40506.fb2
Panie Malaussene, zależało mi, żeby z panem pomówić w obecności pańskich kolegów.
Sinclair wskazuje na Lecyfre'a i Lehmanna, którzy stoją wyprostowani jak struna po obu stronach stołu.
– Aby pańska i nasza pozycja były całkowicie jasne.
Cisza. (Ciocia Julia i ja spędziliśmy właśnie trzy dni w łóżku. Dla mnie pozycja to rzecz całkowicie jasna.)
– To, że ktoś nie stoi po tej samej stronie, nie oznacza, że należy w ten sposób rozwiązywać problemy.
Lecyfre wypowiada to stanowisko z całą sympatią, do jakiej jest zdolna jego antypatia. (Na mojej skórze czuję jeszcze palce i włosy Julii.)
– Co nie znaczy, że jak dorwę któregoś z tych drani…
Teraz mściwie odzywa się Lehmann. (Kiedy ja odzyskiwałem moc, ona popadała w rozkoszną niemoc.)
– Taka napaść to skandal, panie Malaussene, całe szczęście, że nie złożył pan skargi, bowiem w przeciwnym wypadku…
(Jaka jesteś piękna! Jaka piękna! O mój zachwycający aniele! Moje pożądanie skakało jak wóz Haminababa.)
– Na szczęście widzę, że pan już całkowicie wrócił do siebie. Naturalnie, są jeszcze ślady na twarzy…
(Trzy dni. Zaraz, trzy dni pomnożone przez dwanaście to daje trzydzieści sześć. Tak. Co najmniej trzydzieści sześć razy.)
– Dzięki temu będzie pan wiarygodniejszy w oczach klienteli!
Ta ostatnia uwaga Sinclaira wywołuje śmiech pozostałych. Budzę się i dołączam. Na wszelki wypadek.
A więc powrót do pracy po czterech dniach zwolnienia chorobowego. Powrót do pracy pod okiem ludzi-kamer Coudriera. Gdziekolwiek się ruszę w tym cholernym Domu Towarowym, czuję na sobie ich oczy. A ja ich nie widzę. Bardzo przyjemne. Cały czas rzucam we wszystkich kierunkach ukradkowe spojrzenia, nic. Ci dwaj znają się na swojej robocie. Dziesięć razy na dzień oglądając się za siebie, wpadam na klientów. Ludzie gderają, a ja zbieram rozsypane paczki. Potem “pan Malaussene jest proszony do działu reklamacji". Pan Malaussene idzie. Pan Malaussene wykonuje swoją pracę, oczekując z pewną niecierpliwością dnia, kiedy zostanie zwolniony: publikacja cioci Julii spóźnia się. Schodząc od Lehmanna wstępuję do księgami, gdzie wyszukuję egzemplarz Alistera Crowleya, identyczny z tym, który podarłem. Stary Risson sprzedaje mi go po długim, pełnym dezaprobaty kazaniu. Całkowicie się z nim zgadzam, moja biedna Tereso, to nie jest literatura, ale nic, mimo wszystko naprawię szkody, poproszę także Tea, żeby mi przyniósł nową Jemanję.
(Słyszę śmiech Julii: “Nigdy nie będziesz miał nic na własność, Beniaminie Malaussene, nawet swoich wybuchów gniewu." Potem, trochę później w nocy: “No i w końcu ja też ciebie chcę. Jako lotniskowca. Będziesz moim lotniskowcem? Wyląduję od czasu do czasu uzupełnić zapasy rozsądku." Ląduj, moja miła, i wzlatuj, jak często zechcesz. Pływam teraz po twoich wodach.)
Nie tylko niewidzialne kamery komisarza Coudrier na mnie patrzą, ale cały Dom Towarowy gapi się na moją gębę w kolorach tęczy. To czyni razem nawet sporą ekipę gapiów. Nie widzę Cazeneuve'a. Dłuższy urlop zdrowotny? Poczęstowałem go tym buciorem! Sperma musiała mu trysnąć uszami. Żałuję, Cazeneuve, szczerze żałuję. (W mojej głowie znowu śmiech Julii: “Od dziś będę cię nazywała «nadstaw drugi policzek».") Ale gdzie, u licha, podziewa się tych dwóch gliniarzy? “Pan Malaussene jest proszony do działu reklamacji…" Idę już, idę.
A następnie złożę wizytę pannie Hamilton, żeby sprawdzić, jak działa mój generator pożądania, od kiedy naprawdę poznałem ciocię Julię.
U Lehmanna klientka wrzeszczy. Dezodorant z rozpylaczem eksplodował niczym granat w jej delikatnej dłoni, która przybrała rozmiary rękawicy bokserskiej. Piękny występ Lehmanna na temat' moich “zbrodniczych zaniedbań". Ale klientka nie wycofuje skargi, a nawet, gdyby tylko mogła wbić mi obcasy w żałosny kalafior, który mam zamiast twarzy… (Takie jest życie, Lehmann, mój stary, nie można za każdym razem wygrywać.)
Więc po pyskówce wpadam na małe dzień dobry do panny Hamilton. Sprawdzić, czy jej okrągłości działają na mnie pod kątem prostym, czy też Julia już definitywnie zajęła swoje miejsce w moim ogrodzie biblijnej żywotności. Wspinam się po schodach i “a kuku, panieneczko!" Miss Hamilton siedzi do mnie plecami, pochłonięta malowaniem paznokci lakierem przejrzystym jak jej głos. Jej uniesiona pod światło dłoń ukazuje paznokcie jak obłoczki. Ale wszystkie lakiery pachną tak samo i jedno spojrzenie na tę sztuczną pięknisię wystarcza, żeby mnie upewnić, że to nie to co Julia. Odchrząkuję jednak. Miss Hamilton się odwraca. Boże na niebiosach! Boże Jedyny! Wygląda identycznie jak ja! Mimo makijażu, który nie zdaje się na nic, dwa upiorne kotyliony zasłaniają oczy do połowy. Górna warga jest pęknięta i spuchnięta tak, że prawie zatyka nos. Słodki Jezu, kto ją tak urządził? Odpowiedź dźwięczy w mojej głowie równie wyraźnie jak rzucona na talerzyk moneta, z coraz większą oczywistością, na którą nic nie można poradzić. To ty, imbecylu, ty, łajdaczyno, ty ją tak urządziłeś, kobiece ciało na chodniku należało do niej!
Trzeba mi dobrej chwili, żeby się otrząsnąć. Kto też nakładł jej do głowy: Malaussene “przyczyna sprawcza", Malaussene “wyjaśnienie", Malaussene Kozioł Bombardier? Kto? Cazeneuve? Lecyfre? I czemu im uwierzyła? A ja myślałem, że mnie autentycznie lubi! Brawo za przenikliwość, Malaussene. Brawo! Prawdziwy jednooki król w królestwie ślepych. To twoja wina! Twoja i tej brudnej roboty! Twoja, koźli smrodzie!
Patrzymy na siebie z miss Hamilton przez dobrą chwilę, niezdolni wykrztusić ani słowa, potem dwie małe łzy spływają po rumowisku jej twarzy, a ja uciekam jak zdrajca po rzezi bezbronnych ofiar.
Mam potąd! Mam potąd, potąd, potąd, potąd! (Mam mniej więcej potąd…)
Stoźil! W tym stanie ducha potrzebny mi jest Stoźil. Albowiem w kwestii rozczarowań Stoźilković jest kimś, kto poznał je wszystkie. Wszystkie. Najpierw Pan Bóg, w którego wierzył bez zastrzeżeń i który wyślizgnął się z jego duszy jak po mydle, pozostawiając ją na oścież otwartą na wiatr Historii. Następnie wojenne bohaterstwo i jego absurdalna symetryczność. Potem, po rewolucji, świętoszkowaci, otyli Towarzysze. Wreszcie trędowata samotność wykluczenia. W ciągu jego długiego życia wszystko nawaliło. Co pozostało? Szachy, a i tu mu się trafi, że przegra. Więc? Poczucie humoru. Poczucie humoru, ten elementarny przejaw etyki.
Spędzam tedy część nocy ze starym Stoźilem. Ale nie ma mowy o przestawianiu klocków, nie wchodzi w grę. Zanadto potrzebuję, żeby do mnie pogadał.
– Zgoda, mały, jak chcesz.
Z ręką na moim ramieniu wyrusza w obchód po Domu Towarowym. Prowadzi mnie od piętra do piętra i swoim pięknym, dudniącym podziemnie głosem opowiada mi o najdrobniejszych przedmiotach (szybkowarach, puszkach z potrawką, koszulkach nocnych, schodach, książkach, oświetleniu, sztucznych kwiatach, perskich dywanach) na modłę historyczno-mistyczną, jak gdyby chodziło o wielki pomnik skondensowanej cywilizacji, zwiedzany przez dwóch Marsjan obezwładnionych widokiem tylu mądrości.
Po czym ustawiamy pionki na szachownicy. Jednak się nie oparł. Ale to będzie taka partia do śmiechu, gadana, podczas której Stoźil dalej sobie pomonologuje swoim odległym natchnionym basem. Aż dojdziemy (Bóg wie jaką drogą) do Kolii, tego młodego zabójcy Niemców, który oszalał pod koniec wojny.
– Jak ci już mówiłem, opracował tysiące sposobów zabijania. Był oczywiście ten numer z towarzyszką w ciąży i z wózkiem, ale potrafił także wślizgnąć się niektórym oficerom do łóżka. (U hitlerowców nie tylko w SA byli tacy, co lubili anielskie buźki.) Albo aranżował niespodziewany wypadek, rusztowanie się zawalało, odpadało koło w samochodzie i różne takie. Najczęściej śmierć, której był sprawcą, przybierała charakter przypadkowy, przez niefart, jak to się u was mówi. Dwóch oficerów, z którymi jawnie sypiał (taki bałkański Lorenzaccio, jak widzisz), umarło na atak serca. Nie wykryto żadnych śladów trucizny, żadnych śladów przemocy. Z miejsca inni oficerowie jęli go bronić przed dociekaniami gestapo. Wszyscy mieli na niego ochotę, i tym sposobem torowali drogę własnej śmierci. Musieli niejasno zdawać sobie z tego sprawę, gdyż przezywali go ze śmiechem: LEIDEN SCHAFTSGEFAHR.
– To znaczy?
– “Niebezpieczeństwa namiętności", bardzo w niemieckim stylu, jak widzisz, w stylu Heidelbergu. I tak stopniowo stał się anielskim wcieleniem śmierci. Nawet dla naszych, którzy z trudem wytrzymywali jego spojrzenie. Przypuszczam, że to także przyczyniło się, że dostał obłędu.
Wcielenie śmierci. Przez moją głowę przelatuje jak błyskawica małe zdjęcie, napięte mięśnie Leonarda, spiczasta, połyskliwa czaszka, nóżki martwego dziecka, więc pytam:
– Nigdy nie używał środków wybuchowych?
– Czasami bomb, tak. Piękna tradycja maksymalistów.
– Więc zabijał niewinnych? Przechodniów?
– Nigdy. To była jego obsesja. Wymyślił system bomb kierunkowych, później udoskonaliły go służby rosyjskie i amerykańskie.
– Bomb kierunkowych?
– Zasada jest prosta. Robisz maksimum hałasu przy minimum zniszczenia. Bardzo głośny wybuch po to, żeby posłać pocisk ukierunkowany precyzyjnie na cel.
– Co to daje?
– Wygląda na ślepy zamach, podczas gdy ofiara jest dokładnie wybrana. W razie dochodzenia pierwsza rzecz: mówi się o przypadku. Równie dobrze mógłbyś to uczynić ty albo ja, albo, zważywszy na hałas, jakieś dziesięć osób. Na ogół Kolia eliminował w ten sposób kolaborantów, Jugosłowian, których zabijał wśród tłumu.
Na jakiś czas Stoźil wraca do szachów. Potem, z typowym dla gracza zastanowieniem:
– I jeżeli cię interesuje moje zdanie, facet, który działa teraz w Sklepie, postępuje tak samo.