40506.fb2
Ależ uprzedzałam cię, Ben!
Stoi niewzruszona jak Los pośród tych gliniarzy, którzy wyglądają tak, jakby się mieli zaraz podać do dymisji. Dookoła Policja Śledcza wre jak ul – jeśliby przyjąć, że pszczoły stukają na maszynie paląc peta za petem wśród stojących samotnie kufli.
Słowem, moja Teresa tkwi pośrodku tego obskurnego biura, same łokcie i kolana, za duża na swój wiek, a ja widząc ją tutaj, w tym zalegającym dymie, wśród kręcących się mężczyzn, odczuwam nagły przypływ miłości.
– Uprzedzałaś o czym, malutka?
Ten sobowtór Pata Bako zeżarłby ją żywcem, gdyby się nie obawiał, że sobie połamie zęby. Drugi marzy zapewne, żeby wrócić do poprzedniego zajęcia, kraszonego czekoladowymi eklerkami. Wyglądają jak przygnębienie we własnej osobie.
– Przez godzinę nic ciekawszego z niej nie wydobyliśmy! Jest jeszcze trzeci gliniarz, którego nie znam, młody blondynek, prawie bliski płaczu. “Będę rozmawiać tylko z moim bratem Beniaminem, zresztą uprzedzałam go."
– Ale uprzedzałam o czym, do jasnej cholery? – zirytował się blondynek.
A ponieważ był naprawdę bardzo młody, dodał:
– Zaczniesz śpiewać, dziwko?
Ponieważ nie mogli sobie poradzić, byli zmuszeni czekać na inspektora Careggę z podejrzanym number One, czyli mną, który teraz stoję przed Teresą bratersko się do niej uśmiechając, podczas kiedy inni gliniarze przeszukują dom, wywracają wszystko do góry nogami w dawnym składzie i w moim pokoju, tak wściekle spragnieni, żeby coś znaleźć (co znaleźć?), że byliby gotowi przekroić Juliusza na pół, żeby jemu też zajrzeć do środka.
– Uprzedzałaś o czym, Tereso?
Wzdraga się i patrzy na mnie, jakby się budziła.
– Mówiłam ci, 28, 3,11 albo 7, z dużym prawdopodobieństwem na 28.
(Aha, a więc to nie były numery koni…)
– Nawet to napisałam czarno na białym, na wypadek, gdybyś ponownie zaczął podawać w wątpliwość moje słowa.
(“Podawać w wątpliwość moje słowa", to też mnie zdziwiło, ten nagły przypływ poczucia humoru…)
– Co to za lipa? Próbuje nas pani wykołować czy jak?
Blondynek zgrywa dorosłego faceta z jajami. Pozostali dwaj czekają. Trzaskają drzwi. Wymyślania. Policja Śledcza. Moja Teresko, jesteśmy na Policji Śledczej.
– Teresa, bądź łaskawa wyjaśnić tym panom, o czym mówimy.
– Przyznasz, że miałam rację?
(To się nazywa “Wstępne warunki umowy".)
– Tak, Teresa, miałaś rację, przyznaję.
– W takim razie chętnie tym panom wytłumaczę…
Zdanko, które sprawia, że scena nieruchomieje. Blondynek wślizguje się za maszynę do pisania. Uszy Czterookiego strzygą niepostrzeżenie.
– To bardzo proste, panowie…
Ona stoi. Oni siedzą. Role się odwróciły. Ona jest Nauczycielem, oni dzieciarnią, która sili się coś skapować.
– Bardzo proste, każdy z was mógłby dojść do tych samych wniosków. Pod warunkiem, że zadałby sobie trochę trudu.
Tak, tak zaczyna swoim przenikliwym głosem, tonem wykładu w szkole policyjnej: “Ćwiczenia z wnioskowania z gwiazd na tle problematyki śmierci."
Tłumaczy – jej podłużna, koścista głowa wynurza się z obłoków dymu, bierze oddech nieprawidłowo, jak zawsze – tłumaczy “tym panom", że układ gwiazd czterech poprzednich ofiar wskazywał jasno, iż muszą umrzeć nagłą śmiercią, i to właśnie w dzień, kiedy zmarli, ani w przeddzień, ani nazajutrz, i w dokładnie oznaczonym miejscu geograficznym: w Domu Towarowym.
– A moje przejście na emeryturę wypada kiedy? – ironizuje blondynek, odgrywając nieświadomie rolę Jeremiasza.
– Zamknij się, Yanini – beszta go sobowtór Pata Bako, odbierając mi z kolei moją rolę – straciliśmy już dość czasu.
– Zapomnij o sobie i zanotuj jej zeznanie, byle co, choćby przepis na biszkopt, szef zaraz tu będzie.
I Dżib Hiena prosi grzecznie Teresę, by kontynuowała.
– Jeśli chodzi o potencjalną ofiarę, piątą – ciągnie Teresa – nie znałam jej tożsamości ani wieku, toteż należało przeprowadzić rozumowanie już nie na podstawie parametrów urodzenia, ale przeciwnie, opierając się na hipotetycznym punkcie końcowym – który nazywany jest “śmiercią", ale który, naturalnie, jest jedynie “przejściem", po czym, ustaliwszy solidne ramy dla wnioskowania dedukcyjnego, spróbować cofnąć się w czasie aż do punktu pojawienia się podmiotu, punktu zwanego “narodzinami", a będącego, oczywiście, jedynie “wcieleniem".
Poczwórne oczy komisarza Coudrier wpatrują się w dal, jakby ściany nie istniały, a blondynek stuka jak oszalały na maszynie, której bezkrwista taśma odbija litery blade jak śmierć. Teresa jest w swoim żywiole.
– Otóż, biorąc pod uwagę dokładne daty “wcielenia" pozostałych dotychczasowych ofiar, charakter układów astralnych, które były zwiastunem ich “przejścia" w Domu Towarowym – czy też, jeśli panowie wolicie, ich śmierci – zdałam sobie sprawę, że według wszelkiego prawdopodobieństwa dwudziestego ósmego tego miesiąca, w tym samym miejscu, przy przejściu Saturna w pozycję dominującą musi nastąpić nagła śmierć.
Teresa wstała dziś wcześnie rano. Była pierwszą klientką, jaka przekroczyła próg Sklepu. Otrząsnęła się z odrazy wzbudzonej dociekliwym spojrzeniem na wpół śpiącego policjanta. Pospacerowała między wyludnionymi jeszcze stoiskami pod zaintrygowanym okiem sprzedawczyń, które uznały, że ta natchniona postać nie może być jakąś złodziejką w akcji. Potem roztopiła się w tłumie, zagłębiając razem z nim w najdalsze zakątki Domu Towarowego i wyczekując chwili, kiedy śmierć potwierdzi jej przypuszczenia, a zarazem obawiając się ich prawdziwości, ponieważ nie życzyła nikomu śmierci, biedaczka – “Ben, wierzysz mi, powiedz, wiesz, że cię nigdy nie okłamałam!" (tak, dokładnie to samo zdanie, co zdanie Jeremiasza na jego szpitalnym łóżku), “wierzę ci, kochanie, nigdy nikomu nie życzyłaś źle, to prawda, mów dalej, słuchamy cię" – nieświadoma miejsca, w którym zostanie zadany cios, ale przeświadczona, podpowiadało to jakieś mroczne światło (blondynek podnosi oczy znad maszyny, ależ tak, “mroczne światło", właśnie tak powiedziała), że gdy ta chwila nadejdzie, będzie wiedziała gdzie i kiedy.
No i kiedy “chwila nadeszła", znaleziono dziewczynę stojącą w odrętwieniu przed zamkniętymi drzwiami podwójnego wucetu z krainy chłodów. Nikt nie słyszał wybuchu, piętro było zresztą praktycznie puste o tej późnej wieczornej godzinie – na dziesięć minut przed zamknięciem biur i ostatnią falą klientów.
Teresę odkrył osobiście szef dzianin. Barczysty facet z nikłym głosikiem. Sądził, że Teresa nie może sobie poradzić, i chciał jej otworzyć drzwi. Zamknięte od środka. Zaintrygowany, chwilę poczekał. Ale ta wysoka, stojąca bez ruchu i bez słowa niezdara przejmowała go lekkim strachem. Odwołał się więc do przełożonych. Tym trybem dotarł do policji.
Która wyważyła drzwi.
Nafaszerowany trup.
I małe zdjęcia na zakrwawionych ścianach.
– I wiesz co, Ben, w chwili jego śmierci odgadłam dokładną datę jego urodzin: 19 grudnia 1922.
Strzelająca salwami maszyna blondynka krztusi się żelazną czkawką. Blondynek rzuca zdumionym okiem na otwarty na jego biurku paszport i głośno czyta:
– Helmut Klinz, obywatel niemiecki, urodzony w Idar Ober-stein 19 grudnia 1922 roku.
– Przypuszczam, że zdaje pan sobie sprawę z powagi sytuacji, panie Malaussene?
Jest już późna noc. Caregga odwiózł Teresę do domu. Nawet Policja Śledcza usnęła. Tylko lampa z regulatorem natężenia w biurze komisarza okręgowego Coudrier wskazuje, że Instytucja nadal myśli. Komisarz siedzi za biurkiem, ja stoję przed nim. Ani śladu po pani Elżbiecie, nie ma małej kawki. Tylko “nauczyciel" naprzeciw “nauczyciela".
– Wszystko to bowiem zaczyna się układać w fantastyczną sieć poszlak przeciw panu.
Lekkie rozjaśnienie lampy dla podkreślenia powagi chwili. (Komisarz Coudrier powoduje te zmiany świetlne, lekko naciskając nogą odpowiednią pompkę. Przypuszczam, że każdy gliniarz ma swoje sposoby.)
– A moi ludzie nie bardzo by zrozumieli, gdybym tych poszlak nie wziął pod uwagę. (Teresa, Teresa…)
– Podsumuję sytuację, jeżeli pan pozwoli.
(Nie żeby mi tak znowu zależało…)
Ale on podsumowuje. W ośmiu punktach, które padają w nasz półcień jak koronne punkty oskarżenia:
1) Beniamin Malaussene, kontroler techniczny Domu Towarowego, w którym od siedmiu miesięcy nie zidentyfikowany zabójca podkłada bomby, za każdym razem znajduje się w miejscu wybuchu.
2) A jeśli nie on, to jego siostra Teresa.
3) Wspomniana Teresa Malaussene, nieletnia, przewidziała, jak się wydaje, moment i miejsce czwartego wybuchu – szczegół, który może zaintrygować każdego funkcjonariusza policji odpornego na astro-logikę.
4) Jeremiasz Malaussene, również nieletni, podpalił szkołę za pomocą sfabrykowanej bomby, z której przynajmniej jeden składnik został użyty przez zabójcę z Domu Towarowego.
5) Topografia Domu Towarowego szczególnie, jak się zdaje, interesuje całą rodzinę, sądząc po liczbie zdjęć w tornistrze młodszej siostry, Klary Malaussene, uroczej panienki, i po powiększeniach znalezionych podczas rewizji dokonanej w miejscu zamieszkania rodziny, protokół z dnia…
6) Najmłodsze z dzieci Malaussene'ów ma od miesięcy sny o potworach gwiazdkowych, ponury temat, który nie pozostaje bez związku z fotografiami (równie ponurymi) znalezionymi w miejscu ostatniego wybuchu.
7) Ciąża siostry Luny Malaussene, zaledwie pełnoletniej, pielęgniarki, była przyczyną spotkania Beniamina Malaussene i profesora Leonarda, ofiary trzeciego wybuchu.
8) Nawet należący do rodziny pies (wiek i rasa nieokreślone) wydaje się zamieszany w sprawę jako ofiara ataku nerwowego w miejscu jednego z morderstw. (Analiza zdjęć znalezionych w klozecie ekspozycji szwedzkiej ujawnia, w jednym przynajmniej wypadku, obecność psa dotkniętego takimi samymi objawami.)
Ponowne nasilenie światła. Siedzący przede mną komisarz Coudrier wydaje się jedynym oświeconym człowiekiem pośród paryskiej nocy.
– Interesujące, nieprawdaż, dla ekipy wyczerpanych policjantów, którzy pragnęliby przejść już do wniosków końcowych? Cisza.
– Ale to nie wszystko, panie Malaussene. Zachce pan rzucić tutaj okiem?
Wyciąga ku mnie kopertę z podwójnego papieru, wypchaną jak balon, która nosi stempel sławnej paryskiej firmy wydawniczej.
– Otrzymaliśmy ją przedwczoraj, czekałem, żeby panu o tym powiedzieć.
Koperta zawiera dwieście, do trzystu stron maszynopisu. Wszystko razem zatytułowane: powieść IMPLOZJA autorstwa Beniamina Malaussene. Jedno spojrzenie wystarcza, bym rozpoznał historię, którą serwuję dzieciarni od rozpoczęcia sprawy, a która znalazła rozwiązanie dwa tygodnie temu, dzięki wyznaniu Jeremiasza. Moje zdumienie jest tak wielkie, że Coudrier uważa za swój obowiązek uściślić:
– Oryginał znaleźliśmy u pana. Uśpiony Paryż pomrukuje bezustannie. Wycie policyjnego samochodu przeszywa miasto, jak zły sen. Na biurku komisarza Coudrier światło lekko przygasa.
– Niech mnie pan zrozumie, chłopcze…
(“Chłopcze…")
– Ma pan już tylko jeden atut: moje osobiste przekonanie. Przekonanie o pańskiej niewinności, rozumie się. Żaden z moich współpracowników go nie podziela. W tych warunkach skłonić ich, żeby poszli innym tropem, nie jest rzeczą łatwą. Jeżeli w najbliższym czasie jakieś fakty nie przyjdą w sukurs mojemu przekonaniu…
Słyszę, jak moje punkty oparcia puszczają jeden po drugim. I wtedy pękam. Pal diabli Tea. Pal diabli tego dyżurnego Zorro. Oświadczam, że widziałem, jak mały staruszek w szarym fartuchu podwędził dwa naboje z działu z bronią i ładował prochem obudowę od świdra wiertarki.
– Czemu nie powiedział pan tego wcześniej?
(Istotnie, czemu?)
– Być może uratowałby pan jedno istnienie, panie Malaussene.
(Ale mój przyjaciel Teo, panie Okręgowy, mój przyjaciel Teo i jego por w sosie.)
– Ale sprawdzimy.
Co, jak mi się zdaje, zostaje powiedziane bez wielkiego przekonania. I rzeczywiście, ponieważ uważa za swój obowiązek dodać:
– Niech pan zapali świeczkę, jeżeli pan chce, żebyśmy go znaleźli…