40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

31

Żyję, umieram, chłoną mnie ogień i woda,

Trawią mnie upałami zimy przecierpiane,

Życie wdzięczy się do mnie i zadaje ranę,

Z wielkim frasunkiem miesza się pogoda. *

– Klara, zaznaczaj średniówki, jak deklamujesz. W poezji pauzy grają taką samą rolę jak w muzyce. Są oddechem, ale są też cieniem słów, albo ich promieniowaniem, to zależy. Już nie mówiąc o pauzach zwiastujących. Są rozmaite pauzy, Klara. Na przykład, zanim zaczęłaś deklamować, fotografowałaś białego kota na grobie Wiktora Noir. Przypuśćmy, że zamilkniemy, jak skończysz deklamować. Czyż będzie to taka sama cisza?

– “Czyż będzie", Beniaminie, “czyż będzie"? Zastanawiam się… Podrwiwa przyjaźnie, bierze mnie pod rękę, spacerujemy dalej po pełnym słońca cmentarzu Pere-Lachaise – Klara właśnie mi uprzytomniła, że prawie wszystkie koty są tu czarne lub białe. Ewentualnie czamo-białe. Ale nigdy kolorowe. Myślę o Jeremiaszu, któremu dziesięć dni temu przyszyli palec i który pojutrze wraca do domu. Myślę o Julii, która ostatnio pocieszała mnie całymi nocami (“ależ nie, Ben, nie ma w tym nic monstrualnego, wiek dziecięcy z natury usposabia do doświadczeń, to jest kłopotliwe, ale nie monstrualne, a ty niczemu nie jesteś winien, moje biedactwo, odpręż się, oddaj w moje ręce, nie każ teoretyzować…"), Julii, której zapach perfum wciąż jeszcze się unosi dookoła. Myślę o małym staruszku – już go więcej w Domu Towarowym nie widziałem, musiał poczuć na sobie skrzyżowane spojrzenia obu gliniarzy. I myślę o Klarze, która jutro zdaje maturę i która, zdaje się, nic nie zrozumiała z tego sonetu Luizy Labę.

– Luiza Labę, kochanie, wróćmy do Luizy Labę, powiedz drugą zwrotkę i staraj się zachowywać pauzy, egzaminator będzie zadowolony.

Mój niepokój zabawom się dwornym nie podda,

W jednej chwili wybucham radością i łzami;

Ulotne moje szczęście niedługie ma trwanie,

Schnąć mi i kwitnąć każe jedna chwila zwodna.

– Według ciebie, o czym on mówi, Klara? Co to jest to drżenie wszystkich nerwów, to wzburzenie, te wyładowania?

– Wygląda, jakby była niespokojna, niespokojna, a zarazem bardzo pewna siebie.

– Niepokój i pewność, tak, prawie że odgadłaś, powiedz następną linijkę, tylko następną linijkę.

Tak mnie wiodą niestałe Miłości zaklęcia… *

* Fragment sonetu Luizy Labe w tłumaczeniu Artura Międzyrzeckiego

– Miłość, Klarneciku, Miłość wprawia nas w taki stan, przyjrzyj się swojej siostrze, na przykład.

W tym momencie Klara staje nagle pośrodku alejki i fotografuje mnie.

– To tobie się przyglądam!

Potem:

– Jaka ona właściwie była, ta Luiza? Chodzi mi o porównanie z innymi z jej epoki, takim Ronsardem, du Bellayem?

– Była w pełni istotą Renesansu: najsubtelniejsza poezja i mięśnie prawdziwego barbarzyńcy. Władała szpadą i przebierała się za mężczyznę, żeby brać udział w turniejach. Nawet wspinała się na mury podczas oblężenia Perpignan. Po czym cieniutko przycinała gęsie pióro, żeby napisać taki właśnie wiersz, który góruje nad całą poezją jej czasów.

– Są jakieś jej portrety? Była piękna?

– Nazywano ją La Belle Cordiere.

Tak wygląda nasz spacer. Klara fotografuje, ja analizuję dla niej wzniosły sonet, ona obrzuca mnie olśnionym spojrzeniem, a ja myślę, jak Cassidy Crosby, że gdybym był nauczycielem, lubiłbym ten zawód z wielu nieodpowiednich powodów, na przykład ze względu na nadmierne upodobanie do takiego naiwnego podziwu.

Po grobowcu Wiktora Noir przychodzi kolej na obstrzał mauzoleum Oscara Wilde'a. Teo chce mieć powiększenie do sypialni. Na honor Klary, będzie je miał.

Oscar Wilde obfotografowany – koniec przechadzki, pora zabrać Malca ze szkoły. Ostatni widok w drodze powrotnej: trzy albo cztery staruszki mamroczące ponure zaklęcia nad grobem Allana Kardeka. (Której to sąsiadce tak dobrze życzą?) Kiedy Klara szykuje się do zdjęcia, jedna z nich odwraca się i pokazuje, żebyśmy sobie poszli. Szponiastemu gestowi towarzyszy koci syk.

Właśnie w tej samej sekundzie wybucha czwarta bomba w Domu Towarowym.

Czwarta bomba…

W mój wolny dzień

Jest to bomba całkowicie nieprofesjonalna: ładunek prochu strzelniczego ubitego w puszce z lontem + mała butelka gazu (typu campingowego) +… itd., zdetonowana na odległość za pomocą systemu iskrzącego odkręconego od skrzynki telewizora.

Mała bomba.

Kawałkami ceramiki nafaszerowała przedstawiciela firmy sanitarnej, Niemca z pochodzenia, który spokojnie sikał w sraczu ekspozycji szwedzkiej na ostatnim piętrze (piękny wychodek, rzeczywiście bielutki, solidnie skonstruowany – drzwi nie wyrwało – tak dobrze uszczelniony, że nikt nie usłyszał wybuchu, tylko dyskretne puknięcie) – a więc siusiał, przedstawiciel firmy, ofiara.

Wpatrując się w stare zdjęcia, które poprzyklejał na ścianie pisuaru “Niestety" ojciec rodziny, tym razem. (Licznej.) I wielokrotny dziadek.

Być może również kolekcjoner znaczków.

Niemniej nafaszerowany niepokalanie białą ceramiką. I żelastwem. I śrutem także.

I goły.

Goły?

Jak palec. Od góry do dołu. Rozebrany, no.

Rozebrany przez bombę?

Nie, przez siebie samego, przed wybuchem.

– Ale my byśmy bardzo pragnęli wiedzieć, panie Malaussene, co też pańska siostra Teresa robiła pod tym skandynawskim wucetem, stojąc tam jak słup soli, dopóki nie wyważyliśmy drzwi i nie znaleźliśmy trupa. Oto czego pragnęlibyśmy się dowiedzieć.

Ja też.