40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

21

I jeszcze raz. Uderzenie z boku. Nie zdążam złapać oddechu, a już następny atak, tym razem czołowy, posyła mnie na deski. Pozostaje tylko zwinąć się w kulkę, zebrać maksymalnie w sobie, wystawić na grad ciosów i czekać, aż to minie, wiedząc jednocześnie, że to nie minie. I nie mija. I nie chodzi tu o partię szachów.

NIE CHODZI O SZACHY, CHOLERA!

Ten niemy ryk stawia mnie na nogi, wylatuję jak z katapulty. Okrzyk zaskoczenia ze strony kogoś, kto przytrzymywał mnie przy ziemi, a teraz zwija się na chodniku, potem pojawia się wyraźny obraz stojącego przede mną Cazeneuve'a, który szykuje się, żeby nogą przyładować mi w żebra. Tymczasem moja własna stopa trafia między jego rozstawione nogi i rozlega się ryk dzikiego dingo, który mógłby zbudzić całą półkulę południową. Cazeneuve znika, ale kolejny cios w kark rzuca mnie z rozłożonymi rękami do przodu, gdzie zbawczo wpadam na inne ciało, które chwieje się pod wpływem uderzenia. Znowu ląduję na ziemi, ale uderzenie jest tym razem złagodzone przez tę drugą osobę pode mną, osobę, którą okładam na oślep po twarzy, żebrach, żołądku i która wrzeszczy: pomocy, cholera, ten głos, cholera cholera, to kobieta! Zaskoczony, podnoszę głowę na tyle, żeby dojrzeć łuk zarysowany przez stopę: strzela mnie prosto w usta i posyła do samego piekła. Diabeł jest tej nocy uzbrojony w solidną pałkę, co najpierw spada na moje ramię, a za drugim razem chybia, bo kręcę się wokół własnej osi wymachując nogami, jak nożycami, żeby sięgnąć jak najdalej dookoła.

Trzask goleni, miękki dźwięk ciężkiego upadku, kwiki różnej maści i znowu pałka, która tym razem nie chybia, eksplozja mojej biednej czaszki. Żegnaj, życie, żegnaj, dniu, żegnaj, nocy, nawet dzisiejsza gówniana nocy, żegnaj…

Oszałamiająco wszędobylski, wszechobecny wszędzie tam, gdzie dzieje się coś podejrzanego…

Jeżeli raj albo jeżeli piekło, albo jeżeli nicość oznacza spotkanie z Carlo Emilio Gaddą, niech żyją nicość, raj i piekło!

– Elżbieto, poproszę o trochę kawy.

Tak, inspektor Ingravallo (ale czemu u diabła nazywano go don Ciccio?), wypełniający obowiązki służbowe na chodniku ulicy Merles, naprawdę potrzebuje małej kawy.

– Zdaje mi się, że powoli wraca do przytomności. Och! Powoli, bardzo proszę powolutku wracać, najwolniej jak można, właśnie zawarłem znajomość z Bólem. Carlo, nie opuszczaj mnie, nie pozwól mi wypłynąć na powierzchnię. Carlo Emilio, nie chcę się z tobą rozstawać!

– Co on mówi?

– Mówi, że nie chce się rozstawać z niejakim Carlo Emilio Gaddą, i, szczerze mówiąc, ja mu się nie dziwię.

– To Włoch?

– Najbardziej włoski ze wszystkich Włochów. Elżbieto, ostrożnie z tą kawą, bo go pani udusi.

Pióro inspektora Ingravallo było maczane w cappuccino, stąd spokojna energia jego języka…

– Tak język jest u niego mieszaniną różnych dialektów. Szkoda, że nie mamy odpowiednika w naszej literaturze.

Będę musiał poczytać go dzieciakom, nawet jeżeliby miały nic nie zrozumieć, muszę też przygotować Klarę do matury, nie do życia – to robi sama – do matury.

– Teraz chyba dochodzi do siebie, proszę mi pomóc, posadzimy go

Jak tu posadzić całą harmonię obolałości? Juliusz jak wykuty z jednego bloku, a ja w stu tysiącach kawałków! Jak posadzić sto tysięcy kawałków?

Powoli, Elżbieto, proszę mi podać jeszcze jedną poduszkę…

Ale Juliusz wyzdrowiał? JULIUSZ WYZDROWIAŁ!

– Kto to jest ten Juliusz, panie Malaussene? Gadda to wiem, ale Juliusz…

Pytanie komisarza Coudrier, nawet zadane z uśmiechem, domaga się odpowiedzi, a ta znajdzie się w aktach.

– To mój pies, właśnie wyzdrowiał.

Rekamiera w charakterze noszy, nie najwygodniejsza rzecz.

– Proszę, niech pan wypije jeszcze trochę kawy. Nie znam się w ogóle na medycynie, ale mam absolutne zaufanie do kawy pani Elżbiety. Elżbieto, niech mu pani pomoże, bardzo proszę.

Tak, niech mi pani pomoże, Elżbieto, czuję każdą kosteczkę w siedzeniu.

– O tak.

(Taak, taak, taak…)

– Czemu rekamiery są takie twarde?

– Ponieważ zwycięzcy tracą imperia, wysypiając się na sofach, panie Malaussene.

– Tak czy tak je tracą. Na sofie czasu.

– Wygląda na to, że ma się pan lepiej.

Odwracam głowę do komisarza Coudrier siedzącego u mego wezgłowia, podnoszę głowę w kierunku pani Elżbiety pochylonej nade mną z filiżanką kawy w ręku (filiżaneczka ze złotym brzeżkiem i cesarskim N), opuszczam głowę w stronę moich odległych stóp. Moja głowa podnosi się i opada, jest mi lepiej.

– Będziemy mogli pomówić.

Pomówmy.

– Czy znajduje pan jakieś wyjaśnienie tego, co się panu przydarzyło?

– Sklep runął mi na głowę.

– A z jakiego, według pana, powodu?

Z jakiego powodu? Nieuzasadniona niechęć Cazeneuve'a? Nie był sam. I była co najmniej jedna kobieta. (Kobieta, której przyłożyłem, słodki Jezu!) Dlaczego? Bo nie chodzę na demonstracje? Nie. Nie jesteśmy w Stanach ani w Sowietach. Zresztą właśnie dlatego nie sądzę, bym musiał demonstrować. Z jakiego powodu na mnie napadli?

– Nie wiem.

– A ja wiem.

Komisarz Coudrier podnosi się w zielonkawej poświacie swego biura.

– Dziękuję, Elżbieto.

Pani Elżbiecie podziękowano. Drzwi zamykają się. Kawy już nie będzie. Stojąc przed biblioteką komisarz Coudrier recytuje:

– Oszałamiająco wszędobylski, wszechobecny wszędzie tam, gdzie dzieje się cos podejrzanego…

– Gadda.

– Gadda i pan, panie Malaussene. Był pan obecny w miejscu pierwszego wybuchu, drugiego i trzeciego. Nic więcej nie trzeba, żeby wzbudzić pewne domysły.

Prawda. Ale, o ile dobrze pamiętam, Cazeneuve też był wszystkie te trzy razy obecny. Powiedzieć to czy nie powiedzieć? Mniejsza o Cazeneuve'a, mówię.

– W istocie, ale on nie był na odczycie profesora Leonarda.

Armatnia Kula? Co on ma z tym wspólnego, Armatnia Kula?

– Jest dzisiejszą ofiarą. Aha…

– Co pan robił na tym odczycie?

Umoczyć Cazeneuve'a, zgoda, ale nie ciocię Julię (chociaż, jeśli mnie widzieli, to widzieli mnie z nią).

– Mam siostrę w ciąży, która się zastanawia, czy…

– Rozumiem.

Co nie oznacza, że pochwala. Ani że moja odpowiedź zaspokoi jego ciekawość. Chcąc sprawdzić, jak funkcjonuję, próbuję pozycji siedzącej. O rety! Sztywny jak Juliusz, kiedy był sztywny. (Juliusz wyzdrowiał!)

– Ma pan dwa żebra pęknięte. Zabandażowali pana.

– A czaszka?

– Tylko guzy.

(Tylko.)

Obchodzi biuro wkoło, siada, zapala lampę. Ponieważ krzywię się, oślepiony, zmniejsza natężenie światła. Z tego, co wiem, oprócz telefonu ta lampa ze światłostatem jest jedynym w tym biurze ustępstwem na rzecz nowoczesności. Coudrier lekko skrobie się w tylną część ucha, potem w nozdrze, wreszcie splata palce przed sobą i mówi:

– Wykonuje pan ciekawy zawód, Malaussene, który, prędzej czy później, musi prowokować agresję.

(No proszę, w przeciwieństwie do tego, co twierdził Sinclair, inspektor uwierzył w moją historię o Koźle!)

Pada najbardziej obezwładniające pytanie, jakie kiedykolwiek podejrzany, przyjmując, że jestem podejrzany, usłyszał z ust gliniarza.

– Czy to pańska robota te wybuchy, panie Malaussene?

– Nie.

– Wie pan czyja?

– Nie.

Ponowne skrobnięcie w nos, ponowne zaplecenie palców i kolejna okazja do zaskoczenia:

– Wprawdzie nie mam obowiązku informować pana o moich osobistych wnioskach, ale niech pan wie, że panu wierzę.

(Jak dla mnie to lepiej.)

– Ale w pańskim miejscu pracy sporo kolegów myśli, że to pan.

– Łącznie z tymi, którzy dziś na mnie napadli?

– Między innymi.

Poruszeniem brwi daje mi znać, że postara się, abym go dobrze zrozumiał.

– Widzi pan. Kozioł Ofiarny nie jest tylko kimś, kto w danym konkretnym wypadku płaci za innych. Dostarcza nade wszystko, i przede wszystkim, wyjaśnienia, panie Malaussene.

(Ja dostarczam “wyjaśnienia"?)

– Jest tajemniczą, lecz niewątpliwą przyczyną każdego niejasnego zdarzenia.

(A do tego otom “niewątpliwą przyczyną"!)

– To tłumaczy na przykład pogromy żydowskie podczas epidemii dżumy w średniowieczu.

(Ale już nie jesteśmy w średniowieczu, prawda?)

– Dla niektórych pańskich kolegów pan, jako Kozioł Ofiarny, jest tym podkładaczem bomb tylko dlatego, że oni potrzebują przyczyny, to ich uspokaja.

(Nie mnie.)

– Nie są im potrzebne żadne dowody. Samo przekonanie im wystarczy. I to się będzie powtarzało, jeżeli nie zrobię z tym porządku.

(Zrób pan z tym porządek!)

– Dobrze, pomówmy o czymś innym.

Mówiliśmy o czym innym. O mnie. Z każdego punktu widzenia. Dlaczego nie odebrałem, jak przystoi, mojego dyplomu wydziału prawa? (To jedna z nielicznych w świecie osób, które wiedzą, że jestem szacownym właścicielem tego świstka.) Dlaczego? Ano nie wiem dokładnie dlaczego. Prawdopodobnie młodzieńczy opór przed urządzeniem się, przed “zostaniem częścią systemu", jak to się wówczas mówiło, chociaż ja nigdy specjalnie się w takie rzeczy nie mieszałem. Ot, banalna sprawa.

– Czy działał pan kiedyś w jakiejś organizacji? Ani w jakiejś w ogóle, ani w jakiejś szczególnie. W czasach, kiedy miałem przyjaciół, robili to za mnie, przyjaźń zastępując solidarnością, grę w flippersy drukarką, upojne wieczory dyżurami, światło księżyca połyskiem kamieni bruku, Gaddę – Gramscim. Pytanie, kto z nas miał rację, przerasta możliwości wszystkich, którzy starają się na nie odpowiedzieć. A poza tym miałem matkę w permanentnym odwrocie, dzieciaki w domu, Lunę i jej pierwszą miłość, Teresę, której śniły się koszmary mogące postawić na nogi całe Belleville, i Klarę, która zużywała dwie godziny na powrót z przedszkola oddalonego o trzysta metrów. (“Patsę, Ben, bawię się w patsenie." Już wtedy.)

– Pański ojciec?

Jeden z facetów mojej matki. Pierwszy. Miała czternaście lat. Nie znam – płacz, komisarzu. Nie płacze, porządkuje, klasyfikuje. Wszystko zapamięta.

Następnie pada drażliwe pytanie o ciocię Julię i o to, kim ona “jest" dla mnie. Rzeczywiście, kim “jest"? Pomijając ów seans totalnej samokrytyki seksualnej. I artykuł, który przygotowuje, ale to go nic nie powinno obchodzić.

– Trochę za wcześnie odpowiadać na to pytanie.

– Albo trochę za późno.

W tym miejscu wzmacnia o stopień natężenie lampy, żebym mógł prawidłowo ocenić całą powagę, jaką przywołuje na twarz.

– Ostrożnie z tą panią, panie Malaussene, niech pan się nie da wciągnąć w jakąś… (zastanowienie)… w jakąś współpracę, której mógłby pan pożałować.

(Lepiej powiedzieć za mało niż za dużo.)

– Dziennikarze mają obsesję spontaniczności i nie troszczą się o skutki. My natomiast wiemy, że spontaniczności trzeba się uczyć.

– My? Dlaczego my?

Nie zastanawiałem się nad tym.

– Jest pan głową rodziny, prawda? A więc nauczycielem? Ja też, na swój sposób.

Po czym po raz wtóry prezentuje mi swoje wnioski. No więc nie sądzi, żebym to ja podkładał te bomby. Pozostaje jednak faktem, że bomby wybuchają wszędzie tam, gdzie się pojawiam. A więc ktoś chce rzucić na mnie podejrzenie. Kto? Zagadka. To zresztą jedynie przypuszczenie. Przypuszczenie, które przy okazji okaże się słuszne lub niesłuszne.

– Przy jakiej okazji?

– Przy wybuchu następnej bomby, panie Malaussene!

Brawo. A jeżeli od następnej wyleci wszystko? Naiwne pytanie. Które zadaję.

– Nasze laboratorium sądzi, że nie. Ja zresztą też.

Na koniec przesłuchania kilka rad komisarza okręgowego Coudrier. Które są poleceniami: mam wziąć dwa do trzech dni urlopu, żeby się wzmocnić, potem powrót do Sklepu. Nic nie zmieniać w nawykach ani marszrutach. Dwóch specjalistów od obserwacji nie będzie ze mnie spuszczać wzroku od rana do wieczora. Każdy, kto się do mnie zbliży, zostanie na zawsze uwieczniony przez te żywe kamery. Dwaj gliniarze będą jakby muszką, a ja celem. Czy się zgadzam? Nie wiedzieć czemu, zgadzam się.

– Dobrze. Ktoś pana odprowadzi do domu.

Naciska mały guzik (jeszcze jedno ustępstwo na rzecz nowoczesności) i prosi panią Elżbietę, żeby wezwała inspektora Careggę. (O, kawa po turecku!)

– Ostatnia sprawa, panie Malaussene, sprawa pańskich napastników. Byliby pana zabili, gdyby nie zjawił się jeden z moich ludzi. Czy chce pan wnieść skargę? Tutaj jest lista.

Wyjmuje z teczki papier i podaje mi. Wściekła ochota, żeby przeczytać. Obłędna chęć, żeby pogrążyć tę zgraję prostaków. Ale “vade retro Satanas", jasny anioł we mnie odpowiada “nie", mówiąc sobie równocześnie, że anioły to nieźli idioci.

– Jak pan sobie życzy. W każdym razie będą musieli odpowiadać za hałasy po nocy i stawić się przed Dyrekcją Sklepu, która została powiadomiona.

No, od tego moje żebra się nie zrosną.