40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 29

27

Minęło trochę czasu, zanim po tym opowiadaniu zapakowaliśmy maluchy do wyrka. Rozmach fikcji puścił w ruch obłędną katarynkę pytań. Jeremiasz zapytał, między innymi, w jaki sposób “zbrodniarz" (uwielbiają to słowo, wolą je od zabójcy) zdołał wnieść bomby do Domu Towarowego. To mnie zaskoczyło. Uratowałem się dzięki Klarze, która odpowiedziała, że na razie tego nie wiadomo, ale że “zbrodniarz" będzie przesłuchany przez młodziutkiego inspektora policji śledczej, niejakiego Jeremiasza Malaussene'a, który zdaje się, ma pewien pomysł w tej kwestii. “Dobrze", mruknął Jeremiasz z porozumiewawczym uśmiechem i wślizgnął się pod kołdrę, o nic więcej nie pytając.

Kiedy Juliusz i ja wracamy do pokoju, wszystko lśni. Od lat nie było tak czysto. Zapach Juliusza jest ledwo wyczuwalny, a po perfumach Julii nie ma śladu. Klara, która weszła depcąc nam po piętach, pod pretekstem, że chce mnie przepytać na temat pewnego sonetu Baudelaire'a, bo go dobrze nie rozumie, przeprasza z uśmiechem.

– Już tak dawno nie było sprzątane, Ben, skorzystałam z wolnej chwili.

Od razu przychodzi mi do głowy fotografia. W nocy zostawiłem ją na stoliku przy łóżku, a rano zapomniałem schować do szuflady. Rzut oka. Już jej oczywiście nie ma. Rzut oka na Klarę.

Dwie duże drżące łzy.

– Nie chciałam, Ben.

(Tępy kretynie. Zostawić to na wierzchu…)

– Ben, przepraszam, nie zrobiłam tego umyślnie…

Teraz już nie łzy, ale prawdziwy szloch, a ja zastanawiam się, czy przyczyna to myśl o potwornym okrucieństwie, czy wstyd z powodu niedyskrecji.

– Ben, powiedz coś…

Oczywiście. Mam coś powiedzieć.

– Klara…

No tak. Coś powiedziałem. Od ilu to już lat nie płakałem? (Głos mamy: “Nigdy nie płakałeś, Ben, w każdym razie ja nigdy nie widziałam, żebyś płakał, nawet jako malutkie dziecko. Płakałeś już kiedyś?" – Nie, mamusiu, nigdy, z wyjątkiem pracy.)

– Ben…

– Posłuchaj, Klarneciku, to wyłącznie moja wina. Zdjęcie powinno się w tej chwili znajdować na policji. To Teo je znalazł. Płakał tak samo jak ty, kiedy mi je pokazywał. Ale nie chciał, żeby złapali faceta, który pomścił zabite dziecko… Klara, słuchasz mnie?

– Ben, ja je sfotografowałam.

(Brawo. Tego tylko brakowało. Oczywiście, jak już zobaczyła…)

Jeszcze dwa, trzy stąpnięcia. Łzy wysychają.

Któregoś dnia zapytałem ją, skąd się u niej wziął (poza samą pasją do fotografii) ten zwyczaj fotografowania wszystkich najstraszniejszych rzeczy, jakie napotyka na swojej drodze. Odpowiedziała mi, że tak samo było, kiedy była mała, a ja nakładałem jej na talerz coś, czego nie lubiła. “Nigdy ci nie mówiłam, Ben, że to niedobre, ale im mniej to lubiłam – na przykład cykorię z jej goryczką – tym uważniej próbowałam. Żeby rozumieć, wiesz? Nie smakowało do tego lepiej, ale skoro rozumiałam dlaczego, mogłam jeść i nie zawracać ci głowy kaprysami. No więc z fotografią jest trochę tak samo, nie umiem ci lepiej tego wytłumaczyć.

No a teraz, Klara, kiedy już sfotografowałaś to zdjęcie, to rozumiesz"! I co też możesz rozumieć, mój biedny mały skarbie?

– Klara, to straszne, że to zobaczyłaś…

– Nie, jeżeli to się może na coś przydać.

Tu zmiana tonu. Głos jest znowu łagodnie precyzyjny.

– Zrobiłam kilka powiększeń.

(Boże mój, Boże…)

– Na niektórych złagodziłam kontrasty, na innych wyostrzyłam.

(No właśnie, porozmawiajmy o problemach technicznych.)

– Trzy rzeczy są dziwne. Chcesz zobaczyć?

– No pewnie, że chcę zobaczyć!

(Nie zostawię cię przecież samej z tą czernią i bielą.)

W sekundę potem z dziesięć powiększeń leży rozłożonych na łóżku. Fragmenty cieni, nogi stołu, stosik na ziemi, niektóre odbitki stopniowo coraz bielsze, inne coraz ciemniejsze. I, ważny szczegół, ani śladu obu postaci! Jakby ich nigdy na zdjęciu nie było. Całkowicie ukryte. Szczegół tym bardziej uderzający, że oko Klary uchwyciło, zdawałoby się, wszystko, poza martwym dzieckiem i jego zabójcą. Okrutna potworność jakby wymazana pod spojrzeniem anioła. Prawie że rozbawionym tonem, jak przy zgadywance, Klara pyta:

– Według ciebie ten stosik u podnóża stołu, co to jest?

– Właśnie się z Teo zastanawialiśmy.

– Przyjrzyj się dobrze, nic ci to nie przypomina?

– Klara, na Boga, co ma mi to przypominać?

– Spójrz…

Wyciąga z tornistra czerwony flamaster i jak dziecko starannie wytycza granicę, wzdłuż której zacieniony obszar tworzący stosik wtapia się w ciemność pomieszczenia. W ten sposób zarysowuje się jakiś kształt. Punkty i wybrzuszenia zostają połączone w kontur. A w miarę obkonturowywania pojawia się kształt, kształt, który jest mi nieobcy. Widać wzdęty brzuch, zesztywniały kark, dwoje ostro ściętych uszu, pysk otwarty szeroko nad wywieszonym jęzorem – przypomina to Guernikę Picassa – zarys łapy, sylwetkę psa!

– Juliusz?… Juliusz!

Gong w mojej Czasoprzestrzeni.

– Skąd Juliusz na tym zdjęciu?

– To nie jest Juliusz, oczywiście, tylko inny pies, Ben, ale w takim samym stanie jak Juliusz w czasie choroby!

W podnieceniu mojej siostry jest teraz coś z Sherlocka Holmesa na haju.

– No więc, Ben, to prowadzi do następnego wniosku!

– Wnioskuj, moja miła, wnioskuj.

– Sfotografowana scena miała miejsce w Sklepie, dokładnie w tym samym miejscu, w którym Juliusz miał atak.

– Dlaczego tak myślisz?

– Kiedy Juliusz przechodził koło tego miejsca, musiał coś poczuć…

– Żartujesz, to zdjęcie ma co najmniej dwadzieścia lat.

– Czterdzieści, Ben, ono pochodzi z lat czterdziestych. Od lat pięćdziesiątych nikt już tak nie przycina zdjęć! Zresztą można by dla potwierdzenia zbadać osadzanie się soli…

Słowo daję, zamienili mi moją ulubioną siostrzyczkę w policyjne laboratorium!

– Ale jest jeden problem…

– Tak?

– Juliusz przecież nie po raz pierwszy poszedł po ciebie do Domu Towarowego.

– Nie, i co z tego?

– Jak to się stało, że dostał ataku dopiero teraz?

Odtwarzam w myślach przyjemniaczka z krzaczastymi brwiami, który mi zagradza drzwi do stołówki i rozkazuje zejść schodami ruchomymi.

– Bo zazwyczaj szliśmy inną drogą. Tamtędy szliśmy pierwszy raz.

– I to się stało koło działu zabawek, tak?

W tym momencie patrzę na nią tak, jakbym naprawdę zaczynał się jej bać.

– Skąd to wiesz? Nigdy ci tego nie mówiłem!

– Popatrz.

Kolejny spacer czerwonego flamastra po rozbielonym powiększeniu. Wyłania się wypukły kształt wznoszący się, nieco skosem, aż do sufitu. Dwie kolejne kreski wydobywają fałdy kaptura, potem wełnistość brody. To jeden ze stiukowych świętych Mikołajów, które od ponad stu lat podpierają niestrudzenie piętra Domu Towarowego nad działem zabawek.

– Nigdzie indziej w Sklepie ich nie ma, Ben.

(Blow-up, zdjęcie, które gada…)

– To wszystko, Klara?

– Nie, Leonard nie był sam.

– Był jeszcze przynajmniej ten, co go sfotografował.

– Ten i kilku innych.

Trzech albo czterech, zgodnie z tym, co z ciemnych głębokości starego zdjęcia wydobywa mały czerwony flamaster. A może i inni, poza polem widzenia.

– OK, kochanie, to wystarczy. Zostawiasz mi to wszystko, a ja zaraz jutro oddaję zdjęcie Teo, żeby je wysłał na policję.