40506.fb2 Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Wszystko Dla Potwor?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

2

Rozpłaszczamy obaj nosy na szklanej szybie. Z początku nic nie widzimy. Dwa albo trzy tysiące poderwanych wybuchem balonów zasłania nam Sklep. Dopiero kiedy uniosą się powoli ku światłu, zobaczymy coś, czego ja wolałbym nie widzieć.

– Cholera – mamrocze Lehmann.

Wśród klientów panuje totalna panika. Wszyscy szukają wyjścia. Mocniejsi tratują słabszych. Niektórzy przebiegają bezpośrednio po ladach, w powietrzu fruwają tumany slipków i skarpetek. Tu i ówdzie jakiś sprzedawca albo kierownik piętra stara się zapobiec panice. Wysoki facet w fioletowej marynarce leży w poprzek gablotki z kosmetykami. Otwieram szklane drzwi działu reklamacji: jakbym otworzył okno w samym środku tajfunu. Sklep jest jednym wielkim rykiem. Głosik przez megafon obok mnie próbuje przywrócić spokój. Gdyby śmierć nie groziła od czegoś całkiem innego, można by umrzeć ze śmiechu, słysząc delikatny rozpylacz panny Hamilton pośród szalejącego huraganu. Na dole wojna. Na górze balony, znowu przezroczyste. Całe to przerażające widowisko tonie w wyjątkowo łagodnym różowym świetle. Lehmann dołączył do mnie i wrzeszczy mi w ucho:

– Skąd ten ryk? Gdzie walnęło?

Coś, jakby pozostałe po Indochinach podniecenie, pobrzmiewa w jego głosie starego wojaka. Nie wiem, gdzie walnęło. Stos ciał, najeżony od rąk i nóg, zatyka ruchome schody. Klienci wbiegają po cztery stopnie na schody, które jadą w dół, ale cofają się pod naporem fali płynącej z góry. Zanim się dogadają, wszyscy lądują z powrotem na dole i wpadają na ludzki korek. Wszystko to kłębi się i wyje.

– Cholera – ryczy Lehmann – cholera, cholera, cholera…

Skacze w stronę schodów, rozpychając się łokciami, dopada gałki wyłącznika i unieruchamia maszynę.

W drzwiach fotoautomatu Teo ogląda pod światło swoją łepetynę w czterech egzemplarzach. Wydaje się zadowolony. Wyciąga do mnie jedno ze zdjęć:

– Masz – mówi – do albumu Malca.

A potem robi się spokojnie. Spokojnie, jako że, o dziwo, nic się dalej nie dzieje. Coś gdzieś wybuchło i tyle. Więc robi się spokojnie. A niebawem słychać słodką Hamilton, która uprasza naszą szanowną klientelę, aby bez paniki opuszczała Sklep, a naszych sprzedawców, by powrócili na swe stanowiska. I tak też się dzieje. Tłum odpływa łagodnie w stronę wyjść. Pozostawia za sobą wolną przestrzeń pełną butów, różnokolorowych paczek i porzuconych dzieci. Spodziewam się zobaczyć co najmniej setkę trupów. Ale nie, tu i ówdzie pracownicy pochylają się nad na wpół ogłuszonymi klientami, którzy w końcu podnoszą się i utykając idą w stronę drzwi.

Niewielkie boczne drzwi są zarezerwowane dla policji. Toteż gliny wchodzą tamtędy. Kierują się wprost do działu zabawek. Działu zabawek! Z miejsca myślę o drobnej sprzedawczyni -wiewiórce i o staruszku od Tea. Pokonuję susami znieruchomiałe schody w przeczuciu, które jak wszystkie przeczucia jest fałszywe. Trupem okazuje się mężczyzna około sześćdziesiątki – sądząc po tym, co z niego wyleciało, musiał być brzuchaty. Niewiele brakowało, a wybuch rozerwałby go na dwie części. Wymiotuję, starając się, by nikt tego nie widział, i myślę o Lunie. O Lunie, Laurentym i o dziecku. Trzy razy dzwoniła: “Poradź mi, Ben. Jakie jest twoje zdanie?" Cóż ja ci mogę poradzić, moje biedactwo, wiesz, jak jest.

Myśli zupełnie nie na miejscu, gdy rozerwanego klienta okrywają płachtami.

– Niezbyt ładne, co?

Niepozorny gliniarz obdarza mnie miłym uśmiechem. Zważywszy na mój nastrój, wolę to niż nic. Odpowiadam trochę przez wdzięczność, nieomal obojętnie:

– Nie za bardzo.

Pochyla głowę i mówi:

– Ale ci samobójcy w metrze to było jeszcze gorsze!

(Otóż i pociecha…)

– Mięcho wszędzie, palce powkręcane w szprychy… Tak sobie gadam, bo jestem najmniejszy w brygadzie, a zawsze na mnie pada.

To nie gliniarz, to strażak. Granatowy strażak z czerwoną obwódką. Naprawdę bardzo nieduży. Hełm, większy niż on sam, błyszczy u pasa.

– Ale dopiero z takimi, co się spalą na szosie, nie idzie wyrobić. Smród długo trzyma. Siedzi we włosach ze dwa tygodnie.

Nie ma już balonów w dziale zabawek. Eksplozja zdmuchnęła wszystkie. Są tam, wysoko, pod szkłem dachu. Ktoś przyprowadza moją małą wiewiórkę, która szlocha. Strażak pokazuje na przykryte ciało:

– Zauważył pan? Miał rozpięty rozporek!

(Nie. Nie zauważyłem. Nie.)

Na szczęście głośniki nakazują, bym się rozstał z moim sympatycznym strażakiem. (Jakby gong kończący rundę, że tak powiem.) Teraz z kolei pracownicy są proszeni o opuszczenie Sklepu. Wymogi śledztwa. Wesołych Świąt.

Wychodząc z działu zabawek łapię w locie różnokolorową piłkę i pakuję ją do kieszeni. Z tych przezroczystych, które odbijają się wielokrotnie. Staram się opatulić ją w papier w drukowane gwiazdki. Też powinienem podarować jakieś prezenty. Oddaję służbowy garnitur do szatni i wychodzę.

Na ulicy zbity tłum oczekuje, że może cały Dom Towarowy wyleci w powietrze. Lodowate zimno uprzytamnia mi, że umierałem z gorąca. Mam nadzieję, że metro będzie puste, skoro tłum jest na ulicy. Niestety, jest także w metrze.