40506.fb2
Paryż drzemie, a inspektor Caregga prowadzi tak, jak wszystkie gliny piszą na maszynie: dwoma palcami. I jest, jak zawsze, przyodziany w swoją kurtkę z futrzanym kołnierzem. Pytam, czy może zahaczyć o mieszkanie Tea. Może.
Chciałbym wbiec do przyjaciela po cztery schody, ale zamiast tego wchodzę po jednej czwartej. Na każdym półpiętrze reanimacja. Docieram wreszcie pod jego drzwi po to, żeby znaleźć przypięty do nich niewielki wizerunek Tea ubranego w fartuch kuchenny zdobny w cztery stokrotki. Rozumiem. Nie ma go w domu. Jest u mnie. Zaniepokojone dzieci musiały do niego zadzwonić i poszedł zabawić się w niańkę.
Kiedy wracam do samochodu, inspektor Caregga doczekał już prawie emerytury. Żeby mu wynagrodzić to krótkie oczekiwanie, wysiadam przy skrzyżowaniu Roquette i Folie-Regnault, pięćdziesiąt metrów ode mnie. Nie będzie musiał objeżdżać bulwaru. Dziękuje bardzo, ma dziś dyżur w nocy i dosyć mu się spieszy. Wydobywam swoje kości i wlokę je do dzieciaków. Dzieci… moje dzieci. Mały skurcz w sercu, który, dziwna rzecz, przypomina mi o profesorze Leonardzie. Tak więc Leo Pronatalista dał się sprzątnąć w moim miejscu pracy! A przecież nie wyglądał na kogoś, kto krąży po domach towarowych. A tym bardziej na kogoś, kto zabawia się w fotoautomacie. Był we wszystkim szyty na miarę, ten cały profesor Leonard. W ciuchach wartości co najmniej dwóch do trzech kawałków, kiedy go widziałem na odczycie. Jego prawy but wyglądał, jakby go robił jeden rzemieślnik, a lewy – inny, każdy był bowiem istnym dziełem całego życia. Nie, facet tego pokroju nie chadza do domów towarowych. Jeśli kiedykolwiek zstąpi do metra, może to być tylko pod wpływem silnych przeżyć. Albo dlatego, że wylosował taką karę w grze w fanty na imieninach córeczki.
(Dobry Boże, więc pięćdziesiąt metrów to aż tak daleko?)
Leonard… profesor Leonard… Całkiem z innej gliny niż Sinclair. Ten nie potrzebował uczyć się, co to Tradycja. Urodził się w pałacu. Wyssał uświęcone wartości z piersi najprawdziwszej mamki – czystego produktu wiejskiego z gwarancją. Prawdopodobnie stoi za nim z tuzin pokoleń dyplomowanych lekarzy. Kiedyś lekarz królewski, dziś, być może, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej. Same szczyty medycznej socjety od czasów Diafoirusa. I taki człowiek miałby umrzeć jako ofiara przypadku, w miejscu publicznym, w towarzystwie jakiegoś mechanika z Courbevoie i jakiegoś inżyniera drogowego zadurzonego w swojej siostrze bliźniaczce! Zniżyć się do tego stopnia… hańba dla rodziny! Pogrzebią go ukradkiem w bezksiężycową noc.
(Naprawdę to tylko pięćdziesiąt metrów?)
Powoli, Malaussene. Jesteś tylko gównianym pętakiem, który nie wie co to Wyżyny. Wyrokujesz i lewicujesz. “Dopasować się", oto ich jedyna recepta. “Dopasować się" to cała tajemnica ich władzy. Oni się dopasowują. Dochodzą do Prezesury nucąc coś na ludowo, z przytupem i z przyśpiewką. Nie zniżają się do metra, albowiem zwyczajnie, z królewską prostotą, chodzą sobie po Polach Elizejskich pieszo.
W zielonym tweedzie na wierzchu, w markowej bieliźnie pod spodem. Dopasowanie…
Teo rzeczywiście jest u mnie w domu. I Klara. I Teresa. I Jeremiasz. I Malec. I Luna. I jej brzuch. I Juliusz. Który wyciąga do mnie jęzor. Moi. Moi swoi.
– Ben!
Taki okrzyk. A potem nic więcej. Okrzyk bólu wydany na mój widok przez jedną z siostrzyczek. Którą? Luna przyłożyła obie dłonie płasko do ust. Teresa, za swoim biurkiem, patrzy na mnie, jakbym był duchem. (Jestem.) A Klara tylko stoi, jej oczy powoli wypełniają się łzami. Potem ręką szuka czegoś po omacku za sobą, znajduje Leicę, którą podnosi do prawego oka: Błysk! Oto ujęcie grozy, mój pysk z gwarancją, że już nie osiągnie rozmiarów człowieka-słonia.
W końcu dzięki Jeremiaszowi rzeczy powracają do swego naturalnego biegu:
– Słuchaj no, Ben, mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego ten cholerny imiesłów czasu przeszłego uzgadnia się z tym idiotycznym dopełnieniem bliższym, kiedy stoi przed tym pieprzonym czasownikiem posiłkowym “być"?
– “Mieć", Jeremiasz, przed czasownikiem posiłkowym “mieć".
– Jak sobie chcesz, Teo nie ma pojęcia, jak to wytłumaczyć.
– Ja i odmiany – rzuca Teo z wymijającym gestem. Więc tłumaczę, tłumaczę poczciwą starą regułę, składając ojcowski pocałunek na każdym czole. Otóż, widzicie, niegdyś imiesłów uzgadniał się bez względu na to, czy stał przed czasownikiem mieć, czy po nim. Ale ludzie tak często mylili się, kiedy stał po czasowniku, że gramatyczny prawodawca przekształcił ten błąd w regułę. Ot. Tak to jest. Rozwój języków schlebia lenistwu. Tak, tak, “pożałowania godne".
– To się stało na dole pod moim domem, Ben. Musieli się domyślić, że przyjdziesz się dowiedzieć, co ze mną, i napadli na ciebie pod drzwiami mojego domu.
Leżę na swoim łóżku. Na moim brzuchu spoczywa głowa siedzącego na podłodze Juliusza. Dobre trzy centymetry miękkiego, ciepłego (żywego!) języka spoczywają na mojej piżamie. Teo chodzi tam i z powrotem.
– Kiedy przyszedłem do szpitala, było po wszystkim. Gliniarz, kawał chłopa, odstawiony jak lotnik do lądowania w Normandii, pakował cię do swojego samochodu.
(Dzięki, inspektorze Caregga.)
– Moim zdaniem, jechał za tobą. Kiedy zobaczył, że wszedłeś, skorzystał i poszedł kupić papierosy a kiedy wrócił, tamci już od dobrej chwili cię obrabiali.
– Widziałeś, kto to był?
– Nie. Karetka zabierała właśnie tych z napastników, których lotnik zamroczył. Moim zdaniem, porządnie im dołożył.
(Jeszcze raz dzięki, panie inspektorze.)
– A ty, Teo, nic nie masz złamane?
– Nie, tylko jeden garnitur z głowy.
Przystaje nagle i odwraca się w moją stronę:
– Mogę cię o coś zapytać, Ben?
– Pytaj.
– Masz coś wspólnego z tymi bombami?
To jednak robi na mnie pewne wrażenie.
– Nie.
– Szkoda.
No, trzeba powiedzieć, że nie szczędzi mi się dziś niespodzianek!
– Bo gdyby tak było, mógłbym uznać cię za bohatera narodowego!
Chwileczkę, co go napadło? Nie będzie mi tu przecież nawijał o zgniłym społeczeństwie konsumpcyjnym, nie on, nie wobec mnie, nie w naszym wieku i przy naszej pracy!
– Znieś wreszcie to jajo, Teo. Z czym się tam nosisz?
Zbliża się, siada obok łba Juliusza, który kieruje na niego swe oko (Juliusz żywy!), i przybiera wygląd powiernika ze sztuki Szekspira.
– Facet, którego rozerwało w automacie…
Szept…
– Tak, Teo?
– Był draniem najgorszego gatunku! Nie przesadzajmy, gatunek jest dość rozpowszechniony, a draństwo wybaczalne, gdyż przebrane w szatę obowiązku.
– Znałeś go?
– Nie, ale wiem, czym się zajmował w wolnych chwilach.
– Onanizował się w kabinach fotograficznych?
Tutaj błysk w oku Tea.
– Właśnie, Ben.
Nie rozumiem, co w tym takiego potwornego (ani przyjemnego).
– Odgrzewał przy tym pewne wspomnienia.
Nagle jego głos zadrgał. Zadrgał gniewem, z jakim się jeszcze nigdy u niego nie spotkałem.
– No, Teo, wydobądź to z siebie!
Wstaje, zdejmuje fartuch w stokrotki, wyciąga z kieszeni marynarki portfel, wyjmuje coś, co na moje oko jest starą fotografią, i podaje mi.
– Zobacz to.
Jest to rzeczywiście stara fotografia, przycięta na powojenną modłę, biało-czarna. Naprawdę czarna! Widać na niej atletyczne ciało profesora Leonarda sprzed dwudziestu albo trzydziestu lat, nagie od stóp po czubek spiczastej głowy, z płonącym okiem, z gębą wykrzywioną w demonicznym grymasie, wyciągniętymi rękami, przytrzymujące na stole inne ciało…
– O nie…
Podnoszę oczy. Twarz Tea ocieka łzami.
– Ono nie żyje, Ben.
Patrzę znowu na zdjęcie. Jaki instynkt podpowiada nam, że zegarek stanął, nawet jeżeli godzina jest właściwa? Dziecko, które profesor Leonard przytrzymuje płasko na stole, bez wątpienia nie żyje.
– Gdzie to znalazłeś?
– W kabinie. Miał to jeszcze w ręku.
Długa cisza, w czasie której oglądam zdjęcie z bliska. Jest na nim nagi mężczyzna o napiętych muskułach połyskujących jak naoliwione (odbicia lampy błyskowej od potu, jak sądzę). Na czymś, co może być stołem, biały kształt dziecka ze zwisającymi nóżkami. A u podnóża stołu…
– Co widzisz u podnóża stołu?
Teo przybliża zdjęcie do mojej nocnej lampki i ociera policzki wierzchem dłoni.
– Nie wiem, może ubranie, stosik ubrania.
Tak, stosik czegoś, co roztapia się w tle coraz głębszych cieni, aż po rozedrganą ciemność, z której wybija się biała zjawa zabitego dziecka.
– Czemu nie dałeś tego policji?
– Żeby złapali faceta, który zabił to ścierwo? Mowy nie ma!
– Ale to był przypadek, Teo, to mogłeś być równie dobrze ty.
Ledwie wymówiłem to zdanie, a już w nie do końca nie wierzę.
– Przypuśćmy, że nie chcę, żeby przypadek szedł do więzienia, Ben.
– Zostaw to zdjęcie tutaj, nie noś go przy sobie. Po wyjściu Tea chowam zdjęcie do szuflady nocnego stolika i zasypiam. Jak kamień, który spada. Spadając niżej natykam się na coś w rodzaju goryla z pyskiem jak krematorium, pichci potrawkę z małych dzieci, które skwierczą w piecu. I potem wkraczają gwiazdkowe potwory. Gwiazdkowe potwory…