40506.fb2
No i nadchodzi fatalny czwartek. Bardzo się starałem zatrzymać czas skupiając się na każdej sekundzie, ale, niestety, przeciekł przez szczeliny mojej świętej duszy. (“Duchowi memu dała w pysk", na tym się Klara potknęła na ustnej maturze…)
Najoględniej mówiąc, w dziale zabawek nie ma tłumów. Musieli nadać jakieś hasło, jakiś znak, który w tajemniczy sposób trzyma klientelę z daleka. Ja jestem. I zdaję sobie sprawę, że od naszej podziemnej wyprawy z Gimini Świerszczem ani przez moment nie przestałem myśleć o tej chwili. Termin tkwił obsesyjnie na dnie każdej najdrobniejszej myśli. Boję się. Boże, jak ja się boję! Jest siedemnasta trzydzieści. Gimini jeszcze nie przyszedł. Coudrier też nie. Ani żaden z jego ludzi.
Moja wiewióreczka schudła. Z policzków zniknęły zimowe zapasy: Sklep… zmęczenie Sklepem… Jej koleżanka łasiczka porządkuje na półkach towary porozrzucane przez dzieciarnię w godzinach szczytu o czwartej. Giminiego nie ma.
Ja jestem.
A ofiara? Czy ofiara jest? “Wskażę ją panu w odpowiednim momencie, zobaczy pan, będzie pan zdziwiony." Dlaczego zdziwiony? W gruncie rzeczy właśnie o tym nie mogłem przestać myśleć. (Dlaczego zdziwiony? A więc znam ofiarę? Osoba publiczna? Twarz z mass mediów?) O tym i o reszcie myślałem, naraz. O naszej rozmowie w metrze. “Dlaczego zabija ich pan w Sklepie? Zwabia ich pan? Jak?" Mój staruszek miło się uśmiechnął: “Czy pan czasem czyta powieści?" Odpowiedziałem, że tak i że częściej niż czasem. “No to pan wie, że nie można od razu rozgryźć całej intrygi." Pomyślałem, że słowo “rozgryźć" pasuje do jego wieku. Ale pomyślałem też: intrygi? “Intrygi?" “Dokładnie, niech pan sobie wyobraża siebie w jakimś miejscu powieści, to panu pomoże zwalczyć strach." I dodał: “A może nawet się nim rozkoszować." Wtedy przestał być dla mnie taki jednoznaczny. Zacząłem mieć pietra. Utajonego pietra, który mnie już ani na chwilę nie opuścił. Z ubocznymi skutkami upłynniającymi. “Laksą", powiedziałby Rabelais. (Sraczką, no.) Zastanawiałem się, skąd mi się to wzięło. To był strach… A Teresa? Jak sobie poradził, żeby znaleźć Teresę i ją zidentyfikować? “Z pańskiego rodzeństwa ona jest najbardziej podobna do pana." (Ach tak, bo zna także i resztę? Tak, tak, Malca i jego potwory, Jeremiasza i jego zdolności do nauk eksperymentalnych, oko Klary…) “To żadna tajemnica, młody człowieku, wasz przyjaciel Teo bardzo was lubi." Oczywiście, Teo, racja. Teo mu o nas mówił. “Jesteście jego rodziną, w pewnym sensie, tak jak on jest naszą." Naszą? Aha, wszystkich staruszków ze Sklepu. Niemniej to właśnie to, a nie ostrzeżenie Coudriera wywołało uczucie, że nad moją rodziną wisi jakaś dziwna groźba, w przypadku gdybym się cofnął, i dlatego tu przyszedłem. Nadal go jednak lubiłem, mojego mitycznego ojca, mojego “likwidatora potworów", chociaż był taki stuknięty. Metro trzęsło nami jak samo życie i, żeby jakoś utrzymać równowagę, kładł swoje małe rączki płasko na siedzeniu. Niczym dodatkowe tylne kółeczka do dziecinnego roweru.
Tak, chętnie bym go do siebie sprowadził, mojego staruszka, umieściłbym go w domu, na miejscu protoplasty, gdyby nie ta historia z bombami i to cholerne umówione spotkanie. No bo jednak, siedząc tak sobie naprzeciwko mnie na swoim małym tyłeczku, wciągał mnie w morderstwo…
– Zaświadczysz o tym, młody człowieku, jesteś jedynym, który jest tego godny!
Jest. Przyszedł. Włożył swoją szarą bluzę, jak wszyscy staruszkowie od Tea. Przykleił znowu na twarz starcze rysy. Jest tym samym co z początku zapyziałym staruszkiem. Staruszkiem od AMX 30. Nie sposób zorientować się, czy mnie dostrzegł, czy nie. Jest po przeciwnej stronie działu. Obmacuje robota King Konga, który z zemdloną kobietą w ramionach dobił mnie ostatecznie po mojej przygodzie z nurkiem. Dobywam mojego peryskopu i szukam w Sklepie choćby cienia gliniarza. Nic. Wyłącznie z rzadka rozsiana klientela, która obwąchuje to i owo, nieświadoma, co się tu rozgrywa. A ofiara? Ofiary także nie ma. W każdym razie nikogo, kogo bym znał. Coudrier, do jasnej! Napoleonie mój, nie wytnij mi takiego numeru jak Grouchy! Zjaw się! Umieram ze strachu. Nie chcę patrzeć na morderstwo. Nie życzę sobie, żeby ktoś zabijał zabójców, nigdy tego nie chciałem, jestem przeciw! Przyłaź, Coudrier, do cholernego diabła! Bierz się za swoją gliniarską robotę! Zgarnij Zorro i jego ofiarę! Odznacz pierwszego, a drugiego poślij na śmietnik, ale wyłącz z tego mnie! Jestem porządnym bratem rodziny! Nie jestem ramieniem sprawiedliwości ani jej okiem! COUDRIER! GDZIE JESTEŚ?
(Gdyby mi ktoś powiedział, że kiedyś będę pokładał tyle nadziei w przybyciu gliniarza!…)
Gimini mnie zobaczył.
Uśmiecha się.
Spod swojej lipnej stetryczałości daje mi znak, żebym czekał, żebym się nie niecierpliwił. Dalej bawi się jak dzieciak czarną małpą z białym ciałem zemdlonej Klary w ramionach. Stawia ją na podłodze i puszcza w moją stronę. Złośliwa małpa rusza. Otóż to, pobawmy się. To jest odpowiedni moment! Bądźmy cierpliwi…
(Zabieram się stąd, nie ma mowy, żebym tu został. Zabieram się! Jeżeli w ciągu pięciu sekund nie zobaczę Cesarza i jego Gwardii, zwijam manatki!)
Jeden…
Dwa…
Trzy…
Nagle olśnienie. ZNAM OFIARĘ! To ten gnój Risson! Księgarz moich marzeń! Wszystko się zgadza: wiek, zgnilizna mózgu, obecność w Domu Towarowym czterdzieści lat temu. Dostawca! To on był dostawcą dzieci! To on był tym kusicielem, który tumanił zagrożone rodziny, obiecując, że wyprowadzi dzieciaczki na tyły wojny, a tymczasem dostarczał je potworom do kotła! Jest jedynym znanym mi facetem zdolnym do pełnienia tej roli! Risson. Zaraz tu przyczłapie, zagadkowo zwabiony zapachem własnej śmierci. I wyleci w powietrze na moich oczach! Jeśli sobie pójdę, i tak zginie. Absolutna pewność. Wystarczy, że znam godzinę i miejsce i jestem świętym zakładnikiem zabójstwa! Ostatnim razem Zorro zadowolił się przecież obecnością Teresy. Teraz już ani myślę odchodzić. Nie jestem mordercą. Bardzo bym chciał, to na pewno ułatwia życie, ale nie leży w mojej świętej naturze. Zostać. Bawić się z chodzącym gorylem tak długo, jak długo to będzie konieczne. Czekać. Wytrzymać. A jak tylko Risson się pokaże, rzucić się na niego i wypchnąć poza obszar zaminowanego pola. Niech sprawiedliwość sobie z nim radzi, ale beze mnie. Nie jestem Zbrodniarzem, nie będę też Sędzią.
Żarzący się goryl sympatycznie sobie kusztyka jak pingwin. Ta pozorna niewinność tylko potęguje grozę. Czerwone oko. Ogień w pysku. Z Klarą w ramionach… Przestań się wygłupiać, Malaussene, moment nie jest odpowiedni. Kiedy goryl dotrze pod twoje nogi, odeślesz go z powrotem. I ta idiotyczna zabawa ma trwać. Trwać! W tym cała rzecz. Dopóki coś się nie stanie, dopóki nie pojawi się Coudrier albo dopóki wysoka postać Rissona nie zarysuje się na tle schodów. Kudły małpy są rzeczywiście czarne. A ciało dziewczyny naprawdę białe. Czerń i biel. Błysk białego ciała na tle martwej nocy! Płomień z pyska i złowieszcze lśnienie oczu…
I nagle dostrzegam jego oczy, tam, oczy Giminiego patrzące na mnie. Uśmiecha się. Mój mityczny dziadek…
Wreszcie zrozumiałem
Potrzebowałem na to sporo czasu!
Dokładnie tyle, ile trzeba, żeby przeżyć.
Ani trochę mniej.
Spojrzenie jest spojrzeniem Leonarda! Oczy te same co u Bestii!
I wysyła w moją stronę śmierć.
Zaskoczenie i strach są tak gwałtowne, że ognista szpada znowu przeszywa moją głowę. Z czaszki wyskakuje mi cały szaszłyk krwawych ostryg.
Znowu jestem głuchy. I, naturalnie, pojawia się Coudrier. W odległości dziesięciu metrów. Obok manekina ubranego tak samo jak on i tak samo znieruchomiałego. Coudrier. W okolicy skórzanych kurtek – Caregga. I kilku innych. Nagła jawność policji.
Goryl posunął się o dobry metr.
Dlaczego ja?
Radość w tych jego oczach, złowrogi karzeł!
Zrozumiał, że zrozumiałem!
Naraz pojmuję.
On jest szóstym, ostatnim, dostawcą! Z nie znanych mi powodów wymordował pozostałych.
A teraz wysadzi mnie.
Dlaczego?
Jego Wysokość Kong jeszcze się przybliżył. Caregga, z prawą ręką wsuniętą za pazuchę kurtki, rzuca pytające spojrzenie na Coudriera. Coudrier szybko pokazuje głową nie.
Nie? Jak to nie? Ależ tak, na miły Bóg! Tak! Wyciągnij spluwę, Caregga! W iskrach goryla błyska błękit. Błękit i żółć, które podkreślają krwawość czerwieni.
Przerażone spojrzenie do Coudriera.
Głucha i niema modlitwa do Careggi.
Paraliż.
Żadnej odpowiedzi.
I ta niewypowiedziana rozkosz na twarzy starego.
Radość wywołana widokiem mego przerażenia. Orgazm! Rajskie szczytowanie! Choćby nawet żył tylko w oczekiwaniu tej chwili, warto mu było czekać i sto lat!
Coudrier nie wejdzie do akcji.
To superświadomy głuchol we mnie przemawia do głuchola wszechwidzącego.
Oni wszyscy pozwolą, żebym wyskoczył w powietrze!
Wyskoczyć, no, jak wyskoczyć to wyskoczyć!
Skok mojego życia. Prosto na tę małpę, porywaczkę dzieci! Widziałem wyraźnie moje własne ciało zawieszone w przestrzeni, równolegle do ziemi, jakbym był kimś innym. Skoczyłem na małpę, ale nie spuszczając go z oczu, tego drwiącego potwora… I kiedy spadłem na moją ofiarę…
Kiedy nacisnąłem wyłącznik…
On wyleciał w powietrze.
Tam.
Po przeciwnym końcu lady.
Szara bluza wzdęła się.
Jego twarz, w mgnieniu sekundy, w paroksyzmie zachwytu.
Potem z bluzy wyciekła krwawa masa.
Która uprzednio była jego ciałem.
Implozja.
A kiedy wstałem, zrozumiałem, że wpakował mnie w zabójstwo.
Dlaczego ja?
Dlaczego?
Gliniarze wyprowadzili mnie.