40506.fb2
Ale czy zdajesz sobie sprawę? Zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłaś?
– Chciałam ci zrobić niespodziankę, Ben.
– Brawo. Rzeczywiście zrobiłaś.
Trudno opisać moją wściekłość. Czemu to właśnie Klara, moja Klara, musiała wpaść na pomysł, żeby zrobić fotokopię rękopisu i rozesłać ją do jedenastu wydawnictw? JEDENASTU! (11!)
– Niesłusznie tak się unosisz; to bardzo dobrze napisane, wiesz, policjanci świetnie się bawili czytając.
Udusić Lunę? Udusić Lunę, która właśnie się odezwała swoim marzycielskim głosem, z dłońmi skrzyżowanymi na półkuli rychłego macierzyństwa? Przez chwilę się nad tym zastanawiam.
– Zwłaszcza portret Coudriera-Napoleona bardzo ich rozśmieszył.
– Luna, proszę cię, przymknij się. Pozwól Klarze wytłumaczyć. (Co te dzieciaki mają we łbie? A nastolaty? Co im chodzi po głowie? Czy tylko dzieci naszej mamy są wyprodukowane według takiej sztancy, czy też wszystkie są takie same? Niech mnie ktoś oświeci, przez litość, ktokolwiek, nawet jakiś pedagog, niech mi powie!)
Śledztwo nie jest skończone, gliny mają mnie na oku od miesiąca, Jeremiasz puszcza z dymem swoją budę, a nazajutrz po tej katastrofie Klara wysyła moją powieść do jedenastu wydawnictw (Klara! Do jedenastu!), moją opowieść, która w zakończeniu ujawnia przepis na Jeremiaszową bombę oraz tajemnicę jej wykonania na terenie szkoły! DLACZEGO?
– Żeby cię pocieszyć, Ben.
(Pocieszyć…)
– Zapytałam Julię, zgodziła się.
(Świetny pomysł, to tylko o jedną wariatkę więcej w moim kółku rodzinnym.)
– A poza tym to jest bardzo śmieszne, Ben, zapewniam cię, policjanci naprawdę umierali ze śmiechu.
(Tak, zauważyłem, zwłaszcza Coudrier…)
– W takim razie jak wyjaśnisz odmowę wydawcy. Luna?
Albowiem dziś rano na tacy ze śniadaniem przyniesionym przez Klarę otrzymałem pierwszą odpowiedź. Odmowę uprzejmą, ale stanowczą. Sygnatariusz listu uznaje, że arcydzieło jest “niewątpliwie pełne fantazji", ale żałuje, że “konstrukcja jest nieco szkicowa" (no ja myślę!), zastanawia się “nad celowością wydawania takiego tekstu w chwili, gdy o podobnej sprawie piszą akurat wszystkie gazety" (ja też się zastanawiam), by w końcu stwierdzić, że “tego typu utwór nie leży w profilu naszych publikacji". (Całe szczęście…)
– To nic nie znaczy, Ben, zostało jeszcze dziesięć wydawnictw! Wiesz dobrze, jaka jest twoja największa wada: że nigdy nie wierzysz w to, co robisz.
Dzikie zwierzę we mnie pręży się do skoku. Jego wzrok kieruje się w stronę brzucha Luny. Myśli: “Za jakieś dziesięć dni będę miał tych dwoje na karku." Moje wargi unoszą się. Kły połyskują niebezpiecznie. Właśnie ten moment wybiera Teresa, by wypowiedzieć przypuszczenie o rzadkiej psychologicznej przenikliwości:
– Czy przypadkiem nie jesteś po prostu zły, że ci odmówili, Ben?
(Czy istnieje przyśpieszona emerytura dla starszych braci?)
To na tyle, jeśli chodzi o sprawy rodzinne. Jeżeli teraz rzucimy okiem na sprawy zawodowe, też jest wesoło, jakby powiedział Jeremiasz. Ani śladu po staruszku z głową świerszcza. Ani śladu po glinach. Jestem sam. Sam pośrodku pola minowego. Na najmniejsze trzaśniecie drzwiami, na jakiś trochę cięższy artykuł spadający z lady, na głośniejsze słowo – podskakuję. Nawet na głos miss Hamilton. Cały czas na granicy utraty przytomności. Ostra paranoja.
W dziale reklamacji zmartwienia klientów wyciskają z moich oczu prawdziwe łzy, a Lehmann, który marnuje masę czasu na pocieszanie mnie, rozpuszcza plotki, że zacząłem zaglądać do kieliszka.
– To prawda? – pyta Teo – Nie wolisz wąchać? To równie szkodliwe, ale lepsze dla psychiki.
A Sinclair, wyrozumiale:
– Wykonuje pan deprymujące zajęcie, panie Malaussene, to i tak cud, że wytrzymał pan tak długo. Niebawem, przydzielimy pana gdzieś indziej. Na przykład nadzór parteru, odpowiadałby panu? Zamierzamy się rozstać z panem Cazeneuve.
Dlaczego stary Gimini Świerszcz przepadł? Dlatego że go widziałem? Ale przecież robił wszystko, żeby dać się zobaczyć! Gdyby nie wypadek Jeremiasza, byłbym asystował przy wszystkich etapach fabrykacji. A więc? Wyczuł, że mnie pilnują te dwie gliny Coudriera? A ci dwaj, czemu także wyparowali? Czemu nie zastąpiono ich innymi, w odcieniu ściany? Nie ma już ani jednego policaja w tym Sklepie. Ani Teo, ani jego staruszkowie nie zostali przesłuchani. Co oznacza to osierocenie? Oczekiwanie na co? Potrzebna mi ta bomba. Musi walnąć bomba. Muszę wiedzieć gdzie, kiedy i kto! Muszę pilnie dostać w swoje ręce drania, który mnie wrabia od paru miesięcy. Muszę. W przeciwnym razie zamiast niego zapudłują mnie. Brak dowodów, ale stosy oznak i poszlak. Dość, żeby mnie posłać do mamra aż do czasu, kiedy bliźnięta Luny będą pełnoletnie. A kto ich będzie wychowywał, tych małych gnojków? Jeremiasz? Nauczyłby ich robić bombę neutronową! Mama? Mama…
– Mamo, mamo…
W prysznicach przylegających do naszej szatni Teo znajduje mnie szlochającego jak zatraceniec: “Mamo, mamo". Krztuszę się nad umywalką, polewam twarz zimną wodą i chlipię jak cielę:
“Mamo, mamo…", rozpacz wspierana litanią: “Ojcze, czemuś mnie opuścił?", która jak spirala wraca z pogrzebanych czasów katechizmu, kiedy to mama chciała, żebym miał Pana Boga w miejsce tatusia. “Mamo, mamo, czemuś mnie opuściła?" No i Teo pociesza mnie tak jak dawniej Jasmina, żona starego Amara. Teo, którego zdradziłem, wydając jego małego staruszka czyniącego sprawiedliwość…
– Jeden z moich staruszków, mówisz?
– Jeden z twoich staruszków, Teo, ten z główką świerszcza, ten, który majstrował przy kranach wtedy, kiedy wybuchł foto-automat, chciał cię odciągnąć, żebyś nie został ranny przy wybuchu… wydałem go glinom, Teo, za dużo poszlak przeciwko mnie…
Dłoń Tea zakręca kran i, jako że jesteśmy przy katechizacji, przyjaciel ewangelicznym gestem wyciera mi twarz. Omalże widzę, jak moja urocza gęba odciska się na odwrocie ręcznika…
– To nic takiego, Ben, zresztą i tak po tych zdjęciach w szwedzkim sraczu gliny wpadły już na właściwy trop.
– Jak się nazywa ten stary?
– Pojęcia nie mam. Ja ich nie nazywam, ja ich przezywam.
– A gdzie mieszka?
– Bo ja wiem… W jakimś schronisku, może w służbówce.
– Czemu zniknął?
– Według ciebie, czemu się znika w tym wieku?
– Myślisz, że umarł?
– To im się zdarza i jest zawsze zaskakujące, przez te ich twarze jakby wieczne.
– Teo, on nie powinien umrzeć!
(“Niech pan zapali świeczkę, jeśli pan chce, żebyśmy go znaleźli…")
– Jest inna hipoteza…
– Tak?
– Że się wywiązał z umowy, Ben, że sprzątnął wszystkich tych drani i rozpłynął się w krajobrazie.