40506.fb2
W następnym tygodniu ciocia Julia i Klara zaczynają szykować swój reportaż o Koźle. Ze swej strony daję z siebie wszystko. Szczyty płaszczenia się, skamlanie, samobójcza szmata. Ani jeden klient nie podtrzymuje skargi. Prawie że wypisują mi czeki. Przychodzą napompowani jak cholera uzasadnionym oburzeniem, a odchodzą przekonani, bez względu na to, co przeżyli, przeżywają czy przeżyją, że tego dnia widzieli najgorsze: nieszczęście czyni człowiekiem, jak w baśni Hoffmanna przerobionej na dzisiejszą modłę. Na każdym zaś etapie ich drogi wchodzenia w arkana Sklepu krzyżują się z obiektywem Klary. Klary, która uchwyci ich wściekłość, kiedy pędzą do biura Lehmanna, Klary, która utrwali wszystkie fazy ich przemiany wewnętrznej w wyżej wymienionym biurze, Klary, która uwieczni wyraz autentycznego ludzkiego odczuwania w chwili, kiedy opuszczają biuro, Klary, która fotografuje, jak z Lehmannem po świńsku zanosimy się śmiechem, odegrawszy naszą komedię, Klary wreszcie, której aparat jest zawsze niewidoczny.
Ciocia Julia wpierw spędziła kilka dni na obserwacji, jak wykonuję swoje obowiązki, ale teraz pracuje już tylko na podstawie zdjęć mojej siostrzyczki. Stanowią dla niej rzeczywistość wymowniejszą niż rzeczywistość sama. Bazgrze tony notatek, w miarę jak napływają klisze. Do Klary zwraca się wyłącznie z osobliwym połączeniem macierzyńskiego wzruszenia i profesjonalnego podziwu. Przysposobiła ją sobie jak duchową córkę zrodzoną z jej najgłębszych ambicji.
Odtąd wieczorami we dwie robią notatki, kiedy ja serwuję dzieciom ich porcję literatury. Teresa nad maszyną do przyszpilania słów i ciocia Julia nad szkolnym kajecikiem. Zdjęcia, które Klara robi w domu, są teraz odrobinę gorsze.
– Bo o czym innym myślę, ciociu Julio, słucham opowieści Bena.
Przez ten czas ciało Juliusza obrasta w rurki. Niektóre wchodzą do środka, niektóre wystają: woda, plazma, witaminy i bycza krew z jednej strony, z drugiej – mocz i kał. Zgodnie z obietnicą Laurenty robi, co może. Juliusz ma to gdzieś. Nadal, z metafizycznym uporem podkurczywszy wargi nad śmiercionośnymi kłami, pokazuje światu wywalony ozór. Czasami, nocą, mam wrażenie, że dzielę pokój z jakimś pająkiem z Apokalipsy. Zwłaszcza wtedy, kiedy jest pełnia i kiedy białe światło wydłuża załamane cienie jego wychudłych łap.
– Myślisz, że ile czasu może tak wytrzymać?
– Nie mam pojęcia – odpowiada Laurenty – wygląda na to, że postanowił pobić wszelkie rekordy.
A potem, nagle, ta bezwładna kupa sierści zaczyna od czasu do czasu podrygiwać, tak że pojemniki dźwięczą, wprawiając cienie w ruch falisty, który przebiega po ścianach pokoju. Sprawiliśmy mu bowiem materac impulsowy, ma zapobiegać tworzeniu się odleżyn.
Dzieciom, które niepokoją się, że Juliusz nie wraca, opowiadam, że wyzdrowiał, tylko dyrektor kliniki poprosił, by jeszcze trochę u niego został i nauczył jego psa różnych życiowych psich sztuczek: otwierania i zamykania drzwi, spoufalania się z dobrymi i nieufnego traktowania złych, chodzenia po dzieci do szkoły i wracania z nimi metrem, kiedy pada deszcz.
Luna, mieszkająca z nami od czasu, kiedy odszedł Laurenty, słucha mojego blagowania z wyrazem jakiejś zachwyconej naiwności, który dobrze znam, bo go widywałem na twarzy naszej wspólnej mamy: właściwie to nie ona słucha, tylko mały lokator, który sobie w niej rośnie.
Jeśli chodzi o pracę, Sinclair, który znowu mnie wezwał, ale tym razem do swojego biura (“whisky?", “cygaro?"), winszuje sobie (niczyje powinszowania nie dorównują własnym), że przejawiam tyle świeżego zapału w pracy. Na podstawie danych liczbowych informuje, ile Sklep zaoszczędził dzięki mnie tylko w dwa tygodnie. Suma godna uwagi.
– Jedna rzecz nie daje mi spokoju, panie Malaussene. Czy ma pan jakiś sekret pozwalający tak znakomicie wywiązywać się z równie niewdzięcznego zadania? Jakąś własną filozofię?
– Pensję, szefie, filozofię wysokiej pensji.
Pensję, którą z wielce dystyngowanym uśmiechem, natychmiast mi podwaja. (No czekaj tylko, drogi dobroczyńco.)
Jeśli chodzi o Lehmanna, to mój całkiem nowy duch współpracy budzi jego najżywsze zdumienie. Po raz pierwszy Lehmann łapie kontakt. Z trudem przychodzi mi odrzucać wszystkie jego propozycje pójścia razem na obiad, i inne. “Znam knajpę, no nie masz pojęcia, z taką masą dziuń, że w życiu nie widziałeś!" Jesteśmy teraz kumple, po prostu. Pyta mnie o Klarę – widział nas rozmawiających w wolnych chwilach.
– To moja siostra, chce być sprzedawczynią, uczę ją zawodu.
– Miałem córkę podobną do niej. Umarła.
Coś w nim zadrgało. Odwraca głowę. (Cholera, jeżeli nawet drań nie może być doskonały…)
Teo to nie Sinclair ani Lahmann, więc z początku nie mówi nic, a później, nie wytrzymawszy, powiada:
– Co to za gorliwość, Ben? Co za numer szykujesz?
– Czy ja się ciebie pytam, po co się fotoautomatyzujesz?
– Nie, bo ja ci mówię po co!
Cazeneuve, gdy tylko mnie spostrzeże, udaje, że jestem przezroczysty. I im bardziej pogrążam się w aferę, tym bardziej go podejrzewam, że wreszcie wykonuje swoją robotę sumiennie.
Zdaniem Lecyfre'a coś, o czym od dawna się po cichu mówiło, stało się dziś całkowicie jasne:
– Jesteś wtyka pracodawców, Malaussene, zawsze tak myślałem, a dziś jestem o tym przeświadczony, nosem to czuję.
Jest to węch, który doprawdy uzasadnia ostatnie sukcesy jego partii w wyborach do rad miejskich (przegrana w sześćdziesięciu miastach). Co nie przeszkadza mu przygotowywać z zapałem naszą tutejszą sklepową manifestację związkową (rytuał obchodzony dwa razy w ciągu roku, bowiem jego partia zna się na celebrowaniu nabożeństw) w sprawie przestrzegania umów zbiorowych. – I nie próbuj rzucać nam kłód pod nogi, Malaussene!
Cóż jeszcze? Aha, moje ataki głuchoty. Jeszcze dwa razy paląca igła patroszy moje uszy jak dwa pospolite ślimaki. Zawsze wtedy powtarza się to samo zjawisko; widzę Sklep z podwójną ostrością: nieme uśmiechy sprzedawczyń sprzedających tu swoje życie, zmęczone nogi, zacinające się kasy, dyskretne ataki nerwowe, klientelę w potrzebie wymyślającą sobie zachcianki, radość wobec obfitości rzeczy, płacenie, płacenie, płacenie, podkradaczy wszelkiej maści, bogatych, biednych, młodych, starych, mężczyzn, kobiety, że nie wspomnę o staruszkach Tea, krzątających się wszędzie jak automatyczne mrówki. Nie do wiary, co oni potrafią pomieścić w głębiach swoich kieszeni! I co budują-majsterkują, jakby nigdy nic, pod zblazowanym spojrzeniem sprzedawców! Katedrę ze śrub i nakrętek. Mówię poważnie, wypatrzyłam jednego, który wznosi całą katedrę ze śrub i nakrętek! Chyba Chartres. Może nie naturalnej wielkości, ale prawie. Kiedy mu brakuje właściwego gwintu, udaje się wolnym krokiem pod odpowiednią półkę, kradnie część i wraca tym samym niespiesznym krokiem. Zjawisko Chevala: zainstalował swój neośredniowieczny warsztat u samego podnóża schodów. Wchodzący klienci, zbyt zaabsorbowani tym, co chcą kupić, nie dostrzegają go. Ci, którzy wychodzą, spieszą wypróbować swój nowy nabytek i też go nie dostrzegają. On sam nie dostrzega ani jednych, ani drugich. Taka łagodna postać autyzmu majsterkowicza, dzięki której mężczyźni żyją nastawieni bardziej pokojowo, a kobiety mogą rozporządzać swoim wolnym czasem.
Jeden z tych napadów głuchoty chwyta mnie w nocy, w samym środku rozgrywania partii szachów ze Stoźilem. (Pisemne upoważnienie Sinclaira, proszę państwa!) Gdy prowadzi już na wszystkich frontach, radykalnie odwracam sytuację i niszczę go w dwóch ruchach. Na próżno próbuje zamieszać, wszystko na nic, zostaje zmiażdżony. Dziko i z brutalnością, jakiej w tej subtelnej grze nabiera niepodważalne zwycięstwo.