leonard wielkości naturalnej". Sumiennie, jak uczennica, stawia myślnik, by dodać “tak samo chujowaty jak zawsze", co sprawia, że i ja zaczynam słuchać.
Jeśli dobrze rozumiem, wyżej wymieniony Leonard (profesor od czego?) okazuje się być prezesem niejakiej Ligi prenatalnej i pro-młodzieżowej na tyle znaczącej w kraju, że posiadającej pewien ciężar wyborczy. To właśnie ekscytuje Leonarda.
– W pełni świadomie i w przekonaniu, że nie chodzi tu o uprawianie polityki i że ograniczamy się jedynie do informowania społeczeństwa (czy ja tego już gdzieś nie słyszałem?), trzeba postawić pytanie, jak my, chrześcijanie, pronataliści, Francuzi wreszcie, użyjemy naszych głosów w najbliższych wyborach.
(Aha, więc o to chodzi…)
– Czy przyczynią się one do pomnożenia szeregów tych, którzy, w pogardzie dla naszych najświętszych wartości, ZALEGALIZOWALI PRZERYWANIE CIĄŻY?
Pytanie zadane z takim ogniem w oku, że podmuch rodem z piekieł literalnie zwęgla zgromadzenie.
– Nie, nie sądzę – szepcze Leonard, który zna się na tłumie – nie sądzę…
(Słowo daję, ja też nie.) Rzucam krótkie spojrzenie ponad ramieniem cioci Julii, która znowu nic nie zapisała. Kiedy podłączam uszy ponownie, Łeb Armatnia Kula jest przy rozważaniach o imigracji, której wielkość już dawno przekroczyła dopuszczalny próg, i przy wymienianiu wszystkich problemów, jakie wiążą się z tą plagą “zarówno ze względów gospodarczych, jak i ze względu na szkolnictwo, już nie mówiąc o bezpieczeństwie w ogóle, a naszych córek w szczególności…"
Na dwoje babka wróżyła, albo ten typ nie lubi Arabów, albo nie ma zaufania do swojej córki. W obydwu przypadkach taki Hadusz połamałby mu wszystkie kości. Pozwalam sobie oderwać od niego uwagę, by swobodnie rozejrzeć się po tłumie. Same czyścioszki. Pogodzone ze swoim bogactwem dzięki wielowiekowej praktyce zawierania korzystnych małżeństw. Głównie kobiety. Mężczyźni zostali pilnować interesu. I, nie wiedzieć czemu, zaczynam myśleć o Laurentym, o Lunie, o tym, jak się spotkali. Ona miała dziewiętnaście lat i właśnie wchodziła po schodach metra, on dwadzieścia trzy, i właśnie po nich schodził. Ją dopiero co puścił kantem jakiś mięczak, który wolał abstrakcje, on właśnie szedł zdawać internę. On zobaczył ją, ona jego. Paryż znieruchomiał. On nie poszedł na egzamin i przez rok nie wystawili nosa z pokoju. Przynosiłem im koszyk z żarciem i książki (bo jednak jedli. Nawet mieli niezgorszy apetyt.) A pomiędzy tymi międzygwiezdnymi podróżami jedno drugiemu czytało, czasem nawet w trakcie (widać to nie jest nie do pogodzenia). Powiedzcie mi teraz, moje panie, który z waszych pięćdziesięciokaratowych małżonków poświęcił dla was ważny egzamin, cały jeden rok studiów, rok manka do nadrobienia, tak sobie, dla Miłości, dla Romansu, co? Który?
Rozpraszasz się, Malaussene, zarejestrowałbyś lepiej zmianę aktorów. Albowiem Leonard Łysy usiadł, by oddać głos jakiemuś innemu profesorowi (same tuzy na trybunie, jak widać), który, wstając, wprawia mnie w stan istnego szoku. Przeciwieństwo poprzednika! O ile Leonard jest zwarty, połyskliwy, zdecydowany, niebezpieczny, o tyle ten, który oznajmia, że jest profesorem Fraenkhlem, ginekologiem (istotnie, słyszałem już to nazwisko w tym kontekście), o tyle ten, jak mówię, jest lękliwy, zbolały, kruchy. Sękaty kościec obleczony w gigantyczną chudość, włosy we wszystkich kierunkach, spojrzenie dziecka zadziwionego swą dorosłością, postać jakby nie wykończona i o wiele za dobra – produkt mózgownicy jakiegoś Frankensteina na haju – porzucona i bezbronna w świecie, który może jej przysporzyć jedynie kłopotów.
– Nie będę mówił o polityce – stwierdza także (ale jemu, o dziwo, wierzę) – ograniczę się do Pisma oraz tego, o czym pouczają Ojcowie Kościoła…
Wszystko to ujęte w jednym zdaniu zajmującym mu jednak dobry kwadrans, w czasie którego audytorium zasypia: “Pozwólcie, niech przyjdą do mnie dzieci, bogacze, wielbłąd i ucho igielne, szczęśliwi ubodzy, a kto nie zgrzeszył, niech pierwszy rzuci kamieniem." Kończy zaś zdaniem wyjętym ze świętego Tomasza albo kogoś innego: Lepiej urodzić się chorym i zdeformowanym, niż nie urodzić się wcale.
Tu następuje incydent.
Jak napisałyby gazety.
W drugim rzędzie opatulona w ogromne futro wysoka blondynka, której nie zauważyłem, podnosi się niczym jakaś zjawa, zanurza rękę w swoją torebkę od “Hermesa", wyciąga z niej coś nieokreślonego i krwawego, czym ciska z całej siły w mówcę, i ostrym głosem wywrzaskuje, nie bawiąc się w niuanse:
– Masz tu coś zdeformowanego, kretynie!
To coś przelatuje nad głowami z chlupiącym poświstem i rozpłaszcza się na piersi Fraenkhla, obryzgując skisła krwią całe szacowne gremium. Fraenkhel nie jest nawet obrazem bólu, jest Bólem samym, we własnej osobie. Wtedy Leonard, ze skrzekiem i szybkością dzikiego kota, startuje razem ze swoją sześćdziesiątką ponad stołem wykładowym i z pazurami rzuca się na dziewczynę. Chwila szybowania w powietrzu, podczas której dziewczyna wskakuje na krzesło, rozchyla szeroko futro i krzyczy:
– Stój, Leonard, jestem załadowana!
Leonard zostaje zatrzymany w locie. Cała oficjalna trybuna wydaje jeden wielki okrzyk oburzenia. Dziewczyna odsłoniła ciężarne ciało okazałe tak, jak tylko natalista może sobie wymarzyć. Nagie od stóp po głowę, rozkwitłe i napięte niczym jakiś boski balon do latania, płodność w całej swej planetarnej obfitości.
Ciocia Julia notuje swoim szkolnym pismem, że profesor Leonard właśnie zapoznał się z dialektyką.
Później, w samochodzie, kiedy myślę o krwawej przygodzie Fraenkhla, wyrażam pogląd, że dziewczyna pomyliła cel. Powinna była rzucić te swoje cielęce płucka raczej w profesora Leonarda, to on uosabia tego prawdziwego Czarnego Luda. Julia śmieje się cicho.
– Myślałam najpierw, Malaussene, że jesteś masochistą, bo przyjąłeś tę pomyleńczą robotę Kozła Ofiarnego, ale nie, tak naprawdę, to jesteś swego rodzaju świętym.
Ano pewnie tak.
Święty pozwala się podwieźć pod drzwi Domu Towarowego i zaczyna krążyć po parterze. W poszukiwaniu kogoś. Kogoś dokładnie określonego. Kogo absolutnie muszę znaleźć. Pilnie. Jest siódma wieczorem. Mam nadzieję, że się jeszcze nie zabrał. Słodki Jezu, spraw, żeby jeszcze był. No, zdobądź się na gest, nigdy cię o nic nie proszę. Panie. Jest nawet całkiem prawdopodobne, że nigdy o mnie nie słyszałeś. Wysłuchaj mej prośby, do cholery! Dziękuję! Jest. Widzę go. Idzie pokręcić się koło swetrów. Ani cienia klienta w tym dziale. W dechę. Przyspieszam kroku. Spotykamy się.
– Cześć, Cazeneuve!
Posyłam mu haka w wątrobę, porządnego, impetem całego ciała. (Nauczyłem się tego z książki.) Zgina się wpół. Mam zaledwie tyle czasu, żeby uskoczyć w tył, tak że haftuje na swoje buty, nie na moje. (Ze świętym jest taki problem, że nie można nim być całą dobę na okrągło.)
Co uczyniwszy, schodzę na poziom majsterkowiczów, gdzie znajduję Tea zajętego sprawdzaniem kieszeni staruszków, jak co wieczór. Czekają grzecznie, ustawieni gęsiego. Żaden nie protestuje, kiedy Teo wyciąga spod szarych bluz buchnięte w ciągu dnia przedmioty.
– Cześć, Ben, zasuwasz już i w wolne dni? Sinclair będzie zadowolony!
Darowuję mu zdjęcia zrobione przez Klarę w Lasku i pomagam poodkładać podwędzone towary.
– Dasz wiarę? Jeden nosił się przez cały dzień z pięcioma kilogramami środków chwastobójczych w kieszeniach!