40506.fb2
Siedemnastego marca, dzień przez duże D copółrocznej manifestacji na rzecz przestrzegania umów zbiorowych. Teo jest ubrany w perłowy garnitur z alpaki. Do butonierki włożył błękitny, żółto nakrapiany irys. Ale Teo nie wystroił się tak dla Lecyfre'a i jego orszaku…
Wypłakując krokodyle łzy u Lehmanna (nieszczelna kuchenka, która o mało co nie przeniosła do wieczności całej licznej rodziny), widzę, jak mój Teo podskakuje pod drzwiami fotoautomatu, jakby stał pod wygódką.
Wychodząc z biura Lehmanna, para zrobiona przeze mnie w konia, mija staruszka w szarej bluzie, który właśnie klepie Tea po ramieniu. Wzgardliwym ruchem podbródka Lehmann zwraca moją uwagę na tę scenę. Staruszek pokazuje Teo jakąś konstrukcję miedzianą dosyć złożonej budowy. Teo odpędza go oschle. Stary, pochlipując, znika w pobliskim dziale książek. Lehmann miałby ochotę zadrwić, ale telefon anonsuje mu, że za chwilę nastąpi przemarsz demonstracji intra muros przez jego piętro. Tłumi przekleństwo.
Wychodzę.
Dostrzegłszy mnie Teo krzyczy:
– Możesz mi powiedzieć, jak długo jeszcze ten facet, który tam siedzi już od pięciu minut, będzie się onanizował? Co on tam robi?
Wystarczająco głośno, żeby “onanista" w automacie usłyszał to zza zasłony.
– To samo co ty, Teo. Robi się na bóstwo.
– Mógł się wyszykować wcześniej, na Boga, jeżeli w ogóle ma coś do wyszykowania!
To prawda, Teo jest zawsze gotowy wcześniej. Podniósł kwestię fotoautomatu do rangi sztuki. Tym gorzej znosi wyczekiwanie w kolejce za innymi użytkownikami, dla których aparat ten jest tylko pospolitą maszyną do powielania.
Staruszek ponawia atak. Spojrzenie budzące prawdziwą litość. Strasznie zatłuszczona, proszalnie wyciągnięta dłoń z zamiarem dotknięcia ręki Tea.
– Na miłość boską, Ben, weź ode mnie tę kupę smaru! Ciągnę starego łagodnie w stronę księgami. Pokazuje mi tam przedmiot swojego niepokoju stojący na luksusowym albumie ze zdjęciami starej broni. Jest to zestaw czterech miedzianych kranów, połączonych z podstawą za pomocą złośliwego gruzła z nakrętek.
– Zatarło się, panie Malaussene.
Te krany mają w sobie coś lirycznego. Ale jak to u starego człowieka, drżą mu ręce i musiał przekręcić którąś śrubę. Stąd nadmiar smaru, żeby poluzowało. Na okładce pięknej książki widnieją okrągłe brunatne plamy (po prostu należało wyczyścić tę broń przed sfotografowaniem). Wieczorem Teo dyskretnie pozbędzie się obu trupów – książki i kranów. Na razie jest zajęty. Co też wyjaśniam zdziecinniałemu staruszkowi najłagodniej, jak umiem, po czym zanurzam się w labiryncie szaf bibliotecznych w poszukiwaniu pana Risson, księgarza. Pan Risson też jest bardzo wiekowy. W wieku literatury, co najmniej. To wysoki, chłodnego obejścia facet, który mnie lubi niby dlatego, że umiem czytać. Taki dziadek, o którym czasami marzyłem, kiedy dzieciństwo zaczynało mi się dłużyć. A oto i pan Risson. Z zamkniętymi oczami trafia do tego, o co proszę: w serii kieszonkowej nowe wydanie starego, dobrego Gaddy: Straszny absynt z ulicy Merles. Nie mając na razie widoków na nic ciekawszego, pogrążam się w rozkoszach lektury pierwszej strony, którą znam na pamięć.
Oszałamiająco wszędobylski, wszechobecny wszędzie tam, gdzie dzieje się coś podejrzanego. Nazywany teraz przez wszystkich don Ciccio, rzeczywistego nazwiska Francesco Ingravallo, oddelegowany z,,porządkowej", jeden z najmłodszych funkcjonariuszy biura śledczego i, Bóg wie czemu, jeden z najbardziej prześladowanych zazdrością kolegów…
Ale jakiś hałas wyrywa mnie z błogostanu.
Lecyfre – zbierał manifestantów poczynając od podziemia – przechodzi przez nasze piętro i zgarnia, przed udaniem się na wyżyny, kolejne żniwo sprzedawczyń. Organizatorzy starają się, by śmiechy i pogawędki pasowały rytmem do rytmu jedynie słusznych haseł. Wygląda to dziecinnie, harcerzykowato i rytualnie. Tym razem tłum idzie nie od Bastylii przez Republikę do Pere-Lachaise, ale defiluje od sanitariatów na dole do perskich dywanów na górze przed nosem Lehmanna, który, w zaciszu swojej szklanej klatki, marzy o masowej eksterminacji. Tym razem Cazeneuve zadziwia mnie, dołącza bowiem do maszerującej kolumny. Zazwyczaj ogranicza się do postawy wolnomyślnego szyderstwa. Dziś jednak bierze udział. A nawet, przechodząc przede mną (który, jak głupi, podnoszę oczy znad książki, wybacz mi, Gaddo), rzuca mi ciężko pogardliwe spojrzenie zaangażowanego aktywisty. Patrzy na mnie po raz pierwszy od wielu tygodni. Lecyfre ze śmiechem pyta, czemu się nie przyłączam, a towarzyszące mu młode kobiety też się śmieją. Szczególne śmieszki, pod karcącymi spojrzeniami. Czy to sprzeciw? Potrzeba odcięcia się? Palące ostrze znowu przeszywa mi czaszkę i nie słyszę już nic. Ale wszystko widzę: oskarżycielskie spojrzenia, nieme uśmiechy, Tea, który drepcze kawałek dalej, poprawiając irys w butonierce, staruszka, który obmacuje swoje krany, Lecyfre'a, który właśnie zgarnął jeszcze jedną kasjerkę, brzuchatą od siedzenia przez całe życie, Cazeneuve'a wdzięcznie pochylonego nad dekoltem sąsiadki, ostrożnie usuwających się klientów oraz kabinę fotoautomatu, która eksploduje.
Eksplozja odtyka mi uszy. Blachy pozrywane w jednym ułamku sekundy, fontanny dymu ze szczelin, zasłona z materiału smagająca powietrze, krwawy wytrysk przez te na chwilę otwarte drzwi, potem wszystko wraca na swoje miejsce i kabina stoi tam znowu, niema, nieruchoma i dymiąca, z wystającą spod zasłony połową nogi zakończoną stopą, która podskakuje, drga ostatni raz i zamiera. Płuca piętra wypełniają się niesłychanie ostrym zapachem. Demonstracja zmienia się w prawdziwą demonstrację, zupełnie dziką i chaotyczną. Teo, który przez chwilę stał przed kabiną, wskakuje do środka. Zasłona skrywa połowę jego ciała, po czym Teo wychodzi wprost na mnie, a ja rzucam się w jego kierunku. Cały alpakowy garnitur, twarz, ręce są usiane drobniutkimi plamkami krwi. Jest ich tyle i są tak blisko siebie, że wygląda, jakby był nagi, okryty potwornie czerwoną skórą. Nim zdążę zadać pytanie, powstrzymuje mnie gestem:
– Nie wchodź tam, Ben, to wygląda dość nieestetycznie.
(Piękne dzięki, nie mam ochoty fundować sobie widoku trzeciego trupa.)
– Ale ty, Teo, co z tobą?
– Ze mną raczej lepiej niż z nim.
Kropla krwi zawisa nad jego górną wargą, drży i spada w sam środek błękitnego irysa żółto nakrapianego.
– Zawsze uważałem, że irysy mają mięsożerne skłonności.
Najdziwniejsze jest to, co dzieje się potem. Demonstracja, na chwilę rozproszona, jakby zdmuchnięta impetem wybuchu, odżyła na nowo piętro wyżej, uzupełniając temat Umów Zbiorowych o temat Bezpieczeństwa Pracy. Czy dlatego, że tym razem walnęło ciszej niż poprzednie dwa razy? Czy dlatego, że człowiek się przyzwyczaja? Spanikowany na początku tłum klientów nie pozwolił bardziej ponieść się nerwom. Sklep nie zamyka podwoi. Tylko jedno piętro zostaje na cały dzień wyłączone.
Pogotowie zabrało Tea. Pójdę do niego wieczorem sprawdzić, czy ma wszystko na swoim miejscu.
Mówi się o wybuchu.
Potem mówi się mniej.
Tylko ten zapach w powietrzu, który sprawia, że liczba klientów ulega podwojeniu.
Po południu jestem jeszcze dwa albo trzy razy wzywany do Lehmanna, przeprowadził się do boksu po miss Hamilton, która to miss, sądząc po wyrazie jej uśmiecho-spojrzenia, pojęła wreszcie, jaki naprawdę charakter ma moje zajęcie i ile w nie wkładam heroizmu. Wie także, jakim szacunkiem obdarza mnie Sinclair, oraz że moje dochody są dwa razy wyższe.
Za późno, moja ty śliczna. Trzeba mnie było kochać, kiedy jeszcze byłem szeregowym pracownikiem. Zresztą może, przy okazji, jeżelibym zechciał…
Potem telefon z miasta. Zamykam się w odpowiedniej kabinie (czy w tych czasach to ostrożnie zamykać się w kabinach?) i mówię:
– Halo?
– Ben?
(Klara! Klaro, to ty mój Klarneciku! Czemuż tak lubię twój głos, lubię opatulać się w twój spokojny głosik, taki zawsze gładki, w to miękkie sukno bilardowe, po którym precyzyjnie toczą się twoje słowa… No dobra, Beniamin, daj spokój kazirodczym myślom! A poza tym, opatulać się w sukno bilardowe?…)
– Nie niepokój się, kochanie, nic mi nie jest, tym razem był to tylko malutki wybuch, no i miałem zbroję, nigdy się bez niej nie ruszam, zdejmuję tylko, kiedy wracam do domu, żeby was uściskać. Malutki wybuch, zupełnie nic, naprawdę!
– Jaki wybuch?
Cisza. (To nie chodzi o wybuch? Aha!)
– Mam dla ciebie dobrą wiadomość, Ben.
– Mama dzwoniła?
– Nie, mama już się pewnie przyzwyczaiła do bomb.
– Skończyłyście artykuł cioci Julii?
– O nie, potrzebujemy jeszcze trochę czasu.
– Jeremiasz nic nie przeskrobał w tym tygodniu?
– I owszem, odsiedzi cztery godziny w sobotę, przeszkadzał na muzyce.
– Teresa przeszła na racjonalizm?
– Właśnie postawiła mi karty.
– Karty mówią, że zdasz maturę?
– Karty mówią, że jestem zakochana w moim starszym bracie, ale że powinnam się wystrzegać rywalki, dziennikarki z “Actuel".
– Malcowi przestały się śnić potwory?
– Znalazł w mojej encyklopedii reprodukcję Goi: Saturn pożerający dzieci, bardzo mu się podobała.
– Ciąża Luny okazała się urojona?
– Właśnie zrobiła USG.
– Chłopiec czy dziewczynka?
– Bliźniaki.
Milczenie.
– Klara, to jest ta twoja dobra wiadomość'?
– Ben, Juliusz wyzdrowiał.
Juliusz wyzdrowiał? Juliusz wyzdrowiał! Nie? Juliusz wyzdrowiał? Wyzdrowiał! Juliusz! Tak, Juliusz wyzdrowiał. A nawet, dziś rano, wzbudził w naszym domu pewną sensację schodząc z piątego piętra: ciągnął za sobą baterię pojemników, które kolejno roztłukiwały się o stopnie, pękające worki na odchody siały wkoło tym, co zawierały w środku, i nadawały mu, ponasadzane na zakończeniach rurek, wygląd oszalałego dzika próbującego uciec przed atakiem meduz. Panika w domowych pieleszach. Wszyscy lokatorzy pozamykali się na podwójne zamki. A wszystkie Juliuszowe smrody radośnie rozeszły się od góry do dom.
– Chętnie bym go wykąpała, ale to może trochę za wcześnie, prawda?
– Później, Klara, kąpiel później, opowiedz, co było dalej!
– Nic nie było dalej, wyzdrowiał, i tyle. Napił się i zjadł jak po dłuższym spacerze, i położył się na łóżku Malca, jak zawsze o tej porze.
– Wezwałaś Laurentego?
– Tak.
– Co powiedział?
– Że Juliusz wyzdrowiał.
– Żadnych powikłań?
– Żadnych. Aha, tak, jeden drobiazg mimo wszystko.
– Jaki?
– Dalej ma wywalony ozór.