40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 32

30

Na szczęście pański brat był sam w klasie.

(“Na szczęście"…)

Główny dziedziniec szkolny przedstawia widok dymiącego rozlewiska, pełnego poskręcanych szkieletów rzeczy, które oparły się płomieniom. Wśród szczątków wiją się długie, spłaszczone rury. Cierpki zapach stopionego plastiku zalega wśród panującej wilgoci. “Ale wie pan, najgorzej z tymi, co są popaleni na szosie… zapach trzyma się całymi tygodniami… siedzi we włosach…") W mojej głowie udźwiękowiony obraz strażaka, a moje nozdrza pracują, pracują, żeby się przekonać, czy wśród posępnych zapachów żaden nie jest zapachem spalonego ciała. Dwa hydranty kończą polewanie zwęglonych szczątków. Trzy klasy doszczętnie spłonęły.

– Materiał sfabrykowany…

Właśnie takie świństwo z papier mache, które zajmuje się przy najlżejszym wybuchu. Nogi od stołów, metalowe konstrukcje, stopione pod wpływem gorąca, poplątały się i sterczą, zastygłe w groteskowych pozach. Trzymam przez strażaków na bezpieczną odległość, uczniowie ulegają sprzecznym uczuciom: żalu, uciechy z draki i nie wygasłego jeszcze strachu.

– Szczęśliwie stało się to podczas przerwy.

(“Szczęśliwie…")

Jedna z czerwonych ciężarówek zaczyna rolować węże. Przelatuje mi przez głowę idiotyczny obraz nawijanych na widelec spaghetti.

– Nie wyszedł na przerwę…

Spaghetti w czarniawym sosie z ośmiornic. W jakiej to okolicy Włoch podają coś takiego?…

– Ogień był już zbyt duży, kiedy zdaliśmy sobie sprawę…

– Czemu nie wyszedł na przerwę z innymi dziećmi?

– Nie potrafię powiedzieć.

– Nie potrafi pan powiedzieć?

– O ile wiem, był, to znaczy jest dzieckiem bardzo niezależnym.

(Nie potrafi powiedzieć, o ile wie, to znaczy…)

– Ogień wybuchł naprawdę znienacka…

Wiem, wiem, znienacka, jak trzaska. Trzaska, od której, o mały włos, spłonęłaby setka dzieci. Ale na szczęście był tam tylko mój Jeremiasz.

– Na szczęście, co?

– Słucham?

– Powiedział pan “na szczęście", prawda? I “szczęśliwie"…

– Pan wybaczy?

Jego oczy robią się nagle wielkości spodków. Zdaję sobie sprawę, że nachylam się nad nim, a on kuli się w swoim fotelu.

W tym momencie telefon. Odbiera pospiesznie, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Halo? Słucham? Tak, słucham?

(“Tak, słucham"… “Na szczęście"… “Szczęśliwie"…)

– Szpital Świętego Ludwika, tak, pogotowie, naturalnie, dzięk…

Kiedy odkłada, mnie już w biurze nie ma.

Laurenty dojechał do Św. Ludwika przede mną. Kiedy tam docieram, dyskutuje właśnie z małym ciemnowłosym lekarzem o żywym spojrzeniu. Gdy tylko ich dostrzegam, próbuję coś wyczytać z ich twarzy. Nie dowiaduję się nic poza tym, czego można się zazwyczaj dowiedzieć z miny zawodowców, kiedy się zejdą we dwóch. Duży blondyn i mały brunet, kumple że hej, od pierwszego słowa. Braterstwo wielkich naukowców. I tak dalej… Zresztą ten widok jest dla mnie pocieszający. Jeżeli Laurenty debatuje z tym doktorem, to znaczy, że Jeremiasz trafił w dobre ręce.

– A! Ben, przedstawiam ci doktora Marty.

Ściskanie łap.

– Niech się pan nie denerwuje, wyciągniemy z tego pańskiego syna.

– Nie jest moim synem, ale bratem.

– To niewiele zmienia w jego stanie zdrowia.

Powiedział to całkiem zwyczajnie, bez uśmiechu i nie spuszczając ze mnie oczu. Ale na ich dnie dostrzegam bardzo pocieszający błysk wesołości. Wysilam się na uśmiech i pytam:

– Mogę go zobaczyć?

– Pod warunkiem, że zmieni pan wyraz twarzy, nie chciałbym, żeby mu pan popsuł nastrój.

Ciekawy facet z tego Marty'ego. Powiedział to tym samym, lekko żartobliwym, flegmatycznym tonem, ale jestem przekonany, że jeżeli moja mina się nie zmieni, to Jeremiasza nie zobaczę.

– Gdyby pan zechciał mi powiedzieć, co mu jest…

– Rozmaite poparzenia, obcięty prawy palec wskazujący, ma straszliwego pietra, ale broni się jak może, żeby nie zemdleć. Postanowił, że będzie rozśmieszać pielęgniarki.

– Obcięty palec?

– Przyszyjemy mu go raz-dwa.

Dziwna rzecz, zaufanie. Gdyby Jeremiaszowi urwało głowę, to coś mi mówi, że ten nieduży, bezpośrednio przemawiający żartowniś wstawiłby mu ją z powrotem między ramiona. Uosobienie kompetencji. I coś jeszcze, jakaś dobroć…

– OK, czy teraz moja gęba się panu podoba?

Spogląda na mnie przez dobrą chwilę, po czym, odwracając się do Laurentego:

– Jak pan myśli, Bourdin?

Leży rozebrany do naga. Ciało ma pokryte siatką plamek o spękanych brzegach. Usta i prawe ucho wyglądają jak sztuczne. Ma całkiem ogoloną głowę. I kiedy wchodzę do małej wysterylizowanej salki, czuwająca przy nim pielęgniarka pokłada się ze śmiechu. Ale także, gdy lepiej się przyjrzeć, płacze. On zaś, niezrażony, nawija na całego. Ma małe ciałko. To naprawdę maluch, jeśli nie brać pod uwagę jego niewyparzonej gęby. Muszę podejść bliziutko, żeby mnie zauważył. Wtedy się uśmiecha. Uśmiech brzydnie w grymas bólu. Potem ostrożnie, chciałoby się rzec, rysy powracają na swoje miejsce.

– Cześć, Ben. Popatrz, wyglądam jak Eddie Trumna!

Pielęgniarka podnosi na mnie oczy przepełnione smutkiem i podziwem.

– Chciałbym z tobą pomówić sam na sam, Ben.

I jakby ją znał od zawsze:

– Maryniu, mogłabyś kupić mi książkę, co? Poczytasz mi, jak on pójdzie.

Nie wiem, czy nazywa się rzeczywiście Marynia, ale wstaje posłusznie, a ja odprowadzam ją do drzwi.

– Niech go pan nie męczy – szepcze – za dziesięć minut zabierzemy go na salę operacyjną.

Z rozczulonym uśmiechem dodaje:

– Zacznę mu czytać, jak go będą znieczulać.

Światło korytarza znika za zamkniętymi drzwiami.

– Już, Ben, jesteś sam?

– Jestem sam.

– No to chodź tu bliżej, siadaj, mam wielką nowinę.

Stawiam krzesło tuż przy jego łóżku. Czeka chwilę, rozkoszując się napięciem. Potem, nie mogąc dłużej wytrzymać:

– Już wiem, Ben!

– Co już wiesz, Jeremiaszu?

– Jak “zbrodniarz" wnosił bomby do środka! Boże Wielki… Przez dobrą chwilę słyszę tylko jego urywany oddech i bicie mojego serca. Potem pytam:

– Jak?

– On ich nie wnosił, on je fabrykował na miejscu!

(Rzeczywiście lepiej, że siedzę.)

– Naprawdę?

Musiałem zrobić wysiłek, żeby to powiedzieć, i to radosnym głosem!

– Naprawdę! Spróbowałem, to się da.

“Spróbowałem"? No tak, czuję, że nadchodzi najgorsze. Nadchodzi krokiem, który rozpoznaję.

– Ben, w Domu Towarowym jest wszystko, co trzeba, żeby wysadzić w powietrze cały Paryż, jeżeli ktoś ma ochotę.

To prawda. Tylko trzeba mieć tę ochotę.

– U mnie w szkole też.

Cisza, która następuje… to prawdziwa cisza!

– No więc zrobiłem eksperyment.

– Na miłość boską, Jeremiaszu, jaki eksperyment? Nie powiesz mi, że…

– Zrobiłem bombę podczas lekcji i nikt się nie spostrzegł.

(Tak, to mi właśnie powiedział.)

– Bierzesz byle co, na przykład środek na chwasty zamiast chloranu sodu…

I oto mój mały braciszek Jeremiasz, który dzielnie dobiega dwunastu lat, sprzedaje mi subtelny przepis na bomby domowej roboty, coraz bardziej podniecony w miarę swojego wywodu, a jego głos nakłada się na głos Tea w mojej pamięci: “Wyobraź sobie, jeden z nich nosił się cały dzień z pięcioma kilogramami środków chwastobójczych w obu kieszeniach fartucha!"

– Mów ciszej, Jeremiaszu, uspokój się, nie powinieneś się męczyć.

(Zwłaszcza nie powinni cię słyszeć po drugiej stronie drzwi, u licha! Bratula podpalacz. Mój brat jest małym podpalaczem! A ja, pedagog, wychowawca…)

– Wszystko poszło jak po maśle, Ben, i właśnie wtedy, kiedy zaczynałem rozbrajanie, żeby zanieść ją do domu i ci pokazać “ostateczny dowód", rozumiesz? wtedy to świństwo wybuchło mi w rękach.

(Podpaliłeś swoją budę, Jeremiaszu! Na miłość boską, PODPALIŁEŚ SZKOŁĘ!)

– Hej, ty, chyba mi wierzysz, co?

Po raz pierwszy głos mu drży z niepokoju.

– Co, Ben? Wierzysz mi, powiedz?

Cisza. Długa cisza. Patrzę na niego. Znowu cisza. A potem z jego oczu o spalonych rzęsach tryskają łzy.

– No tak, nie wierzysz mi. Byłem pewien! Och, Ben, wiesz dobrze, że cię nigdy nie okłamałem…

(Jahwe, Jezu, Buddo, Allahu, Leninie, Jak Ci Tam i inni… co ja wam zrobiłem?)

– Tak, Jeremiaszu, wierzę ci, to będzie ostatni rozdział mojej historii, opowiem ją reszcie dziś wieczorem, numer z bombą sfabrykowaną wewnątrz Domu Towarowego, genialne! To będzie epilog…