40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 36

34

Przez ponad tydzień Julia, Teo i ja sam przetrząsaliśmy podziemie czwartej grupy wiekowej Paryża, Teo pod wodzą swoich własnych staruszków, Julia posłuszna jedynie swemu instynktowi szperacza, a ja podążając kolejno to za jednym, to za drugim, zbyt odrętwiały, żeby podjąć choćby najmniejszą inicjatywę własną, ale zbyt spanikowany, by pozostać na uboczu teatru poszukiwań. Przetrząsnęliśmy wszystko, od najnędzniejszych oddziałów Armii Zbawienia po najelegantsze kluby brydżowe, zaliczając po drodze całe mnóstwo stowarzyszeń o celach wysoce lukratywnych: przepełnione noclegownie, tureckie łaźnie, przezroczyste zupki, nieprzeniknione dyrektorki – woda stojąca na wszystkich piętrach. Teo był z każdym dniem coraz bliższy samobójstwa, a Julia swojego przyszłego artykułu.

– Ben, znalazłam coś!

(Skurcz nadziei w moim wysłużonym sercu.)

– Co, Julia, co?

– Handel narkotykami, bomba stulecia. Wszyscy ci staruszkowie chodzą na pasku u handlarzy!

(Mam to w nosie, Julia, mam to gdzieś, znajdź mi mojego staruszka, zapomnij na chwilę o pracy, do cholery!)

– Szprycują się jak szaleni, Ben. Trzeba ich zrozumieć, chcą o wszystkim zapomnieć, nawet o przyszłości, a jak nie chcą zapomnieć, to chcą sobie przypomnieć, i: podwójna dawka!

Była strasznie napalona, a ja wiedziałem z doświadczenia, że nic na świecie nie zdoła ugasić tego pożaru.

– Inni się już dawno w tym pokapowali. Wyniuchałam różne transakcje… Mówię ci, tutaj odchodzi cały wielki handel środkami odurzającymi!

(Jakby to był właściwy moment, żeby do moich kłopotów dodawać jeszcze jeden…)

– Uważaj na siebie, Julia, bądź ostrożna.

Ale ją już wciągnęło:

– Oczywiście, lekarze nigdy im nie zapisują wystarczająco dużo środków przeciwbólowych.

(Julia, litości, zajmij się mną, NAJPIERW MNĄ, Julia!)

– I to wszystko z błogosławieństwem władz, bo kiedy taki stary odwali kitę z przedawkowania, to dla nich znaczy akurat tyle, co stary grat, który się rozleciał.

Potem powolutku Teo zaczął rekrutować nowych pracowników do Sklepu, Julia uzupełniać materiały do artykułu, a ja zostałem sam z moim problemem. Sam z małym zdankiem Tea w opustoszałej łepetynie: “Że się wywiązał z umowy, Ben, i rozpłynął w krajobrazie."

Nie. Gimini Świerszcz nie wywiązał się z umowy. Został mu do zlikwidowania jeszcze jeden potwór. Szósty. Ostatni. Sam mi o tym powiedział. Wczoraj wieczorem. W nocnym metrze, zasiadłszy na ławce akurat naprzeciw mnie, całkiem zwyczajnie, wtedy kiedy nie miałem już nadziei, że go w ogóle odnajdę. Mój staruszek z łebkiem świerszcza.

Pomijam element zaskoczenia, żeby przejść bezpośrednio do rozmowy.

– Ostatni?

– Tak, młody człowieku, było ich sześciu. Sześciu, którzy przezwali się Klanem 111.

– Dlaczego sto jedenaście?

– Bo 111 pomnożone przez 6 daje 666, co jest liczbą Bestii, a 111 miało być liczbą złożonych ofiar.

Uśmiechnął się z odcieniem pobłażania.

– Tak, młody człowieku. Symboliczne cyfry, głupstwa. Najgorsze koszmary brały się zawsze z dziecinady.

Dobra. Wróćmy do zaskoczenia, mimo wszystko. Usiadł więc naprzeciwko mnie, Gimini Świerszcz. Przyłożył palec wskazujący do ust, żebym nie krzyknął ze zdziwienia.

Uśmiechnął się.

Powiedział:

– Tak, to ja.

Oprócz nas w wagonie były jeszcze trzy śpiące osoby. Właśnie rozstałem się ze Stoźilem, który nie bardzo umiał polepszyć mi nastrój. Powtarzał tylko w kółko, niestrudzenie:

– On jest niedaleko, mały, uwierz mi: każdy prawdziwy zabójca staje się swoim własnym cieniem.

– Jaki jest prawdziwy zabójca, Stoźil?

– Nienasycony.

No więc miałem mojego nienasyconego zabójcę przed sobą.

Zasiadł jak karzeł na tronie, wiercąc się na pośladkach, żeby dosięgnąć oparcia. Nogi zwisały mu w powietrzu, jak moim maluchom usadzonym na stosie kołder. A oczy świeciły tym samym co u nich blaskiem. Nie miał już na sobie sierocej szarej bluzy, ale odpowiedni do swego wieku garnitur z tergalu, starannie wyprasowany, jak przystało w jego sytuacji. W butonierce migotała purpurowa baretka Legii Honorowej. Jął opowiadać, nie dbając o wstępy. Ani przez chwilę nie sądził, że mógłbym rzucić się na niego, związać i dostarczyć bez żadnych dodatkowych opłat Coudrierowi. Ani przez chwilę mi to nie przyszło na myśl. W miarę opowiadania rósł, a ja w miarę słuchania malałem. Historia bez zaskakujących elementów, w gruncie rzeczy. I opowiedziana nie w celu wywarcia wrażenia. Od razu sedno (wściekle zalatujące padliną). 1942: zamknięcie Domu Towarowego z powodu europejskiego pogromu. Jednak utrudnienia prawne przez sześć miesięcy. Właściciele uparcie się bronili, a cywilizacja udawała, że zachowuje formy. Jednak te pół roku skończyło się, oczywiście, w przepastnej paszczy krematorium: “Historia zdecydowała", jak powiedział ten bubek Risson zza swojej ściany książek. Rada Nadzorcza wybyła.

1942: sześć miesięcy, podczas których wielki sklep trwa milcząco i mrocznie pośród swych obfitości. Towary śpią wojennym snem, a wokół czarny kordon Milicji. Niektórzy ideolodzy w brunatnych koszulach chcieli nawet, żeby Sklep pozostał zamknięty jak grobowiec aż do rocznicy narodowosocjalistycznego Tysiąclecia.

– Mówili o tym, jakby to miało być jutro, młody człowieku, przekonani, że połykając Europę wchłonęli też Czas.

I rzeczywiście, po kilku tygodniach cały wielki sklep spowił mrok tajemnicy. Jego ślepy bezruch rodził domysły, jak trup robactwo. Na temat potajemnych impulsów w jego wnętrznościach kursowały najrozmaitsze przypuszczenia. Dla jednych był Kwaterą Główną Ruchu Oporu, dla innych terenem eksperymentalnym tortur gestapo, dla jeszcze innych nie był niczym innym tylko sobą, zamkniętym muzeum martwej historii, która nagle stała się obca. We wszystkich wypadkach ludzie patrzyli nań tak, jakby go nie rozpoznawali.

– Nic nie obrasta legendą szybciej niż miejsce publiczne, do którego dostęp zostanie ludziom brutalnie odcięty.

Tak, w owych czasach wyobraźnia poruszała się wielkimi krokami po bezkresnym polu mitów. Tylko kilka miesięcy, a w powszechnej pamięci upłynęło całe tysiąclecie.

Z okresu tej błyskawicznie się dziejącej wieczności korzystało, pod osłoną pękającego od wykopaliskowych towarów półmroku, sześć potworów z Klanu 111.

– Kim oni byli?

– Wie pan równie dobrze jak ja. Sześć osób różnej proweniencji zjednoczonych wspólną wzgardą dla tych, których Alister Crowley nazywał “brudnymi karłami XX wieku", i zdecydowanych w pełni skorzystać z okresowego wstrząsu w mrowisku.

– Profesor Leonard do nich należał?

– Należał. On zwłaszcza powoływał się na Alistera Crowleya. Inny poczuwał się do powinowactwa z Gilles'em de Rais, i tak dalej, wszyscy zbratani w eklektycznym demonizmie, który stanowił – tak uważali – ducha ich czasów. Otóż to, młody człowieku, byli duchem swej epoki, duchem, który się karmił świeżym mięsem.

– Dzieci?

– A czasem zwierząt, na przykład tego psa, którego Leonard rozszarpał własnymi zębami.

(A więc to wywęszyła twoja dusza, mój stary Juliuszu! Kiedy to opowiem, nikt mi nie uwierzy…)

– Skąd brali ofiary?

– W czasach głodu Gilles de Rais otwierał spiżarnie, żeby zwabić dzieci. Oni nęcili je Królestwem Zabawek.

(Gwiazdkowe potwory…)

– W większości były to dzieci oddawane przez zagrożonych rodziców w pewne ręce: siatce, która miała je przerzucać do Hiszpanii, do Stanów Zjednoczonych, gdzieś z dala od masakry. W rzeczywistości siatka miała swój koniec w mrokach Domu Towarowego. I teraz umrze szósty, ostatni, dostawca dzieci.

– Kiedy?

Zadałem pytanie tonem kogoś, kto został nagle zaskoczony, przekonany zarazem byłem, że nie ma na świecie takiej siły, która by go zmusiła do odpowiedzi.

– Dwudziestego czwartego tego miesiąca.

Popatrzył na mnie z uśmiechem. Powtórzył bardzo spokojnie:

– Dwudziestego czwartego o siedemnastej trzydzieści w dziale zabawek. I pan tam będzie, młody człowieku. Komisarz okręgowy Coudrier także, jak sądzę.

Gimini kazał mi się przesiadać sześć razy. W wykładanych kafelkami korytarzach jego kroki nie budziły echa. Dopiero wtedy dostrzegłem jego ranne pantofle. “Wiek"… szepnął z przepraszającym uśmiechem. Odpowiedział na wszystkie moje pytania. Zwłaszcza na jedno, to jedyne, które zawiera pozostałe:

– Czemu włączył mnie pan w tę wendetę? W okolicach Goutte d' Or metro kołysało. Czarni kiwali się w ciemnościach. Uśpione głowy na czujnych ramionach.

– Dlaczego ja?

Patrzył na mnie długo, jakby przeglądał jakiś wewnętrzny spis, i wreszcie odpowiedział:

– Bo święty z pana człowiek.

Ponieważ spojrzałem na niego jak wół na malowane wrota, rozwinął myśl:

– Wykonuje pan w tym sklepie niesamowitą pracę, pracę absolutnie humanitarną.

(No nie mów…)

– Obarczając się grzechami innych, biorąc na swe ramiona wszystkie przewiny Handlu, postępuje pan jak święty, jak Chrystus.

(Jezus? Ja? Słodki Jezu…)

– Tak długo na pana czekałem…

W jego oczach zapłonęły nagle oliwne lampki. I tak, rozświetlony od wewnątrz, wyjaśnił mi, dlaczego wysadzał te bomby tuż pod moim bokiem. Według niego, eliminacja absolutnego zła musi dokonywać się w układzie symetrycznym, w konfrontacji z całkowitym dobrem, wobec Kozła Ofiarnego, symbolu prześladowanej niewinności: mnie. Tak, święty musiał być świadkiem unicestwienia demonów.

– Zaświadczysz o tym, młody człowieku, jesteś jedynym depozytariuszem prawdy, jedynym, który jest jej godny!

Nie muszę chyba dodawać, że gdy tylko mój Świerszcz rozpłynął się w paryskiej nocy, rzuciłem się do kabiny telefonicznej, żeby zadzwonić do Coudriera. Wysłuchał bez słowa, a potem powiedział:

– Mówiłem panu, że ma pan niebezpieczne zajęcie…

(Już niedługo, słowo świętego!)

– Dwudziestego czwartego o siedemnastej trzydzieści w dziale zabawek, mówi pan? To czwartek. Będę tam, a pan niech też się postara przyjść, panie Malaussene.

– Mowy nie ma!

– No to nic się nie stanie i będzie pan nadal ulubionym podejrzanym moich ludzi. Jasne. Pytam jeszcze:

– Ma pan jakiś pomysł co do tożsamości ostatniej ofiary, dostawcy dzieci?

– Żadnego, a pan?

– Powiedział mi tylko, że będę zaskoczony.

– Dobrze. Czekajmy więc na niespodziankę.

Juliusz oczekiwał mnie w nogach łóżka. Juliusz, który w tej sprawie miał więcej nosa niż ja. Juliusz, który odpowiedział na wszystkie pytania. Juliusz, którego jeszcze ciągle nie wykąpałem. Pogłaskałem go po myślącej głowie i pozwoliłem swojej opaść z bardzo wysoka na poduszkę. Gdzie została chłodno spoliczkowana w zetknięciu z pismem o glansowanej okładce.

Był to numer “Actuel".

Ten, który opowiadał o życiu Świętego. Nareszcie wydrukowali! Otworzyłem na stronach, które mnie dotyczyły i, prawdę mówiąc, odniosłem raczej umiarkowane wrażenie. Jeżeli mój stary Zorro z Legią Honorową to przeczyta, będzie musiał zrewidować sprawę mojej świętości.

Z drugiej strony, wielka uciecha na myśl o minie Sinclaira. I totalna radość, że będę wylany, nareszcie uwolniony od tej parszywej roboty. Albowiem bez względu na toczące się śledztwo, Sinclair będzie musiał mnie wylać!

Po raz pierwszy od dawna (pomimo czwartkowych perspektyw) zasnąłem jak człowiek szczęśliwy.