40506.fb2
Z dłońmi zaciśniętymi na karabinach funkcjonariusze Lotnej Brygady wskoczyli do swych pancernych ciężarówek. Dało się słyszeć trzaskanie drzwiami, potem przeciągły, ostry gwizd i wyjące sygnalizatory wypadły z czeluści garaży. Motocykliści już byli na czele, wyprostowani w strzemionach, wypięci do tyłu jak huzarzy w szarży. Paryż uciekał im spod nóg. Oszalałe samochody wspinały się na chodniki, przechodnie wskakiwali na ławki. Trzy remizy spuściły z uwięzi swoje czerwone straszydła, których chromowania były bardziej krzykliwe niż dźwięk syren.
Odezwało się też przeciągłe białe wycie karetek i szum śmigieł helikopterów tnących gęste powietrze stolicy. Z kolei okrągły gmach Telewizji wypuścił swoje sfory – radiowozy i samochody zbrojne w anteny – wkrótce zdublowane przez kolegów z prasy w służbowych samochodach i frajerów ze stacji niezależnych na prywatnych motorynkach. Wszystko to zmierzało koncentrycznie na południe, pod wpływem jak najbardziej zawodowego podniecenia. Na placu Włoskim furgonetka wyskakująca z bulwaru Szpitalnego palnęła w wóz strażacki pędzący od bulwaru Gobelinów. Ani błękitni, ani czerwoni nie byli górą, za to mieli po tyle samo kasków rozsypanych po asfalcie. Karetka zrobiła porządki i wróciła, skąd przyjechała.
Autostrada południowa: wyjący konwój tworzył coś w rodzaju leja, wsysając za sobą całą armię ciekawskich, ogromny tłum świetnie się mających amatorów krwi, którzy też zaczęli wygrywać na klaksonach, jakby jechali na wesele. Pozostało do przebycia siedemnaście kilometrów, pokonanych na jednym wdechu, w mgnieniu oka. Zanim się człowiek zastanowił, już był na miejscu, takie wisiało napięcie w powietrzu. SAYIGNY-SUR-ORGE. Tam się to działo. Dokładniej mówiąc, w ślicznym domku całym w różach nad brzegiem Yvette. Zamknięte okiennice, dookoła zupełna pustka, zapach śmierci. Cisza oczekiwania. Cisza, w którą wkradają się cienie strzelców wyborowych, ukrytych za samochodami albo na starym dachu, albo za plandeką ciężarówki. Każdy połączony z dowódcą nitką walkie-talkie, palce na spuście strzelby z lunetą, nie całkiem człowiek, raczej tylko spojrzenie i kula. Komentator telewizyjny, który do tej pory nadawał w rytmie sprawozdania z meczu piłki nożnej, mówi teraz szeptem, na jednym oddechu, że właśnie tutaj, wewnątrz tego ślicznego domu z ukwieconymi balkonikami, zabarykadował się zabójca z Domu Towarowego najprawdopodobniej ze swym starym ojcem jako zakładnikiem – dom nafaszerowany środkami wybuchowymi w ilości wystarczającej, żeby wysadzić całą miejscowość, toteż opróżniono teren w promieniu trzystu metrów.
W Domu Towarowym obraz ślicznego domku był podłączony pod kolorową wibrację ponad stu ekranów. Cisza. Wszyscy pracownicy i klienci, stojący bez słowa, z nieruchomym wzrokiem, zgromadzili się w sali odbiorników telewizyjnych. Cztery ściany, wytapetowane przez ten sam obraz, obiecywały epilog godny ich oczekiwań. Dwudziesta dwanaście. Wszystko zaczęło się o dwudziestej zero zero. Policja postanowiła pokazać operację bezpośrednio, w godzinie dziennika, na wszystkich programach, poinformowano je o tym jeszcze przed rozpoczęciem działań. Albowiem podejrzany był od dawna podejrzewany. Czemu wcześniej go nie zatrzymano, zapytywał szept komentatora. Odpowiadał sam-sobie: trzeba gromadzić poszlaki aż do chwili, gdy ich wiązka wystarczy, by sformułować domniemanie winy, co pozwoli na atak. Teraz opór podejrzanego był najbardziej jednoznacznym świadectwem przyznania się do winy. Winy, którą zresztą przed zabarykadowaniem się wykrzyczał całemu światu w twarz. Groził, że wysadzi dom przy najmniejszej próbie zajęcia go. Czekano zatem. Oczekiwanie. Oczekiwał zwłaszcza jeden człowiek, człowiek, na którym spoczywała odpowiedzialność za całą operację. Kamera odwróciła się na moment od ukwieconej fasady domku i prześlizgnęła po pasie ziemi niczyjej, by spocząć na nim, Człowieku, Który Czekał. Był to niski mężczyzna odziany w ciemną zieleń. W marynarkę, cokolwiek może za dużą, tak że wyglądała raczej jak surdut. Nosił Legię Honorową, a okrągły brzuszek wypychał jedwabną kamizelkę w złote pszczoły. Jedna z dłoni, wsunięta między dwa guziki kamizelki, spoczywała na wysokości żołądka, podrażnionego zapewne owrzodzeniem odpowiedzialności. Drugą chował za plecami, chcąc być może ukryć skurcz palców.
Jego współpracownicy stali w pełnej uszanowania odległości. Nie był to przełożony, którego medytację można było bezkarnie przerywać. Z głową pochyloną jakby pod ciężarem rozważań słał spod brwi mroczne spojrzenia, koncentrujące się, jak łatwo było zgadnąć, na domku w kwiatach. Ciężki czarny kosmyk w formie przecinka dzielił jego szerokie białe czoło.
Na co też czekał z rozkazem ostatecznego uderzenia komisarz okręgowy Coudrier? Po prostu czekał. Wiedząc z doświadczenia, że bitwy przegrywa się przez pośpiech. Wiedząc także, że dotychczas swoje sukcesy, swoją karierę, by nie wspomnieć o sławie, zawdzięczał wrodzonemu wyczuciu sprzyjających okoliczności. Uchwycić właściwy moment. Dokładnie ten moment. To jego jedyny sekret. Czekał więc. Pod okiem kamer, wśród uważnego milczenia współpracowników, twarzą do ukwieconego domku, czekał. Podano mu megafon, odmówił gestem. Nie był człowiekiem negocjacji. Lecz Oczekiwania. I Błyskawicznego Ruchu. Nagle za plecami Samotnego Człowieka poruszenie. Nie odwrócił się. Peugeot 504, kabriolet, 6 cylindrów w V, różowy i pokryty wybrzuszeniami, groźny jak żbik, rozcinał tłum dziennikarzy i policjantów. Na wysokości Samotnego Człowieka znieruchomiał. Dwu mężczyzn wyskoczyło, nawet nie tykając drzwi, które pozostały zamknięte. Podwójny koci skok. Kiedy szli w kierunku dowódcy, kamera objęła ich twarze. Mniejszy był paskudny jak hiena. Większy był olbrzymem bez włosów, z wyjątkiem pary baków, które jak dwa wykrzykniki znaczyły jego potężne szczęki. Pierwszy był ubrany jak włóczęga, drugi jak gracz w golfa.
– Dżib Hiena i Pat Bako!
– Racja, dzieciaki.
– Gorszy niż Eddie Trumna i niebezpieczniejszy od Drewnianego Czecha!
– To właśnie oni, Jeremiaszu, rozpoznałeś ich.
– No i?
– No i co?
– No i co dalej?
– Dalej będzie jutro o tej samej porze.
– No nie, kurczę, Ben, jesteś wstrętny!
– Słucham?
– Opowiadaj dalej, nie możesz nas tak zostawić!
– A chcesz, żebym zrobił małą inspekcję w twoim zeszycie, żeby ci pokazać, jaki naprawdę jestem wstrętny?
(Coś ty… niepewność.)
Potem Jeremiasz odwraca się do Klary: (Ta jego zdolność uśmiechania się w razie potrzeby, jak wtedy, gdy miał pięć lat!)
– Klara, ty mu powiedz.
Głos Klary:
– Ben, no…
No tak, niczego więcej nie trzeba, żeby rozpadł się w proch ostatni bastion mojego autorytetu.
– No więc mniejszy i brzydszy z dwu inspektorów (nie sposób rozeznać, który był straszliwszy) pochylił się do ucha Samotnego Człowieka. Coś poszeptał i cień uśmiechu przemknął po twarzy Szefa. Cień, w którym dało się jednak wyczytać pewność zwycięstwa. Wystarczyło, że komisarz okręgowy Coudrier podniósł rękę, strzelił palcami, a wiemy Caregga wyskoczył jak sprężyna z magicznej skrzynki gorliwości.
Przez chwilę wszystkie ekrany zmąciły się. Potem głowa komentatora pojawiła się ponownie. Oblężenie domu zapowiada się na dłużej, wyjaśnił, proponuje więc telewidzom, by wysłuchali doktora Pelletier, światowej sławy psychiatry, który postara się skreślić obraz osobowości zabójcy. Komentator odwrócił się w stronę gościa, którego twarz zajęła miejsce na ekranie. Z punktu wszystkie francuskie panienki się wzruszyły, a także ich matki. Profesor Pelletier był zupełnie młodym człowiekiem – chyba że mieliśmy do czynienia z młodością zakonserwowaną dzięki wiedzy – bladym i kruchym, mówił łagodnym głosem o spokojnej modulacji, głosem przypominającym przez swą nadzwyczajną głębię głos nocnego strażnika Stoźilkovića.
Najpierw uznał za swą powinność złożyć hołd wielkiej inteligencji zbrodniarza. W annałach zbrodni nie odnotowano, by ktoś tak długo zdołał utrzymać w szachu policję całego kraju, powtarzając tę samą zbrodnię tyle razy, w tym samym miejscu i tymi samymi środkami. Wypowiadając te słowa doktor Pelletier uśmiechał się tak spokojnie, że zapominało się, iż mówi o niebezpiecznym zabójcy. “Ponadto, w danym wypadku, inteligencja ta nie jest dla mnie niespodzianką – ciągnął dalej – gdyż znałem człowieka, o którego chodzi, przez długie lata dziecięce, z ławy szkolnej i nigdy nie zdołałem odebrać mu palmy pierwszeństwa. Oddawaliśmy się wówczas owemu zaciekłemu współzawodnictwu, jakie tylko szkoła potrafi rozbudzić, i w pewnym sensie mogę powiedzieć, że moją obecną pozycję społeczną temu właśnie współzawodnictwu zawdzięczam. Proszę więc nie oczekiwać ode mnie, bym wyraził osąd moralny o przyjacielu z dawnych lat. Zadowolę się, w miarę moich możliwości (które, nie wątpię, jeszcze dziś pozostają znacznie poniżej jego własnych), wyjaśnieniem podłoża jego pozornie bezsensownych czynów."
– Klara, poproszę o jeszcze jedną filiżankę kawy.
Wrzaski Jeremiasza i Malca:
– Później, Ben, dalszy ciąg, prosimy o dalszy ciąg!
– Chyba mogę wypić kawę, co? Nie pracujemy na akord! Zresztą, to już prawie koniec…
– Jaki koniec?
– Według ciebie, jak to się może skończyć?
– Roznieśli chałupę pociskami z bazooki?
– Właśnie, i to z wszystkimi materiałami wybuchowymi, które tam były, a Savigny zostało wymazane z mapy. Brawo, gliniarze!
– Weszli przez podkop.
– Nie można, mój mały, zastosować chwytu z podkopem kilkakrotnie w tym samym opowiadaniu, to by było nużące.
– Jak to, Ben? Skończ już tę kawę, dobry Boże!
– Stało się dokładnie to, co Pat Bako i Dżib Hiena przewidzieli w swoich przewrotnych głowach. Ten facet, zbrodniarz, nie był taki znowu szczwany. Nie noga stołowa, ale daleko mu było do tego supermózgowca, za jakiego go uważał profesor Pelletier. Kiedy więc usłyszał doktora, co go tak wspaniale przedstawiał w telewizji, odszedł oczywiście od okna, przy którym czatował, i zbliżył się do odbiornika. (Po błękitnych lśnieniach zza zamkniętych okiennic Dżib Hiena połapał się, że typek ogląda swoją własną apoteozę w telewizji.) I kiedy profesor PeHetier (taki z niego psychiatra jak ze mnie, nawiasem mówiąc, ale dobry kumpel naszych dwóch gliniarzy z czasów szalonej młodości), kiedy więc domniemany psychiatra zaczął opowiadać, że byli kolegami w szkole, że go tak strasznie podziwia i tym podobne rzeczy, tamten jął sobie łamać głowę, zastanawiając się: l) w którym to było roku, 2) jak to się stało, że zapomniał o tak dobrym kumplu. Fatalne dwa pytania, dzieciaki, gdyż jeszcze rozmyślał nad odpowiedzią, kiedy kaliber trzydzieści osiem Pata Bako został przystawiony do jego karku. A nawet sądzę, że w tym momencie miał już bransoletki na przegubach.
– A jak ci dwaj weszli do domu?
– Drzwiami, otworzyli sobie wytrychem.
Cisza. Zawsze w tym stadium opowiadania zapada lekko niepokojąca cisza, podczas której mogę zaobserwować, jak za znieruchomiałymi oczami, za zmarszczonymi brwiami działają neurony dzieciaków. Zastanawiają się, czy nie było jakiegoś kantu, jakiegoś uproszczenia w narracji (bezpodstawnej elipsy, mylącej niejasności, pominięcia) niegodnych mojego talentu i ich przenikliwości.
– To się trzyma kupy, Ben, to nawet bardzo przebiegłe ze strony Pata i Dżiba.
Uf!
– A ojciec?
Ajajaj!
– Nie był żadnym zakładnikiem. A nawet to on okazał się powodem, dla którego syn zakładał pułapki w Domu Towarowym.
– Ach tak?
Cała trójka podskakuje, tylko Teresa ani drgnie, kontynuując swą skromną pracę stenotypistki.
– Ojciec był wynalazcą. Utrzymywał, że trzy naczelne firmy, z którymi współpracuje Sklep, podkradły jego wynalazki. Nie była to całkowita nieprawda, ale nie była też prawda.
– Jak to?
Chwila uciechy dla narratora…
– Ano, ojciec był z tych facetów, którym nigdy się nie szczęści. Naprawdę wymyślał stosy fajnych rzeczy (szybkowar, pióro kulkowe i tak dalej), ale zawsze dwa, trzy dni po tym, jak już zostały wymyślone przez kogoś innego. (Strona bierna dokonana czasu przeszłego, Jeremiaszu, z imiesłowem, który się uzgadnia.) No więc raz, to jeszcze ujdzie, dwa, od biedy, ale całe życie – człowiek ma powody, żeby się czuć pokrzywdzony. W końcu przekonał syna, że to te trzy firmy go podrabiają, no i ten zdecydował się go pomścić, podkładając bomby pod Sklep. Ot i wszystko.
– Co robił ojciec, kiedy Dżib Hiena i Pat Bako weszli do domu?
– Też słuchał kolegi Pelletiera w telewizji. Trzeba wam wiedzieć, że ojciec jakoś nie zauważył, że jego syn był taki wybitny w szkole. Prawdę mówiąc, jedyne, co zachował w pamięci, to awantury z tego powodu. Więc ojciec oczywiście słuchał, nie mogąc uwierzyć własnym uszom, nawet tłumaczył się synowi. Przez tyle lat był taki niesprawiedliwy! Tłumaczył się z płaczem…