40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 25

23

TWARZĄ W TWARZ ZE ŚMIERCIĄ!, krzyczą nazajutrz tytuły na pierwszych stronach gazet. Pod nimi cztery powiększenia fotografii z automatu, które pochłaniają całą stronę. (Rety, ten aparat naprawdę funkcjonował!) Cztery ostatnie ujęcia z bliska profesora Leonarda.

Jest wręcz bardziej niż łysy, z ogoloną głową i wyskubanymi brwiami. Ma wysokie, gładkie czoło, wystające łuki brwiowe, spiczaste uszy, mocną szczękę pod mięsistymi polikami, bladą cerę, ale może to sprawa światła. (Znowu wrażenie, że już przedtem gdzieś tę twarz widziałem.) Na pierwszym zdjęciu głowa jest lekko odchylona do tyłu, a wąskie usta bez warg sprawiają wrażenie blizny. Pod ciężkimi powiekami spojrzenie jest ponure, zimne, całkowicie pozbawione wyrazu, niepokojąco głębokie. Całość nieruchoma, nie na skutek braku naturalnej ekspresji, ale na skutek świadomej decyzji, żeby nic nie wyrażać. Na drugim zdjęciu całe to potężne gmaszysko złożone z mięśni i tłuszczu wydaje się poddawać ogólnym drganiom, powieki unoszą się, ukazując tęczówkę przeszytą absolutną czernią źrenicy, nieodparcie przyciągającą wzrok. Usta rysują się w grymas, grymas żłobi dwa wgłębienia, w które zapada się masa polików. Na trzecim zdjęciu twarz rozsypuje się. Łuki brwiowe się łamią, czoło i czaszka gwałtownie falują, tęczówki wchłaniają źrenice, twarz dzieli po przekątnej pęknięta dziura ust, policzki są jakby wessane, coś na kształt sztucznej szczęki wyskakuje do przodu, wszystko jest płynne. Ostatnia fotografia przedstawia go nieżywego. A przynajmniej to, co z niego zostało. Musiał po wybuchu zwalić się na kręcony taboret. Widać tylko lewy oczodół, pusty i krwawy. Część skóry z głowy jest zdarta.

Moja własna głowa nie miewa się lepiej w dłoniach Klary, która mnie pielęgnuje.

– Ostrożnie z tymi kompresami, czuję się jak karczoch gotowany na parze.

– Są ledwie letnie, Beniaminie.

Kiedy moja siostrzyczka nazywa mnie Beniaminem, to znaczy, że jest poruszona. Jakby wydłużała imię, żeby pohamować zalew czułości.

– Urządzili ci łepetynę na cacy, wiesz!

– Gdybyś dopiero zobaczyła w środku… Co myślisz o tych czterech zdjęciach?

Klara pochyla się nad gazetą i podaje swoją odpowiedź, techniczną, precyzyjną, odpowiedź podyktowaną przez jej oko:

– Myślę, że dziennikarze brednie wypisują. Ten człowiek nie patrzy w twarz swojej śmierci (zresztą bomba nigdy nie zabija na cztery takty) tylko na coś innego, coś, co trzyma na końcu wyciągniętej ręki, tuż poniżej obiektywu.

(Ano tak, Klameciku, tak, tak…)

– Wygląda, jakby dekompozycja twarzy dokonała się przed wybuchem, Ben.

(Tak, tak, tak.)

– Co do wyrazu, to nie jest to wyraz bólu, ale rozkoszy.

W tym momencie przyglądam się mojej siostrzyczce dłużej. Potem piję maluśki łyczek kawy, który powoli się we mnie rozpływa, zanim spytam:

– Powiedz mi, gdybyś zobaczyła straszne zdjęcie, przerażające, coś, na co naprawdę nie można patrzeć, co byś zrobiła?

Wstaje, wkłada do torby gruby podręcznik literatury Lagarda i Micharda, bierze kask od motorynki, całuje mnie ostrożnie i, na progu, przed samym wyjściem, odpowiada:

– Nie wiem, chyba bym je sfotografowała.

O piątej po południu, wraz z nadejściem Teresy, pojmuję, co mi przypominało uroczo zjadliwe oblicze profesora Leonarda, to uczucie deja vu…

– To on, Ben, to on, on!

Teresa stoi przede mną i Juliuszem, z gazetą w ręku, cała drżąca. Jej głos wibruje przerażonym podnieceniem. Co zawsze zapowiada wybuch. Najłagodniej jak umiem, pytam:

– Jaki on?

– On – krzyczy podając mi książkę, którą wyciągnęła ze swojej biblioteki:

– Alister Crowley!

(Aha, Alister Crowley, sławny angielski mag, dobry kumpel Belzebuba: Leamington 1875 – Hastings 1947, znam…)

Książkę otworzyła na fotografii, która jest kropka w kropkę podobna do pierwszego z czterech ujęć Leonarda. A w każdym razie bardzo podobna. Pod zdjęciem następujący podpis: Bestia, 666, Alister Crowley.

A na strome obok tekst spowity wyziewami siarki:

Jedynym prawem: czyń, co zechcesz. Albowiem każdy człowiek jest gwiazdą. Ale większość o tym nie wie. Nawet najzatwardzialsi ateusze są bękartami chrześcijaństwa. Jedyny, który ośmielił się powiedzieć: “Jestem Bogiem", umarł w szaleństwie, kołysany przez swoją mamusię, uzbrojoną w krucyfiks. Nazywał się Fryderyk Nietzsche. Inni człekokształtni naszego XX wieku zastąpili sobie Chrystusa Mamonom, a święta – wojnami światowymi. Są całkiem dumni z tego, że upadli niżej niż ich poprzednicy. Po karłach wzniosłych oto karły odrażające. Po rządach ludzi nadto ludzkich – dyktatura podludzi…

– On nie umarł, Ben, on nie umarł, on się ponownie wcielił!

Gotowe. Wystartowaliśmy.

– Uspokój się, malutka. Jest dokumentnie nieżywy. Załatwiony w fotoautomacie.

– Nie, jeszcze raz wykorzystał pozory śmierci, żeby tym sprytniej wypłynąć gdzie indziej i kontynuować swe dzieło.

(Przebiega mi przez głowę myśl o zdjęciu z przebłyskami martwego ciałka: “Dzieło!" Czuję, że zaraz się naprawdę zdenerwuję.)

– Ben, popatrz, kazał na siebie mówić “Leonard".

Tu jej krew, jej głos odpływają pod wpływem bladego strachu. Gazeta wypada jej z rąk, jak w jakimś filmie, i Teresa powtarza:

– Leonard…

Juliusz wywala ozór.

– Tak, nazywał się Leonard, no i co z tego?

Stało się, nerwy mam jak postronki.

– No i to z tego, że tym imieniem nazywano na sabatach Diabła. Diabła, Ben! Mamona! Lucyfera!

Stało się, jestem wściekły.

Podnoszę się spokojnie z książką Crowleya w ręku, zielonym tomem oprawnym w skórę, z wytłoczonym złotym znakiem, rodzaj opowieści “z tej ziemi" (pozwoliłem, żeby Teresa zgromadziła tego całe stosy – “pouczające", niech to szlag!), rozrywam ją bez słowa i posyłam precz w dwa końce mieszkania. Po czym łapię moją biedną siostrę Teresę za ramiona, potrząsam nią najpierw łagodnie, a potem coraz gwałtowniej, tłumaczę z początku spokojnie, a później coraz bardziej histerycznie, że wchłonąłem już wystarczającą porcję jej astro-wróżbiarskich idiotyzmów i jej tanich satanizmów, że nie chcę nigdy więcej nic o tym słyszeć, że to jest “pożałowania godny" przykład dla Malca (“pożałowania godny", tak powiedziałem, “pożałowania godny"), że sprawię jej najpotężniejsze baty, jakie w życiu dostała, jeżeli jeszcze raz znowu zacznie, jeszcze choć jeden raz, rozumiesz, cholerna palantko!

I jakby tego nie było dosyć, rzucam się na jej bibliotekę, zmiatając z niej obydwiema rękami cała zawartość: książki, amulety i posążki wszelkiej maści przelatują nad Juliuszem ze świstem i roztrzaskują się o ściany na kawałki polichromowanego gipsu, aż w końcu sama Jemanja transwestytów frunie, by wyzionąć swego brazylijskiego ducha u stóp skamieniałej Teresy.

Potem ląduję z moim psem na dworze. Na ulicy. Zasuwam jak opętany w kierunku szkoły Malca. Bezsensowne pragnienie, żeby wziąć go w ramiona, razem z jego różowymi okularami, opowiedzieć mu najpiękniejszą bajkę świata (żadnych nieszczęśliwych przygód ani z początku, ani pod koniec), i namyślam się nad tym idąc (niech będzie tylko łagodność, bez żadnych napięć), i nic nie znajduję, gówniana literatura jej mać, realizm od góry do dołu, tylko śmierć, potwory, jakieś przeklęte wróżki! Przechodnie odwracają się za szurniętym facetem z guzowatą głową w towarzystwie psa z wywalonym ozorem. Ale oni także nie znają żadnych idealistycznych bajek, ci przechodnie! I mają to gdzieś! I śmieją się tym swoim krwiożerczym śmiechem ignorantów, tysiąc-zębnym śmiechem stada baranów!

Aż nagle wściekłość we mnie wygasa. Albowiem coś małego, okrągłego, zezującego zza różowych okularów rzuca się w moje ramiona.

– Ben! Ben! Pani nauczyła nas ślicznego wierszyka!

(Nareszcie! Trochę świeżego powietrza! Niech żyje pani!)

– Zadeklamujesz mi?

Malec obejmuje obiema rękami moją szyję i deklamuje mi śliczny wierszyk tak, jak deklamują wszyscy malcy na całym świecie, to znaczy jak poławiacz pereł, na jednym wdechu.

Był sobie raz mały statek,

Nań Ugolin, straszny tata,

Zabrał gromadkę swych dziatek

Ponoć w podróż dookoła świata.

Lecz gdy się zapasy skończyły,

Wampir znalazł odpowiedź łatwą,

By się dzieci nie niepokoiły:

Ani myślę wzgardzić swą dziatwą!

Zarządzono szybkie losowanie,

Które było czczą formalnością,

Miał drań bowiem jedno wymaganie:

Wciąż dogadzać swoim wnętrznościom.

I tak, ze stoickim spokojem,

Zjadł Ugolin dziatki swoje.

Myśleć o tym to udręka.

Serce mi pęka.

JULES LAFORGUE

Dobra. W porządku. Zrozumiałem. Na dziś dosyć. Do wyrka.

A mały, cały zachwycony, uśmiecha się zza swoich różowych okularów.

Uśmiecha się.

Zza różowych okularów.

Cały zachwycony.

Dzieci to głupki. Z aniołami podobnie.

Kładę się do łóżka – czterdzieści stopni jak nic. Totalny black-out. Całkowity zakaz wchodzenia dla wszystkich. Nawet dla Juliusza. Wobec uporu Klary doradzam jej sucho, żeby poszła raczej pocieszyć Teresę.

– Teresę? A co jej jest? Miewa się świetnie!

(Otóż to. Nigdy nie wyolbrzymiać przykrości wyrządzanej innym. Im zostawić tę przyjemność.)

– Klara! Powiedz swojej siostrze, że nie chcę więcej słyszeć o tej jej magii. Chyba że posłuży się nią, żeby mi podać wyniki najbliższych zakładów. W kolejności!

I tak nadchodzi godzina gorączkowej samokrytyki. Co z tobą, koleś? Pozwalasz, żeby młodszy brat kompletował szczegółowy katalog homoseksualnego podziemia, drugi zaniedbuje naukę i klnie jak szewc, a ty masz to gdzieś, nakłaniasz swoją anielską siostrzyczkę, żeby fotografowała jakieś najpotworniejsze potworności wtedy, kiedy powinna uczyć się do matury, druga ma od lat konszachty z gwiazdami za twoim cichym przyzwoleniem, nie jesteś zdatny nawet do tego, żeby coś poradzić Lunie, a fundujesz sobie nagle wielki moralny kryzys stulecia, minę inkwizytora, deptanie bogów i ekskomunikę całej ludzkości! Co jest? Co się dzieje?

Wiem, co jest. Wiem, co się dzieje. W moje życie wkroczyło pewne zdjęcie. Zła baśń stała się częścią rzeczywistości.

Gwiazdkowe Potwory…

Właśnie w chwili, kiedy czynię to ważne odkrycie, drzwi mojego pokoju otwierają się.

– Hm?

W progu stoi ciocia Julia. Na jej ustach błąka się uśmiech. Mogę w nieskończoność opisywać, jak się ubiera. Tym razem jest to wełniana kremowa sukienka z jednego kawałka, krzyżująca się na obfitości jej piersi. Ciężar materiału i ciężar ciała. Ciepło materiału przy cieple ciała. I ta elastyczna jędrność…

– Mogę?

I już siedzi u wezgłowia łóżka, zanim zdążyłem wyrazić zdanie.

– Brawo. Ładnie cię urządzili koleżkowie!

Wyczuwam za tą wizytą Klarę (“może idź na górę zobaczyć, czy Beniamin nie umiera"),

– Coś złamane?

Dłoń, którą Julia przesuwa po moim czole, jest chłodna. Parzy ją, ale ręki nie cofa. Pytam:

– Julia, co myślisz o potworach?

– Z jakiego punktu widzenia? Mitologicznie? Antropologicznie? Psychoanalitycznie? Jako tematyka baśni? Czy pomieszać wszystko razem?

Nie mam ochoty na żarty.

– Przestań się wygłupiać, Julia, daj spokój z teoriami i powiedz mi co ty myślisz o potworach.

Jej błyszczące oczy zastanawiają się przez chwilę, potem szeroki uśmiech odsłania panoramę zębów. Pochyla się nagle i tuż przy moim uchu szepce:

– Po hiszpańsku kochać mówi się “comer". Od gwałtownego ruchu jedna pierś wyskakuje z sukienki. A, dalibóg, skoro po hiszpańsku kochać to jeść…